Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Nominowana do Orwell Prize, nazywana najlepszą jak dotąd powieścią Sarah Moss, trzymająca w napięciu historia, która rozgrywa się w ciągu 24 godzin.
Szkocja. Lato. Od kilku dni pada bez przerwy. Pogoda jest dziwna, nawet jak na Szkocję, a zasnute chmurami niebo nie zwiastuje szybkiej zmiany. Dwanaście osób, które wraz z rodzinami spędzają wakacje na kempingu, jest coraz bardziej znudzonych i zirytowanych bezczynnością.
Kobieta, która biegnie, jakby przed kimś uciekała, rodzeństwo spacerujące po plaży, para emerytów wspominająca dawnych sąsiadów, nastolatek samotnie wiosłujący w swoim czerwonym kajaku. Dotychczas zajęci tylko sobą zaczynają zwracać uwagę na matkę i córkę, które wyróżniają się od pozostałych. Kim są i dlaczego z ich domku co noc dobiegają dźwięki zakłócające spokój pozostałym?
Postaci Moss nudzą się mistrzowsko i ostentacyjnie, zamknięte na szkockim kempingu w strugach ulewy. W zimnej wilgoci nic nie iskrzy i iskrzyć nie może – do czasu...
Olga Wróbel, Kurzojady
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 3
Tytuł oryginału: Summerwater
Copyright © 2020 by Sarah Moss
Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2022
Copyright © for the Polish translation by Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2022
Redaktorka inicjująca: Paulina Surniak
Redaktorka prowadząca: Weronika Jacak
Marketing i promocja: Katarzyna Kończal
Redakcja: Natalia Szczepkowska
Korekta: Agata Tondera, Anna Nowak
Projekt okładki: June Park
Adaptacja projektu okładki: Magda Bloch
Konwersja: Grzegorz Kalisiak
Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.
eISBN 978-83-67324-27-4
Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o.
ul. Fredry 8, 61-701 Poznań
tel.: 61 853-99-10
www.wydawnictwopoznanskie.pl
Świt. Słońce nie wschodzi, ptaki nie śpiewają.
Światło przesącza się przez gałęzie i kładzie na wodzie. Niebo opiera się o jezioro, wypełnia drzewa, zwisa ciężko między sosnowymi igłami, układa wśród źdźbeł trawy i kamyków na brzegu. Leje, a chmura i ląd stają się jednym, nie zostawiając miejsca na deszcz; dźwięk wody spływającej po liściach i korze, po dachach i skałach, po oknach i samochodach staje się równie jednostajny jak dźwięki krwi i powietrza wewnątrz twojego ciała.
Od razu zauważysz, jeśli ucichnie.
Justine spała tak, jak przed porannym lotem. Budzisz się i sprawdzasz godzinę, sięgasz po ciemku po telefon, do przycisku, który umiesz znaleźć przez sen. Widzisz, że jeszcze nie pora, że zostało kilka godzin, które można spędzić w cieple i nieświadomości, niewiele mniej niż poprzednim razem.
Śnisz o pakowaniu, o pośpiechu, po czym znowu się budzisz — na pewno zaraz trzeba będzie wstać, może nawet jest już za późno — ale minęło dopiero dwadzieścia minut. Znowu zasypiasz, znowu otwierasz oczy, krótka letnia noc trwa niewiarygodnie długo, a coś ukrytego w głębi mózgu, jakaś pradawna instalacja, dzięki której wyczuwaliśmy, że łososie zaczynają wędrówkę na tarło albo że wkrótce dojrzeją jagody, nie potrafi się uciszyć. Justine nie może ustawić alarmu, bo zbudzi Steve’a, ale jej umysł — a przynajmniej jego część odpowiedzialna za oddychanie i nasłuchiwanie, czy z dziećmi wszystko w porządku — wie, która jest godzina, wyczuwa przechył planety i wędrówkę nieba.
