Cienioryt - Krzysztof Piskorski - ebook + książka

Cienioryt ebook

Krzysztof Piskorski

4,1

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Urok siedemnastowiecznych zaułków, nonszalancja oraz tempo opowieści spod znaku płaszcza i szpady, tajemnice rodem z książek Arturo Pereza-Reverte oraz odrobina magii tak charakterystyczna dla literatury iberoamerykańskiej. Wszystko to składa się na Cienioryt, nową powieść Krzysztofa Piskorskiego, jednego z najzdolniejszych twórców polskiej fantastyki.

W portowym mieście południa, Serivie, każdy cień jest oknem do groźnej i niezbadanej cieńprzestrzeni, w której tunele ryją adepci tajemnych sztuk. Sześciu grandów walczy o wpływy trucizną, zdradą i stalą, małoletni król z trudem trzyma się przy władzy, a inkwizycja rośnie w siłę.

Ale to wszystko sprawy, które trudno obserwować z okna małej izby przy ulicy Alaminho, gdzie mieszka Arahon Caranza Martenez Y’Grenata Y’Barratora, doświadczony nauczyciel szermierki. Arahon pragnie jedynie zapewnić bezpieczeństwo bliskim i odłożyć dość pieniędzy, by opuścić miasto. Przynajmniej do czasu, gdy w jego ręce wpada cienioryt – wypalony na szkle obraz przedstawiający tajemniczą postać…

*

Cienioryt to nie tylko bogata, pięknie napisana powieść, pełna zaskakujących zwrotów akcja, ale także galeria bohaterów, którzy na długo pozostają w pamięci.

W Serivie cień potrafi rzucić człowieka, odległe o wiele mil drzwi mogą się łączyć, zwykły uścisk dłoni przynosi czasem tragiczne skutki, a słońce ma czarnego brata bliźniaka. Podróż do tego miejsca to niezapomniane przeżycie. Szczególnie w towarzystwie tajemniczego narratora powieści.

Po lekturze Cieniorytu Krzysztofa Piskorskiego wyrażenie „bać się własnego cienia” nabiera nowego, mrocznego znaczenia. Świetnie napisana opowieść fantasy, barwny świat, ciekawi bohaterowie i  język ostry jak klinga rapiera. Polecam.

Tomasz Majewski, lekkoatleta,

Mistrz Olimpijski w pchnięciu kulą

Krzysztof Piskorski - pisarz zdobywający coraz większą popularność dzięki niezwykłej wyobraźni, zaskakującym fabułom oraz kreowaniu osobliwych światów. Zderzał już historię wojen napoleońskich ze steampunkiem i fantastyką (Zadra, 2009, 2010), jak również polską rewolucję przemysłową z kabałą i podróżami w czasie (Krawędź Czasu, 2011). Jego dwie ostatnie powieści były nominowane do nagrody literackiej im. Janusza Zajdla. Zdobywca złotego wyróżnienia nagrody im. Żuławskiego, laureat europejskiej ESFS Encouragement Award.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 470

Oceny
4,1 (52 oceny)
23
18
6
5
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Kimchee1

Dobrze spędzony czas

Ciekawy koncept świata i magii, autor ma niezłe pióro. Klimat powieści płaszcza i szpady, ale miejscami nieco mnie nużyło.
00

Popularność




Opieka redakcyjna: ANITA KASPEREK, PAWEŁ CIEMNIEWSKI
Redakcja: MICHAŁ CETNAROWSKI
Korekta: HENRYKA SALAWA, DOROTA TRZCINKA, MAŁGORZATA WÓJCIK
Projekt okładki i stron tytułowych: PIOTR CIEŚLIŃSKI
Skład i łamanie: Scriptorium „TEXTURA”
Redaktor techniczny: BOŻENA KORBUT
© Copyright by Krzysztof Piskorski © Copyright for this edition by Wydawnictwo Literackie, 2013
ISBN 978-83-08-05249-5
Wydawnictwo Literackie Sp. z o.o. ul. Długa 1, 31-147 Kraków tel. (+48 12) 619 27 70 fax. (+48 12) 430 00 96 bezpłatna linia telefoniczna: 800 42 10 40 e-mail: [email protected] Księgarnia internetowa: www.wydawnictwoliterackie.pl
Konwersja: eLitera s.c.
XVI

(...)

Trasa wyznaczona przez Hasima biegła cieńbokością durghir – na tyle płytko, by nie wiązało się to z niebezpieczeństwem, ale na tyle głęboko, by napełnić uczonego grozą.

Nie mógł przywyknąć, że w cieńprzestrzeni wzrok był zmysłem całkowicie zbędnym. Dotyk przydawał się, by utrzymać równowagę na lekko się uginającym, gąbczastym podłożu. Pozwalał również wymacać przed sobą twarde przeszkody o kształcie chropowatych ciepłych pni lub obłych żeber. Czuć też było ciepło i chłód. Ciepło – gdy twarz zwrócona była w stronę antysłońca, prześwitującego przez podłoże. Chłód – gdy akurat jakaś większa przeszkoda zasłoniła promienie. Rozlegały się też dźwięki. Większości Holbranver nie potrafił nawet nazwać; były cieliste, lepkie, jak odgłosy kopulowania gargantuicznych larw.

Mieli ze sobą latarnię, którą mogli w ostateczności zapalić, ale to przyciągnęłoby zbyt wiele uwagi. Szli więc po ciemku – z przodu Y’Barratora, za nim drepczący niepewnie Holbranver, który trzymał szermierza za rąbek płaszcza.

Kilka razy tuż ponad swoją głową uczony usłyszał świergot. Wiedział z naukowych pism, że na tej cieńbokości żyją proste stwory cienia, odpowiedniki ziemskich zwierząt i ptaków. Na samą myśl o tym, że nie jest ich w stanie zobaczyć, a w dodatku w każdej chwili któreś może otrzeć mu się o kark, czuł niemiły dreszcz.

– Skąd wiesz, dokąd iść? – próbował spytać towarzysza, ale z gardła wydobył mu się dziwny gulgot, jakby próbował mówić z krtanią zalaną wodą.

– Trunłunczunu – odgulgotał szermierz.

Holbranver nie widział tego, lecz Y’Barratora co kilka kroków przykładał dłoń do twarzy, na wysokości nosa, osłaniając oczy przed czarnym blaskiem antysłońca, bijącym ukośnie z dołu. Szukał przetarcia – miejsca, w którym ich własny świat prześwitywał przez kotarę mroku.

