Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Co powiedzą innym twoje zwłoki, kiedy ciebie już nie będzie? Sue Black jest profesorem anatomii i antropologii sądowej na Uniwersytecie w Dundee i od wielu lat spotyka się z tragicznymi przypadkami ludzkiej śmierci. Brała udział m.in. w wyjaśnianiu zagadek zbiorowych mordów w Kosowie, ustalaniu tożsamości setek tysięcy ludzi, którzy zginęli podczas tsunami w Tajlandii, i w największych śledztwach kryminalnych naszych czasów. Ofiary morderstw, katastrof czy nieszczęśliwych wypadków nie mogą już same opowiedzieć, co im się przytrafiło. Ale ich zwłoki owszem. W zaciszu swojego laboratorium, podczas wielogodzinnej pracy, autorka wysłuchuje historii opowiadanych przez ludzkie szczątki i za pomocą nauki odkrywa ich historię. Książka Co mówią zwłoki? to barwne, trochę makabryczne, a trochę zabawne wspomnienia wyjątkowej kobiety, specjalistki w swojej dziedzinie. Sue Black pokazuje w niej czytelnikowi wiele oblicz śmierci, a także to, jak istotną rolę pełni w dzisiejszym świecie antropologia sądowa i jak ogromny jest jej wpływ na odczytywanie przeszłości. Olbrzymia wiedza, dowcip i lekkie pióro autorki sprawiają, że Co mówią zwłoki? czyta się jak dobrą powieść kryminalną.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 449
Wstęp
Śmierć nie jest największą stratą w życiu. Największą stratą jest to, co umiera w nas, gdy żyjemy.
Norman Cousins dziennikarz polityczny (1915–1990)
To ja w wieku dwóch lat.
Ze śmiercią, a także z całym cyrkiem, który jej towarzyszy, wiąże się zapewne więcej frazesów niż z jakimkolwiek innym aspektem ludzkiego życia. Bywa ona przedstawiana jako złowroga istota, zwiastun bólu i nieszczęścia; drapieżnik czyhający w mroku, by na nas zapolować; skradający się nocą złodziej. Nadaliśmy jej złowieszcze przydomki – Ponury Żniwiarz, Wielki Wyrównywacz, Kostucha, Blady Jeździec – a przedstawiamy ją najczęściej jako smukły szkielet z kapturem na głowie, dzierżący zabójczą kosę, gotowy jednym zamaszystym ruchem oddzielić duszę od ciała. Czasem zaś śmierć jest upierzoną czarną zjawą, groźnie unoszącą się nad kulącymi się ze strachu ofiarami, czyli nami. A mimo że w wielu językach, w których rzeczowniki mają rodzaje, śmierć przybiera formę żeńską (na przykład w łacinie, francuskim, hiszpańskim, włoskim, polskim, litewskim czy norweskim), to i tak najczęściej przedstawia się ją jako mężczyznę.
Łatwo o takie nieżyczliwe traktowanie śmierci, ponieważ we współczesnym świecie stała się ona wrogo do nas nastawionym obcym. Mimo że w wielu dziedzinach ludzkość zrobiła ogromny postęp, to w kwestii rozszyfrowywania skomplikowanych związków między życiem a śmiercią przez setki lat nie posunęliśmy się zanadto do przodu. Wydaje się nawet, że wiele dotyczących jej kwestii pojmujemy obecnie gorzej niż kiedykolwiek wcześniej. Jakbyśmy zapomnieli, kim jest ta pani i jakie są jej zadania, i podczas gdy nasi przodkowie traktowali ją często jak przyjaciółkę, my uważamy ją za przeciwnika, nieproszonego gościa z piekła rodem, z którym trzeba walczyć lub którego należy unikać tak długo, jak się da.
Z zasady albo oczerniamy śmierć, albo ją gloryfikujemy, bardzo często zresztą przechodząc od jednego do drugiego. Na wszelki wypadek zresztą wolimy o śmierci w ogóle nie wspominać, żeby jej nieopatrznie nie przywołać. Życie to światło, dobro i radość; śmierć to ciemność, zło i smutek. Dobro i zło, nagroda i kara, niebo i piekło, czarne i białe – obdarzeni skłonnością do linneuszowskiego kategoryzowania skwapliwie uznajemy życie i śmierć za przeciwieństwa. Zyskujemy w ten sposób pocieszającą iluzję jednoznacznego oddzielenia dobra od zła, która jednak chyba dość niesprawiedliwie umieszcza śmierć po ciemnej stronie.
W efekcie obawiamy się zetknięcia z nią, jakbyśmy mogli się nią zarazić, narasta w nas lęk, że jeśli przyciągniemy jej uwagę, przyjdzie po nas w chwili, gdy nie będziemy jeszcze gotowi na rozstanie z życiem. Możemy ukrywać pod maską zuchwałości i kpin lęk, którym nas napawa, w nadziei, że znieczulimy się nieco na ukłucie jej żądła. Jednak dobrze wiemy, że gdy znajdziemy się na początku jej listy i gdy wywoła nasze nazwisko, wcale nie będzie nam do śmiechu. Bardzo wcześnie uczymy się więc hipokryzji w stosunku do śmierci, w jednej chwili szydząc z niej, a w drugiej traktując wręcz z nabożnym szacunkiem. Przyswajamy specyficzny język, który ma nam pomóc stępić ostrze kosy i stłumić ból. Mówimy o „utracie”, szepczemy o „zejściu” i z nieco ponurym nabożeństwem wyrażamy swoje współczucie innym, gdy „odszedł” ktoś, kogo kochali.
Jeśli o mnie chodzi, to nie „utraciłam” mojego ojca – doskonale wiem, gdzie jest teraz. Pochowany na wzgórzu cmentarza Tomnahurich w Inverness, leży w ślicznej trumnie dostarczonej przez Billa Frasera, szefa rodzinnego zakładu pogrzebowego. Myślę, że tata zaakceptowałby ten wybór, choć zapewne uznałby, że to zbyt kosztowna zabawa. Umieściliśmy go w dziurze w ziemi tuż nad rozpadającymi się już trumnami jego ojca i matki, w których obecnie znajdują się tylko kości oraz te nieliczne zęby, które mieli w chwili śmierci. Mój ojciec nie zszedł, nie odszedł, nie utraciłam go – on zmarł. I właściwie, to lepiej, żeby się już nigdzie nie ruszał – dopiero narobiłby kłopotów taką lekkomyślną decyzją. Jego życie się zakończyło i żadne eufemizmy go już nie przywrócą.
Jako że pochodzę z surowej, prezbiteriańskiej szkockiej rodziny, w której rzeczy nazywa się po imieniu, empatię i sentymentalizm uważa się zaś za oznakę słabości, lubię myśleć, że wychowanie uczyniło mnie pragmatyczną i twardo stąpającą po ziemi realistką, dobrze radzącą sobie w trudnych sytuacjach. O życiu i śmierci staram się mówić uczciwie i otwarcie, unikając nieporozumień – co jednak nie oznacza, że zachowuję wobec nich obojętność czy że brakuje mi współczucia. Nie uodparnia mnie to też na żal i ból. Do śmierci i zmarłych odnoszę się po prostu bez cienia sentymentalizmu. Jak wymownie ujmuje to Fiona, nasza inspirująca kapelan z Uniwersytetu w Dundee, gładkie słowa wypowiadane w bezpiecznej odległości nie przynoszą pocieszenia.
Jak to jest, że przy całym naszym XXI-wiecznym wyrafinowaniu wciąż najchętniej chowamy się za starymi, bezpiecznymi murami konformizmu i zaprzeczenia, zamiast dopuścić do siebie myśl, iż śmierć nie jest demonem, którego trzeba się lękać? Wcale nie musi być ponura, brutalna czy okropna. Może też być cicha, spokojna i litościwa. Być może nasz brak ufności wynika z tego, że nie chcemy jej poznać, przez całe życie nie chcemy podjąć wysiłku jej zrozumienia. Gdybyśmy jednak się na taki wysiłek zdobyli, moglibyśmy nauczyć się ją akceptować – jako nieodzowną i fundamentalną część egzystencji.
Postrzegamy narodziny jako początek życia, śmierć zaś jako jego naturalny koniec. Co jednak, jeśli śmierć to tylko początek innego etapu naszego istnienia? Na tym założeniu, rzecz jasna, opiera się większość religii, głoszących, że nie należy obawiać się śmierci, gdyż jest ona zaledwie bramą do lepszego życia w zaświatach. Takie wierzenia przynosiły ludziom pocieszenie przez długie wieki i niewykluczone, że postępująca sekularyzacja wytworzyła swego rodzaju próżnię, którą wypełniła z kolei pradawna, instynktowna, choć niczym nieuzasadniona awersja do śmierci i wszystkich jej oznak.
Jednak bez względu na to, w co wierzymy, życie i śmierć są ze sobą nierozerwalnie związane i należą do tego samego kontinuum. Żadne z nich nie może istnieć bez drugiego. Pewne jest też, że bez względu na wysiłki współczesnej medycyny, śmierć zawsze w końcu wygrywa. Skoro więc nie ma sposobu, aby jej zapobiec, być może lepiej byłoby się skupić na tym, by podnieść jakość wycinka czasu pomiędzy naszymi narodzinami a śmiercią – naszego życia – i się w nim rozsmakować.
Wiąże się z tym zresztą jedna z podstawowych różnic między patologią sądową a antropologią sądową. Ta pierwsza zajmuje się przyczyną i sposobem śmierci – końcem ziemskiej wędrówki – druga zaś skupia się na odtworzeniu przebiegu życia zmarłego, analizie całej podróży. Naszym zadaniem jest ponowne połączenie tożsamości danej osoby, wytworzonej w trakcie życia, z cielesnymi, pośmiertnymi pozostałościami. Można rzec, że patologia i antropologia sądowa to partnerzy – w śmierci oraz, rzecz jasna, w przestępstwie.
W Wielkiej Brytanii antropolodzy, inaczej niż patolodzy, są bardziej naukowcami niż lekarzami i na ogół nie mają kwalifikacji medycznych do wystawiania aktów zgonu lub ustalania przyczyny śmierci. Ponieważ jednak w czasach stale rozrastającej się wiedzy patolodzy nie mogą być ekspertami we wszystkim, udział antropologów sądowych w śledztwach dotyczących przestępstw ze skutkiem śmiertelnym jest nieoceniony. Uczestniczą oni w odkrywaniu śladów pozwalających ustalić tożsamość ofiary i mogą wspierać patologów w ostatecznym ustalaniu przyczyny i sposobu zgonu. Obie dziedziny wzajemnie się uzupełniają, a ich przedstawiciele łączą swoje umiejętności nad tym samym stołem sekcyjnym.