•
Otwiera oczy, patrzy na sosnowe panele, które ma przy samej twarzy, na sęki w drewnie i pęcherzyki powietrza w lakierze, szorstkie w dotyku niczym strupy na skórze. Podczas tych wakacji nigdzie nie poleci, w przyszłym roku też nie. Kogo teraz stać na podróże? Gdyby wiedziała, że nigdy nie zacznie zarabiać tyle, żeby czuć się komfortowo albo przynajmniej bezpiecznie, gdyby we właściwym momencie zorientowała się, że to dobra pora, podróżowałaby więcej w młodości, kupiłaby jeden z tych karnetów kolejowych i pojechałaby wszędzie, z północnej Norwegii na Sycylię i ze Stambułu do hrabstwa Clare. Zrobiłaby sobie rok przerwy albo kilka lat przed związkiem ze Steve’em, dorabiałaby na przykład jako kelnerka. Gdyby tylko wierzyła wtedy w siebie, gdyby wiedziała, jak załatwić paszport, kupić bilet i wsiąść do samolotu, kiedy była na tyle młoda, żeby po prostu wyjechać. Powinna była wybrać się do Paryża i Wiednia, do Wenecji. Nie ma pojęcia, jak teraz miałaby zobaczyć wzgórza pokryte winnicami ponad skrzącym się morzem, srebrzyste liście drzew obsypanych dojrzewającymi oliwkami albo skąpany w słońcu gaj pomarańczowy. Prawdę mówiąc, nie ma to znaczenia. Chciałaby jednak, żeby dzieci usłyszały ludzi mówiących w językach, których nie znają albo jeszcze się nie uczą, żeby zjadły nowe potrawy, przeszły przez ulicę, gdzie auta jeżdżą po niewłaściwej stronie, i na własne oczy przekonały się, że świat jest duży, a sposób życia to kwestia przyzwyczajeń. Nie żeby w Manchesterze nie dało się usłyszeć obcego języka. Nowe potrawy też nietrudno znaleźć. Tyle że jej dzieci nie chcą zjeść niczego nieznanego i nie interesują się językami.
Tak czy inaczej, wybiła piąta, jest już jasno, czas wstawać. Pora na nią, jeśli ma wrócić i wziąć prysznic, zanim chłopcom trzeba będzie zrobić śniadanie. Inni ludzie jeszcze śpią, są na wakacjach, zwłaszcza że do późna nie zmrużyli oka przez tych samolubnych gnojków, którzy puszczali głośno muzykę, chociaż dobrze wiedzieli, że przeszkadzają ludziom spać, a maluchy i ich rodzice, a także staruszkowie i w ogóle wszyscy będą mieli przez to zepsuty następny dzień. Justine się za bardzo nie przejmowała, czytała na tablecie, dopóki nie zrobiła się tak senna, że nic jej nie przeszkadzało, a dzieci spały równie twardo jak wtedy w domu, kiedy zawył alarm przeciwpożarowy — bardzo pocieszające — ale Steve miał lekkiego focha, zresztą Justine mogła się założyć, że rodzina z niemowlęciem też nie była zachwycona, na pewno słyszeli wszystko przez ścianę. W tym tygodniu już dwa razy była impreza, kto by się tego spodziewał na odludziu, przecież tu się przyjeżdża po spokój i ciszę. No cóż. Przesunęła się ostrożnie na skraj łóżka, nie odwracając się i nie podnosząc kołdry, żeby nie narażać Steve’a na przeciąg, chociaż jemu nie przyszłoby do głowy, że mógłby się trochę mniej rzucać po łóżku, nie kasłać, nie drapać się i nie wiercić, żeby nie zakłócać jej snu. Woli ją obudzić w środku nocy, sikając głośno jak koń, niż choć raz dla odmiany usiąść i załatwić się jak kobieta. Mówiła mu, że ściany są cienkie, więc wszystko słychać, a to jest nie tylko nieprzyjemne, ale wręcz odpychające, kiedy się tak leży i słucha agresywnego sikania osoby, która przecież mogłaby spokojnie usiąść na cholernym tyłku, ale tego nie zrobi, bo na pewno gapi się na niego jakiś policjant, który ocenia, kto jest prawdziwym mężczyzną — zawsze na posterunku, także w środku nocy, zagląda przez okno albo kryje się za koszem na bieliznę. Zresztą ten kosz jest tak ogromny, że ukryłby nawet dwóch policjantów. Justine nie ma pojęcia, jak w tej pogodzie uda jej się wysuszyć pranie, wiadomo, że jak ktoś jedzie do Szkocji, to nie liczy na słońce, ale to już lekka przesada, dzień w dzień ulewa. Fajnie, że w domku jest pralka, ale prawdę mówiąc, łatwiej byłoby już wyprać wszystko ręcznie niż wysuszyć ciuchy bez suszarki. Pranie jest łatwiejsze. Justine delikatnie opuszcza stopy na podłogę i pochyla głowę, bo w uszach zaczyna jej dzwonić, a wszystko zdaje się rozmywać i kołysać, by po chwili wrócić do normy. Ma niskie ciśnienie, będzie żyć wiecznie. Pamięta już, które deski skrzypią, robi długi krok nad wydeptanym kawałkiem dywanu. Jeśli Steve się obudzi, to zacznie jęczeć, będzie próbował ją namówić na seks zamiast biegania, bez trudu go zniechęci, ale dzień się już zacznie, ruszy kołowrót codziennych obowiązków żony i matki na wakacjach, sprzątania, robienia śniadania, zapewniania dzieciom rozrywek, budowania wspomnień i uwieczniania ich na zdjęciach, na wypadek gdyby nie utkwiły im jednak w pamięci. Po cichu przesuwa się na fragment dywanu, który jest w lepszym stanie. Rany boskie, dywan, co tym ludziom strzeliło do głowy? Całkiem jak w zapyziałym pubie w osiemdziesiątym ósmym. Nawet po czyszczeniu wydaje się skrywać brud. Podobnie jest z tapicerką w autobusie.