Uczony coraz głośniej sapał. Wiedział, że w cieńprzestrzeni jest trochę powietrza – na tę cieńbokość przesączało się ono przez każdy cień po jasnej stronie. Mimo to panika oraz słabe płuca dawały o sobie znać. Zaczął się dusić.

Czując nerwowe szarpnięcia za pas, Y’Barratora przyspieszył, bulgocząc pod nosem przekleństwa.

– Turltuj! – krzyknął wreszcie i pociągnął Holbranvera prosto w pierwsze przetarcie.

Każde transłączenie przypominało wynurzenie z lodowatej, czarnej wody. Cień wypychał ich w jakieś miejsce po jasnej stronie – raz w małym zaułku, raz na dachu. Potem twardniał, tak że pod stopami czuli podłoże, które po chwili rozmiękało i wsysało ich na nowo. Kolejne dwa tunele prowadziły dużymi cieńbokościami, a ostatni tak wielką, że Holbranver aż stękał, czując, jak mrok miażdży mu pierś smolistymi obcęgami.

Cała podróż trwała zaledwie parę minut. Przeszli w tym czasie około dwustu kroków – tyle ile było z domu Iorandy do muru Pękniętej Kopuły. Ale gdy w końcu wynurzyli się na dobre w jakimś ciemnym, pachnącym kurzem składziku, Holbranver poczuł się tak, jakby cały dzień wchodził pod górę. Łydki paliły go żywym ogniem, a żołądek splótł się w rzemienny węzeł.

Oparł się o ścianę, rybimi haustami złapał trochę powietrza i dopiero wtedy był w stanie rozejrzeć się wokół.

W pomieszczeniu stały zamknięte amfory i jakieś zakurzone sprzęty. Wciąż było duszno, ale małe paski srebrnego światła, prześwitujące nad progiem, upewniły uczonego, że jest już na dobre w swoim świecie.

Y’Barratora stanął pod drzwiami, przykładając do nich ucho.

– Czekaj tutaj – szepnął po chwili. – Zobaczę, gdzie jesteśmy.

Uchylił skrzydło, a potem rozpłynął się w korytarzu po drugiej stronie.

Holbranver czekał. Wkrótce, gdy uszy przyzwyczaiły się do ciszy, zaczął rozpoznawać nocne odgłosy domostwa; ten cichy oddech pokojów i korytarzy, którego można doświadczyć, tylko obudziwszy się o dziwnej godzinie między północą a świtem. Gdzieś daleko tykał zegar, tnąc noc na równe sekundy. Ktoś chrapał. Zagubiona mucha bzyczała w korytarzu. Nieco dalej strzeliło drewno – to deska ugięta za dnia pod czyimś ciężkim krokiem z ulgą wróciła do pierwotnego kształtu. Po prawej, za ścianą, gałąź drapała mur cichymi szurnięciami. Wszystko podszyte było ledwie słyszalnym piskiem, dźwiękiem fletu, którym zapomniany bożek snu zatrzymywał ludzi w swojej krainie aż do świtu.

Uczony też niemal zasnął. Dopiero niespodziewane stąpnięcie pod drzwiami sprawiło, że naprężył się i wstrzymał oddech.

Y’Barratora wrócił.

– Nie jest dobrze – szepnął, wślizgnąwszy się do składziku.

– Jak to? – ziewnął uczony.

– Jesteśmy we wschodnim skrzydle, w kwaterach służby. Miejsce dobre, ale trzeba przejść tuż koło sypialni. Pokoje Raula są piętro wyżej, a na górę prowadzi wąskie gardło: podwójne schody w głównym holu. W sieni śpi lokaj, jest też dwóch strażników z latarniami.

– Ale... to duża posiadłość. Muszą chyba być tu jeszcze schody dla służby?

– Tak, zamknięte na klucz, a na półpiętrze dwóch zbrojnych gra w karty.

– Nie możesz ich... no, wiesz?

– Za dużo się nasłuchałeś historyjek o zabójcach – odparł szermierz. – Ludzie nie umierają cicho ani bez śladu. To zbyt wielkie ryzyko.

– Więc idziemy przez hol?

– Nie, mam inny pomysł. Chodź za mną, byle cicho.

Wyszli ze składziku, a potem ruszyli korytarzem o bielonych ścianach. Co jakiś czas mijali niskie drewniane drzwi, a wtedy Holbranver przeklinał w myślach swoją tuszę. Kroków Y’Barratory nie było prawie słychać, podczas gdy każde jego stąpnięcie zdawało się wywoływać basowy pogłos.

Wkrótce minęli otwarte drzwi do wyłożonej czarno-białą szachownicą sali balowej, której wnętrze zwielokrotniały wysokie lustra. Na dwóch przeciwległych ścianach otwierały się przejścia do pozostałych pokojów. Prześlizgnęli się jednak obok, dalej przemieszczając się wąskimi korytarzami dla służby.

Tak dotarli do kuchni, starej, jak z vastylijskich zamków. Oświetlał ją jedynie słaby blask księżyca. Były tu trzy ogromne piece, długie stoły, niezliczone garnki, kociołki oraz patelnie. Z sufitu zwisały wieńce czosnku i cebuli.

Ale i tu wkradła się nowoczesność.

W jednej ze ścian, tuż przy kamiennej podgrzewanej płycie, widniały uchylone drzwiczki.

Y’Barratora podszedł i otworzył je na oścież. Nieskazitelna czerń otworzyła paszczę, połykając bez śladu nocny poblask.

– To winda kuchenna. Cieńskrót na wyższe piętro.

– Takie skróty...

– ...nie są przeznaczone dla ludzi, wiem. Ale jeśli pieczeń dla Raula Lammonda przeszła tędy wiele razy, nie tracąc przy tym smaku czy kształtu, wnioskuję, że i nam się uda.

– Ale... ja się nie zmieszczę.

– Bzdura, wejście jest szerokie. Zrobili je tak, by zmieścił się w nim cały baran na półmisku. A skoro baran przejdzie, to holbranvski uczony tym bardziej.

Holbranver nie był wcale tego taki pewien, ale wiedział, że spieranie się w środku pałacyku, do którego weszli, łamiąc wszelkie prawa, nie było szczególnie mądre.

Szermierz wsadził w cieńskrót dłoń, a potem przeszedł cały na drugą stronę. Holbranver czekał dłuższą chwilę, ale ze środka nie dochodził nawet najcichszy odgłos. Postanowił zatem pójść w ślady Y’Barratory.

Najpierw przełożył nogę, wyczuwając gdzieś na dole twarde podłoże. Potem z trudem przecisnął brzuch, aż wreszcie kucnął cały w cieńskrócie. W tym momencie światło kuchni przybladło, a po drugiej stronie za przetarciem widać było jakieś długie pomieszczenie.