Zdarzyło się kiedyś, że stałyśmy razem z patolożką nad takim właśnie stołem, na którym leżały ludzkie szczątki w zaawansowanym stadium rozkładu. Czaszka była kompletnie roztrzaskana i składała się z ponad czterdziestu pomieszanych ze sobą fragmentów. Stwierdzenie przyczyny zgonu leżało w gestii mojej praktykującej medycynę koleżanki, która była niemal przekonana, że chodzi o postrzał, potrzebowała jednak pewności. Przebadawszy materiał, skonsternowana liczbą małych kawałków białej kości na szarej powierzchni stołu, stwierdziła: „Nie potrafię zidentyfikować wszystkich fragmentów, nie mówiąc już o ich połączeniu ze sobą. To robota dla ciebie”.
Zadaniem antropologa sądowego jest przede wszystkim ustalenie, kim zmarły był za życia. Kobietą czy mężczyzną? Czy była to osoba wysoka czy niska? Stara czy młoda? Rasy białej czy czarnej? Czy na szkielecie widać jakiekolwiek ślady urazów lub chorób, które mogłyby znaleźć odzwierciedlenie w rejestrach dentystycznych lub medycznych? Czy z budowy kości, włosów lub paznokci da się wydobyć informacje, na podstawie których można by wnioskować o tym, gdzie dany człowiek żył i czym się odżywiał? A w tym konkretnym przypadku, czy ułożenie trójwymiarowych puzzli ludzkiej czaszki pozwoli określić nie tylko przyczynę zgonu, którą w rzeczy samej był postrzał w głowę, lecz także jego okoliczności? Złożywszy elementy tej układanki i poznawszy przyczynę śmierci, ustaliłyśmy z czasem tożsamość zamordowanego, którym okazał się młody mężczyzna. Potwierdziłyśmy ponadto zeznania naocznego świadka i określiłyśmy miejsce wlotu kuli z tyłu czaszki i wylotu z przodu, przez czoło, tuż nad oczami. Była to egzekucja przeprowadzona z bliskiej odległości, a ofiara w chwili śmierci klęczała z lufą przyłożoną do tyłu głowy. Młodzieniec miał zaledwie piętnaście lat, a jedyną zbrodnią, jakiej się dopuścił, była wyznawana przez niego religia.
Inny dobry przykład ukazujący symbiotyczny charakter związku łączącego antropologa i patologa sądowego wiązał się z przypadkiem młodzieńca pobitego na śmierć podczas próby przeciwstawienia się grupie wyrostków, którzy zamierzali zniszczyć samochód stojący na ulicy przed jego domem. Mężczyznę skopano i pobito, a do jego śmierci doprowadził uraz głowy i liczne pęknięcia czaszki. W tym wypadku znałyśmy tożsamość ofiary, a patolożka jako przyczynę śmierci wskazała uraz tępym narzędziem, który wywołał rozległy krwotok wewnętrzny. W raporcie chciała jednak także przedstawić dokładne okoliczności śmierci oraz wskazać rodzaj narzędzia, którego użyto do zadania urazu. Udało się nam poskładać wszystkie kawałeczki czaszki i ustalić, że do śmiertelnego krwotoku wewnątrzczaszkowego doprowadziło uderzenie w głowę młotkiem lub podobnym narzędziem, wywołujące wgniecenie czaszki i liczne rozchodzące się od niego pęknięcia.
W wypadku niektórych ludzi początek i koniec życia są od siebie znacznie oddalone (zdarza się, że dzieli je ponad sto lat), a w wypadku innych – jak choćby wspomnianych ofiar morderstwa – oba te wydarzenia znajdują się stosunkowo blisko siebie. Czasem oddzielać może je jedynie przelotne, lecz bezcenne kilka sekund. Z punktu widzenia antropologa sądowego długie życie to dobra wiadomość, ponieważ im jest dłuższe, tym większa szansa na powstanie wszelkiego rodzaju blizn i innych oznak przeszłych wydarzeń zapisanych w cielesnej powłoce oraz tym wyraźniejszy ich ślad na doczesnych szczątkach. Dla nas, antropologów, pozyskiwanie tych informacji to niemal jak czytanie książki, czy może raczej ściąganie zawartości pendrive’a.
Większość ludzi uważa, że przedwczesne przerwanie życia jest najgorszym finałem naszej ziemskiej przygody. Kim jednak jesteśmy, by oceniać, co właściwie oznacza określnie „przedwczesne”? Niewątpliwie, im dłużej żyjemy od urodzin, tym większe prawdopodobieństwo, że nasze życie zakończy się wcześniej niż później: w większości przypadków bliżej nam do śmierci w wieku lat dziewięćdziesięciu niż dwudziestu. Logika zaś podpowiada, że nigdy nie będziemy bardziej odlegli od osobistego kontaktu ze śmiercią niż w bieżącej chwili.
Czemu więc jesteśmy tak zaskoczeni śmiercią innych? Co roku na świecie umiera 55 mln osób, około dwóch na sekundę – i jest to wydarzenie, co do którego możemy być absolutnie pewni, że będzie dotyczyć każdego z nas. Świadomość tego faktu w żaden sposób nie zmniejsza oczywiście naszego smutku i żalu, gdy śmierć dotyka kogoś nam bliskiego, ale jej nieuniknioność wymaga bardziej praktycznego i realistycznego podejścia. Jako że nie mieliśmy wpływu na własne pojawienie się na świecie, a jak wiadomo, zakończenie życia jest nieuniknione, to być może powinniśmy się raczej skupić na tym, na co mamy wpływ: na oczekiwaniach co do okresu między tymi dwoma punktami. Być może właśnie tym czasem powinniśmy aktywnie zarządzać, poddając go ocenie, dostrzegając to, co ważne, i celebrując jego wartość, a nie długość.
W przeszłości, gdy śmierć niełatwo było oddalić, byliśmy w tym znacznie lepsi. Na przykład w czasach wiktoriańskich, w których występowała wysoka śmiertelność noworodków, nikt nie był szczególnie zaskoczony, gdy nowo narodzone dziecko nie dożywało swoich pierwszych urodzin. Właściwie całkiem często rodzice nadawali kilkorgu swoim dzieciom to samo imię – chodziło o to, by imię zachowało się w rodzinie, nawet jeśli nie udałoby się to wszystkim potomkom. W XXI wieku śmierć dziecka jest oczywiście znacznie bardziej wstrząsającym doświadczeniem niż dawniej, ale doznawanie szoku z powodu zakończenia życia przez dziewięćdziesięciodziewięciolatka przeczy zdrowemu rozsądkowi.
Społeczne oczekiwania wyznaczają linię frontu lekarzom stawiającym sobie za cel zmuszenie śmierci do odwrotu. Jednak w najlepszym wypadku mogą oni tylko zdobyć nieco więcej czasu i wydłużyć dystans między dwoma punktami granicznymi. Świadomość, że w końcu przegrają, nie powinna rzecz jasna zniechęcać ich do działania, i rzeczywiście nie zniechęca – codziennie w szpitalach i klinikach na całym świecie udaje się przedłużyć życie niezliczonym osobom. Jednak realistycznie rzecz biorąc, wiele z tych medycznych osiągnięć to zaledwie odroczenie daty egzekucji. Śmierć nadejdzie, jak nie dziś, to jutro.
Przez stulecia ludzie katalogowali moment śmierci poszczególnych członków społeczeństwa i wyliczali oczekiwaną długość życia, czyli wiek, w którym jak wskazuje statystyka, najprawdopodobniej umrzemy lub – ujmując rzecz nieco bardziej optymistycznie – czas, jaki prawdopodobnie będziemy żyli. Tabele, w których jest to ujęte, są użytecznym narzędziem, które jednak jest też w pewien sposób niebezpieczne, ponieważ rodzi oczekiwanie, które nie spełni się w przypadku jednych, a wykroczy poza nie w przypadku innych. Nie mamy jak zawczasu dowiedzieć się, czy bliżej nam do przeciętnego Jana Kowalskiego, pasującego do średniej, czy też znajdujemy się na skraju – jednym lub drugim – krzywej dzwonowej przedstawiającej długość życia.
A kiedy okazuje się, że znaleźliśmy się po jednej ze stron, odbieramy to bardzo osobiście. Jesteśmy dumni z siebie, gdy przekroczyliśmy przewidywaną dla nas długość życia, ponieważ wiążemy to z pokonaniem pewnych przeciwności. Z kolei, gdy nie dożywamy przewidywanego statystycznie wieku, nasi bliscy często czują się wręcz okradzeni z cząstki życia ukochanego członka rodziny, co wywołuje w nich gniew, frustrację i rozgoryczenie. Ale rzecz oczywista, krzywa obrazująca długość życia jest tylko przedstawieniem rozkładu normalnego: średnia jest tylko średnią, większość z nas znajdzie się gdzieś w jej okolicy. To nie w porządku, żeby oskarżać śmierć o okrucieństwo lub przywłaszczenie, choć ta przecież wielokrotnie demonstrowała, w jakich granicach rozciąga się spektrum długości życia leżącego w ludzkich możliwościach.
Najdłużej żyjącą osobą na świecie, której wiek udało się potwierdzić, była Francuzka Jeanne Calment, która żyła 122 lata i 164 dni i umarła w 1997 roku. W 1930 roku, w którym urodziła się moja matka, oczekiwana długość życia kobiet wynosiła 63 lata, więc gdy zmarła w wieku 77 lat, przekroczyła „normę” o czternaście lat. Moja prababka poradziła sobie jeszcze lepiej: urodziła się w 1898 roku, gdy oczekiwana długość życia kobiet wynosiła 52 lata. Dożyła 78 lat, przekraczając ją o 26 lat, co przy okazji pokazuje, jak gwałtowny postęp dokonał się w tym okresie w naukach biomedycznych – choć z pewnością palenie nie ułatwiało jej sprawy. Jeśli o mnie chodzi, gdy pojawiłam się na świecie w 1961 roku, przewidywana długość życia kobiet wynosiła 74 lata. Wygląda więc na to, że pozostało mi jakieś 17. O rany, kiedy to minęło? Z drugiej strony, biorąc pod uwagę, jak miewam się obecnie i jaki styl życia prowadzę, całkiem realistycznie mogę oczekiwać dociągnięcia do osiemdziesiątki piątki, co oznacza, że być może mam przed sobą jeszcze 29 lat. Uf.