Wrzuca do sedesu papier, żeby stłumić dźwięk, siada na brzeżku i nie spłukuje. Myje porządnie ręce, mydłem Imperial Leather, to taka nostalgiczna wakacyjna przyjemność, zawsze wracają wspomnienia, trzydzieści lat temu u Libby wydawało się to szczytem wyrafinowania, mieli też markowe ciasteczka i prawdziwą colę. W jej wieku nie powinna myć twarzy mydłem, wysusza skórę i postarza, ale podoba jej się to uczucie ściągania, zresztą nie ma suchej skóry ani zmarszczek. Nabiera wody do ust; smakuje inaczej niż w domu, tak jakby dworem, roślinami i wilgotną glebą. Jeszcze jeden łyk, wprawdzie nie powinna się spocić w tym deszczu, ale jest łatwiej, kiedy się człowiek odpowiednio nawodni.
Naszykowała sobie ubrania już poprzedniego wieczoru. Wczorajsze majtki, po powrocie wrzuci je do prania. Chwila strachu, kiedy próbuje przepchnąć łokcie przez sportowy stanik. Przychodzi jej do głowy, że pewnego dnia jakaś kobieta zginie, wkładając taki stanik, albo przynajmniej zwichnie sobie bark, a zdjąć go będzie jeszcze gorzej, gdy się całkiem zmoczy. Niewykluczone, że go w ogóle nie potrzebuje, nie takiego specjalnego, ciasnego, ale wszyscy mówią, że to konieczność, bo nawet jeśli się ma małe cycki, bez stanika mogą się wydarzyć różne okropne rzeczy. Skarpetki do biegania, Steve nie ma pojęcia, ile kosztowały, ale naprawdę robią różnicę, zresztą ma tylko jedną parę. Tani top wyprodukowany w Bangladeszu, zapewne uszyty przez dzieci młodsze niż jej, ale co ma na to poradzić (wiadomo, nie kupować). Sekret biegania w deszczu polega na tym, żeby ubrać się tak lekko, jak to możliwe, ludzka skóra jest wodoodporna, a od mokrej tkaniny robi się zimno, nie wspominając już o otarciach. Legginsy do pół łydki, nie ogoliła wprawdzie nóg, w tej pogodzie nie miałoby to sensu, ale jeśli w tym deszczu trafi na innego szaleńca, na pewno będzie miał on poważniejsze zmartwienia.
Patrzy w lustro. Może jednak myliła się w kwestii zmarszczek. I cóż z tego?