Y’Barratora stał tam już z rapierem w dłoni. Drugą rękę wyciągnął w stronę Holbranvera, dając mu znak, by się nie ruszał.

Była to jadalnia. Choć światło księżyca wpadało tu przez kilka wysokich okien, całe wnętrze było dodatkowo rozświetlone jednolitym, rozproszonym blaskiem, charakterystycznym dla miejsc odartych z cienia. Holbranverowi trudno było ocenić, jak długa jest sala. Nie widział też, co jest bliżej, a co dalej. Razem z cieniami usunięto stamtąd punkty odniesienia, na których człowiek zazwyczaj polega, nie zdając sobie nawet z tego sprawy.

Uczony nie potrafił wyobrazić sobie życia w takim domu. Oszalałby prędko, ogłupiony dziwną perspektywą i jednolitym światłem. A jednak – bogata szlachta płaciła setki złotych escudo za odcienienie każdego, nawet najmniejszego sprzętu.

Do tej pory uważał to za ekstrawagancję, ale teraz zrozumiał, że robiono to dla ochrony przed ludźmi takimi jak Y’Barratora.

Tymczasem szermierz przestał już najwidoczniej słyszeć głosy, które go zaalarmowały, bo opuścił dłoń i dał znak, by szli dalej. Holbranver wygramolił się z cieńskrótu i wspólnie zbliżyli się do głównych drzwi jadalni. Potem uchylili skrzydło i wyślizgnęli się na korytarz.

Dopiero tutaj uczony zrozumiał, co zaniepokoiło jego przyjaciela. Daleko, za zakrętem korytarza, chowało się właśnie światło lampy. W jaki sposób szermierz usłyszał przez ścianę szuranie czyichś stóp – tego Holbranver nie umiał powiedzieć.

– Mamy pewnie kilka minut, nim strażnik wróci – szepnął Arahon.

Ruszyli w dół korytarza, dużo szerszego i wyższego niż ten na parterze. Ze ścian patrzyły na nich martwe oczy kolejnych uwiecznionych na płótnie Lammondów – wszyscy w złoconych napierśnikach, ogromnych perukach i z egzotycznymi zwierzętami u stóp. Holbranver uśmiechnął się, widząc nieudolnie namalowanego geparda. Było oczywiste, że serivscy malarze, choć żyli na brzegu Morza Sargassowego, nie widzieli na oczy wielu zwierząt Południa.

Y’Barratora podszedł do pierwszych drzwi i odpiął od pasa przedmiot przypominający metalowy dysk na płaskiej rączce. Na jego środku znajdował się niski kapturek. Następnie szermierz rozpiął sakiewkę, w której znajdowały się trzy krążki z podobnymi kapturkami. Wybrał ostrożnie jeden z nich i przyłożył do oka.

Holbranver zrozumiał – pod metalowymi osłonkami na dysku i krążku znajdowały się dwa końce cieńskrótu! Nigdy nie widział takiego narzędzia. Nie przyszło mu nawet do głowy, że są cieńmistrzowie, którzy potrafią wykonać skróty tak drobne, ale jednocześnie na tyle klarowne i trwałe, by coś przez nie widzieć.

Szermierz tymczasem przecisnął dysk pod drzwiami i chwilę patrzył w połączony z nim krążek. Uczony zastanawiał się tymczasem, do jakich to miejsc i widoków podłączone były dwa kolejne krążki, które przelotnie zobaczył w sakiewce.

Obraz przez cieńskrót musiał być niewyraźny, szermierz bowiem marszczył czoło i mrużył oczy. W końcu wstał, wyciągnął przedmiot spod drzwi i dał znak, by zakradli się do następnych.

Tak przemieszczali się od drzwi do drzwi, aż Y’Barratora zatrzymał się przy jednych na dłużej. Kucnąwszy pod wysokim białym skrzydłem, kręcił długo swoim narzędziem, aż w końcu wstał, dał znak Holbranverowi i chwycił za klamkę.

Zajrzeli do środka. W pokoju o malowanych na niebiesko ścianach, na łóżku z baldachimem spała dziewczynka o złotych włosach. Była odwrócona do nich plecami. W momencie gdy Y’Barratora miał podejść, by chwycić ją za ramię, Holbranver go powstrzymał.

– To nie Sanne – szepnął, gdy wyszli na korytarz.

– Jesteś pewien?

– Za długie włosy i trochę za ciemne. Poza tym w pokoju jest uchylone okno. D’Larno mówił, że w sypialni Sanne go nie ma. Znam swoją córkę. Gdyby spała tutaj, uciekłaby bez wahania.

Ruszyli dalej. Wkrótce, przy trzecich z kolei drzwiach, Arahon znów się zatrzymał. Manipulował zatkniętym na rączce dyskiem to w jedną, to w drugą stronę, potem wstał, chwycił delikatnie klamkę i rzekł:

– To tutaj.

– Skąd wiesz?

– Widzę włosy zwisające z krawędzi łóżka. A drzwi...

Nacisnął klamkę.

– ...są zamknięte.

Holbranver nie wiedział, czy się cieszyć, czy wręcz przeciwnie. W cichej rezydencji zamknięte drzwi były przeszkodą gorszą niż tłum uzbrojonych strażników. Ale jego towarzysz sięgnął do kolejnej ze swoich sakiewek i wyjął z niej pęk wytrychów.

– W wewnętrznych drzwiach zamki są proste – szepnął, zabierając się do pracy. – Nawet dziecko je otworzy, mając odpowiednie narzędzie.

Wszystko zajęło mu może minutę, po czym w powietrzu rozległ się szczęk ustępującej zapadki.

Obaj zamarli na chwilę, bo ten odgłos wydał im się głośniejszy od wystrzału z pistoletu. Ale w odpowiedzi usłyszeli jedynie czyjeś głośniejsze chrapnięcie. Weszli do środka.

Sypialnia okazała się mniejsza niż te, które oglądali dotychczas. Zapewne przeznaczona była dla osobistej służącej, bo drzwi w ścianie łączyły ją z innym pomieszczeniem. Jedynymi sprzętami były tu duża skrzynia, stojąca pod ścianą z gobelinem, fotel, na którym leżały jakieś ubrania, mały stolik i łóżko.

Na łóżku niespokojnie spała blada jasnowłosa dziewczynka. Holbranverowi zaszkliły się oczy. Ruszył w jej stronę, stukając stopami o deski.

Y’Barratora powstrzymał go mocnym chwytem.