I tak, w ciągu dotychczasowego życia zyskałam widoki na dodatkowe jedenaście lat. Czy to nie wspaniale? No właśnie nie bardzo. Widzicie, chodzi o to, że z tych dodatkowych lat nie mogę zrobić użytku jako dwudziesto- czy nawet czterdziestolatka. Zacznę z nich korzystać, o ile będzie mi to dane, jako siedemdziesięcioczterolatka. Gdybyśmy tak mogli zyskać dodatkowe lata w młodości, gdy tak łatwo trwoni się czas…
Wyliczenia oczekiwanej długości życia w momencie narodzin stają się powoli coraz dokładniejsze i wiadomo obecnie, że w ciągu dwóch pokoleń – moich dzieci i wnuków – na ziemi pojawi się więcej stulatków, niż istniało kiedykolwiek w historii naszego gatunku. Ale górna granica ludzkiego wieku się nie przesuwa. To, co się zmienia, i to istotnie, to średnia wieku, w którym umieramy, co oznacza, że jesteśmy świadkami, jak coraz większa liczba osób ląduje po prawej stronie krzywej dzwonowej. Innymi słowy, zmieniamy strukturę demograficzną. Szybko nabierające znaczenia kwestie związane z ochroną zdrowia i opieką społeczną, wywołane starzeniem się społeczeństw, dają nam przedsmak tego, co nadejdzie.
Choć dłuższe życie to na ogół powód do świętowania, zastanawiam się czasem, czy nasze starania, by pozostać przy życiu tak długo, jak się da, za wszelką cenę, nie oznaczają tak naprawdę rozciągnięcia w czasie procesu umierania. Oczekiwana długość życia jest zmienną, ale oczekiwane nadejście śmierci jest niezmienne. Jeśli zaś kiedyś naprawdę uda się nam pokonać śmierć, ludzki gatunek i nasza planeta będą mieć prawdziwe kłopoty.
Pracując na co dzień u boku śmierci, nauczyłam się ją szanować. Nie dała mi powodu, bym miała obawiać się jej obecności czy metod działania. Myślę, że rozumiem ją całkiem nieźle, ponieważ zdecydowałyśmy się porozumiewać wprost, za pomocą jasnego i prostego języka. Kiedy ona skończy swoją robotę, ja mogę zająć się swoją, a na jej dokonaniach zbudowałam swoją długą, ciekawą i owocną karierę zawodową.
Niniejsza książka nie jest klasyczną rozprawą o śmierci. Nie podążam przetartą przez innych ścieżką polegającą na omawianiu wzniosłych akademickich teorii czy dziwacznych praktyk kulturowych, nie serwuję letnich truizmów. Staram się za to przedstawiać różne oblicza śmierci tak, jak je poznałam, i perspektywy, które dzięki temu odkryłam, w tym być może tę jej postać, którą pewnego dnia w ciągu następnych trzydziestu lat mi ujawni, jeśli zdecyduje się oszczędzać mnie tak długo. Jest to też opowieść próbująca, tak jak sama antropologia sądowa, na podstawie śmierci zrekonstruować przeżyte życie. Jest to historia w równym stopniu o śmierci, co i o życiu – dwóch nierozłącznych częściach jednej całości.
Proszę was tylko o jedno: odłóżcie na bok dotychczasowe założenia na temat śmierci, wyzbądźcie się w stosunku do niej nieufności, lęku i odrazy, a być może zaczniecie postrzegać ją podobnie jak ja. Kto wie, może nawet zaakceptujecie jej towarzystwo, poznacie ją nieco lepiej i przestaniecie się jej bać. Z moich doświadczeń wynika, że obcowanie z nią jest intrygujące i fascynujące, nigdy zaś nudne – śmierć odznacza się bowiem szczególną złożonością, a czasem też cudowną nieprzewidywalnością. Zresztą, nie macie nic do stracenia. W końcu też się z nią będziecie stykać, a lepsze zło znane niż nieznane.
ROZDZIAŁ 1
Milczący nauczyciele
Mortui vivos docent (Umarli uczą żywych)
autor nieznany
Ruchomy szkielet dorosłego człowieka wiszący w moim laboratorium
Od trzynastego roku życia każdą sobotę oraz wszystkie przerwy od szkoły przez pięć lat spędzałam zanurzona po łokcie we wnętrznościach, mięśniach i krwi. Moi rodzice wyznawali prezbiteriańską etykę pracy i oczekiwali, bym zajmowała się czymś dorywczo i zarabiała pieniądze, jak tylko osiągnę odpowiedni ku temu wiek. I tak zaczęłam regularnie pojawiać się u rzeźnika w Balnafettack na przedmieściach Inverness. Praca u niego była moim pierwszym i jedynym zajęciem w czasach szkolnych i muszę powiedzieć, że ją uwielbiałam. Kompletnie nie zważałam na to, że moi koledzy, którzy w większości woleli pracować w aptekach, supermarketach i butikach, uważali mój wybór za cokolwiek dziwaczny, żeby nie powiedzieć niesmaczny. Nie przypuszczałam wówczas, że z czasem otworzy się przede mną świat medycyny sądowej – patrząc jednak z dzisiejszej perspektywy, mam wrażenie, że już wtedy w moim życiu zaczął się rysować pewien wzorzec, ukryty w owym czasie przede mną, tak samo zresztą jak przed nimi.
Praca w sklepie u rzeźnika, prócz tego, że ciekawa i całkiem przyjemna, była też doskonałym poligonem doświadczalnym dla przyszłego antropologa sądowego i anatoma. Uwielbiałam kliniczną precyzję rzeźniczego rzemiosła. W pracy opanowałam mnóstwo użytecznych umiejętności: jak porządnie zmielić mięso oraz jak właściwie odkręcać i wiązać kiełbasę, a przede wszystkim – jak przygotowywać o ustalonych porach po filiżance herbaty dla rzeźników. Nauczyłam się doceniać wartość dobrze naostrzonego noża, obserwując, jak wprawnie i szybko da się nim operować, oddzielając ciemnoczerwone mięso od nierównych kości, aż pozostawał tylko oszołamiająco biały szkielet. Rzeźnicy zawsze doskonale wiedzieli, gdzie zrobić nacięcie, by oddzielony fragment dało się niemal artystycznie zwinąć w sztukę mięsa lub pociąć na kawałeczki odpowiednie na gulasz. W stałości anatomii zwierząt, które trafiały pod nóż, było coś niezwykle krzepiącego. Choć i od niej zdarzały się odstępstwa: pamiętam przypadek, gdy rzeźnik zaczął kląć pod nosem, że coś tu jest „zdecydowanie nie tak”. Najwyraźniej u bydła i owiec też występują anatomiczne różnice, tak jak u ludzi.
Nauczyłam się sporo o ścięgnach i dlaczego je wycinamy; gdzie między mięśniami umiejscowione są naczynia krwionośne, które także trzeba wyciąć; jak usunąć splątane struktury z wnęki nerki (zbyt żylaste, by nadawały się do jedzenia), a także jak otworzyć staw łączący dwie kości, wydobywając na światło dzienne szklisty, lepki płyn maziówkowy. Nauczyłam się, że gdy ma się zmarznięte ręce – a pracując u rzeźnika, właściwie zawsze ma się zmarznięte ręce – z niecierpliwością wyczekuje się na dostawę świeżych i wciąż ciepłych wątróbek prosto z ubojni. Kiedy zanurzy się wychłodzone dłonie w pudle z ciepłą bydlęcą krwią, można je ogrzać i na krótką chwilę odzyskać czucie.
Nauczyłam się też nie obgryzać paznokci, nigdy nie odkładać noża ostrzem do góry oraz tego, że tępe ostrza powodują więcej wypadków niż ostre – choć z kolei te drugie sprawiają, że gdy już dojdzie do przykrego zdarzenia, niewątpliwie jest ono bardziej spektakularne. Do dziś widok wystawy rzeźnika, schludnie prezentującej poszczególne części ciała zwierząt, elegancko wyłożone, wprawnie obrobione i przygotowane jak należy, sprawia mi niewysłowioną przyjemność.
Było mi smutno, gdy musiałam zakończyć tę pracę. W owym czasie wprost ubóstwiałam naszego nauczyciela biologii, doktora Archiego Frasera, do tego stopnia, że robiłam wszystko, co mi powiedział. Kiedy więc stwierdził, że powinnam iść na studia, zdecydowałam się na uniwersytet. Ponieważ jednak nie miałam pojęcia, co właściwie chcę studiować, najlepszym pomysłem wydawało mi się podążenie jego śladem i wybór biologii. Pierwsze dwa lata na Uniwersytecie w Aberdeen spędziłam, nudząc się i ucząc psychologii, chemii, gleboznawstwa, zoologii (którą oblałam za pierwszym podejściem), biologii ogólnej, histologii i botaniki. Koniec końców okazało się, że najlepiej idzie mi właśnie z botaniką i histologią, a ponieważ perspektywa badania przez całe życie roślin kompletnie mi nie odpowiadała, do wyboru pozostawała histologia, nauka o budowie i funkcjach tkanek. Kiedy ukończyłam poświęcony jej kurs, miałam poczucie, że już nigdy z własnej woli nie siądę ponownie przy mikroskopie – wszystko wydawało się składać z bezkształtnych skupisk różowości i czerwieni. Właśnie ta ścieżka doprowadziła mnie jednak ostatecznie do zajęcia się anatomią i przyjęcia propozycji udziału w sekcji zwłok. Miałam zaledwie dziewiętnaście lat i nigdy wcześniej nie widziałam martwego ciała, no ale przecież dla dziewczyny, która spędziła pięć lat u rzeźnika, rozpłatując zwierzęta, nie powinno to chyba stanowić wielkiego problemu?