Oburącz naciska klamkę, zatrzymuje się obok pokoju dzieci, sprawdza, czy słychać, jak oddychają, waha się, czy powinna zabrać jedyny klucz i zamknąć drzwi, w razie pożaru musieliby uciekać przez okna, które w sumie są dość nisko i łatwo się je otwiera, zresztą dlaczego miałoby się zacząć palić? A może lepiej zostawić klucz i otwarte drzwi, ale wtedy trzy osoby, które kocha, spałyby w środku lasu całkiem bez ochrony, no, może dwie osoby, które kocha, i jedna, która ujdzie. Uznaje, że pożar jest bardziej prawdopodobny niż natknięcie się tu na szalonego mordercę, oczywiście słyszy się o psychopatach, którzy czają się na kempingach, ale tylko w Ameryce, a jedną z dobrych stron spędzania wakacji na końcu wąskiej, piętnastokilometrowej szosy jest to, że niełatwo stąd uciec. Chyba że szaleniec zamierza ukrywać się do zmroku w lesie, ale o tej porze roku późno robi się ciemno, zresztą policja sprowadziłaby chyba psy tropiące? Mógłby też przepłynąć jezioro, o ile zabrałby ze sobą piankę. Albo zabrała. Kobiety też mogą być seryjnymi zabójczyniami, słyszała o jakiejś Japonce, chociaż tam motywem były chyba oszustwa ubezpieczeniowe, a nie sadyzm, ale ofiarom to raczej nie robi różnicy, co najwyżej można założyć, że oszust zabija szybciej niż sadysta, więc może jednak. Trzeba by włożyć piankę przed dokonaniem morderstwa, bo to nie jest czynność, którą chciałoby się wykonywać między popełnieniem zbrodni a ucieczką, to gorsze niż wkładanie sportowego stanika. Rany, ale leje. Równie dobrze mogłaby iść nago albo w kostiumie kąpielowym, oczywiście gdyby go przywiozła. To niemożliwe, żeby tak padało cały dzień, przecież w chmurach nie ma tyle wody. Siada na werandzie, żeby zawiązać buty, zapiąć na ramieniu opaskę i wybrać muzykę. Powinna tu biegać uważnie, słuchając wiatru w gałęziach, chlupotu fal i śpiewu tych kilku ptaków, na tyle szalonych, żeby latać w tym potopie, ale pieprzyć to, jej stopy potrzebują muzyki, która je połączy z podłożem tak, że nie będzie się musiała nad niczym zastanawiać. Dochodzi wpół do szóstej, jeśli chce, może biegać nawet dwie godziny, dałaby radę zrobić dwadzieścia kilometrów, chociaż wtedy przez cały dzień by jadła, a kiedy dzieci to zobaczą, będą się co chwilę domagały przekąsek, ale dobrze wie, że to jej nie powstrzyma. Ma w walizce cztery batoniki proteinowe z orzechami, wcisnęła je do podpasek, to jedyne miejsce, w które nikt nie zajrzy. Jeśli będzie musiała, pożre je w łazience, to wcale nie urąga jej godności.
I już, zaczyna biec, zaskakując tym serce i płuca. Zimna woda opada na rozgrzaną od snu skórę, dlaczego właściwie to robi? Cały kemping jeszcze śpi, okna są zasłonięte, samochody pokryte kropelkami deszczu. Znowu rozważa, jak głupim pomysłem są domki z bali, na pewno wymyślili je Amerykanie albo Skandynawowie, w każdym razie ktoś z kraju, w którym pada mniej niż w Szkocji; czy w Wielkiej Brytanii w ogóle stawia się drewniane budynki? Więcej tu chat z torfu albo z kamienia, kamień przynajmniej nie zgnije, ale nie zawsze da się go zdobyć. Domki nie wyglądają na nordyckie — wprawdzie nie była w Skandynawii, ale widziała zdjęcia — są stare, składają się z rozmiękających, drewnianych ścian i tanich, plastikowych okien, przypominają szopy, które wkrótce trzeba będzie rozebrać. Nadają się na wynajem, można w nich spędzić parę tygodni, choć najwyraźniej czasem nie trafi się z pogodą, ale kupić coś takiego, choćby się miało pieniądze? Wystarczy spojrzeć na deski, żeby wiedzieć, że to nie będzie dobra lokata, lepiej wydać kasę na wizy i bilety lotnicze, a nie spędzać rzekomo najlepszy okres w roku, gapiąc się na coraz wyższy poziom wody w jeziorze. Musi sprawdzić stan konta, kiedy złapie zasięg. Trzeba przyznać, że Steve miał rację, mówiąc, że namiot byłby kiepskim pomysłem, lepiej by już zostać w domu, ale te domki wcale nie były tanie, nie w sezonie. Po