– Ciszej – syknął uczonemu do ucha. – To tylko połowa sukcesu, musimy jeszcze wyjść stąd żywi. Obudź ją tak, żeby nie krzyknęła.

Holbranver skinął głową i podkradł się do łóżka. Chwilę pochylał się nad dziewczynką, a potem jednym płynnym ruchem chwycił ją za głowę i usta.

Rzuciła się, wyrwana ze snu, jak pstrąg wyciągnięty z wody. Zaraz jednak znieruchomiała, zobaczywszy nad sobą znajomą, nalaną twarz. Chwilę ojciec i córka patrzyli na siebie, nie wykonując żadnego ruchu, porozumiewając się jedynie spojrzeniem, a Y’Barratorra, który obserwował to uważnie, poczuł ciepło rozlewające się gdzieś pod sercem.

Wtedy Sanne, nie odwracając się od ojca, wskazała ręką w bok, na fotel. Obaj mężczyźni powiedli wzrokiem za jej palcem, po to tylko by natknąć się na parę otwartych, zmrużonych ślepi.

To, co wzięli za rzuconą niedbale stertę ubrań, okazało się opiekunką. Kroki Holbranvera i podskok Sanne wyrwały ją z płytkiego snu, a teraz gapiła się na intruzów, otwierając usta, w których wisiała żyłka śliny.

Wreszcie zdała sobie sprawę, że dwóch uzbrojonych mężczyzn w pokoju jej podopiecznej to bynajmniej nie sen.

Rozdziawiła gębę szerzej, ukazując czarne pieńki zębów, a potem zaczęła krzyczeć. Y’Barratora doskoczył, chwycił ją za twarz i przyłożył jej do szyi lewak. Było jednak za późno. Za ścianą rozległ się łomot, zaraz po nim krzyk i nim jeszcze Holbranver zdołał wyciągnąć córkę z łóżka, boczne drzwi się otworzyły.

Na Y’Barratorę i Holbranvera wypadł Raul Lammond w długiej nocnej koszuli, boso, z cieństrzelbą w dłoni. Nie miał peruki, widzieli więc łyse placki na jego głowie – ślad po chorobie wenerycznej.

Raul zawahał się, zaskoczony widokiem dwóch obcych mężczyzn we własnym domu. Tyle wystarczyło, by Y’Barratora – w wypadzie dalekim nawet jak na jego długie nogi – zbił lufę w bok rapierem, chwycił Raula za nadgarstek, a potem rąbnął go czołem w nos. Gdy syn granda Lammonda upadał, szermierz wyszarpnął mu z dłoni kolbę. Potem, dla pewności, rąbnął jego głową o futrynę. Rzucił broń Holbranverowi, który chwycił ją niezręcznie.

– Łap Sanne i biegniemy – warknął szermierz.

Dom napuchł od krzyków, stuku otwieranych drzwi i blasku zapalanych świateł.

XVII

Biegli korytarzem. Po obu stronach otwierały się drzwi, ukazując przestraszone oblicza. Ktoś strzelił ze staroświeckiego pistoletu prochowego, ale kula przeszła obok, odrywając ramię marmurowej rzeźbie. Holbranver krzyknął, lecz Sanne przyspieszyła tylko, ciągnąc go za rękę.

Powiedziała coś po holbranvsku. Mężczyzna z trudem wydyszał odpowiedź.

– Nie teraz! – krzyknął Y’Barratora.

W momencie gdy dobiegli do głównych, rozdzielonych na dwie równoległe części schodów, przy drugim zejściu ukazało się czterech mężczyzn w rozchełstanych koszulach i ze szpadami w dłoniach. Y’Barratora błyskawicznie ocenił sytuację. Wiedział, że jeśli ruszą w dół, spotkają się z nimi na półpiętrze, gdzie schody się łączyły. Dlatego dał Holbranverowi znak, by ten zbiegał z Sanne, a sam rzucił się w stronę przeciwników, którzy oniemieli, widząc jedną osobę szarżującą na nich czterech.

Biegnąc prosto na ostrza, Arahon rozpiął płaszcz i niemal w ostatniej chwili rzucił go potężnym zamachem w przeciwników. Obciążona odważnikami peleryna spadła jak sieć, szermierz skręcił, przesadził balustradę i zeskoczył na szerokie marmurowe stopnie dobre dziesięć stóp niżej.

Wylądował miękko – jeszcze jako dziecko spędził nieskończone godziny, ćwicząc upadki na różne powierzchnie. Pod okiem nauczyciela, jednookiego Portończyka, skakał nawet z mostu na śliskie pale rzeczne. Holbranver tymczasem potknął się i niemal stoczył na dół, ze zdumieniem patrząc, jak przyjaciel spada nieoczekiwanie tuż przed nim.

Znalazłszy się u podstawy schodów, spostrzegli, że z zachodniego skrzydła pędzi na nich kolejnych dwóch ludzi. Rzucili się w stronę drzwi do korytarza służby, ale i z niego wypadł strażnik z latarnią i rapierem. Y’Barratora zaatakował. Mężczyzna upuścił broń i uciekł, ale ponad jego ramieniem widać już było kolejnych dwóch strażników. Jeden z nich miał pistolet.

Arahon zatrzymał się, skrzypiąc na posadzce skórzanymi podeszwami.

– Tam! – krzyknął Holbranver, ciągnąc go w stronę wejściowych drzwi, które zagradzał tylko bezbronny lokaj w liberii.

– Nie! – krzyknął Y’Barratora. – Musimy dotrzeć do skrótu!

Omiótł wzrokiem hol. Po schodach zbiegali kolejni zbrojni. Za nimi pojawił się Raul Lammond z zakrwawioną twarzą i cieństrzelbą w ręku. Ci z zachodniego skrzydła byli już blisko, podobnie jak ci z korytarzy dla służby.

– Brać ich żywcem! – krzyknął Raul.

Y’Barratora pociągnął Holbranvera za rękaw i pobiegł w stronę jedynego wyjścia, którego nikt nie zagradzał.

Wpadli do sali balowej. Posadzka – szachownica z ciemnego i białego kamienia – załamywała się w lustrach, sprawiając wrażenie, że trafili do środka granitowego wielościanu.

Przed nimi widniały wysokie drzwi do amfilady dziennych pokoi, za nimi – drzwi do holu, a z boku – drzwi do korytarzy dla służby.

Dochodzące zza ich pleców krzyki odbijały się echem od wysokiego sklepienia.