Jeśli moja sobotnia praca w ogóle przygotowała mnie na to, co miało nadejść, to tylko w niewielkim stopniu. Pierwsza wizyta w prosektorium zawsze onieśmiela. To doświadczenie, którego się nie zapomina, ponieważ atakuje wszystkie zmysły jednocześnie. Pamiętam, że nasza grupa składała się z zaledwie czworga studentów, a w moich uszach wciąż brzmi echo odbijające się w wielkiej, wręcz gigantycznej sali, z wysoko umieszczonymi oknami o nieprzezroczystych szybach i podłogą wyłożoną wiktoriańskim parkietem o skomplikowanym wzorze. W innych okolicznościach sala ta zapewne świetnie nadałaby się na konserwatorium. Wciąż czuję woń formaliny, ostry chemiczny zapach, tak intensywny, że można go niemal poczuć na języku, widzę też stoły sekcyjne z grubego szkła i metalu, pomalowane zieloną, nieco już łuszczącą się farbą – około czterdziestu lub więcej, ustawionych w równych rzędach i przykrytych białymi prześcieradłami. Na dwóch stołach, pod całunami, spoczywały czekające na nas ciała, po jednym na parę studentów.
Doświadczenie przebywania w prosektorium momentalnie zmienia sposób, w jaki postrzegamy siebie i innych. Gdy uświadamiamy sobie, że ktoś, kto przed nami leży, za życia podjął decyzję o oddaniu swojego ciała innym, by mogli się uczyć, człowiek czuje się malutki i mało znaczący. Ten nadzwyczaj szlachetny uczynek nieprzerwanie mnie wzrusza. Wiem, że jeśli kiedyś przestanę dostrzegać w nim rodzaj cudu, będzie to sygnał, że czas odłożyć skalpel i zająć się czymś innym.
Na chybił trafił podzielono nas na dwie grupki, i tak razem z moim partnerem sekcyjnym, Grahamem, zostaliśmy wyznaczeni do zajęcia się zwłokami pewnego bezinteresownego dawcy – jego ciało, przygotowane dla nas przez technika anatomii, miało być naszym podstawowym obiektem badawczym przez cały rok akademicki. Nie znając prawdziwego nazwiska zmarłego, mało oryginalnie nazwaliśmy go Henrym, na cześć Henry’ego Graya, autora Anatomii Graya, podręcznika, który od tamtej pory stale miał się już przewijać w moim życiu. Leżący przed nami Henry pochodził z okolic Aberdeen i w chwili śmierci dobiegał osiemdziesiątki. Swoje ciało zapisał wydziałowi anatomii na uniwersytecie, przeznaczając je na cele badawcze i edukacyjne. I to właśnie ja oraz Graham mieliśmy się na nim uczyć.
Daje do myślenia, że Henry podjął decyzję o przekazaniu swojego ciała w chwili, gdy ja, jego przyszła studentka, kompletnie nie zdawałam sobie sprawy, jak jego hojny gest wpłynie na całe moje życie. Byłam wówczas zajęta utyskiwaniem na swój los i konieczność przeprowadzania sekcji szczurów na zoologii, czego szczerze nienawidziłam.
Kiedy Henry zmarł, kompletnie nieświadoma tego faktu zajmowałam się zapewne rozcinaniem kolejnej roślinnej łodygi spośród ich nieprzebranych uniwersyteckich zasobów i studiowaniem szczegółów jej budowy komórkowej. Za każdym razem, kiedy rozmawiam ze studentami pierwszego i drugiego roku przygotowującymi się do wizyty w prosektorium, którą odbywa się po dwóch latach studiów, mówię im, że osoba, na której ciele będą się uczyć, wciąż żyje. Być może właśnie w tym dniu podejmuje decyzję o zapisaniu swoich doczesnych szczątków, by mogli dzięki nim czegoś się nauczyć. Zawsze czuję się podbudowana, słysząc odgłos gwałtownie wciąganego powietrza, gdy do studentów dociera w pełni to, co powiedziałam. Z pewnością przynajmniej niektórzy długo będą myśleć o tym, że ktoś, kogo tego poranka minęli na ulicy, może wylądować na ich stole sekcyjnym – i dobrze. Tak niezwykłego gestu ze strony kogoś zupełnie nieznanego nigdy nie powinno się brać za coś oczywistego.
Przyczyną śmierci Henry’ego był zawał serca, a jego ciało zostało odebrane ze szpitala przez przedsiębiorcę pogrzebowego współpracującego z wydziałem anatomii. Nigdy nie dowiedziałam się, czy Henry miał rodzinę, czy wspierała go w podjętej przez niego decyzji i jak się czuła, gdy okazało się, że nie będzie on miał takiego pogrzebu jak inni.
W wyłożonym ceramicznymi płytkami, ciemnym i klinicznie bezdusznym pomieszczeniu znajdującym się w podziemiach wydziału anatomii Marischal College, kilka godzin po śmierci Henry’ego technik sekcyjny Alec rozebrał jego ciało, usuwając przy okazji wszelkie przedmioty osobiste, ogolił głowę, a następnie przyczepił linką cztery mosiężne krążki z wybitym numerem identyfikacyjnym do jego małych palców u dłoni i stóp. Pozostały one na miejscu przez cały pobyt ciała Henry’ego na uniwersytecie. W dalszej kolejności Alec wykonał mniej więcej sześciocentymetrowe nacięcie w pachwinie Henry’ego i usunął mięśnie i tłuszcz znajdujące się pod skórą, aż w rejonie nazywanym trójkątem udowym odnalazł tętnicę i żyłę udową. Wtedy zrobił małe podłużne nacięcie w żyle i drugie w tętnicy, a następnie umieścił w nich kaniule, podwiązując je kolejnymi kawałkami linki. Gdy już się z tym uporał i uszczelnił szczeliny wokół rurek, otworzył zaworek kaniuli, a wówczas do układu krążenia Henry’ego zaczął sączyć się roztwór formaliny, spływając grawitacyjnie z podwieszonego wyżej zbiornika.
Płyn balsamujący, poprzez naczynia krwionośne, miał dotrzeć w końcu do wszystkich komórek ciała Henry’ego – do neuronów w mózgu, w którym pojawiały się kiedyś myśli o wszystkim, co było dla niego ważne; do palców dłoni, którymi przytrzymywał rękę kogoś mu bliskiego; do gardła, z którego wydobyły się jego ostatnie słowa, być może zaledwie kilka godzin wcześniej. W miarę jak formalina powoli i nieodwracalnie nasycała jego tkanki, naczynia opróżniały się z krwi, aż w końcu ciało niemal całkiem się jej pozbyło. Po zaledwie dwóch lub trzech godzinach cichego, spokojnego balsamowania owinięto je plastikową płachtą i odstawiono w bezpieczne miejsce do czasu, gdy będzie potrzebne, co mogło nastąpić po kilku dniach lub miesiącach.
W tym krótkim czasie Henry został przemieniony, zgodnie ze swoją wolą, z mężczyzny znanego i kochanego przez swoją rodzinę w anonimowe zwłoki, identyfikowane tylko na podstawie przypisanego do nich numeru. Ta anonimowość jest bardzo ważna. Chroni studentów i pomaga im psychicznie oddzielić ludzką śmierć, której wystąpienie zawsze napawa smutkiem, od pracy, którą mają wykonać. Jeśli mają przeprowadzić swoją pierwszą sekcję zwłok, nie tracąc jednocześnie empatii, muszą, zachowując oczywiście szacunek i powagę, nauczyć swój umysł patrzenia na ciało jak na zdepersonalizowaną powłokę.
Kiedy przyszła pora, by Henry odegrał swoją rolę podczas naszych pierwszych zajęć z anatomii, umieszczono go na wózku, przewieziono na górę starą, rozklekotaną i głośną windą, ułożono na jednym z pokrytych szkłem stołów sekcyjnych, nakryto białą tkaniną i tak pozostawiono, by czekał, cicho i cierpliwie, na nasze przybycie.
Obecnie robimy, co tylko się da, by pierwsza sekcja była dla studentów możliwie pamiętna, a jednocześnie nietraumatyczna. Większość z nich, tak jak ja, wcześniej nie miała okazji zobaczyć martwego ciała na własne oczy. W 1980 roku, gdy wzięłam po raz pierwszy udział w sekcji anatomicznej, nie było żadnych sesji przygotowawczych, stopniowego zaznajamiania ze zwłokami, które w kolejnych miesiącach miały się stać naszym milczącym nauczycielem. Byliśmy czwórką mocno przestraszonych studentów trzeciego roku, którzy pojawili się w prosektorium w poniedziałkowy poranek, zbrojni jedynie w Anatomię kliniczną dla studentów medycyny Snella, skrypt do przeprowadzania sekcji Cunninghama (pod redakcją G.J. Romanesa) i przerażający zestaw narzędzi sekcyjnych owiniętych w płat płótna w kolorze khaki. Nie pozostało nam zatem nic więcej, jak zabrać się do roboty, zaczynając od pierwszej strony skryptu. Nie mieliśmy rękawiczek ani okularów ochronnych, a nasze fartuchy laboratoryjne szybko przybrały paskudny wygląd, ponieważ nie pozwalano nam zabierać ich do domu do prania. Czasy się jednak zmieniły!
Na naszym stole odkryliśmy z Grahamem bogatą kolekcję gąbek, które, jak się szybko przekonaliśmy, rzeczywiście były niezbędne do usuwania nadmiaru płynów podczas postępów naszej pracy. Trzeba było je wyciskać bardzo często. Pod stołem stało zaś wiadro ze stali nierdzewnej, do którego każdego dnia sekcji trafiały fragmenty badanych tkanek. Ważne, by wszystkie części ciała pozostały razem, nawet maleńkie kawałeczki mięśni czy skóry, tak by na koniec do kremacji lub pogrzebania ciało trafiało tak kompletne, jak to tylko możliwe. Nad tym, co wyrabialiśmy, czuwał milcząco „strażnik”, drugi z naszych wpływowych opiekunów naukowych: ludzki szkielet, który pomagał nam zrozumieć, co widzimy lub wyczuwamy pod mięśniami i skórą Henry’ego.
Pierwszą rzeczą, której musieliśmy się nauczyć, była zmiana ostrza skalpela w taki sposób, by nie odciąć sobie przy okazji kawałka palca. Dopasowanie wąskiej szczeliny ostrza do wypustu na uchwycie, a następnie wsunięcie go za pomocą kleszczyków, aż wreszcie kliknie, wymaga sprawności i doświadczenia, podobnie jak zdjęcie zużytego ostrza. Często myślę sobie, że ktoś mógłby opracować lepsze rozwiązanie.