powrocie chłopcom będą potrzebne nowe mundurki, spodnie Noaha zrobiły się przykrótkie na długo przed końcem poprzedniego semestru. No i odnaleźć jego stare tenisówki dla Eddiego, co więcej, w tym miesiącu powinni zrobić przegląd auta. Oczywiście mogą po prostu nie używać samochodu przez kilka tygodni, dopóki nie przyjdą kolejne pensje, już tak robili, jeździła wtedy rowerem, a Steve autobusem, auto jest w zasadzie dobrem luksusowym, może warto by je sprzedać, póki jest coś warte. Przeskakuje przez kałużę, czuje, że naciągnęła sobie nierozgrzany mięsień. Jest tak wcześnie, mogłaby zrobić wszystko, co tylko przyszłoby jej do głowy, ukraść mokre pranie wiszące na werandach, chociaż nie, to by nie wypaliło, w powietrzu jest za dużo wilgoci, nikt nie suszy niczego na dworze. Mogłaby zwinąć ponton i zwiedzić wysepki albo podpalić jeden z tych idiotycznie wielkich samochodów, na pewno są w miarę suche od spodu, ale nic z tego, bo biega, nie przerywa się biegania w trakcie, nawet po to, żeby podpalić coś, co powinno pójść z dymem. Wydaje jej się, że w sąsiednim domku ktoś się rusza, mieszka tam starszy pan z żoną, widziała go wczoraj o tej porze, pił herbatę przy otwartym oknie, chociaż padało, podobno starsi ludzie wcześnie wstają. Może już nie śpi i czyta w łóżku. Może każdego ranka leży z żoną dłużej, rozmawiając, albo nawet… No cóż, miło pomyśleć, że coś takiego może jeszcze na człowieka czekać w przyszłości. Po spędzeniu kolejnych dwudziestu pięciu lat ze Steve’em. Lub nie. Bóg jeden wie, co oni porabiają całymi dniami, tych dwoje, babcia potrzebuje dziesięciu minut, żeby wsiąść do samochodu, szura przy tym nogami, na pewno nie chodzą na piesze wycieczki ani też nie pływają po jeziorze i nie jeżdżą rowerem, a co tu jeszcze innego można robić? Steve mówi, że rozmawiał z tym facetem, spotkał go w drodze z pubu, od trzydziestu lat mają ten domek, był całkiem nowy, kiedy go kupili, a teraz zastanawiają się, czy go nie sprzedać. Jakieś miłej rodzinie z okolicy, tak właśnie powiedział, oni niczego nie łapią, tacy starzy ludzie, jaka miła rodzina z okolicy ma tyle kasy do przepuszczenia? Tak czy inaczej, gościu mówi, że jego żona już nie bardzo może chodzić, ale nie lubi zostawać sama, więc to nie ma sensu, jeździć tu po to, żeby popatrzeć na deszcz. Normalnie ciarki mnie przeszły, powiedział Steve, koleś ma takie smutne oczy, już pal sześć to ich durne auto.
Na ścieżce do przystani jest ślisko, wszędzie błoto, liście podskakują pod naporem deszczu. Sekret tkwi w krótkich krokach, nie można zostawiać stóp długo na ziemi, wtedy można się poślizgnąć — z lodem jest tak samo. Stopy muszą być w powietrzu, służą do wybijania się, a nie do lądowania. Justine nigdy nie stanie się taka jak żona tego staruszka, będzie biegać aż do śmierci. Nie powinno się osądzać innych, dobrze to wie, uczy tego chłopców, nikt nie jest gruby albo powolny z wyboru, ludzie nie budzą się z postanowieniem, że będą jeść, dopóki nie utyją ponad miarę, trzeba okazać współczucie, kochani, zwykła przyzwoitość tego wymaga, ale czasem, kiedy biegniesz w szybkim tempie, ociekając potem, widzisz, jak ktoś krzywo na ciebie patrzy, najczęściej starsza pani, upudrowana i wyszminkowana, drepcze sobie do sklepu z torbą na kółkach, bo najcięższą rzeczą, którą podnosi, odkąd zaczęła przechodzić menopauzę, jest herbatnik. Patrzy i myśli sobie, że to takie niekobiece, ta techniczna koszulka i czerwona twarz, a w ogóle to co ona tu robi, powinna być w domu z dziećmi. Kiedyś w Scarborough biegała po deptaku, mijając takie potężne kobiety, chyboczące się jak pełne mleka ciężarówki. Jedna nawrzeszczała na nią. Ej, wychudzona suko, wołała. I co mi zrobisz, pomyślała, dogonisz mnie, jasne, dawaj, złotko, nie żałuj sobie. Trudno było nie zastanawiać się, czy gdyby choć czasem zajęła się sportem, teraz by tak nie wyglądała, co nie?