Nie przebiegli nawet połowy rozległej sali, gdy z wyjścia na drugim końcu wypadło dwóch zbrojnych – tym razem w pełnym oporządzeniu, w szermierczych spodniach i wzmacnianych skórzanych kurtach. Dwaj, którzy biegli korytarzem dla służby, wyskoczyli z drugiej strony. Niemal jednocześnie Raul i pozostała czwórka stanęli za nimi.

Y’Barratora, Holbranver i Sanne znaleźli się w potrzasku. Czuli się jak pająk pośrodku białej ściany, gdy ktoś nagle zapala światło.

Sanne zaczęła płakać, Holbranver osunął się na kolana i mocno ją przytulił.

– Do rogu – warknął Y’Barratora, wskazując im głową kierunek.

Chwilę zajęło, nim uczony zdał sobie sprawę, że szermierz nie zamierza się poddać.

– Pod ścianę. Trzymaj broń gotową – głos Arahona brzmiał dziwnie, obco.

Uczony był pewien, że przynajmniej część strażników ruszy po niego i Sanne, ale obawy te były płonne. Arahon zagrodził im drogę, więc wszystkich ośmiu skierowało się ku szermierzowi, zaciskając pierścień. Ktoś wymierzył pistolet, ale Raul krzyczał z tyłu:

– Żywcem. Bierzcie ich żywcem!

Holbranver kucnął na posadzce przy wielkim lustrze i przycisnął do piersi córkę. O szermierce wiedział tylko trochę, ale to wystarczyło, by rozumiał, że żaden śmiertelnik nie jest w stanie pokonać ośmiu przeciwników naraz. Najlepsi szermierze świata, tacy jak pochodzący z Florentynii mistrz Beneditto Ferro, popisywali się czasem walką z trzema wrogami, ale nawet wtedy dobierali sobie do pokazów dworzan i ciekawską szlachtę, nigdy zaś innych mistrzów. To, w połączeniu z szalonym błyskiem w oku Arahona, upewniło go, że Vastylijczyk postanowił chwalebnie zginąć.

Pragnienie Y’Barratory, by znaleźć się w rzewnej, awanturniczej balladzie, nie zmieniało położenia Holbranvera oraz Sanne.

Ośmiu strażników powoli zacieśniało krąg wokół Arahona. Osiem par oczu śledziło każde drgnięcie jego mięśni, osiem ostrzy mierzyło prosto w niego. On zaś stał spokojnie, swobodnie, z niewidzącymi oczyma utkwionymi gdzieś w przestrzeń, jakby modlił się albo rachował coś w pamięci.

Gdy byli już kilkanaście kroków od niego, schował rapier do pochwy. Zwolnili. Po zdezorientowanych twarzach widać było, że nie są pewni, czy się poddaje.

– Jesteś Arahon Y’Barratora, tak? – rzekł jeden z nich, który mimo zasłoniętej twarzy szermierza rozpoznał jego wysoką, szczupłą sylwetkę oraz kosz rapiera. – Odepnij broń i rzuć ją w naszą stronę.

Y’Barratora bez słowa sięgnął do pasa.

Nie chwycił jednak sprzączki, tylko dwie sakiewki z grubej skóry, które za pomocą materiałowych kołnierzy przyszyte miał do pasa na biodrach. Jednym płynnym ruchem zerwał je, a potem cisnął w górę.

W powietrzu zaiskrzyły setki gwiazd, łapiąc w locie światło księżyca. Wzniosły się wysoko, pod sufit, a potem spadły na salę żelaznym deszczem, przy akompaniamencie tysiąca srebrzystych dzwoneczków. Gwiazdy odbijały się od posadzki, wirowały.

Sanne przestała płakać, patrząc na to rozszerzonymi ze zdumienia oczyma. Jedna z gwiazd potoczyła się tuż obok niej.

Dopiero teraz Holbranver zobaczył, że to nie gwiazda, tylko metalowy pajączek o czterech ostrych kolcach, z których jeden sterczał pionowo w górę.

Szermierze zrozumieli, że to jeszcze nie koniec. Rzucili się w stronę Y’Barratory.

– Uważajcie pod stopy – krzyknął Raul, jednak nieco za późno, bo dwóch nastąpiło na kolce niemal natychmiast.

Holbranver i Sanne wstrzymali oddech.

Mistrz Arahon Caranza Martenez Y’Grenata Y’Barratora wyciągnął rapier i lewak, oddał przeciwnikom salut, a potem rozpoczął taniec śmierci.

W jego głowie wykwitł wspaniały geometryczny kwiat przecinających się linii oraz bezpiecznych i niebezpiecznych pól; Magiczny Krąg tak skomplikowany, że nie potrafiłby go narysować żaden inny człowiek.

Arahon najpierw ruszył w bok, na spotkanie mężczyzny, który właśnie próbował wyciągnąć sobie zza kołnierza wczepionego w kark pajączka. Szermierz poruszał się dziwnym krokiem – trochę jak tancerz, a trochę jak łyżwiarz – długimi, płynnymi posunięciami stóp, które nie unosiły się wyżej niż cal nad posadzkę. Zaatakowany wróg zaklął, poderwał ostrze.

Towarzysze próbowali przyjść mu z pomocą. Najbliższy rzucił się, by skrócić dystans, ale nastąpił na pajączka z taką siłą, że ten aż zgrzytnął na kamieniu i zaiskrzył. Mężczyzna ryknął i runął na podłogę.

Y’Barratora skrzyżował rapier z przeciwnikiem, zepchnął jego broń z linii, skrócił dystans, a potem płynnym ruchem wbił lewak pod mostek wroga, w splot słoneczny. Ból był tak nagły i porażający, że chłopak wybałuszył oczy i upadł na posadzkę, nie wydając ze ściśniętego gardła nawet jęku.

Tak zginął Horatio Mendez zwany Przystojniakiem, którego chabrowe oczy złamały serce niejednej szlachciance – pierwsza ofiara Y’Barratory tej nocy.

Arahon odwrócił się do pozostałej siódemki, z której jeden leżał na posadzce, wyjąc z bólu, a drugi stał na jednej nodze, próbując wyciągnąć sobie z podeszwy niewielkie ostrze. Towarzysze broni zasłonili ich, wiedząc, że przeciwnik chętnie sięgnie po kolejny łatwy cel.

Y’Barratora zaatakował, zachodząc wrogów łukiem i zmuszając ich do ciągłego ruchu.

– Stopy, idioci! Uważajcie na stopy! – krzyczał Raul.

Teraz już uważali, ale sam strach, że każdy krok może skończyć się paraliżującym bólem, krępował ich nogi niewidzialnymi pętami; wyglądało to tak, jakby grzęźli w błocie, podczas gdy Y’Barratora ruszał się szybko i zwinnie.