Kiedy rozcinając tkanki zwłok, zauważycie wypływającą jasną, tętniczą krew, pamiętajcie – ostrzeżono nas – że zwłoki nie krwawią. To, co przecięliście, to wasz palec. Ostrze skalpela jest tak ostre, a w pomieszczeniu jest tak zimno, że można nie poczuć, że przecięło się własną skórę. Pierwszą oznaką skaleczenia jest więc widok czerwonej krwi zbierającej się w jakimś zagłębieniu zabalsamowanej, jasnobrązowej skóry zwłok. Inaczej niż w przypadku kontaktu z ciałem niezabalsamowanym nie trzeba się tu specjalnie obawiać zakażenia, ponieważ proces konserwacji sprawia, że martwe tkanki są praktycznie jałowe. I całe szczęście, ponieważ radzenie sobie z nieporęcznymi małymi ostrzami, gdy ręce są zgrabiałe z zimna i śliskie od tłuszczu, to naprawdę nie lada sztuka. W dzisiejszych czasach każdy semestr na studiach zaczynamy ze sporym zapasem plastrów i rękawiczek chirurgicznych.
Gdy już ostrze znajdzie się w uchwycie skalpela, a palec przestanie krwawić, można pochylić się nad stołem, a wówczas oczy niemal natychmiast zajdą nam łzami pod wpływem oparów formaliny. Ze skryptu dowiedzieliśmy się, gdzie należy ciąć, ale już to, jak głęboko albo jakie to uczucie, było dla nas zagadką. Nikt nie udzielił nam wyraźnego przyzwolenia na to, by „poczuć” ciało Henry’ego, a w efekcie dowiedzieć się, gdzie rozpocząć nacięcie i gdzie je zakończyć, dlatego żadna opcja nie wydawała nam się sensowna. Było to trochę przerażające i zawstydzające. Zrobiliśmy więc przerwę, by się zastanowić, jak wykonać cięcie w dół tułowia, od zagłębienia szyjnego do dolnej granicy klatki piersiowej. Kto będzie patrzył, a kto naciśnie skalpel? Ręce się trzęsły. Pierwsze studenckie nacięcie zostaje w pamięci już na zawsze, bez względu na to, jak bardzo nonszalancko ktoś stara się zachowywać. Kiedy zamykam oczy, od razu przypominam sobie to uczucie oraz niewzruszoną cierpliwość Henry’ego wobec naszego młodzieńczego braku wprawy.
Nasz nieruchomy nauczyciel leży i cierpliwie czeka, aż zaczniemy, a my w duchu przepraszamy go za to, co się za chwilę stanie, bojąc się, że narobimy niezłego bałaganu. Trzymamy skalpel w prawej ręce, kleszcze w lewej… Jak głęboko ciąć? To nie przypadek, że większość studentów zaczyna sekcję od tułowia. Mostek położony jest tuż pod skórą, więc choćby się wyczyniało nie wiadomo co, trudno cokolwiek popsuć. Po prostu nie da się zrobić zbyt głębokiego nacięcia. Opuszczam ostrze na powierzchnię skóry i ostrożnie przeciągam nim w dół klatki piersiowej, robiąc niewyraźną linię. Zaskakujące, jak łatwo skóra rozchodzi się na boki. W dotyku jest właśnie skórzana, chłodna i wilgotna, a kiedy oddziela się od tkanki poniżej, pod ostrzem skalpela dostrzec można kontrastujący z nią jasnożółty tłuszcz podskórny. Nabrawszy nieco pewności siebie, robię ostrzem szczelinę od mostka ku obojczykom, i proszę, właśnie wykonałam pierwsze sekcyjne cięcie w kształcie litery „T”. Tak dużo nerwowego wyczekiwania i już po wszystkim. Świat wciąż się kręci. Ogarnia mnie bezbrzeżna ulga, dopiero teraz uświadamiam sobie, że przez cały ten czas wstrzymywałam oddech. Choć serce wciąż mi łomocze i czuję wyrzut adrenaliny, z zaskoczeniem uświadamiam sobie, że mój lęk ustąpił miejsca ciekawości.
Teraz należy odsłonić tkanki leżące poniżej. Zaczynam odciągać skórę, chwytając ostrożnie za płat w miejscu, gdzie zbiegają się dwie części górnej belki „T”. Robię to kleszczami, przykładając tylko tyle siły, ile to konieczne, by skóra odeszła od tkanki poniżej. Nie ma potrzeby wykonywać dodatkowych cięć. Pojawia się żółtawy tłuszcz, który w kontakcie z ciepłem rąk przybiera płynną konsystencję. Utrzymanie skalpela i kleszczy nagle staje się wyzwaniem, a mały przebłysk pewności siebie sprzed momentu znika bez śladu, gdy kleszcze gwałtownie ześlizgują się z płata skóry, a tłuszcz i inne płyny tryskają mi prosto w twarz. Przed tym nikt nas nie ostrzegał. Formalina okropnie śmierdzi, ale smakuje jeszcze gorzej. Ten błąd popełnia się tylko raz.
Nadal odciągam skórę, a wówczas dostrzegam drobne czerwone punkciki i już wiem, że musiałam przeciąć sobie jakieś naczynko skórne. Dociera do mnie olbrzymi stopień złożoności ludzkiego ciała i ogrom zawartych w nim informacji. Dzień wcześniej być może zastanawiałam się, po jakiego grzyba na jedną sekcję przeznacza się cały rok i czemu jej opis zajmuje aż trzy wielkie tomy. Teraz jednak uświadamiam sobie, że przez rok można zaledwie liznąć tematu. Czuję się jak kompletny żółtodziób, którym zresztą jestem. Z przerażeniem zaczynam myśleć, że nigdy nie zapamiętam wszystkiego, czego się ode mnie wymaga, nie mówiąc już o zrozumieniu całego tego materiału. Nieco mocniej ściskam kleszcze, a ostry metal przecina tkankę łączną z niepokojącą łatwością, mimo że wydaje się, iż skalpel ledwie jej dotyka. Na tle leżących poniżej mięśni, które stopniowo odsłaniam, coraz wyraźniej odcinają się ustawione poprzecznie do nich białe kości klatki piersiowej, przypominające dobrze wyczyszczony stojak na tosty. Przesuwam wzrokiem po zagłębieniach i wyrostkach wiszącego obok szkieletu, a pod palcami wyczuwam mięśnie i kości Henry’ego. Zaczynam rozpoznawać i nazywać poszczególne kości i ich części składowe – tworzące rusztowanie ludzkiego ciała – i samoistnie w mojej głowie pojawiają się słowa starożytnego języka, zrozumiałego dla wszystkich anatomów na świecie: języka, który wydałby się znajomy także Wesaliuszowi, XIV-wiecznemu ojcu współczesnej anatomii i obiektowi moich dziewczęcych westchnień.
Początkowo zabalsamowane mięśnie wydają się jednolitą brązowawą masą (co rozbrajające, przypominają puszkowanego tuńczyka), kiedy jednak przyjrzeć się bliżej, zauważając pewne prawidłowości, można rozpoznać rozkład włókien i pęczków nerwów. Zaczynam dostrzegać, gdzie mięśnie się zaczynają, gdzie zlokalizowane są ich przyczepy, uświadamiam sobie, które stawy łączą, i oczarowuje mnie inżynieryjna doskonałość rozwiązań, którym się przyglądam. Ludzie zwykle trzymają się z daleka od śmierci, ale urzekające piękno ludzkiej anatomii przerzuca most do świata umarłych – most, przez który przechodzą nieliczni, ale ci, którzy to zrobią, nigdy nie zapominają tego doświadczenia. Uczucie, które wiąże się z pierwszym przejściem po nim, jest niepowtarzalne. Jedyne w swoim rodzaju.
Poznawanie anatomii dzieli studentów na dwie grupy: jedni się w niej zakochują, inni zaczynają jej nienawidzić. Fascynacja wynika z logiki i porządku właściwych budowie organizmu; pewnym minusem jest konieczność przyswojenia olbrzymiej liczby informacji – oraz paskudny zapach formaliny. Kiedy jednak fascynacja bierze górę nad niedogodnościami, anatomia pozostawia trwały ślad w duszy i człowiek może się uznać, już na zawsze, za członka uprzywilejowanej kasty: nielicznych wybrańców, którzy zostali nauczeni sekretów ludzkiej budowy przez tych, którzy pozwolili im zajrzeć do wnętrza swoich ciał. Czerpiemy z dokonań gigantów nauki, Hipokratesa i Galena, czerpiemy z dokonań ich następców, Leonarda da Vinci i Wesaliusza, ale prawdziwymi herosami są niewątpliwie ci nadzwyczajni mężczyźni i kobiety, którzy zdecydowali się zapisać swe doczesne szczątki innym – dawcy.
Anatomia to znacznie więcej niż tylko nauka o własnościach ciała. Przekazuje nam wiedzę o życiu i śmierci, humanizmie i altruizmie, szacunku i godności. Uczy pracy zespołowej, zwracania uwagi na szczegół, cierpliwości, opanowania, zręczności. Obcowanie z ludzkim ciałem jest namacalne i bardzo, ale to bardzo osobiste. Żadna książka, model ani grafika komputerowa nie nauczą tyle, ile uczy udział w prawdziwej sekcji. Jej przeprowadzenie to jedyny sposób, by stać się pełnoprawnym anatomem.
W przeszłości sekcje były nie tylko źródłem wielkich dokonań, ale i mało chwalebnych postępków. Od wspaniałych czasów pierwszych anatomów – począwszy od Galena, na Grayu zaś skończywszy – aż po dziś dzień honor tej dziedziny plamiły nikczemne działania tych, którzy czerpali z niej zyski. Potworne czyny Burke’a i Hare’a, którzy na początku XIX wieku w Edynburgu uciekali się do morderstw, by zaopatrywać szkoły anatomii w zwłoki, doprowadziły do uchwalenia w 1832 roku ustawy o anatomii (Anatomy Act). Ale nawet bardzo niedawno, bo w 1998 roku, rzeźbiarz Anthony-Noel Kelly trafił do więzienia za kradzież części ludzkich ciał z Royal College of Surgeons, a jego sprawa sądowa zwróciła uwagę opinii publicznej na kwestie etyki artystycznej oraz prawny status szczątków ofiarowanych na cele naukowe. Z kolei w 2005 roku amerykańską firmę zajmującą się inżynierią tkankową zamknięto po tym, jak jej prezes trafił do więzienia za nielegalne pozyskiwanie części ludzkiego ciała i ich sprzedawanie organizacjom medycznym. Wygląda więc na to, że anatomia nie jest odporna na ekonomię podaży i popytu czy praktyki nielicznych cwaniaków pozbawionych honoru i poczucia przyzwoitości. Dobrze zatem, że dbamy o dawców i że chroni ich także stosowna ustawa.