Biegnie dalej w stronę szosy, po twardych kamykach tkwiących w miękkim błocie. Omija barierkę, którą otwiera się pilotem, jakby właściciele ośrodka spodziewali się włamywaczy taranujących bramę lub terrorystów w minivanach. Teraz asfalt, jest łatwiej. Wylazły ślimaki, te wielkie, lekko pomarańczowe, bez muszli, a w kałużach pływają utopione robaki, białe i napuchnięte jak skóra trupa. Biegnie na palcach, zwinnie lawiruje między oślizgłymi stworzeniami. To nie jest normalne, zostały wystawione na ostre dzioby i chyże skrzydła, na buty i opony. Porządne zwierzęta uciekają, kiedy się do nich zbliżasz. Nic nie jedzie, nie ma nawet sensu nasłuchiwać, podkręca muzykę, a jej ciało łapie rytm. Wreszcie. Mija pub i duży parking na końcu drogi, pod drzewami, całkiem pusty, pomijając namiot rozbity na dziko w lesie obok miejsca piknikowego. Stoi tu od dawna, można by pomyśleć, że biwakowicze powinni czasem zamarzyć o prysznicu i zlewie kuchennym. A jeśli nie, to chyba lepiej byłoby rozbić się gdzieś w głuszy, w górach? Trochę dziwnie tak się czaić w pobliżu ludzi. Śpią na ziemi, myśli sobie, za tą cienką, niebieską tkaniną. Psychopata w piance zacząłby od nich, czyż nie, schyliłby się i rozsunął zamek, wsunąłby do środka głowę w gumowanym kapturze. Widzi ramię przyciśnięte do ścianki namiotu, przez co wewnętrzna warstwa niebezpiecznie zlepia się z tropikiem. Biedak. Chyba że to on jest psychopatą. Przecież seryjni mordercy też gdzieś muszą spać, prawdopodobnie w pobliżu ludzi. Och, starczy tego, to zwykły koleś, którego nie stać na kemping, czyż sama tak nie robiła, dawno temu na Pennine Way, nocowała na dziko i zakradała się na kempingi, żeby wziąć prysznic. Jej stopy odnajdują ścieżkę i niosą dalej, obok początku szlaku prowadzącego na górę. Pewnego dnia pobiegnie tam, to łatwa trasa, ale nie w deszczu, niczego by nie zobaczyła ze szczytu, a po co się wspinać na wierzchołek, jeśli nie po to, żeby spojrzeć z góry na tych, którzy tego nie zrobili?
Brakuje jej tchu, pora zwolnić. Po pierwszych dziesięciu minutach czuje się coś takiego jak zmiana biegu, całkiem jakby silnik wcześniej wył, a potem zaczynał gładko pracować, za chwilę to poczuje, a na razie popatrzy sobie na dęby, na ich głęboki cień i na krople, które zwisają z sosnowych igieł niczym bombki. Jej koszulka robi się coraz ciemniejsza, przywiera do skóry. Powietrze pachnie chłodem i zielenią, spod nóg ulatują igły i szyszki. Skacze przez kałużę, teraz przychodzi jej to z łatwością, rozgrzała się, więc mokre stopy w niczym nie przeszkadzają, i wreszcie, ta chwila, zmiana, cała staje się biegiem, tak jak kiedy wskakujesz do jeziora, a twoje ciało pyta, co robisz, woda jest lodowata, to są cycki, powinno im być ciepło, ale nie odpuszczasz, płyniesz, odpychasz się i suniesz, brzuch i płuca unoszą się tak jak w łonie matki, i nie jest już zimno, twoje ciało przywykło. Tak właśnie jest z bieganiem, kiedy pokona się pierwsze dwa kilometry. Ciało wie, co robić.