Oniemiały Holbranver przypomniał sobie ćwiczenia szermierza na kamiennym bruku zasypanym otoczakami. Jego posuwiste kroki, których sens zrozumiał dopiero teraz.

Arahon tymczasem dopadł wysuniętego najbardziej na lewo przeciwnika. Wymienił z nim dwa szybkie ciosy, a potem odskoczył, kierując się ku nowemu wrogowi. Porzucony przeciwnik usiłował skrócić dystans, ale szedł za wolno, skupiając się na rozgarnianiu kolców stopami. Y’Barratora tymczasem uniknął ciosu jego towarzysza i odpowiedział półtaktowym zwodem, po którym wyprowadził pchnięcie górną kwartą w oko.

Jose Berkanio Scorzy, czarnobrody mężczyzna o zajęczej wardze, który zasłynął tym, że gdy straż próbowała go schwytać w zamtuzie, to półnagi, mając za broń jedynie urwaną nogę od stolika, zabił dwóch ludzi i zbiegł, nadział się na ostrze Arahona. Jego legenda zgasła wraz z ostatnim błyskiem w szarym oku.

Arahon znów zmienił pozycję, długim ślizgiem przebijając się przez półokrąg, który zacieśniała wokół niego trójka najbliższych szermierzy. Pajączki koziołkowały, rozgarniane na boki jego stopami.

Zwarł się z mężczyzną, który stał najbliżej wyjścia. Kątem oka widział, że pozostali już nadchodzą, że ma czas tylko na trzy, cztery uderzenia. Skrzyżował rapier z przeciwnikiem dwa razy w górnej kwarcie, potem w dolnej, pracując stopami tak, by wróg znalazł się pomiędzy nim a towarzyszami. Przy trzeciej wymianie uderzył błyskawicznie lewakiem, ale strażnik zbił ten cios sztyletem. Magiczny Krąg przemówił w głowie Arahona, wskazując mu jedyną pozycję, w której stojący w rozkroku przeciwnik nie będzie mógł kontrować. Szermierz zmienił miejsce jednym szybkim ruchem, zbił niezgrabną kontrę, a potem przebił wroga rapierem, wsuwając ostrze dokładnie pod trzecie żebro.

Tak zginął Iorno Auricio Y’Salamancha, młody szlachcic z upadłego rodu, który przyjechawszy niedawno do Serivy, piął się wolno po szczeblach szermierczej kariery; praca dla Lammondów była jego pierwszym poważnym zleceniem, a usposobieniem i wyglądem nie różnił się bardzo od Y’Barratory sprzed dziesięciu lat.

– Durnie! Przeklęci durnie! – ryczał Raul.

Arahon znowu spróbował zatoczyć koło, by rozdzielić przeciwników. Oni jednak nie rzucali się już na niego. Szli razem, także starając się sunąć stopami tuż nad podłogą, nie pozwalając się rozdzielić. Mierzyli w jego stronę ostrzami rapierów.

Y’Barratora wyszedł im naprzeciw, odrywając od pasa kolejną sakiewkę. Rzucił im ją w twarze – zawartość w locie zmieniła się w chmurę białego alchemicznego pyłu, tak drobnego, że unosił się jak mgła. Przeciwnicy zaczęli się cofać, kaszląc i przecierając oczy rękawami, a wtedy on wpadł w chmurę, wstrzymując oddech.

Zanurkował pod ciosem rapiera Beneddito Scorzy i uderzeniem lewaka w gardło zakończył życie tego florentyńskiego najemnika o śniadej twarzy i anielskim głosie, który słynął z rzewnych piosenek o północnych wojnach, śpiewanych wieczorem przy winie. Teraz z jego gardła, które tyle razy zachwycało słuchaczy, dobył się tylko bulgot i chlusnęła krew, a Y’Barratora przeszedł nad jego drgającym ciałem, zmierzając w stronę pozostałych trzech.

Tamci cofali się nadal, a on kroczył w ich stronę nieustępliwie jak śmierć – pożeracz opowieści, który kończy cudze historie, dopisując do nich ostatni krwawy rozdział.

Nie mieli zamiaru się poddawać, zaatakowali niemal jednocześnie – trzy ostrza i dwa sztylety przeciwko jego rapierowi i lewakowi.

Uniknął jednego ciosu, sparował, przebijając się krótkim półpiruetem na drugą stronę. Kontratakował, zrobił unik, w przelocie zatopił lewak w czyimś udzie, ale nie zdołał już go wyjąć. Spadły na niego kolejne ciosy, z których jeden rozorał mu biodro tuż pod grubym pasem. Jeszcze kilka razy błysnęły ostrza, ranny strażnik odturlał się na bok, wyjąc z bólu.

Dwaj pozostali spojrzeli po sobie i zaatakowali jednocześnie z lewej i prawej. Dwa rapiery i dwa sztylety przeciwko jednemu ostrzu.

Y’Barratora usunął się na bok, zbił błyskawiczne pchnięcie, znowu się usunął, ale nie potrafił zyskać dogodnej pozycji, zawsze jeden z napastników pozostawał z jego lewej, a drugi z prawej strony. W końcu znów natarli jednocześnie, zasypując go gradem ciosów, zakończonym dwoma błyskawicznymi pchnięciami.

Holbranver sapnął, widząc, jak Arahon zbija jedno ostrze, a drugie w desperacji chwyta dłonią. Dopiero po sekundzie przypomniał sobie, że ta dłoń nie była goła. Klinga zgrzytnęła na metalowych płytkach, wyścielających od środka rękawicę szermierza. Przeciwnik spojrzał ze zdziwieniem na rękę Arahona, a on szarpnął mocno, wciągając strażnika między siebie i tego drugiego. Złapany puścił rękojeść, przerzucił sztylet do prawej dłoni, a Y’Barratora, parując cios jego towarzysza, jednocześnie rąbnął rozbrojonego trzymanym za ostrze rapierem. Ciężka koszowa garda uderzyła z chrupnięciem w twarz, trysnęła krew, przeciwnik cofnął się oszołomiony.

Od lewej podkradł się szermierz ranny w udo, ale Y’Barratora widział go kątem oka. Zmienił pozycję i natarł, przebijając mu pierś. Tak oto zabił człowieka, który go rozpoznał – Ernesta Bittrucciego, weterana oblężenia Koppendamu, z którym niegdyś siedział w jednym okopie, choć zapomniał o tym, bo nie miał dobrej pamięci do twarzy.