Śmierć może być źródłem pieniędzy, zawsze więc znajdą się chętni do przekraczania etycznych granic, by na niej zarobić. Biorąc pod uwagę, że w wielu krajach sprzedaż ludzkich szczątków jest legalna i że całkiem sporo instytucji na świecie gotowych jest zapłacić dużą sumę za kompletny szkielet z zachowanymi połączeniami stawowymi, być może nie powinno dziwić, że starożytny występek okradania grobów ma się nieźle, tyle że przybiera nowe formy. W moich studenckich czasach, w latach 80., większość szkieletów używanych w celach naukowych pochodziła z Indii, długo uznawanych za najważniejsze w świecie źródło kości. Choć w 1985 roku indyjski rząd zakazał eksportu ludzkich szczątków, globalny czarny rynek wciąż istnieje i ma się doskonale. W Wielkiej Brytanii (a także w Polsce – przyp. red. pol.) nie ma jednak zgody na handlowanie kośćmi lub jakimikolwiek innymi częściami ciała, i słusznie.
Jednak kwestia tego, co jest dopuszczalne, a co nie, jeśli chodzi o ludzkie szczątki, wciąż się zmienia, podobnie jak społeczne nastawienie; zdarza się nawet, że podejście wywraca się do góry nogami za życia jednego pokolenia. Obecnie na wyższych uczelniach używa się na ogół plastikowych replik, a choć w zakurzonych szafach uniwersyteckich laboratoriów, a także w niektórych przychodniach lub ośrodkach prowadzących szkolenia z udzielania pierwszej pomocy wciąż można się natknąć na ludzkie szkielety, to instytucje te, mimo iż posiadają je zupełnie legalnie, uznają, że posługiwanie się nimi jest niezbyt w porządku. Niektóre z nich przekazują w związku z tym szkielety wydziałom anatomii, od których w zamian mogą otrzymać odpowiedniki szkoleniowe.
Współcześni anatomowie, inaczej niż ich poprzednicy, mogą mocno rozciągnąć sekcję w czasie, pozyskując dzięki temu ze zwłok bardzo dużo cennych informacji i ustalając najdrobniejsze szczegóły budowy ludzkiego ciała. Stało się to możliwe dzięki opracowywaniu na przestrzeni wieków coraz to lepszych metod konserwacji ludzkiego ciała i powstrzymywania procesów rozkładu. Od pierwszych sekcji zwłok, przeprowadzanych wkrótce po odcięciu ciała z szubienicy, anatomowie robili, co w ich mocy, by zakonserwować je tak długo, jak się da, wykorzystując w tym celu techniki opracowane z myślą o przechowywaniu żywności, na przykład zalewając pozyskane ciała alkoholem, marynując je w solance czy odwadniając i zamrażając.
Po śmierci admirała Nelsona w bitwie pod Trafalgarem w 1805 roku jego ciało na czas transportu umieszczono w kadzi „spirytu winnego” (brandy i etanolu), pogrzeb bohatera miał się bowiem odbyć w Anglii. Przetrzymywanie ciała w alkoholowej zalewie pozostawało najpopularniejszą metodą konserwacji aż do czasu odkrycia w XIX wieku paskudnego związku chemicznego, formaldehydu, który kompletnie zmienił oblicze anatomii. Formaldehyd jest związkiem dezynfekcyjnym, biocydem, który do tego utrwala tkanki i działa tak skutecznie, że jego wodny roztwór, formalina, wciąż jest najczęściej używanym anatomicznym konserwantem na świecie.
Ale w stosowanych stężeniach formaldehyd jest szkodliwy dla ludzkiego zdrowia i w ostatnich dziesięcioleciach poszukuje się metod, które pozwoliłyby z niego zrezygnować. Jedną z nich jest zamrażanie świeżych zwłok po ich rozczłonkowaniu – poszczególne części rozmraża się potem w miarę potrzeby. Alternatywą dla formaldehydu są też metody „miękkiej” (ang. soft-fix) konserwacji, dzięki którym ciało staje się miększe i bardziej podobne pod względem tekstury do ciała żywego człowieka. W latach 70. anatom Gunther von Hagens stał się pionierem plastynacji, w której podciśnieniowo usuwa się z ciała wodę i tłuszcz, wprowadzając w ich miejsce mieszankę polimerów. Zakonserwowane w ten sposób szczątki zyskują życie wieczne. Jednocześnie, ponieważ nigdy się nie rozłożą, można je uznać za nowy rodzaj odpadu zanieczyszczającego środowisko.
Oczywiście, bez względu na to, jakie jeszcze rozwiązania technologiczne w dziedzinie konserwacji ludzkiego ciała uda nam się opracować czy też na co pozwolą nam nowe techniki obrazowania medycznego, sama anatomia się nie zmienia. To, co znajdowało się w ciałach otwieranych przez Wesaliusza w 1540 roku lub przez Roberta Knoxa w 1830, nie różniło się w swej istocie od tego, co oglądaliśmy z Grahamem w trakcie roku akademickiego, który spędziliśmy wspólnie z Henrym. Ponieważ jednak Wesaliusz i Knox zmuszeni byli do przeprowadzania sekcji na świeżych szczątkach, ograniczony czas, którym dysponowali, uniemożliwił prawdopodobnie wytworzenie się między nimi takiej więzi, opartej na szacunku i zaufaniu, jakiej miałam szczęście doświadczyć w kontakcie z Henrym. A może po prostu kontekst społeczny i kulturowe nastawienie w ciągu tych wieków znacznie się zmieniły.
Henry pozostanie dla mnie na zawsze kimś wyjątkowym, każdy anatom ma kogoś takiego. W ciągu tamtego roku nauczyłam się bardzo wiele nie tylko o budowie ludzkiego ciała, lecz także o sobie samej. W tych okresach życia, w których patrzę wstecz, próbując dokładnie przypomnieć sobie szczęśliwe, przynoszące spełnienie chwile, moje myśli zawsze wędrują ku Henry’emu. Oczywiście skłamałabym, gdybym powiedziała, że nie pojawiały się momenty, o których wolałabym zapomnieć. Nie znosiłam przecinać skóry pod paznokciami palców rąk i nóg, ponieważ stale towarzyszył mi irracjonalny lęk przed sprawieniem bólu. I szczerze mówiąc, chyba nikt nie lubi przepłukiwania układu pokarmowego.
Korzyści jednak i satysfakcja płynące ze studiowania zmarłych daleko moim zdaniem przewyższały drobne niedogodności czy powodującą ścisk żołądka świadomość, jak olbrzymi zasób wiedzy jest do opanowania: ponad 650 mięśni, wraz z przyczepami początkowymi i końcowymi, unerwieniem i funkcją; ponad 220 nerwów, wraz z informacją, z jakiego korzenia się wywodzą, czy należą do układu autonomicznego czy somatycznego, czy są to nerwy czaszkowe czy rdzeniowe, czuciowe czy ruchowe; setki tętnic i żył, rozchodzących się drzewiasto od serca i do niego wracających, wraz z określeniem, gdzie się zaczynają, jak się dzielą i jakie narządy są z nimi związane; no i jeszcze ponad 360 stawów. A nie proście mnie o więcej, bo zacznę opowiadać o trójwymiarowych zależnościach podczas rozwoju jelita, embriologii tkankowej, neuroanatomii i szlakach nerwowych.
Kiedy już wydaje się ci, że opanowałeś budowę choćby części tych struktur anatomicznych, wiedza nagle wyślizguje się z głowy jak mydło pod prysznicem i trzeba zaczynać naukę od nowa. To naprawdę wkurzające. Ale wielokrotne powtarzanie tej masy faktów i związków jest jedyną drogą do pojęcia trójwymiarowej złożoności ludzkiego ciała. Anatomowie nie muszą być szczególnie bystrzy, ale muszą mieć dobrą pamięć, uporządkowany system nauki i wyobraźnię przestrzenną. Henry pozwolił mi zgłębić każdy szczegół budowy swojego ciała, poznać jego anatomiczne odmienności (chwała anormalnej tętnicy nabrzusznej powierzchownej – nigdy jej nie zapomnę!), zasmakować zdenerwowania, gdy przecięłam coś, czego nie powinnam, bo przecież powinnam sobie z tego czegoś zdawać sprawę, a także zmierzyć się z praktycznie niewidzialnym układem przywspółczulnym. Znosił to wszystko z wielkim hartem ducha, nigdy nie sarkając na moje poczynania i nigdy nie sprawiając, że robiło mi się głupio. Z czasem zaś zaczęłam dowiadywać się o nim więcej – w pewnym sensie – niż on sam mógłby się kiedykolwiek o sobie dowiedzieć.
I tak, przekonałam się, że nie palił (jego płuca były czyste), nie nadużywał alkoholu (wątroba była w bardzo dobrym stanie), był dobrze odżywiony, ale się nie przejadał (był szczupły i wysoki, miał niewiele tłuszczu, ale nie był nadmiernie wychudzony), jego nerki wyglądały zdrowo, w mózgu nie występowały guzy, nie dostrzegłam śladów tętniaka ani miejscowego niedokrwienia. Choć przyczyną zgonu był zawał, na moje oko jego serce wyglądało dobrze. Ale cóż ja mogłam wiedzieć? Byłam niedoświadczoną studentką trzeciego roku.
Być może zmarł, ponieważ przyszła na niego pora, a jakaś przyczyna musiała się znaleźć w akcie zgonu. Studenci często mają wątpliwości, czy przypisana do „ich” zwłok przyczyna śmierci jest prawdziwa. Chodzi o te sytuacje, gdy po przeanalizowaniu wskazanego narządu nie znajduje się żadnych śladów nieprawidłowości lub choroby. Kiedy śmierć następuje po prostu wskutek podeszłego wieku, a zmarły zdecydował się wcześniej dokonać donacji ciała, wpisana w akt zgonu przyczyna śmierci nieuniknienie jest jedynie przypuszczeniem opartym na kilku uprawdopodabniających je przesłankach. Jedynym sposobem, aby je potwierdzić lub odrzucić, byłoby przeprowadzenie sądowo-lekarskiej sekcji zwłok, po której jednak ciało nie nadawałoby się do sekcji anatomopatologicznej i dysekcji, co byłoby sprzeczne z wolą wyrażoną przez zmarłego. Tak długo więc jak śmierć nie wzbudza podejrzeń i odpowiada wiekowi zmarłego, jako jej przyczynę wpisuje się często zawał serca, udar lub zapalenie płuc – nazywane przez niektórych bliskim przyjacielem starszych ludzi.