•
Obiega niewielki cypel, ścieżka staje się wyboista, kamienie większe, nogi pracują mocniej. Gdyby nie ta chmura, widziałaby stąd całą dolinę i góry. Na polanie stoi stara, kamienna stodoła, obok niej ruiny domu, najwyraźniej jakaś rodzina bardziej się przyłożyła do wzniesienia budynku gospodarczego, setki lat temu czy kiedyś tam. Ludzie żyli tu od zawsze, biegnąc mija pozostałości po chatach i oborach. Pewnie trudnili się rybołówstwem, niektórzy prowadzili małe kamieniołomy. Robili, co mogli, żeby przetrwać, tak jak i Justine, tyle że było im trudniej i zimniej, na pewno znosili brud i niewygody. Zlizuje wodę, która skapuje jej z włosów na twarz, koszulka pociemniała od wilgoci, może ją po prostu zdejmie, w końcu kobiety często biegają w stanikach, prawda? A ona jest w lepszej formie od wielu z nich, wprawdzie urodziła dwójkę dzieci i przekroczyła czterdziestkę, lecz mięśnie brzucha ma ładnie zarysowane, no ale tak czy inaczej, w jej wieku? Chociaż może powinna zdjąć wszystko, zostawiłaby tylko buty i drogie skarpetki, to by dopiero odstraszyło złoczyńców w lesie, babka w średnim wieku z niemodnym gąszczem tam w dole, która trzyma tempo dwunastu kilometrów na godzinę. No, mniej więcej, przynajmniej czasami. Zresztą i tak tego nie mierzy i nie obchodzi jej dżungla między nogami. Jeśli Steve’owi się to nie podoba, bo ogląda porno i widzi inne opcje, to jest na tyle rozsądny, żeby o tym nie wspominać. Powinni wkrótce to znowu zrobić, naprawdę, nieważne, że ściana łazienki jest cienka, minęły już ze dwa tygodnie, może nawet trzy albo cztery? Co z tego, że czasem nie ma ochoty, to im dobrze robi, takie oliwienie łańcucha w rowerze, nie musi być przyjemne, ale pomaga utrzymać całość w kupie.
Ścieżka prowadzi prosto w kłębiące się chmury. Teraz pod górę, ostrożnie, po żwirze. Szybciej, już blisko do szczytu, trzeba wprowadzić trochę cardio. Zakłuło ją w kolanie, zdarza się, a mgła gęstnieje, Justine przeskakuje przez jej strzępy, patrzy, jak opada na jezioro i dolinę. Widoczność jest słaba, ciągle pada, można zapomnieć o błękitnym niebie, nie dostrzega nawet drugiego brzegu, ale co jej po takim widoku, składałby się ze sznura samochodów, ciężarówek i autobusów zmierzających w stronę Highlands, z kolejnych par kaloszy, puszek herbatników i angielskich rodzin, które wmówiły sobie, że na południu jest tłoczno i drogo, a wspaniały szkocki krajobraz z nawiązką wynagrodzi pogodę, ciągną tą jedyną szosą, żeby dostać się na drugi koniec, w góry i na wybrzeże, kto by chciał na to patrzeć? Dlatego właśnie wybrała ośrodek po tej stronie. Tutaj można spotkać innych ludzi, takich jak Justine, którzy nie potrzebują smażonego żarcia i ciepłych, słodkich napojów, sklepów z pamiątkami i publicznych toalet, ludzi, którzy chcą wysiąść z samochodu, nie boją się deszczu, a ich wizja rozrywki łączy się z wykorzystaniem własnych nóg w celu oddalenia się od tego wszystkiego. W każdym razie tego się spodziewała, na razie widziała jednak sporo turystów, którzy w ogóle nie wystawiają nosa z domków, chyba jedynie po to, żeby wsiąść do samochodu, najwyraźniej jeżdżą codziennie tam i z powrotem, nic dziwnego, że strach puścić dzieciaki na rower.
Między drzewami jest płasko, ścieżkę przecinają żyły korzeni, wbiega teraz w kałuże, bardziej się już nie przemoczy. Wkrótce pojawią się piechurzy, przemierzają cały szlak z ogromnymi plecakami, wystawiają łydki na kleszcze, to niezbyt rozsądne, zwłaszcza tu. Każdego dnia muszą przejść określoną odległość, niezależnie od pogody, ograniczają ich rezerwacje noclegów w hostelach. Wydaje jej się, że dałaby radę przebiec całą trasę, zrobiłaby to chętnie, ale nie z takim plecakiem. Chciałaby przebiec z Penzance do John O’Groats i z Paryża do Wiednia. No dobra, może nie przez góry, ale na pewno dałoby się je ominąć, czyż nie, pobiegłaby wzdłuż Dunaju czy jakoś tak. Zresztą pokonałaby przecież kilka przełęczy, jeśli ludzie radzą sobie na rowerach. Marzy jej się trasa z San Francisco do Vancouver, ale tęskniłaby za dzieciakami.
Przez muzykę przedzierają się nowe dźwięki. Wiatr gładzi zbocza, szasta drzewami, ciska jej deszczem prosto w twarz. Dalej, padaj prosto na mnie.
Myśli o tym, że po jednej stronie jej skóry pulsuje krew, a po drugiej deszcz — to tylko cienka błona, łatwo ją przerwać — i o smugach krwi na wodzie. Rodziła Eddiego w wannie, czuła, jak wpływają do niej wody płodowe, otoczyła ją matrioszka z błon i płynów. Liście szeleszczą, zastawki w jej sercu zamykają się i otwierają, jezioro faluje poniżej, a deszcz przesącza się w głąb gleby, tam gdzie sięgają korzenie brzóz i dębów, rozpostarte tak szeroko, że wysokość drzew nie może się z tym równać. Pod ziemią są żyły wodne, czyż nie, strugi, którymi wilgoć przedostaje się niżej. Przez jej ciało też przepływają rozgałęzione strumienie, rzeka aorty i jej dopływy łączące palce u nóg i rąk, dające jej energię.
Szybciej. Jeszcze szybciej. Mgłę rozwiewa wiatr, toruje jej drogę między kamienistą ścieżką i niskim niebem. Teraz wolniej, spokojnie. Czuje, jak reagują mięśnie głębokie, jak podtrzymuje ją brzuch i grzbiet, dzięki czemu uda, łydki, mięśnie i ścięgna stóp oraz kostek, o których nigdy nie myśli, rozciągają się i spinają, unoszą ją i osadzają. Mogłaby tak biec wiecznie, trudniej będzie zawrócić, ale musi to zrobić, trzeba przygotować śniadanie, sprawdzić, czy dzieci umyły zęby, i zaplanować im dzień, ale jeszcze nie, jeszcze parę minut, tylko do przewyższenia, tam, gdzie ścieżka się poszerza, gdyby była lepsza widoczność, mogłaby stamtąd spojrzeć w dal, na jezioro, w stronę miasteczka i dworca, i na skłaniającego się ku południu Bena, któremu przez ramię zerkają całe Highlands. Chwila na oddech, wilgoć, dęby, sosny, a stopy same ją niosą, w oczach deszcz i pot, za parę miesięcy będzie to wspominać, biegnąc w pomarańczowym świetle latarni ulicznych pod brązowym niebem, starając się nie wdepnąć w psią kupę, pomyśli wtedy o tym, że mogła biec bez końca.
Ścieżka zakręca, prowadzi teraz znowu między drzewa, strumyki niosą błoto do jeziora, wzorzyste osady są jak bruzdy na piasku. Nie ma sensu biec w dół tylko po to, żeby po chwili zmienić kierunek i się znowu wspinać, powinna tu zawrócić. Nie chodzi o to, że nie lubi stromizn, nie unika ich, jeśli trafią się akurat na trasie, ale nie szuka ich specjalnie, nie trenuje według planu, nie robi podbiegów i interwałów, nie należy do żadnego klubu, ściga się tylko sama ze sobą. Vicky, która co pół roku na nowo podejmuje wyzwanie „Od zera do pięciu kilometrów” i za każdym razem się poddaje, ponieważ albo nie ma czasu, albo pogoda nie taka, albo nie podoba jej się bieganie po ciemku, no więc ta Vicky mówi, że Justine dałaby pewnie radę przebiec maraton. No jasne, że tak, od czasu do czasu pokonuje czterdzieści kilometrów, żeby dowieść, że może, to wcale nie takie trudne, trzeba po prostu biec i nie przestawać aż do końca, ale czemu miałaby to zrobić? Tylko dlatego, że jakiś koleś ze starożytnej Grecji tak się podekscytował, że zapomniał poszukać konia albo rydwanu czy czego tam wtedy używali, jeśli chcieli przemieścić się szybciej niż pieszo? Jasne, sporo kobiet biega w maratonach na zdrowie, ale jej zdaniem to typowe dla facetów, całe to odmierzanie czterdziestu dwóch kilometrów i iluś tam metrów, te minuty, sekundy, tempo i osobiste rekordy, czy nie dość często nas teraz mierzą, opisują? Co chwilę okazuje się, że czegoś nam brak. Może wystarczy po prostu biec?
•