Ostatni dwaj przeciwnicy Arahona krzyknęli z rozpaczy, widząc kolejnego przyjaciela na ziemi. Ten ze złamanym nosem wytarł krew rękawem, po czym wraz z towarzyszem ruszył ze zdwojoną siłą. Y’Barratora uśmiechnął się. Wiedział, że złość działa lepiej niż rzucony w twarz alchemiczny pył.

Pyzate amorki ze sklepienia przypatrywały się ciekawie, gdy po krótkiej wymianie ciosów rozciął gardło szóstego strażnika – Aurelia Ramona, siwiejącego najmity, który przynosił Sanne jabłka z ogrodu. A potem zatopił rapier w brzuchu siódmego, byłego żołnierza gwardii miejskiej, Silvia Dandala, który przystał do Lammondów, bo wyższa pensja pomagała mu utrzymać trójkę dzieci, z którymi został po tym, jak jego żona umarła na tyfus.

W sali zapadła cisza. Ósmy przeciwnik dopełzł już do drzwi i tylko raz spojrzał za siebie. Pośrodku wytwornej balowej sali, na posadzce zasłanej metalowymi pajączkami, w chmurze alchemicznego pyłu stał arcymistrz Arahon Y’Barratora, otoczony siedmioma trupami.

Raul Lammond już nie krzyczał. Patrzył z wybałuszonymi oczyma. Tak samo Holbranver i Sanne. Wiedzieli, że byli świadkiem czegoś historycznego – geniuszu śmierci, który z pewnością przeszedłby do legendy, gdyby najemni szermierze cieszyli się takim uznaniem jak pisarze czy poeci.

Raul ocknął się pierwszy. Wycelował w Y’Barratorę swoją cieństrzelbę i pociągnął za spust. Sanne pisnęła.

W prostym mechanizmie broni dwie pokryte inskrypcjami cieńmistrzów płytki zetknęły się pod kątem prostym, otwierając skrót do straszliwych cieńbokości. Pocisk został wepchnięty sprężyną w cieńskrót i zaraz powinien wystrzelić z niego po drugiej stronie, roztopiony w falę płynnego żelaza i pchany niewiarygodnym ciśnieniem.

Tak się jednak nie stało.

Nie świsnęło, nie buchnął dym, bo kula nigdy nie opuściła lufy. Zaginęła gdzieś w cieńprzestrzeni. Przechwyciła ją tam siła, której natury ani Arahon, ani nikt inny na sali nawet się nie domyślał.

Raul zdziwiony popatrzył na broń, a potem dał znak stojącemu z tyłu lokajowi, by podał mu pistolet prochowy.

Y’Barratora tymczasem wyciągnął rękę w stronę Holbranvera, a ten rzucił mu swoją cieństrzelbę – trochę niezdarnie, trochę za wysoko. Szermierz zrobił jednak dwa taneczne kroki, chwycił kolbę z orzechowego drewna, opadł na lekko ugięte nogi, wycelował i strzelił.

Rozgrzana piekielnym gorącem kula przeleciała przez cieńbokość bahmut i trafiła Raula Lammonda w sam środek czoła, wyrywając mu potylicę i obryzgując krwią lokaja.

Rana zaskwierczała i zadymiła, a roztopione żelazo jeszcze chwilę żarzyło się na ścianie.

Lokaj krzyknął straszliwie.

Krzyczała też Sanne; tylko Holbranver zachował zaskakujący spokój. Podniósł dziewczynkę, przerzucił sobie przez ramię, a potem ruszył brzegiem sali w kierunku drzwi do korytarzy dla służby. Przeładowując broń, Y’Barratora szedł chwilę tyłem, by się upewnić, że nikt za nimi nie biegnie.

Po chwili pędzili już razem w stronę cieńskrótu.

– To było niesamowite – wydyszał Holbranver. – Tacy jak D’Larno będą o tym opowiadać legendy.

– Lepiej nie. Nie ma powodu do dumy – odparł Y’Barratora. – Owdowiłem właśnie niejedną kobietę. A wszystko dla głupiego cieniorytu...

– Dopadłeś tego drania Raula! – krzyknął uczony, ślizgając się na zakręcie korytarza.

– I co z tego? Nie powinienem był go zabijać – wydyszał szermierz. – Poniosło mnie. To syn granda! Nie będzie już dla mnie bezpiecznego miejsca w mieście. Żaden ród nie da mi zajęcia.

Holbranver nie mógł uwierzyć w to, co słyszy. Jego towarzysz, odniósłszy najwspanialsze zwycięstwo w historii szermierczych potyczek, zachowywał się, jakby właśnie przegrał.

Tymczasem daleko za nimi znowu rozległy się odgłosy pościgu. Kolejni strażnicy musieli już dotrzeć do sali i znalazłszy ciało pracodawcy oraz przyjaciół, postanowili ich pomścić.

– Szybciej – warknął Arahon.

Minęli kwatery służby, dopadli do składziku, zatrzasnęli za sobą drzwi, a szermierz wbił w futrynę nóż wyciągnięty z cholewy, blokując skrzydło. Ale gdy uczony chciał już wskoczyć w przetarcie, Arahon go powstrzymał.

– Czekaj. Coś jest nie tak – powiedział. Zbliżył się do smolistej plamy na ścianie, a potem zanurzył w niej dłoń.

Gdy ją wyciągnął, rękawica parowała.

– Co?

– Droga jest niestabilna... Granica między cieńbokościami się wykruszyła, skrót opadł niżej. Hasim nigdy by na to nie pozwolił. Chyba że...

W korytarzu za nimi rozległy się krzyki. Zbrojni, szukając intruzów, wyważali kopniakami drzwi do pokojów.

Y’Barratora spojrzał na dziewczynkę i jej ojca. Uczony zamarł, zdawszy sobie sprawę, że szermierz się boi.

Decyzję podjęła za nich Sanne.

– Ojciec Raula, stary Lammond, to okropny człowiek. Nie może nas złapać, tato. Lepiej nam umrzeć.

Mężczyźni skinęli głowami porozumiewawczo, a potem wszyscy weszli w skrót. Y’Barratora podążał z przodu, a Holbranver za nim, jedną ręką trzymając się kurczowo jego pasa, a drugą przyciskając do siebie Sanne.

Nie potrafili powiedzieć, jaka to cieńbokość, ale była gorąca, grząska. Wędrówka do pierwszego transłączenia przypominała wspinaczkę pod górę gęstej melasy. Płuca paliły, a głowy ćmiły z braku powietrza.

Szermierz czuł, że skrót powoli się rozsypuje. Wiedział też, że nie ma już odwrotu. Jeśli znikło choć jedno z przetarć, zginą w cieńprzestrzeni, szukając go nadaremnie – niepowstrzymany łańcuch transłączeń rzuci ich w próżnię.

Na szczęście pierwsze ze śródprzejść było na swoim miejscu. Wynurzyli się na chwilę w altanie jakiejś posiadłości, a potem mrok wessał ich ponownie, nim zdążyli choćby porządnie zaczerpnąć powietrza.

Kolejne skróty także działały. Pierwszy – w zaułku przy portowej wieży, drugi – na czyimś dachu.

Po tym ostatnim transłączeniu wylądowali w najgłębszym, najgorszym skrócie.

Tylko raz w życiu Y’Barratora doświadczył takiej cieńbokości. Podczas ataku na Koppendam, kiedy Hasim uratował mu życie. Ciśnienie i temperatura były nieznośne. Musiał przymknąć oczy, bo czuł się, jakby ktoś położył na nich rozgrzane węgle. Osłaniając twarz rękawem, na bezdechu parł do przodu w obawie, że nie dostrzeże następnego przetarcia. Za nim Holbranver grzązł i potykał się, szarpiąc gwałtownie za pas szermierza.

Byli dużo poniżej obszarów stabilizowanych Żebrem. Przetarcie stanowiło jedynie plamkę, trochę tylko jaśniejszą niż smolista czerń wokół.

Skrót opadł jeszcze niżej. Granice tunelu nie wytrzymały, roztopiły się. Do środka wdarła się żywa, chaotyczna cieńprzestrzeń, wypełniła nozdrza niczym gotująca się smoła, zaczęła rzucać nimi na wszystkie strony jak rwąca rzeka. Y’Barratora słyszał gulgoczący krzyk dziewczynki oraz ryk Holbranvera, ale parł do przodu. Ciągnął ich za sobą, gorączkowo próbując sobie przypomnieć, jak długo jest w stanie przeżyć człowiek na takiej cieńbokości.

– Idźmu! Niesatłumułu siu! – krzyknął, czując, że cieńprzestrzeń gulgocze mu w gardle. Nie miał pewności, czy Holbranver go słyszy.

Wdech, który musiał po tym krzyku zrobić, był najboleśniejszy w całym jego życiu.

Próbował nie myśleć o bólu, odciąć się od niego, tak jak uczył nauczyciel szermierki. Tymczasem stopy rozgarniały miękką breję cienia. W głowie wirowało. Arahon nie czuł już, gdzie jest góra, a gdzie dół. Nie wiedział nawet, czy idzie naprzód.

Jedno tylko potrafił jeszcze stwierdzić: ruszał nogami. A przetarcie majaczyło już blisko. Było zapadnięte w sobie, spłaszczone jak jabłko rozgniecione butem na posadzce. Po drugiej stronie nie było widać pokoju Hasima, ale Y’Barratora nie miał wyboru – musiał skoczyć.

W tym momencie zdał sobie sprawę, że od kilku chwil nikt nie ciągnie go już za pas. Przeklął w myślach i odwrócił się, zapominając, że wzrok jest tu bezużyteczny. Holbranvera nie było nigdzie w zasięgu ręki.

Choć Y’Barratora dusił się, zrobił kilka kroków do tyłu, macając rękoma jak ślepiec.

Zderzył się z Sanne. Ta najpierw objęła jego udo, potem, gulgocząc coś, czego nie potrafił zrozumieć, zaczęła ciągnąć go w głąb, w stronę przeciwną do przetarcia.

Zrobili kilka kroków.

Wtem, młócące wściekle w mroku, ramię Holbranvera rąbnęło Arahona w pierś i posłało go i Sanne kilka stóp w tył. Szermierz zrozumiał, że uczony spanikował i rzuca się teraz na wszystkie strony.

Odwrócił się w lepkiej mazi, osłonił oczy przed piekielnym blaskiem antysłońca.

Przetarcie gasło w oczach. Każda sekunda zwłoki mogła oznaczać, że zostaną tu na pewną śmierć. Sanne tymczasem dostała spazmów jak ktoś, komu zaciśnięto na szyi stryczek. Arahon w myślach zobaczył najbardziej prawdopodobną sekwencję zdarzeń – że będzie walczył z miotającym się jak ryba uczonym, że mając obie ręce zajęte ciągnięciem go, straci Sanne, że wszystko będzie trwało o wiele za długo.

Zdecydował.

Rycząc przekleństwa, które cień dusił mu w gardle, z oczyma oślepionymi antyświatłem, przyciskając do boku dziewczynkę, wyskoczył z cieńprzestrzeni.

Holbranver został za nim.

XVIII

Gdy tylko znaleźli się po drugiej stronie, Arahon zrozumiał, że są zgubieni.

Przetarcie nie prowadziło do znajomej pracowni Hasima, tylko w falującą, krwistoczerwoną przestrzeń. Przed nim, pośrodku plamy karmazynu, majaczyły sylwetki dwóch istot ulepionych z mroku, zbyt chudych, by mogły być ludźmi.

Przez moment Y’Barratora myślał, że przed śmiercią będzie miał okazję zobaczyć jakiś inny, sekretny świat, ale nagle jego błędnik zaczął znowu działać, a widok obrócił się, stanął na głowie. Szermierz nie patrzył już na czarne, wrzecionowate postaci – to były cienie. Nie czerwona przestrzeń rozpościerała się przed nim, lecz podłoga kryta dywanem. Na jego skraju leżał martwy cieńmistrz Hasim. Wpatrywał się w Arahona szklistym wzrokiem. Nad ciałem stała zaś para, jakiej Y’Barratora nigdy wcześniej nie widział.

To nie byli zbrojni Lammondów ani najemni szermierze. Mężczyzna o wodnistych oczach i kobieta z krótko przyciętymi rudymi włosami mieli bladą skórę mieszkańców Brunszwii. Na szyi kobiety zobaczył tatuaże cieńmistrza. Oboje trzymali cieństrzelby, ich torsy osłaniały pancerne napierśniki z dziwnymi mechanizmami, oczy zaś gogle, które wcześniej Y’Barratora widział tylko raz – u osób szkolonych do walki po drugiej stronie.

Gdy Arahon uniósł się na drżących rękach, kobieta zamknęła skrót za jego plecami jednym słowem. Mężczyzna wyciągnął przed siebie lufę z ciemnego żelaza.

– Arahonie Y’Barratora, nawet nie drgnij – rzekł.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książkina www.wydawnictwoliterackie.pl