Kiedy skończyliśmy katalogować ciało Henry’ego, od czubka głowy do koniuszków palców u stóp, przyjrzeliśmy się jeszcze dokładnie każdemu jego fragmentowi. Nie było części, której nie porównaliśmy z książką, nie omówiliśmy, nie sprawdziliśmy i nie potwierdziliśmy obserwacyjnie. Byłam niezwykle dumna z poznania tego człowieka, którego nigdy nie spotkałam za jego życia, gdy oddychał, mówił i robił różne rzeczy. Teraz był mi niezwykle bliski, nawiązałam z nim intymną więź, której nikt inny nie miał i nigdy mieć nie będzie. To, czego mnie nauczył, zostało ze mną już na zawsze.
Już za kilka miesięcy miałam się z nim rozstać, obiecując, że zrobię dobry użytek z wiedzy, którą dzięki niemu zyskałam. Ostatecznie pożegnałam się z nim na uroczystości zorganizowanej w kaplicy King’s College w Aberdeen, w której wzięły udział rodziny dawców, ich przyjaciele, pracownicy uczelni i studenci. Nie wiedziałam, które z wyczytywanych nazwisk należało do Henry’ego. Siedząc na twardej, drewnianej ławce w miejscu przeznaczonym dla chóru, wodziłam wzrokiem po twarzach zebranych i zastanawiałam się, którzy z nich opłakują właśnie jego. Która z tych osób, siedzących w wytartych ławkach, była jego amicus mortis, towarzyszem przy łożu śmierci? Bardzo chciałam, by nie umarł samotnie. Bardziej pocieszające było myśleć, że ktoś bliski towarzyszył mu w ostatnich chwilach, trzymał za rękę i zapewniał, że go kocha.
Wszystkie wydziały anatomii w Szkocji urządzają podobne uroczystości co roku. Dają nam one szansę, byśmy wyrazili szacunek i pokazali rodzinom i przyjaciołom zmarłych, jak ważny jest dla nas dar, który otrzymaliśmy, jak bardzo go doceniamy i jak potrzebny jest dla zapewnienia właściwej edukacji kolejnemu pokoleniu studentów.
ROZDZIAŁ 2
Nasze komórki i my
Bez systematycznego poświęcania uwagi śmierci nauki o życiu byłyby niekompletne
Ilja Miecznikow mikrobiolog (1845–1916)
Przekrój przez czaszkę z umiejscowionym u jej podstawy błędnikiem (tomogram)
Co czyni nas ludźmi? Jedna z moich ulubionych definicji brzmi: „Ludzie należą do stworzeń myślących, których budowa opiera się na węglu; są to istoty zależne od Układu Słonecznego, o ograniczonej wiedzy, podatne na popełnianie błędów i śmiertelne”.
Jest coś pocieszającego w tym cichym przyzwoleniu na popełnianie przez nas błędów. Jako że ani nie posiadamy zdolności do idealnego wykonywania wszystkiego za pierwszym podejściem, ani też nie będziemy żyć wiecznie, dzięki czemu moglibyśmy doprowadzić nasze umiejętności do perfekcji, powinniśmy pogodzić się z myślą, że w naszym życiu będzie raz lepiej, raz gorzej. Z niektórymi stojącymi przed nami zadaniami się uporamy – dzięki czemu życie nasze i innych stanie się nieco bogatsze – pozostałe zaś, te, które sprawiają nam kłopoty, zarzucimy, gdy zdamy sobie sprawę, że nie ma co marnować na nie czasu. Jest taki świetny moment w filmie Peggy Sue wyszła za mąż oddający ludzkie pragnienie wglądu w przyszłość i tym samym przekonania się, co jest naprawdę warte naszej uwagi i na czym powinniśmy się skupić. „Tak się składa, że znam przyszłość – mówi Peggy Sue nauczycielowi tuż po teście z matematyki – i wiem, że algebra nie przyda mi się później w najmniejszym stopniu. I mówię to na podstawie doświadczenia”. Trudno cokolwiek planować, kiedy nie wiemy, co jest przed nami, i choć w młodości niespecjalnie się tym przejmujemy, to kiedy zbliżamy się do końca wyznaczonych nam kilkudziesięciu lat życia, czas zdaje się przyspieszać, a my uświadamiamy sobie, jak wiele pozostało jeszcze do osiągnięcia.
Ludzka świadomość to być może nasza najbardziej charakterystyczna cecha. Mam tu na myśli głównie samoświadomość – niezwykłą umiejętność dokonywania introspekcji, pozwalającą nam odróżniać siebie od innych. Psychologiczne rozważania dotyczące tożsamości oraz samoświadomości to niezwykle złożony temat. W latach 50. psycholog rozwoju Erik Erikson zdefiniował tożsamość jako: a) zależną od warunków życia społecznego, określaną przez reguły decydujące o przynależności do grupy społecznej oraz (domniemane) charakterystyczne cechy lub oczekiwane społecznie zachowania, b) opierającą się na cechach wyróżniających, z których osoba jest dumna lub cechach nieprzemijająco ważkich społecznie; stwierdzając, że możliwe jest stosowanie pojedynczych definicji albo też jednocześnie „a” i „b”.
Naukowcy uważają, że poczucie indywidualnej tożsamości jest przejawem i wyniesieniem na wyższy poziom dojrzałości autorefleksji i że właśnie dzięki niemu mogliśmy stworzyć złożone i współpracujące społeczeństwa. Dzięki temu poczuciu możemy dawać wyraz, przynajmniej do pewnego stopnia, własnej wyjątkowości, a inni łatwiej ją tolerują, ponieważ posiadając tożsamość, potrafimy pokazać innym, kim jesteśmy, kim chcielibyśmy być i za czym się opowiadamy. W efekcie możemy aktywnie przyciągać do siebie podobnie myślących ludzi i odpychać tych, którzy się od nas różnią lub z którymi nie chcemy się identyfikować. To przyzwolenie na indywidualność, a jednocześnie narzucanie jej pewnych ograniczeń, daje ludziom wyjątkową zdolność i okazję do bawienia się własną tożsamością, do ukierunkowywania czy nawet zmiany percepcji, obrazu i pojęcia „siebie”. Myślę jednak, że Erikson pominął trzeci i najważniejszy składnik ludzkiej tożsamości, w dodatku najlepiej poddający się manipulacji: tożsamość fizyczną.
Skoro jako gatunek potrafimy dostrzegać różnice fizyczne między nami a innymi ludźmi, moglibyśmy użyć tej umiejętności do próby rozróżnienia dwóch dowolnie wybranych osób. Ze względu na wielką wagę, jaką przypisujemy społecznie tożsamości, a także ze względu na podatność tożsamości na manipulację, znalazła się ona w centrum zainteresowania nauk dochodzeniowych, w tym antropologii sądowej – nauki o identyfikacji ludzi, lub ich szczątków, w celach medyczno-prawnych.
Jak jednak można dowieść, wykorzystując w tym celu właściwe ludziom cechy biologiczne i chemiczne, że jesteśmy tymi, za których się podajemy i którymi zawsze byliśmy? Na medycynę sądową można spojrzeć jak na zestaw technik pozwalających na powiązanie niezidentyfikowanego ciała z jego uprzednią tożsamością. Antropolodzy sądowi biorą pod lupę charakterystyczne cechy biologii i chemii ludzkiego ciała i odczytują z nich możliwą do wyśledzenia historię przeżytego życia, sprawdzając, czy zdobyte dowody odpowiadają śladom pozostawionym przez daną osobę w przeszłości. Innymi słowy, poszukujemy wszelkich śladów unikatowej narracji wpisanej w ludzkie ciała, zarówno tych wrodzonych, jak i nabytych, gromadzonych od urodzenia do śmierci.
Z dość przyziemnej perspektywy biologicznej ludzi można ogólnie zdefiniować jako wielką masę samoregulujących się komórek. Mimo że histologia, nauka o tkankach roślin i zwierząt, a także o mikrobudowie komórek oraz cyklu komórkowym, nigdy specjalnie mnie nie podniecała – jest tam zbyt dużo skomplikowanej biochemii, bym ogarnęła ją swoim prostym umysłem – płynie z niej nauka, że komórka to podstawowa cegiełka budująca wszystkie żywe organizmy. Skoro więc śmierć odpowiada za zakończenie istnienia całego organizmu, to na niej też spoczywa odpowiedzialność za zakończenie egzystencji każdej komórki z osobna. Anatomowie wiedzą, że śmierć organizmu można prześledzić, wychodząc od pojedynczych komórek, przez tkanki, narządy, aż do układów. Czy więc się nam to podoba, czy nie, wszystko zaczyna się od komórek i na nich kończy. Śmierć może być jednostkowym doświadczeniem dla danego bytu, ale dla masy komórek ciała jest już raczej procesem, a żeby pojąć, jak przebiega, musimy zaznajomić się z cyklem życiowym tych podstawowych cegiełek budujących organizm. Proszę o jeszcze trochę wytrwałości – przyrzekam, że nie będę okropnie nudzić…
Każdy człowiek powstaje z połączenia dwóch komórek, które dzielą się na kolejne – owa nieefektowna kupka białek jest niewiarygodnie skromnym początkiem życia. Po czterdziestu tygodniach in utero to połączenie dwóch komórek, wskutek niemalże cudownego przekształcenia, zmienia się w niezwykle skomplikowaną i zorganizowaną masę ponad 26 miliardów komórek. Olbrzymie zwiększenie rozmiarów płodu, a także wykształcanie się poszczególnych części jego ciała, wymaga nadzwyczajnej dozy precyzyjnego planowania, o ile oczywiście wszystko ma przebiec zgodnie z planem, jak się na szczęście zwykle dzieje. Zanim dziecko stanie się dorosłym, wspomniana masa komórek będzie liczyła ich już ponad 50 bilionów, należących do około 250 typów tworzących cztery główne rodzaje tkanek – nabłonkową, łączną, mięśniową i nerwową, w obrębie których wyróżnić można jeszcze wiele ich podrodzajów. Tkanki różnego typu złożą się następnie w 78 narządów, zgrupowanych w trzynastu głównych układach, choć dzieli się je też obszarowo (na przykład na narządy umiejscowione w tułowiu, głowie i szyi itd.). Co godne odnotowania, za niezbędne do utrzymania życia uznaje się tylko pięć narządów: serce, mózg, płuca, nerki i wątrobę.
W każdej minucie w naszych ciałach umiera 300 milionów komórek, 5 milionów na sekundę. Większość z nich jest zastępowana nowymi. Nasze ciała są doskonale zaprogramowane pod względem sposobu i momentu zastępowania zużytych komórek nowymi, i świetnie sobie z tym zadaniem radzą. Każda komórka, tkanka i narząd ma własną przewidywaną długość życia, a komórki wymieniane są zgodnie ze sklepową zasadą „na eksponowaną półkę idzie to, co ma najkrótszą datę przydatności do spożycia”. Co dość zabawne, komórki o najkrótszym okresie trwałości to jednocześnie te, od których wszystko się zaczyna: plemniki przeżywają jakieś trzy do pięciu dni od powstania. Komórki skóry istnieją zaledwie dwa do trzech tygodni, a krwinki czerwone trzy do czterech miesięcy. Nie jest pewnie zaskoczeniem, że w tkankach i narządach wymiana komórek trwa dłużej. Wątrobie wymiana wszystkich tworzących ją komórek zajmuje rok, szkieletowi zaś niemal piętnaście lat.
Jednak czarowna teza, głosząca, że skoro regularnie wymieniamy tak dużo naszych komórek, to co jakieś dziesięć lat stajemy się zupełnie nową osobą, jest niestety mitem. Niewątpliwie wywodzi się ona od tzw. paradoksu statku Tezeusza – związanego z tożsamością obiektu; czy jeśli wymienimy wszystkie jego części składowe, będziemy mieli do czynienia z tym samym obiektem, czy też nie? Wyobraźmy sobie wykorzystanie tej dziwacznej koncepcji w sądzie. Oto stary adwokacki wyga wygłasza kwiecistą mowę w sprawie o morderstwo. „Wysoki sądzie, żona mojego klienta zmarła piętnaście lat temu, a więc nawet jeśli człowiek, którym kiedyś był mój klient, dokonał zbrodni, to dziś nie ma po nim śladu, bowiem każda komórka w jego ciele już zmarła i została zastąpiona nową. Stojący tu mężczyzna nigdy nie był na miejscu zbrodni, ponieważ wówczas jeszcze nie istniał”.
Nie wydaje mi się, by ten rodzaj rozumowania pojawił się kiedykolwiek na sali sądowej – gdyby miało do tego dojść, to z wielką przyjemnością weszłabym w rolę kluczowego oskarżyciela. Naprawdę chętnie podjęłabym tego rodzaju metafizyczne rozważania. Opisana tu kwestia nasuwa jednak ważne pytanie: w jak dużym stopniu można zmienić byt biologiczny, by pozostał rozpoznawalny i by zachował możliwą do wyśledzenia tożsamość? Weźmy na przykład zmiany fizyczne, którym podlegało w ciągu życia ciało niedawno zmarłego Michela Jacksona. Niewiele spośród cech fizycznych młodej gwiazdy The Jackson Five można było dostrzec u dojrzałego artysty, choć niektóre z nich utrzymywały się przez całe jego życie, konstytuując jego cielesną tożsamość. Nasza praca polega właśnie na wyszukiwaniu tego typu cech.
W naszych ciałach istnieją przynajmniej cztery typy komórek, które nie są zastępowane i starzeją się razem z nami – formalnie rzecz biorąc, to wspomniane komórki są nawet starsze niż my, ponieważ powstają jeszcze przed naszymi narodzinami. Być może to właśnie je można by wskazać jako źródło naszej cielesnej stałości i wykorzystać do podważenia argumentacji cwanego adwokata. Te cztery „stałe” typy komórek to neurony w naszym układzie nerwowym, maleńki obszar u podstawy czaszki nazywany błędnikiem kostnym, szkliwo zębów oraz soczewki oczu. Zęby i soczewki są właściwie tylko częściowo stałe, ponieważ technikami współczesnej stomatologii i chirurgii można je usunąć i zastąpić nowymi bez szkody dla pacjenta. Dwa pozostałe typy są nieusuwalne i prawdziwie „stałe”, zamknięte w naszych ciałach jako niepodważalne dowody naszej biologicznej tożsamości, od czasów sprzed naszych urodzin aż do śmierci.
Neurony, czy też komórki nerwowe, powstają w pierwszych miesiącach naszego rozwoju zarodkowego i od chwili narodzin przez całe życie mamy ich mniej więcej tyle samo. Ich aksony, przypominające rozłożone ręce, rozgałęziają się niczym sieć drogowa. Neurony tej sieci przenoszą polecenia ruchowe z mózgu „na południe”, do mięśni, oraz czuciowe, pochodzące ze skóry i różnego rodzaju receptorów, w przeciwnym kierunku. Najdłuższe są te, które przekazują informacje bólowe, a także inne odczucia. Ciągną się one przez całe ciało, na przykład od koniuszka małego palca u nogi, poprzez stopę, łydkę, udo, kręgosłup i rdzeń kręgowy aż do kory czuciowej mózgu umiejscowionej w górnej części mózgu. Jeśli mierzycie około 180 cm, pojedyncze neurony tworzące ten szlak mogą mieć blisko 210 cm. Kiedy więc zaczepicie małym palcem u nogi o szafkę, informacja o tym zdarzeniu będzie wędrowała do mózgu dość długo, dzięki czemu będziecie mieć ułamek sekundy spokoju, zanim poczujecie nadchodzący ból.
To właśnie trwałość komórek nerwowych rodzi pytanie, czy jest wśród nich ukryty jakiś aspekt naszej tożsamości. Niewykluczone, że wzorzec aktywności neuronów dałoby się zobrazować, co pozwoliłoby ujawnić, jak myślimy i skąd biorą się wyższe czynności mózgu związane z rozumowaniem i pamięcią. Niedawne badania pokazały, że za pomocą pewnego fluorescencyjnego białka możemy ujrzeć, jak powstaje wspomnienie na poziomie pojedynczych synaps. Zastosowanie tej wiedzy w praktyce wciąż wydaje się mieścić raczej w sferze fantastyki naukowej i jako takie jest trudne do wyobrażenia, ale kusi mnie, by wysunąć przypuszczenie, że zbliżamy się do zrozumienia roli, jaką pewne kluczowe neurony odgrywają w powstaniu indywidualnej tożsamości.
Drugim obszarem charakteryzującym się trwałością komórkową jest błędnik kostny, umiejscowiony głęboko wewnątrz czaszki i otaczający ucho wewnętrzne. Współtworzy on część skalistą kości skroniowej, w której mieści się też ślimak, czyli narząd słuchu, oraz przewody półkoliste, odpowiadające za zmysł równowagi. Ucho wewnętrzne, formując się podczas rozwoju płodowego, przybiera od razu „dorosły” rozmiar i dzięki wytwarzaniu osteoprotegeryny (OPG), kluczowej glikoproteiny hamującej obrót kostny, pozostaje odizolowane od innych intensywnie rosnących i przekształcających się tkanek. W normalnych okolicznościach nigdy nie ulega ono remodelacji kostnej, jego rozrost mógłby bowiem wpływać na niezwykle złożone zmysły słuchu i równowagi. Mimo że obszar błędnika ma „dorosły” rozmiar już u noworodków, trzeba zaznaczyć, że jest on bardzo, bardzo mały – stosując miarę objętościową, mógłby pomieścić około 200 mikrolitrów, czyli mniej więcej tyle, co cztery kropelki wody. Komórki zamknięte w tej małej kości, inaczej niż neurony, już teraz dają nam możliwość pozyskania informacji związanych z tożsamością danej osoby.
Żeby jednak zorientować się, jaką wartość mogą mieć pojedyncze komórki podczas identyfikacji człowieka, musimy wiedzieć, jak powstają – wszystko jedno, czy chodzi o komórki kości, mięśni, czy te wyściełające jelito. Na najbardziej podstawowym poziomie każda komórka naszego ciała składa się ze sporej liczby związków chemicznych. Powstawanie, funkcjonowanie i replikacja komórek zależą od zapewnienia im głównych elementów budulcowych i źródła energii, pozwalającego im łączyć się ze sobą i utrzymywać przy życiu, oraz odprowadzania produktów przemiany materii. Główną bramą, przez którą trafiają do naszych ciał wspomniane elementy budulcowe wykorzystywane do przyszłych konstrukcji komórkowych, są usta, a potem przewód pokarmowy z żołądkiem i jelitami – nasza przetwórnia żywności. Krótko mówiąc, najważniejsze składniki komórek, tkanek i narządów pozyskuje się wraz z pożywieniem. Jesteśmy, jak najbardziej dosłownie, tym, co jemy. Uzupełnianie paliwa i zapasów jest kluczowe dla przetrwania, a maksyma głosząca, że nie pożyjemy dłużej niż trzy minuty bez powietrza, trzy dni bez wody lub trzy tygodnie bez jedzenia, choć zawiera drobne nieścisłości, jest bliska prawdy.
W życiu płodowym paliwo czerpiemy z pożywienia matki. Trafia ono do nas przez łożysko i pępowinę, dając naszym tkankom możliwość harmonijnego rozwoju. Choć błędne jest przekonanie, że kobieta w ciąży powinna jeść za dwoje, dobrze, jeśli przyszła matka pamięta, by jej dieta zaspokajała potrzeby nie tylko własne, lecz także jej bardzo wymagającego pasażera. Składniki odżywcze niezbędne do wytworzenia naszego błędnika kostnego otrzymaliśmy od mamy z jej pożywienia mniej więcej wtedy, gdy była w szesnastym tygodniu ciąży. W ten sposób w naszych głowach, w maleńkim kawałeczku kości, który mógłby pomieścić zaledwie cztery krople wody, prawdopodobnie do końca naszego życia pozostaje zamknięty pierwiastkowy zapis, co nasza matka zjadła na lunch w czwartym miesiącu ciąży. Oto kolejny dowód na to, że nasze matki nigdy nas nie opuszczą – jeśli oczywiście potrzeba na to jeszcze jakichkolwiek dowodów – rzucający całkiem nowe światło na ich tajemniczą umiejętność czytania w naszych myślach, która ujawnia się od czasu do czasu.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki