Co mówią kości - Sue Black - ebook + książka

Co mówią kości ebook

Sue Black

4,4

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Kości są ostatnimi strażnikami naszego ziemskiego życia, dającymi świadectwo, jak je przeżyliśmy.

Sue Black, autorka bestselleru Co mówią zwłoki, powraca z kolejną wyjątkową książką! Tym razem ta światowej sławy antropolożka sądowa wyciągnie na wierzch sekrety głęboko skrywane w naszych kościach, od czaszki aż po stopy. Badając kręgosłup, klatkę piersiową, ramiona i dłonie, można się bowiem dowiedzieć zaskakujących rzeczy, choćby tego, że ofiara zginęła w całkiem innych okolicznościach, niż się wszystkim wydaje… To, co jemy, co robimy, dokąd się przemieszczamy, zostawia ślady, a Sue Black, dzięki niesłychanej wiedzy i doświadczeniu, potrafi krok po kroku, kostka po kostce odczytywać poszlaki niewidoczne dla innych. Wszystko po to, by odtworzyć znaczące fakty z życia tych, którzy sami nie mogą o nich opowiedzieć. Z niezwykłą wrażliwością, profesjonalizmem i… dowcipem, znanymi już z Co mówią zwłoki, Black pokazuje nam nieśmiertelność ludzkich tajemnic i przeprowadza przez najciekawsze zakamarki pracy antropologa!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 423

Oceny
4,4 (134 oceny)
80
36
13
4
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
olalysak

Nie oderwiesz się od lektury

Budowa ludzkiego ciała wzbudza fascynację, a jednym z jej najciekawszych elementów jest moim zdaniem układ kostny. Sue Black, antropolożka sądowa, zawodowo zajmuje się ludzkim szkieletem, bada kości i odkrywa zawarte w nich informacje dzięki nauce popartej doświadczeniem i zamiłowaniem do anatomii. Swoją książkę podzieliła na trzy części. Pierwsza z nich opisuje kości czaszki. W kolejnych częściach znajdują się natomiast kości szkieletu osiowego i kości kończyn. Każdy rozdział zaczyna się od cytatu i rysunku, uwielbiam takie detale! Krok po kroku, od czaszki aż po same stopy, autorka przedstawiła niesamowite fakty i ciekawostki. Jej pióro jest lekkie i przejrzyste, a jednocześnie brzmi naukowo i profesjonalnie. Wciąga już od pierwszych stron i uświadamia, jak wiele informacji z naszego życia zapisze się po nas właśnie w kościach. Dosłownie! Antropolog może odczytać z nich więcej, niż nam się wydaje. Całość oprawiono świetnym humorem Sue, który przypadł mi go gustu. To była naprawdę ...
00
Korlano

Nie oderwiesz się od lektury

antropologia sądowa na wysokim poziomie. ciekawe przypadki i omówienie. polecam
00
KajaRap

Dobrze spędzony czas

Bardziej 3,5 ★, może nie była specjalnie wciągająca ale całkiem ciekawa. Doceniam to, że na początku każdego rozdziału był mały fragment charakteryzujący daną kość.
00
zuzad97

Dobrze spędzony czas

Bardzo ciekawa i przystępna książka:)
00
Devilevey

Nie oderwiesz się od lektury

Mega ciekawe historie przedstawione przez niezwykle mądrą i doświadczoną antropolożkę sądową. Niektóre tematy poruszane w książce są trudne, niosą emocjonalny ciężar, niemniej Sue Black ma odwagę rzetelnie je opisać i płynnie lawirować w ramach zagadnień poszczególnych rozdziałów. Jestem pod wrażeniem.
00

Popularność




Wprowadzenie

Wpro­wa­dze­nie

Mię­śnie zapo­mi­nają, kości pamię­tają

Jon Jef­fer­son pisarz

Wspo­mnie­nia z naszego życia zapi­sują się nie tylko w mózgach. Szkie­let doro­słego czło­wieka składa się z ponad dwu­stu kości i każda mogłaby opo­wie­dzieć swoją wer­sję histo­rii. Nie­które z nich przed­sta­wi­łyby ją wszyst­kim zain­te­re­so­wa­nym, ale byłyby też takie, które strze­głyby swo­ich sekre­tów aż do czasu, gdy do więk­szej otwar­to­ści nakło­niłby je wprawny i uparty badacz. Kości two­rzą zrąb naszego ciała i ist­nieją jesz­cze długo po tym, jak skóra, tłuszcz, mię­śnie i narządy wewnętrzne obrócą się w proch i tra­fią do ziemi. Muszą być wytrzy­małe, muszą zapew­niać nam pio­nową postawę pod­czas cho­dze­nia, muszą nada­wać ciału kształt – logiczne więc, że są ostat­nimi straż­ni­kami naszego ziem­skiego życia, dają­cymi świa­dec­two, jak je prze­ży­li­śmy.

Zwy­kli­śmy postrze­gać kości jako suche i mar­twe, ale tak długo, jak żyjemy, one żyją z nami. Prze­cięte krwa­wią, zła­mane bolą, a potem pró­bują się zre­ge­ne­ro­wać i wró­cić do daw­nej formy. Rosną wraz z nami i wciąż przy­sto­so­wują się do zmian w naszym stylu życia. Ludzki szkie­let to żyjący i zło­żony narząd, który trzeba kar­mić i pie­lę­gno­wać, dostar­czać mu skład­ni­ków odżyw­czych. Tra­fiają one do niego z jelit za pośred­nic­twem ota­cza­ją­cej ów narząd roz­bu­do­wa­nej sieci tęt­nic, któ­rej towa­rzy­szy rów­nie misterna sieć naczyń żyl­nych i lim­fa­tycz­nych, usu­wa­ją­cych wszystko, co nie­po­trzebne.

Za sztyw­ność i wytrzy­ma­łość naszej żywej kon­struk­cji kost­nej odpo­wia­dają mine­rały, takie jak wapń i fos­for, a także pier­wiastki śla­dowe, na przy­kład fluor, stront, miedź, żelazo i cynk, które są nie­ustan­nie w nią wkom­po­no­wy­wane i prze­kom­po­no­wy­wane. Gdyby jed­nak tkanka kostna skła­dała się jedy­nie z mate­ria­łów nie­orga­nicz­nych, byłaby bar­dzo podatna na pęk­nię­cia. Tym ostat­nim zapo­biega obecny w kościach kola­gen, nada­jący im nieco gięt­ko­ści. Kola­gen to białko, a jego nazwa wywo­dzi się od grec­kiego słowa ozna­cza­ją­cego klej – i rze­czy­wi­ście, łączy on mine­ralne czę­ści kości ze sobą, two­rząc amal­ga­mat rów­nie wytrzy­mały, co ela­styczny.

Na lek­cjach bio­lo­gii czę­sto prze­pro­wa­dza­li­śmy eks­pe­ry­ment dobrze ilu­stru­jący funk­cje wspo­mnia­nych dwóch pod­sta­wo­wych skład­ni­ków kości. Bra­li­śmy dwie kości, zwy­kle z uda kró­lika (bywało, że pocho­dzą­cego z wypraw myśliw­skich mojego ojca), a następ­nie jedną spa­la­li­śmy w piecu, by usu­nąć z niej skład­niki orga­niczne. Zosta­wała nam tylko jej mine­ralna część, pozba­wiona ela­stycz­nych kom­po­nen­tów, które ją wcze­śniej spa­jały, wła­ści­wie sam popiół. Po wyża­rze­niu kość zacho­wy­wała kształt aż do momentu, gdy się jej dotknęło, wtedy bowiem momen­tal­nie zmie­niała się w kupkę pyłu.

Druga kość tra­fiała do kwasu sol­nego, wypłu­ku­ją­cego skład­niki mine­ralne. Wów­czas otrzy­my­wa­li­śmy „gumową” wer­sję kości, pozba­wioną mine­ra­łów nada­ją­cych jej twar­dość. Kiedy ści­skało się ją pal­cami, przy­po­mi­nała gumkę do ście­ra­nia, dawało się ją nawet zgiąć w pół, tak że końce się sty­kały, a ona wciąż nie pękała. Tak więc żaden ze skład­ni­ków kości, orga­niczny czy nieorga­niczny, sam w sobie nie jest wystar­cza­jący; skład­niki te wza­jem­nie się uzu­peł­niają i dopiero razem budują nasz krę­go­słup – pod­stawę naszej ewo­lu­cji i naszego ist­nie­nia.

Mimo że kości mogą spra­wiać wra­że­nie jed­no­rod­nych, to po prze­cię­ciu widać, że skła­dają się z dwóch rodza­jów budulca. Więk­szość z nas zapewne zdaje sobie z tego sprawę, jeśli kie­dy­kol­wiek przyj­rze­li­śmy się kościom zwie­rzę­cym w potra­wach na tale­rzu lub bli­żej zain­te­re­so­wała nas zawar­tość psiej miski. Tak więc gruba zewnętrzna powłoka (kość zbita) rze­czy­wi­ście jest bar­dzo zwarta i przy­po­mina wyglą­dem kość sło­niową. Nato­miast część spodnia kości pre­zen­tuje się znacz­nie deli­kat­niej, jest niczym fine­zyj­nie utkana sia­teczka (istota gąb­cza­sta) lub pla­ster miodu. Prze­strze­nie wewnętrzne wypeł­nia zaś szpik kostny, czyli mie­sza­nina komó­rek tłusz­czo­wych i krwio­twór­czych. To tu powstają czer­wone i białe krwinki oraz płytki krwi. A zatem kości to znacz­nie wię­cej niż tylko rama, na któ­rej roz­pięto mię­śnie. Są maga­zy­nem mine­ra­łów, fabryką ele­men­tów mor­fo­tycz­nych krwi i chro­nią narządy wewnętrzne.

Ponie­waż nasza tkanka kostna prze­bu­do­wuje się przez całe życie, przyj­muje się, że ludzki szkie­let co pięt­na­ście lat cał­ko­wi­cie się odna­wia. Nie­które jego czę­ści wymie­niają się jed­nak szyb­ciej niż inne, istota gąb­cza­sta prze­bu­do­wuje się bowiem w szyb­szym tem­pie niż kość zbita. W miarę upływu lat w tej pierw­szej mogą poja­wić się mikro­pęk­nię­cia i uszko­dze­nia poje­dyn­czych wzmoc­nień; należy je napra­wić, zanim pęk­nie cała kość. Stale prze­bie­ga­jący pro­ces utrzy­my­wa­nia szkie­letu we wła­ści­wym sta­nie na ogół nie zmie­nia kształtu kości. Ponie­waż jed­nak mody­fi­ka­cje nastę­pują w odpo­wie­dzi na uszko­dze­nia, a o sku­tecz­no­ści napraw i prze­obra­żeń decy­duje też nasz wiek, wygląd szkie­letu w miarę upływu życia stop­niowo ewo­lu­uje.

To, co spo­ży­wamy, by odży­wić kości, jest rów­nież klu­czowe dla zapew­nie­nia orga­ni­zmowi pod­stawy do opty­mal­nego funk­cjo­no­wa­nia. Gęstość mine­ralna kości naj­pew­niej osiąga szczyt w czwar­tej deka­dzie naszego życia. Ze zgro­ma­dzo­nego do tego czasu zapasu mine­ra­łów korzy­stają kobiety cię­żarne i matki kar­miące, lecz nie tylko. Korzy­stamy z niego my wszy­scy, w miarę jak się sta­rze­jemy – przez co kości stają się coraz bar­dziej jałowe, a szkie­let łam­liwy. Widać to szcze­gól­nie u kobiet po meno­pau­zie, u któ­rych obniża się poziom estro­ge­nów, a tym samym ich dzia­ła­nie ochronne. W miarę zmniej­sza­nia się poziomu estro­ge­nów zgro­ma­dzone w tkance kost­nej mine­rały są bez­pow­rot­nie wypłu­ki­wane, a kości stają się bar­dziej kru­che. Może to pro­wa­dzić do oste­opo­rozy i nara­żać na zła­ma­nia, naj­czę­ściej nad­garstka, kości udo­wej lub krę­go­słupa, choć ryzyko zwią­zane z upad­kiem bądź innym ura­zem doty­czy każ­dej czę­ści ciała. I wcale nie musi to być uraz spek­ta­ku­larny, do zła­ma­nia może dopro­wa­dzić po pro­stu nie­zgrabny ruch.

Dla­tego w naszym inte­re­sie leży, by już w dzie­ciń­stwie i wcze­snej doro­sło­ści zapew­nić orga­ni­zmowi tak dobrą mine­ra­li­za­cję kości, jak tylko się da. W okre­sie wzro­stu naj­lep­szym źró­dłem wap­nia, mine­rału o pod­sta­wo­wym zna­cze­niu dla naszych kości, wciąż wydaje się mleko. To z tego powodu w Wiel­kiej Bry­ta­nii po dru­giej woj­nie świa­to­wej wpro­wa­dzono dar­mowe mleko w szko­łach, a dziś otrzy­mują je dzieci do lat pię­ciu uczęsz­cza­jące do żłob­ków i przed­szkoli.

Dla zdro­wych kości nie­zbędna jest rów­nież wita­mina D, która pomaga nam przy­swa­jać wapń i fos­for. Pewne ilo­ści tej sub­stan­cji znaj­dują się w pro­duk­tach mlecz­nych, jajach i tłu­stych rybach, ale jej pod­sta­wo­wym źró­dłem jest pro­mie­nio­wa­nie UVB, pod któ­rego wpły­wem w wita­minę tę prze­kształca się zawarty w skó­rze cho­le­ste­rol. Nie­do­bór wita­miny D pro­wa­dzi do wielu poważ­nych scho­rzeń. Naj­bar­dziej widoczne jest to u dzieci. Stale opa­tu­lane nie­mow­lęta i małe dzieci spę­dza­jące więk­szość czasu w pomiesz­cze­niach mogą być nara­żone na liczne cho­roby, na przy­kład powo­du­jącą mięk­kość lub kru­chość kości krzy­wicę, któ­rej nazwa pocho­dzi od naj­bar­dziej rzu­ca­ją­cej się w oczy formy tego scho­rze­nia, obja­wia­ją­cego się w postaci wygię­tych na zewnątrz lub do wewnątrz nóg.

Nie­mal każdy frag­ment naszego ciała – zarówno tkanki mięk­kie, jak i układ kostny – może prze­cho­wy­wać dale­kie echa naszych prze­żyć, nawy­ków, aktyw­no­ści. Trzeba tylko wie­dzieć, jakich użyć narzę­dzi, by je odczy­tać, roz­szy­fro­wać i zin­ter­pre­to­wać. Na przy­kład alko­ho­lizm da się roz­po­znać po bli­zno­wa­ce­niu wątroby, a uza­leż­nie­nie od metam­fe­ta­miny po znisz­cze­niu zębów („meta-usta”). Dieta bogata w tłusz­cze odci­ska piętno na sercu i naczy­niach krwio­no­śnych, a nawet na skó­rze, chrzą­stce i kościach – gdy wywo­łane nią spu­sto­sze­nia dopro­wa­dziły do sytu­acji, w któ­rej dostęp do serca poprzez klatkę pier­siową musiał szybko zyskać chi­rurg.

Wiele wspo­mnień z prze­szło­ści pozo­staje zamknię­tych wewnątrz naszego szkie­letu; z kości można na przy­kład odczy­tać, że ktoś był wege­ta­ria­ni­nem. Zabliź­nione uszko­dze­nie oboj­czyka pod­po­wie, że doszło, powiedzmy, do upadku z roweru gór­skiego. Godziny poświę­cone na macha­nie sztangą na siłowni zapi­sane są w przy­ro­ście masy mię­śnio­wej, a tym samym w powięk­sze­niu obsza­rów przy­czepu mię­śni do kości. Być może takich pamią­tek nie nazwa­li­by­śmy zwy­kłymi wspo­mnie­niami, ale to też jest godny zaufa­nia, choć głę­biej ukryty frag­ment naszej życio­wej nar­ra­cji. Na ogół nikt nie będzie do niego się­gał, chyba że pojawi się taka koniecz­ność, choćby pod­czas inter­wen­cji medycz­nej z wyko­rzy­sta­niem urzą­dzeń do dia­gno­styki obra­zo­wej. Albo też w sytu­acji, gdy po naszym nagłym zgo­nie nie­zbędna sta­nie się ana­liza naszych szcząt­ków, by usta­lić, kim byli­śmy, kiedy żyli­śmy i co przy­tra­fiło się naszemu ciału w trak­cie śmierci.

Do wyko­na­nia tego zada­nia potrzeba jed­nak ludzi, któ­rzy potra­fią roz­po­znać tę spe­cy­ficzną muzykę. Przy czym ocze­ki­wa­nie, że kie­dy­kol­wiek uda się odtwo­rzyć całą „ścieżkę dźwię­kową” orga­ni­zmu, jest mało reali­styczne. Cza­sem jed­nak wszystko, czego trzeba, to zna­leźć odpo­wiedź na pyta­nie, jaka to melo­dia – tro­chę jak w kon­kur­sach i quizach, w któ­rych należy roz­po­znać wła­ściwą pio­senkę po kilku pierw­szych dźwię­kach.

Praca antro­po­loga sądo­wego polega na „czy­ta­niu” kości, jakby były nagra­niem, na prze­su­wa­niu rysika, by ziden­ty­fi­ko­wać frag­menty zapi­sa­nych cie­le­snych wspo­mnień skła­da­ją­cych się na pieśń życia, na łącze­niu frag­men­tów zare­je­stro­wa­nej dawno temu melo­dii. Na ogół cho­dzi bowiem o życie, które już się zakoń­czyło. Inte­re­suje nas, jak ono wyglą­dało i jak wyglą­dała osoba, która je wio­dła. Chcemy dotrzeć do jej doświad­czeń zapi­sa­nych w kościach, które pomogą nam opo­wie­dzieć tę histo­rię, a cza­sem przy­wró­cić toż­sa­mość ano­ni­mo­wemu ciału.

Antro­po­lo­dzy sądowi – prze­pro­wa­dza­jący bada­nia na ludziach i ich szcząt­kach w celach medyczno-praw­nych – zawsze muszą się odnieść do czte­rech pod­sta­wo­wych kwe­stii. Gdy wła­ściwa osoba, zaj­mu­jąc się cia­łem lub jego czę­ściami, zadaje odpo­wied­nie pyta­nia w nale­żyty spo­sób, odpo­wie­dzi w więk­szo­ści przy­pad­ków udaje się zna­leźć.

Po pierw­sze trzeba okre­ślić, czy badane szczątki należą do czło­wieka.

Kiedy ktoś odnaj­duje kości w nie­ty­po­wych oko­licz­no­ściach, poli­cja zaczyna śledz­two wła­śnie od zna­le­zie­nia odpo­wie­dzi na to pyta­nie. Zakła­da­nie, że mamy do czy­nie­nia ze szcząt­kami ludz­kimi, może pro­wa­dzić do bar­dzo kosz­tow­nych pomy­łek. W rze­czy­wi­sto­ści może się bowiem oka­zać, że kości nale­żały do psa, kota, świni czy żół­wia. Antro­po­log sądowy musi być więc pewien przy­na­leż­no­ści ana­li­zo­wa­nego mate­riału, co ozna­cza koniecz­ność posia­da­nia odpo­wied­niej wie­dzy na temat kości naj­czę­ściej spo­ty­ka­nych w danym miej­scu gatun­ków zwie­rząt.

Ponie­waż Wielka Bry­ta­nia jest wyspą, morze co i rusz wyrzuca na jej brzegi szczątki róż­nych stwo­rzeń, czę­sto mor­skich – musimy więc znać budowę ana­to­miczną foki, del­fina czy wie­lo­ryba i wie­dzieć, jak różne czę­ści ciała tych zwie­rząt wyglą­dają za ich życia, po śmierci i w sta­nie roz­kładu.

Nie­zbędne jest także zazna­jo­mie­nie się z cechami cha­rak­te­ry­stycz­nymi kości zwie­rząt gospo­dar­skich (takich jak konie, krowy, świ­nie i owce), domo­wych (jak psy i koty), a także dzi­kich (kró­li­ków, jeleni, lisów itd.). Choć kości poszcze­gól­nych zwie­rząt nie­znacz­nie się mię­dzy sobą róż­nią, ogól­nie rzecz bio­rąc, są do sie­bie podobne, ponie­waż wygląd poszcze­gól­nych z nich w znacz­nej mie­rze zależy od ich funk­cji. Kość udowa zawsze wygląda jak kość udowa, bez względu na to, czy pocho­dzi od konia, czy od kró­lika – odmienna jest tylko ich wiel­kość, róż­nice kształtu są nie­znaczne.

Jesz­cze trud­niej­sze bywa roz­po­zna­nie kości zwie­rząt, które mają nie­od­le­głego wspól­nego przodka, na przy­kład usta­le­nie, czy dany kręg pocho­dzi od owcy, czy od jele­nia. Przy zało­że­niu, że badacz dys­po­nuje pod­sta­wową wie­dzą z ana­to­mii, nie tak znów wiele kości zwie­rzę­cych można pomy­lić z ludz­kimi – nie­które wyma­gają jed­nak wytę­żo­nej uwagi nawet ze strony antro­po­loga sądo­wego. Bar­dzo podobne są do sie­bie na przy­kład ludz­kie i świń­skie żebra, a koń­skie kości ogo­nowe mogą przy­po­mi­nać ludz­kie paliczki. Ale naj­wię­cej pro­ble­mów mogą nam spra­wić kości przed­sta­wi­cieli gatun­ków, z któ­rymi sami jeste­śmy bli­sko spo­krew­nieni – nale­żące do innych naczel­nych. Nie jest to może pro­blem, z któ­rym w Wiel­kiej Bry­ta­nii mamy do czy­nie­nia wyjąt­kowo czę­sto, ale jedna ze zło­tych zasad nauk sądo­wych każe nie czy­nić żad­nych wstęp­nych zało­żeń, tego typu przy­padki nie są bowiem kom­plet­nie wyklu­czone (o czym zresztą się prze­ko­namy).

Ele­menty szkie­letu można odna­leźć na powierzchni ziemi lub pod nią. Jeśli ciało zostało pogrze­bane, musimy usta­lić, czy stało się tak wsku­tek celo­wego dzia­ła­nia. Ludzie na ogół grze­bią swo­ich zmar­łych, ale cza­sem cho­wają rów­nież zwie­rzęta, szcze­gól­nie te, które były dla nich ważne, czyli zwie­rzęta domowe. Spo­dzie­wamy się, że o ile zwie­rzęta cho­wane są w naj­róż­niej­szych miej­scach, naj­czę­ściej w ogród­kach i lasach, o tyle zwłoki ludz­kie zostaną pogrze­bane w prze­zna­czo­nym do tego miej­scu – na cmen­ta­rzu. Kiedy więc odnaj­du­jemy je na powierzchni ziemi lub zako­pane w ogródku na tyłach domu lub na polu, natych­miast poja­wia się wiele pytań o przy­czyny takiej sytu­acji. Innymi słowy, rodzi się koniecz­ność prze­pro­wa­dze­nia śledz­twa.

Po dru­gie, musimy usta­lić, czy szczątki mają zna­cze­nie z per­spek­tywy sądo­wej.

To, że ciało zostało nie­dawno odkryte, nie ozna­cza, że musiało zostać nie­dawno pogrze­bane, a roz­po­czy­na­nie docho­dze­nia w spra­wie mor­der­stwa od ana­lizy szcząt­ków z cza­sów rzym­skich raczej nie wróży rychłego roz­wią­za­nia. W seria­lach kry­mi­nal­nych pierw­sze pyta­nie zada­wane leka­rzowi, pato­lo­gowi lub antro­po­lo­gowi brzmi: „Ile czasu upły­nęło od chwili śmierci?”. Nie zawsze da się na nie łatwo odpo­wie­dzieć; jeśli jed­nak zwłoki wciąż mają frag­menty mię­śni i tłusz­czu, jeśli są wil­gotne i bar­dzo źle pachną, to praw­do­po­dob­nie są sto­sun­kowo świeże i warto prze­pro­wa­dzić docho­dze­nie.

Kło­poty poja­wiają się wtedy, gdy kości są suche, a ciało nie ma już tka­nek mięk­kich. W róż­nych miej­scach na świe­cie zwłoki osią­gną ten stan po innym cza­sie. W stre­fach o cie­plej­szym kli­ma­cie, odzna­cza­ją­cych się osza­ła­mia­jącą aktyw­no­ścią owa­dów, nie­po­grze­bane ciało może ulec kom­plet­nemu zeszkie­le­to­wa­niu w ciągu paru tygo­dni. Jeśli zosta­nie pogrze­bane, roz­kład będzie postę­po­wał wol­niej, ponie­waż gleba jest chłod­niej­sza, a owady prze­ja­wiają w niej ogra­ni­czoną aktyw­ność – w zależ­no­ści od warun­ków zeszkie­le­to­wa­nie zaj­mie od dwóch tygo­dni do dzie­się­ciu lat. W bar­dzo chłod­nym i suchym kli­ma­cie ciało może ni­gdy nie osią­gnąć etapu peł­nego zeszkie­le­to­wa­nia. Taka mno­gość sce­na­riu­szy nie jest czymś, co poli­cja lubi naj­bar­dziej, ale dokładne usta­le­nie prze­działu cza­so­wego śmierci (time death inte­rval, TDI) nie wcho­dzi w zakres nauk ści­słych.

Nie­mniej wska­za­nie sen­sow­nego punktu na osi czasu, za któ­rym ludz­kie szczątki prze­stają inte­re­so­wać medy­cynę sądową, ma istotne zna­cze­nie. Oczy­wi­ście nawet wtedy będą wyjątki, a natknię­cie się na kości w pew­nych spe­cy­ficz­nych miej­scach, bez względu na upływ czasu, nie­uchron­nie zakoń­czy się ich bada­niem sądo­wym. Na przy­kład odkry­cie kości osób mło­do­cia­nych w Sad­dle­worth Moor w pół­nocno-zachod­niej Anglii zawsze dopro­wa­dzi do spraw­dze­nia, czy mają one jakiś zwią­zek z Ianem Bra­dym i Myrą Hin­dley – mor­der­cami z wrzo­so­wisk z lat 60. XX wieku. Do dziś nie odna­le­ziono ciał wszyst­kich ich ofiar, a jakie­kol­wiek infor­ma­cje, które mogłyby rzu­cić na tę sprawę wię­cej świa­tła, zło­czyńcy zabrali już ze sobą do grobu.

Jed­nak w nor­mal­nych oko­licz­no­ściach, gdy odna­le­ziony szkie­let należy do kogoś, kto zmarł ponad sie­dem­dzie­siąt lat temu, jest bar­dzo wąt­pliwe, by śledz­two pozwo­liło usta­lić oko­licz­no­ści śmierci. Jesz­cze mniej praw­do­po­dobne jest ska­za­nie kogo­kol­wiek. For­mal­nie rzecz bio­rąc, w takiej sytu­acji szczątki można więc uznać za zna­le­zi­sko arche­olo­giczne. Taki sztuczny podział cza­sowy zwią­zany jest z domyśl­nym okre­sem odpo­wie­dzial­no­ści za czyny i domnie­maną dłu­go­ścią ludz­kiego życia. Nie ist­nieje żadna meto­do­lo­gia naukowa, która w takiej sytu­acji pozwa­la­łaby na dokład­niej­sze usta­le­nie prze­działu cza­so­wego śmierci.

Cza­sami pomocne mogą oka­zać się oko­licz­no­ści. Odna­le­zie­nie szkie­letu razem z monetą z cza­sów rzym­skich w miej­scu zna­nym z odkryć arche­olo­gicz­nych raczej nie wzbu­dzi zain­te­re­so­wa­nia poli­cji, podob­nie jak zna­le­zie­nie szcząt­ków po sztor­mie wśród wydm Ork­ney. Ale oczy­wi­ście wszyst­kie takie zna­le­zi­ska trzeba prze­ba­dać, tak na wszelki wypa­dek. Antro­po­log sądowy może prze­pro­wa­dzić wstępną ocenę, jeśli jed­nak nie uda mu się stwier­dzić nic pew­nego, pobie­rze próbki i wyśle je do labo­ra­to­rium. Okre­śle­nie poziomu radio­ak­tyw­nego izo­topu węgla 14C (powsta­ją­cego w spo­sób natu­ralny w atmos­fe­rze) w mate­rii orga­nicz­nej, takiej jak drewno czy kości, w celu usta­le­nia wieku naj­waż­niej­szych zna­le­zisk arche­olo­dzy wyko­rzy­stują już od lat 40. XX wieku. Po śmierci rośliny czy zwie­rzę­cia poziom 14C w tkan­kach zaczyna się zmniej­szać. Gene­ral­nie rzecz bio­rąc, im star­sza jest dana kość, tym mniej tego izo­topu zawiera. Warto przy tym zauwa­żyć, że jego kom­pletny roz­kład w próbce zabiera kilka tysięcy lat, a więc dato­wa­nie radio­wę­glowe przy­daje się tylko w okre­śla­niu wieku szcząt­ków star­szych niż pięć­set lat i nie pomoże nam w usta­la­niu chro­no­lo­gii zda­rzeń w cza­sach nam bliż­szych.

Jed­nak w ciągu ostat­niego stu­le­cia ludz­kość nieco zabu­rzyła poziom radio­ak­tyw­nych izo­to­pów węgla za pośred­nic­twem powierzch­nio­wych testów broni jądro­wej, w wyniku któ­rych do atmos­fery tra­fiły też sztucz­nie stwo­rzone izo­topy pier­wiast­ków, na przy­kład stront-90, któ­rego okres poło­wicz­nego roz­padu wynosi nie­całe trzy­dzie­ści lat. Ponie­waż przed erą testów jądro­wych stront-90 nie ist­niał, a do kości zmar­łego musiał się dostać jesz­cze za jego życia, to gdy wykry­wamy w nich ślady tego izo­topu, możemy zawę­zić prze­dział cza­sowy śmierci danej osoby do około sześć­dzie­się­ciu ostat­nich lat. Wydaje się jed­nak dość oczy­wi­ste, że z upły­wem czasu ta metoda sta­nie się w końcu nie­uży­teczna. Ni­gdy zatem nie wierz­cie pato­lo­gowi, który w tele­wi­zyj­nym show stwier­dza, że szkie­let spę­dził w ziemi jede­na­ście lat. To bez­sen­sowna papla­nina.

Kolejne, trze­cie pyta­nie, które musi posta­wić sobie antro­po­log, brzmi: Kim był ten czło­wiek?

Jeśli się potwier­dzi, że mamy do czy­nie­nia ze szcząt­kami ludz­kimi i że pocho­dzą one sprzed sto­sun­kowo nie­wielu lat, musimy usta­lić, kim zmarły był za życia. Kości nie są, rzecz jasna, pod­pi­sane imie­niem i nazwi­skiem, ale czę­sto zapew­niają wystar­cza­jącą liczbę poszlak, by usta­lić przy­pusz­czalną toż­sa­mość denata. A gdy już dys­po­nu­jemy taką infor­ma­cją, można roz­po­cząć prze­pro­wa­dza­nie porów­nań dzięki tzw. danym przed­śmiert­nym, na przy­kład doku­men­ta­cji den­ty­stycz­nej i medycz­nej, a także bada­niom pokre­wień­stwa. Wysoce spe­cja­li­styczna wie­dza antro­po­loga sądo­wego naj­czę­ściej potrzebna jest wła­śnie na eta­pie iden­ty­fi­ka­cji. To do nas należy wydo­by­cie infor­ma­cji z kości. Czy to była kobieta czy męż­czy­zna? Co można powie­dzieć o wieku denata? Skąd pocho­dził i do jakiej grupy etnicz­nej nale­żał? Ile miał wzro­stu?

Odpo­wie­dzi na te pyta­nia pozwa­lają usta­lić cztery pod­sta­wowe para­me­try cha­rak­te­ry­zu­jące każ­dego czło­wieka: płeć, wiek, pocho­dze­nie etniczne, wzrost. Skła­dają się one na indy­wi­du­alny pro­fil bio­lo­giczny, na przy­kład: męż­czy­zna w wieku od dwu­dzie­stu do trzy­dzie­stu lat, biały, 183–190 cm wzro­stu. Taki pro­fil pozwala auto­ma­tycz­nie wyklu­czyć zgło­sze­nia doty­czące osób zagi­nio­nych, które nie speł­niają tych warun­ków, ogra­ni­cza­jąc tym samym liczbę moż­li­wo­ści. Żeby dać pewne wyobra­że­nie na temat skali, o jakiej tu mowa, wspo­mniany pro­fil pozwo­lił nie­dawno poli­cji zawę­zić grupę poten­cjal­nych ofiar do 1500 nazwisk.

Ale kościom zada­jemy jesz­cze wiele innych pytań, licząc na to, że na któ­reś z nich odpo­wie­dzą. Czy zmarła kobieta miała dzieci? W jaki spo­sób artre­tyzm, na który cier­piała, upo­śle­dzał jej chód? Gdzie prze­pro­wa­dzono zabieg wsz­cze­pie­nia endo­pro­tezy stawu bio­dro­wego? Kiedy i jak doszło do zła­ma­nia kości pro­mie­nio­wej? Czy cho­dzi o osobę prawo-, czy lewo­ręczną? Jaki był roz­miar jej butów? Nie­malże każda część ciała może wiele o nas powie­dzieć, a im dłu­żej żyjemy, tym nar­ra­cja naszego układu kost­nego staje się bogat­sza.

Praw­dziwa rewo­lu­cja w przy­wra­ca­niu toż­sa­mo­ści zmar­łych doko­nała się za sprawą metod iden­ty­fi­ka­cji DNA. Mogą one jed­nak pomóc tylko wtedy, gdy bada­cze dys­po­nują wzor­cem DNA, z któ­rym da się porów­nać mate­riał gene­tyczny zmar­łego. Dopa­so­wa­nie do pro­filu w ogól­nej bazie danych uda się tylko pod warun­kiem, że zmarły za życia oddał do niej próbkę swo­jego DNA. Jeżeli jed­nak nie nale­żał on do mniej­szo­ści, która robi to z powo­dów zawo­do­wych, jak na przy­kład ofi­ce­ro­wie poli­cji, żoł­nie­rze i spe­cja­li­ści sądowi, to jedyną oko­licz­no­ścią, w któ­rej mate­riał gene­tyczny danej osoby mógł zna­leźć się w takiej bazie, jest jej uprzed­nie ska­za­nie. Jeśli poli­cja ma przy­pusz­cze­nia, o kogo cho­dzi, może prze­pro­wa­dzić prze­szu­ka­nia pod kątem DNA w miej­scu zamiesz­ka­nia lub pracy czy w samocho­dzie albo porów­nać próbkę z DNA rodzi­ców, rodzeń­stwa lub potom­stwa. Nie­kiedy się zda­rza, że w bazie prze­stęp­ców figu­ruje krewny poszu­ki­wa­nej osoby i wów­czas udaje się usta­lić czy­jąś toż­sa­mość okrężną drogą.

Cza­sem zaś, gdy kry­mi­na­li­styka mole­ku­larna jest bez­radna, ostat­nią deską ratunku może się oka­zać antro­po­lo­gia sądowa, która sku­pia się na kościach. Dopóki toż­sa­mość zmar­łego nie jest znana, usta­le­nie, czy w ogóle doszło do prze­stęp­stwa, nastrę­cza wła­dzom znacz­nych trud­no­ści, nie mówiąc już o okre­śle­niu, co wła­ści­wie przy­da­rzyło się tej oso­bie, uczy­nie­niu zadość wymo­gom orga­nów wymiaru spra­wie­dli­wo­ści i potrze­bom pogrą­żo­nej w żało­bie rodziny.

Na koniec poja­wia się pyta­nie, czy możemy powie­dzieć coś na temat przy­czyn i oko­licz­no­ści śmierci zmar­łego.

Antro­po­lo­dzy sądowi są naukow­cami i w Wiel­kiej Bry­ta­nii na ogół nie mają wykształ­ce­nia lekar­skiego. Usta­le­nie zarówno przy­czyny, jak i rodzaju śmierci leży więc w sfe­rze odpo­wie­dzial­no­ści pato­loga sądo­wego. „Rodzaj śmierci” może na przy­kład ozna­czać, że ofiara otrzy­mała wiele cio­sów w głowę tępym narzę­dziem, pod­czas gdy „przy­czyną” śmierci może być utrata krwi. Jest to jed­nak prze­strzeń, w któ­rej pato­lo­gia i antro­po­lo­gia har­mo­nij­nie się uzu­peł­niają. Cza­sem kości mówią nam nie tylko, o kogo cho­dziło, lecz także co się tej oso­bie przy­da­rzyło.

Bada­jąc oko­licz­no­ści lub przy­czyny śmierci, zada­jemy nieco inne pyta­nia. Czy znaczna liczba zale­czo­nych ura­zów u tego dziecka może wska­zy­wać na cokol­wiek innego niż prze­moc domową? Czy dane zła­ma­nie przed­śmiertne powstało dla­tego, że kobieta pró­bo­wała się bro­nić?

Eks­perci uczą się, jak odczy­ty­wać infor­ma­cje z róż­nych czę­ści ciała i inter­pre­to­wać je wedle swo­ich potrzeb. Kli­ni­cy­sta przyj­rzy się tkan­kom mięk­kim i narzą­dom, a pato­log może ana­li­zo­wać biop­sje nowo­two­rów lub kate­go­ry­zo­wać zmiany na pozio­mie komór­ko­wym w miarę postę­pów cho­roby. Pato­log sądowy skupi się na przy­czy­nie i oko­licz­no­ściach śmierci, a tok­sy­ko­log sądowy prze­ana­li­zuje płyny ciała, w tym krew, mocz, ciało szkli­ste oka lub płyn mózgowo-rdze­niowy, aby roz­strzy­gnąć, czy ofiara przed śmier­cią spo­ży­wała alko­hol lub przyj­mo­wała nar­ko­tyki.

Bio­rąc pod uwagę ogromną róż­no­rod­ność współ­cze­snych dys­cy­plin nauko­wych, cza­sem krót­ko­wzrocz­nie sku­pia­ją­cych się tylko na swoim wąskim przed­mio­cie badań, dość czę­sto się zda­rza, że gdzieś zagubi się pełny obraz sytu­acji. Dla kli­ni­cy­sty i pato­loga kości mogą być jedy­nie prze­szkodą, którą trzeba roz­trza­skać klesz­czami czy prze­ciąć piłą elek­tryczną, by się dostać do chro­nio­nych przez nie narzą­dów. Ktoś przyj­rzy im się dokład­niej tylko wtedy, gdy cho­dzi o wyraźny uraz lub oczy­wi­stą pato­lo­gię. Bio­lo­gów sądo­wych bar­dziej inte­re­sują komórki kry­jące się w prze­strze­niach wewnątrz kości niż one same. Ode­tną więc kawa­łek kości i zmielą go na pro­szek, by się dobrać do mate­riału zamknię­tego w jądrach komór­ko­wych. Sądowy odon­to­log będzie zain­te­re­so­wany zębami, ale już mniej kośćmi szczęki, w któ­rych one tkwią.

Tak więc pieśń szkie­letu wcale nie musi zostać usły­szana. A prze­cież jest on naj­trwal­szym skład­ni­kiem naszego ciała, czę­sto potra­fią­cym prze­trwać stu­le­cia i prze­cho­wy­wać wspo­mnie­nia prze­szłych zda­rzeń jesz­cze bar­dzo długo po tym, jak histo­rie, które można odczy­tać z tka­nek mięk­kich, ode­szły w nie­pa­mięć.

Po co zaprzą­tać sobie głowę szkie­le­tem, skoro toż­sa­mość można usta­lić na pod­sta­wie DNA, odci­sków pal­ców czy kart den­ty­stycz­nych? Kości nikogo spe­cjal­nie nie inte­re­sują. Chyba że wszy­scy prze­pro­wa­dzą swoje bada­nia i nie­wiele z tego wyj­dzie. Od momentu odna­le­zie­nia ciała mogą więc upły­nąć mie­siące, a cza­sem nawet lata, zanim na scenę wkro­czy antro­po­log i zacznie prze­py­ty­wać kości, co pamię­tają i co mogłyby mu powie­dzieć.

Nauko­wiec oczy­wi­ście nie ma żad­nego wpływu na to, z czym przyj­dzie mu pra­co­wać. Im szczątki śwież­sze, a szkie­let bar­dziej kom­pletny, tym więk­sza szansa na pozna­nie więk­szego kawałka histo­rii, ale nie­stety ludz­kie zwłoki nie zawsze są dobrze zacho­wane i znaj­do­wane w kom­ple­cie. Na roz­człon­ko­wa­nym, ukry­tym czy pogrze­ba­nym ciele piętno odci­ska upływ czasu. Zwie­rzęta zja­dają i nisz­czą kości, a natu­ralne pro­cesy fizyczne i che­miczne dopeł­niają dzieła.

Antro­po­log sądowy musi umieć odsłu­chać choćby frag­ment pie­śni życia, ale żeby to zro­bić, musi też wie­dzieć, czego i gdzie szu­kać. Jeśli wiele kości mówi to samo, możemy być pewni swo­jej opi­nii. Jeśli nato­miast udało się odna­leźć tylko jedną kość, musimy być bar­dzo ostrożni w inter­pre­to­wa­niu tego, co ma ona nam do powie­dze­nia. W prze­ci­wień­stwie do fik­cyj­nych boha­te­rów obsa­dza­nych w naszych rolach, musimy twardo stą­pać po ziemi i wystrze­gać się przy­pusz­czeń. Antro­po­logia sądowa to dys­cy­plina, która zaj­muje się pamię­cią o prze­szło­ści świe­żej, a nie histo­rycz­nej. Nie jest tym samym co oste­oar­che­olo­gia czy antro­po­lo­gia bio­lo­giczna. Musimy być gotowi do pre­zen­to­wa­nia naszych prze­my­śleń oraz opi­nii i bro­nie­nia ich na sali sądo­wej, w ramach postę­po­wa­nia pry­watno-dowo­do­wego. Nasze wnio­ski muszą tym samym ści­śle speł­niać rygory dowo­dowe. Musimy badać, testo­wać i jesz­cze raz testo­wać nasze teo­rie, a przy tym być dobrze zazna­jo­mieni ze sta­ty­styką, by umieć przed­sta­wić w kate­go­riach licz­bo­wych praw­do­po­do­bień­stwo naszych usta­leń. Musimy rozu­mieć i sto­so­wać się do czę­ści 19 Zasad postę­po­wa­nia w docho­dze­niach kry­mi­nal­nych (Cri­mi­nal Pro­ce­dure Rules) w zakre­sie dowo­dów eks­perc­kich, a także towa­rzy­szą­cych im zasad ujaw­nia­nia, postę­po­wa­nia z nie­wy­ko­rzy­sta­nym mate­ria­łem i innymi pro­ce­du­rami doty­czą­cymi sprawy. Będziemy bowiem, cał­kiem słusz­nie, dokład­nie wypy­ty­wani o szcze­góły i o spo­sób, w jaki doszli­śmy do swo­ich wnio­sków. Jeśli nasze usta­le­nia mają zostać uwzględ­nione przez sędziego, który będzie decy­do­wać o tym, czy oskar­żony jest winny, czy też nie, musimy być pewni swo­jej wie­dzy i nauko­wych inter­pre­ta­cji, wyra­żać się jasno i zro­zu­miale oraz prze­strze­gać pro­to­ko­łów i pro­ce­dur.

Nie­wy­klu­czone, że antro­po­lo­gię sądową postrze­gano nie­gdyś jako jedną z łatwiej­szych dróg wio­dą­cych do cie­ka­wego świata nauk sądo­wych. Nie­wąt­pli­wie ema­nuje ona powa­bem docie­kań nauko­wych, nie­od­par­cie fra­pu­ją­cych twór­ców powie­ści kry­mi­nal­nych. Ale z tym już koniec. Obec­nie to pro­fe­sja, któ­rej zasa­dami w Wiel­kiej Bry­ta­nii zarzą­dza pro­fe­sjo­nalne ciało na mocy Karty kró­lew­skiej (Royal Char­ter). Musimy zda­wać egza­miny i powta­rzać je co pięć lat, by pozo­stać aktyw­nymi, kom­pe­tent­nymi i cer­ty­fi­ko­wa­nymi bie­głymi. W naszym biz­ne­sie nie ma miej­sca dla detek­ty­wów ama­to­rów.

Niniej­sza książka zabie­rze was w podróż po całym ludz­kim orga­ni­zmie, któ­remu przyj­rzymy się przez pry­zmat ana­to­mii i antro­po­lo­gii sądo­wej, tak jak odbywa się to naprawdę. Po kolei, roz­dział po roz­dziale, pochy­limy się nad poszcze­gól­nymi czę­ściami ciała i będziemy zapo­zna­wać się z tema­tem w taki spo­sób, jak mógłby to uczy­nić zna­jący ana­to­mię antro­po­log sądowy, który pra­gnie usta­lić wiek zmar­łego, aby pomóc pato­lo­gowi w okre­śle­niu przy­czyny i oko­licz­no­ści śmierci lub odon­to­lo­gowi bądź radio­lo­gowi w zin­ter­pre­to­wa­niu usta­leń wła­ści­wych im dys­cy­pli­nom. Dowiemy się, jak histo­ria naszego życia zapi­suje się w kościach i co może zro­bić nauka, by uła­twić odczy­ta­nie tej histo­rii. Chcia­ła­bym wam poka­zać, jak wyko­rzy­stać wie­dzę na temat kości do odtwo­rze­nia obrazu cza­sem zupeł­nie nad­zwy­czaj­nych zda­rzeń – życie bywa bowiem cie­kaw­sze niż lite­ra­tura.

Wszyst­kie opi­sane poni­żej przy­padki sądowe są praw­dziwe, choć ze względu na sza­cu­nek dla zmar­łych i ich rodzin w wielu miej­scach zmie­ni­łam nazwi­ska i umiej­sco­wie­nie wyda­rzeń. Praw­dziwe nazwi­ska podaję jedy­nie wtedy, gdy sprawa zna­la­zła już finał w sądzie, a prasa zdą­żyła opi­sać wszyst­kie szcze­góły doty­czące pro­ta­go­ni­stów. Śmierć ma prawo do pry­wat­no­ści.

CZĘŚĆ I. GŁOWA. KOŚCI CZASZKI

CZĘŚĆ I

GŁOWA

Kości czaszki

Rozdział 1. Czaszka. Mózgoczaszka

Roz­dział 1

Czaszka

Mózgo­czaszka

Czaszka jest praw­dzi­wym obli­czem życia

Nikos Kazant­za­kis pisarz (1883–1957)

Wśród obra­zów skła­da­ją­cych się na iko­no­gra­fię śmierci nie ma nic bar­dziej roz­po­zna­wal­nego niż widok ludz­kiej czaszki. Więk­szość kul­tur i cywi­li­za­cji od naj­daw­niej­szych cza­sów wyko­rzy­sty­wała czaszki lub też ich przed­sta­wie­nia w celach rytu­al­nych. Obec­nie jest to chyba naj­po­pu­lar­niej­szy sym­bol zwią­zany z Hal­lo­ween, a do tego logo­typ heavy­me­ta­low­ców, moto­cy­kli­stów, daw­nych pira­tów, mię­dzy­na­ro­dowy sym­bol tru­ci­zny i czę­sty motyw na mrocz­nych gotyc­kich T-shir­tach.

W cza­sach wik­to­riań­skich bogato zdo­bione ludz­kie czaszki, jako objets d’art, były cenio­nymi oso­bli­wo­ściami i przed­mio­tami han­dlu, podob­nie jak ich nie­sławne rzeź­bione krysz­ta­łowe odpo­wied­niki, które, jak twier­dzono, w cza­sach pre­ko­lum­bij­skich stwo­rzyli Azte­ko­wie i Majo­wie. Wiele z nich zde­ma­sko­wano w końcu jako dzie­więt­na­sto­wieczne arte­fakty, zapro­jek­to­wane w celu sku­sze­nia i osku­ba­nia boga­tych kolek­cjo­ne­rów. Ale fał­szy­wych cza­szek uży­wano nie tylko jako spo­sobu na wzbo­ga­ce­nie się, lecz także w celu pod­ro­bie­nia „dowo­dów” potwier­dza­ją­cych różne teo­rie naukowe. W 1912 roku roz­po­częła się oszu­kań­cza histo­ria czło­wieka z Pilt­down, mają­cego być „bra­ku­ją­cym ogni­wem” ewo­lu­cji mię­dzy małpą a czło­wie­kiem. Oszu­stwo zde­ma­sko­wano w 1953 roku, gdy dowie­dziono ponad wszelką wąt­pli­wość, że huma­no­idalna czaszka, odkryta w żwi­rowni nie­opo­dal Pilt­down we wschod­nim Sus­sex, składa się z mózgo­czaszki współ­cze­snego czło­wieka oraz żuchwy oran­gu­tana. Cóż, nie były to naj­lep­sze chwile dla nie­ska­zi­tel­nego wzorca bry­tyj­skiego naukowca.

Czaszka stała się też nie­zwy­kle dro­gim obiek­tem sztuki, kiedy w 2007 roku Damien Hirst stwo­rzył iko­niczną pracę For the Love of God (Na miłość boską). Dzieło to autor zaty­tu­ło­wał w ten spo­sób ponoć dla­tego, iż matka arty­sty zwy­kła komen­to­wać jego kolejne doko­na­nia pyta­niem: „Na miłość boską, co ty jesz­cze wymy­ślisz?”. W efek­cie powstał oka­zały pla­ty­nowy odlew ludz­kiej czaszki, ozdo­biony 8600 dia­men­tami nie­zwy­kłej czy­sto­ści, w tym wiel­kim różo­wym, w kształ­cie gruszki, który zna­lazł się na czole, jako wyobra­że­nie trze­ciego, wszyst­ko­wi­dzą­cego oka. Dzieło okre­ślono jako memento mori, obiekt stwo­rzony ręką ludzką, by skło­nić nas do reflek­sji nad śmier­tel­no­ścią, a także jako suge­stię, że sztuka może odnieść suk­ces tam, gdzie życie nie daje sobie rady – zwy­cię­ża­jąc nad roz­kła­dem dzięki nie­prze­mi­jal­no­ści piękna. Koszt zwią­zany z wyko­na­niem dzieła wyniósł około 14 mln fun­tów. Komu zostało sprze­dane za cenę wywo­ław­czą 50 mln fun­tów, a wła­ści­wie czy w ogóle zostało sprze­dane, pozo­staje tajem­nicą.

W przed­się­wzię­ciu arty­stycz­nym Hir­sta mar­twią mnie dwie sprawy. Z wyko­rzy­sta­niem dia­men­tów dla tak mało zna­czą­cego dzieła sztuki nie mam pro­blemu, to nie moja rzecz. Ale zakup praw­dzi­wej ludz­kiej czaszki w skle­pie z wypcha­nymi zwie­rzę­tami w Isling­ton budzi już poważne zastrze­że­nia, które doty­czą nas wszyst­kich i każą posta­wić pyta­nie o etyczny aspekt han­dlu szcząt­kami naszych przod­ków, bez względu na to, jak bar­dzo są one stare. Kie­dyś, za życia, były one prze­cież czy­imś synem lub córką. Z pew­no­ścią każdy z nas czułby się ura­żony, gdyby ktoś spró­bo­wał han­dlo­wać szcząt­kami zabra­nymi z naszego rodzin­nego gro­bowca, trudno się zatem nie zgo­dzić z tym, że tak samo mają prawo czuć się inni. Po dru­gie, zęby osa­dzone w pla­ty­no­wej czaszce były praw­dziwe, wyrwano je ze szczęki i umiesz­czono w odle­wie z kruszcu, a to ozna­cza, że dla celów arty­stycz­nych została naru­szona inte­gral­ność ory­gi­nal­nych szcząt­ków ludz­kich. Ich roz­człon­ko­wa­nie bar­dzo mi prze­szka­dza. A ponadto, już na tro­chę innym pozio­mie, nie podoba mi się, iż część zębów arty­sta umie­ścił, jak się zdaje, w nie­wła­ści­wych pozy­cjach.

Być może siła sym­bo­liki czaszki wiąże się z fak­tem, że jest to naj­bar­dziej oczy­wi­sta, naj­bar­dziej „ludzka” część spo­śród naszych szcząt­ków, w dodatku sta­no­wiąca samą istotę osoby ludz­kiej – miej­sce, w któ­rym spo­czywa mózg, sie­dzibę inte­li­gen­cji, mocy, oso­bo­wo­ści, zmy­słów i, jak wie­rzą nie­któ­rzy, duszy. Zwy­kli­śmy roz­po­zna­wać innych ludzi po twa­rzy, a nie na przy­kład po rzep­kach kola­no­wych. Oto część ciała innych osób, z którą naj­czę­ściej mamy do czy­nie­nia, ale też skarb­nica naszych myśli i prze­ko­nań, naszego ja, wszyst­kiego, co w nas naj­bar­dziej ludz­kie. Nie­prze­mi­ja­jąca fascy­na­cja szkie­le­tami i czasz­kami ma zapewne dość pro­stą przy­czynę: choć wszy­scy mamy swoje ciała, nasze kości pozo­stają dla nas prak­tycz­nie nie­wi­dzialne, zacho­wu­jąc tym samym nimb tajem­ni­czo­ści.

Kiedy poli­cja prosi antro­po­lo­gów sądo­wych o pomoc w śledz­twach, jest oczy­wi­ste, że nie­które czę­ści bada­nych ciał mogą nie być kom­pletne, a dzieje się tak z wielu zro­zu­mia­łych powo­dów. Choć w zde­cy­do­wa­nej więk­szo­ści przy­pad­ków przy­cho­dzimy na świat wypo­sa­żeni w ciało o zwy­czaj­nej ana­to­mii, zda­rzają się wyjątki. Dło­nie i stopy, palce rąk i nóg, mogą się cza­sem nie ufor­mo­wać, na przy­kład wsku­tek zespołu pasm owo­dnio­wych, rzadko wystę­pu­ją­cego scho­rze­nia pro­wa­dzą­cego do ampu­ta­cji koń­czyn lub pal­ców jesz­cze w macicy. Część z nas może utra­cić rękę lub nogę z powodu urazu lub mieć ją ampu­to­waną przez leka­rzy. Poza tym w odkry­wa­nych ludz­kich szcząt­kach cze­goś może po pro­stu bra­ko­wać. Zwy­kle jest to spo­wo­do­wane żero­wa­niem zwie­rząt, ale od czasu do czasu się zda­rza, że czę­ści ciała zostały usu­nięte lub znisz­czone celowo. W podob­nej sytu­acji, zresztą jak zawsze, antro­po­log musi zacho­wać otwarty umysł i być gotów pod­jąć próbę pozy­ska­nia tak wielu infor­ma­cji, jak to tylko moż­liwe, choćby z naj­mniej­szego frag­mentu kości.

Kilka lat temu pod­czas eks­hu­ma­cji ciała z oło­wia­nej trumny w pew­nej kryp­cie w Lon­dy­nie podzie­li­łam się z kole­żanką uwagą: „Ni­gdzie nie mogę zna­leźć lewej nogi”. Kole­żanka, rzecz jasna, kazała mi roz­glą­dać się dokład­niej, ponie­waż ludzie na ogół mają dwie nogi. Jak się jed­nak oka­zało, nie w tym wypadku. Sir Joh­nowi Fra­se­rowi odstrze­lono nogę z działa pod­czas wiel­kiego oblę­że­nia Gibral­taru w 1782 roku, w trum­nie nie było więc czego szu­kać. Za to jed­nego możemy być pewni: o ile w życiu dość dobrze dajemy sobie radę bez koń­czyny czy jed­nego lub dwóch pal­ców, to po powierzchni ziemi ni­gdy nie cho­dził czło­wiek pozba­wiony głowy. Tak więc każdy szkie­let ma lub też miał czaszkę. I jest to część ciała, na któ­rej zna­le­zie­niu zwy­kle szcze­gól­nie nam zależy.

Kiedy w począt­kach kariery antro­po­loga pra­co­wa­łam w Lon­dy­nie, pew­nego razu w moje ręce tra­fiły szczątki, które przy­pra­wiły mnie o spory ból głowy. Któ­re­goś poranka skon­tak­to­wała się ze mną poli­cja szu­ka­jąca pomocy w „dość nie­ty­po­wej” spra­wie. Choć prze­cież w naszym zawo­dzie w ogóle nie tra­fiają się sprawy typowe. Nie­mal każde śledz­two ma w sobie jakiś dzi­waczny, w ten czy inny spo­sób odbie­ga­jący od normy ele­ment. Poli­cja popro­siła, abym przy­je­chała na miej­sce i przyj­rzała się pozo­sta­ło­ściom szkie­letu wyko­pa­nego w ogródku i spo­czy­wa­ją­cego obec­nie w lokal­nej kost­nicy.

Zespół zaj­mu­jący się sprawą zebrał się w jed­nym z tych sza­rych, pozba­wio­nych cech szcze­gól­nych pomiesz­czeń, tak czę­sto znaj­du­ją­cych się w komi­sa­ria­tach poli­cji. Dostar­czają tam w obfi­tych ilo­ściach her­batę, a przy odro­bi­nie szczę­ścia można się też zała­pać na kanapkę z beko­nem. Szcze­góły refe­ro­wał jeden z doświad­czo­nych ofi­ce­rów śled­czych.

Jak się oka­zało, na lokal­nym poste­runku bez zapo­wie­dzi poja­wiła się pod­eks­cy­to­wana, sym­pa­tyczna dama w doj­rza­łym wieku, która oświad­czyła sier­żan­towi dyżur­nemu, że jeśli poli­cja pod­nie­sie kilka płyt chod­ni­ko­wych w ogródku na tyłach pobli­skiej par­te­ro­wej posia­dło­ści, natrafi na ludz­kie ciało.

Kobietę zatrzy­mano, a zespół tech­ni­ków poli­cyj­nych wyru­szył na prze­szu­ka­nie. W trak­cie prze­słu­cha­nia dama wyja­śniła, że jakieś dwa­dzie­ścia lat wcze­śniej zaj­mo­wała się star­szą panią, które miesz­kała pod tym adre­sem. Pew­nego dnia opie­kunka weszła do miesz­ka­nia i natknęła się na swoją pod­opieczną, która leżała mar­twa na pod­ło­dze. Jak zeznała, wpa­dła w panikę i nie wie­dząc, co dalej zro­bić, pogrze­bała ją w ogródku, ponie­waż nie chciała mieć kło­po­tów z poli­cją. Wła­ści­cie­lowi pose­sji powie­działa, że star­sza pani zacho­ro­wała i zabrano ją do domu opieki, sama zaś zajęła się sprzą­ta­niem posia­dło­ści. Jej opo­wieść nie do końca jed­nak wyja­śniała, dla­czego przez kilka lat po śmierci star­szej pani pobie­rała jej eme­ry­turę, co rów­nież, o dziwo, w owym cza­sie nikogo nie zain­te­re­so­wało.

W posia­dło­ści miesz­kał już inny loka­tor, na pewien czas prze­nie­siono go więc w inne miej­sce i tech­nicy sądowi przy­stą­pili do pracy. Do ogródka wycho­dziło się przez prze­su­wane szklane drzwi, wprost na patio wyło­żone sza­rymi beto­no­wymi pły­tami. Ich pod­nie­sie­nie oka­zało się nie­trudne i nie­spełna pięt­na­ście cen­ty­me­trów pod powierzch­nią ziemi tech­nicy natra­fili na pierw­szą kość. Na tym eta­pie poli­cja posta­no­wiła do mnie zadzwo­nić.

Dokład­nie prze­ko­pano oko­licę i wydo­byto kom­pletny zestaw zeszkie­le­to­wa­nych szcząt­ków – wła­ści­wie nie­mal kom­pletny, ponie­waż bra­ko­wało czaszki. Kiedy poin­for­mo­wa­łam o tym poli­cję, naj­pierw zapy­tano mnie, czy jestem pewna tego, co mówię. Może ją prze­oczy­łam? Nie kry­łam wzbu­rze­nia w reak­cji na suge­stię, że nie dość rze­tel­nie wyko­na­łam pracę, a być może nawet nie wiem, jak wygląda czaszka, moja odpo­wiedź była więc raczej cierpka. Jak można prze­oczyć coś, co ma wiel­kość piłki fut­bo­lo­wej? Nie, z pew­no­ścią jej nie prze­oczy­łam. Wszyst­kie czę­ści szkie­letu od czwar­tego kręgu szyj­nego w dół były w kom­ple­cie, ale głowy i trzech naj­bliż­szych jej krę­gów z całą pew­no­ścią bra­ko­wało.

W kost­nicy potwier­dzi­łam, że pozba­wiony głowy szkie­let nale­żał do star­szej kobiety, któ­rej cechy odpo­wia­dały opi­sowi poten­cjal­nej ofiary, także pod wzglę­dem szcze­gó­łów, takich jak dotknięte artre­ty­zmem dło­nie i stopy oraz pro­teza bio­dra. Zna­leź­li­śmy nawet noszony przez nią pasek od spodni z cha­rak­te­ry­styczną woj­skową klamrą, który wcze­śniej nale­żał do jej nie­ży­ją­cego męża. Pato­log stwier­dził, że nie ma żad­nych prze­sła­nek wska­zu­ją­cych na przy­czynę i oko­licz­no­ści śmierci, i zgo­dził się, że toż­sa­mość zmar­łej wydaje się potwier­dzona.

Doku­men­ta­cja medyczna wska­zy­wała, że wiele lat wcze­śniej zmarła prze­szła ope­ra­cję wsz­cze­pie­nia endo­pro­tezy stawu bio­dro­wego. Nie­stety nie zare­je­stro­wano numeru pro­tezy, który byłby dodat­ko­wym potwier­dze­niem, że cho­dzi o tę kon­kretną osobę. Den­ty­sta leczący miesz­kankę tego domu stwier­dził, iż nosiła ona pro­tezy zębowe, ale oczy­wi­ście szkie­let nie miał głowy, więc nie było też zębów. Star­sza pani nie miała rów­nież żad­nych żyją­cych krew­nych, nie mogli­śmy więc zba­dać pokre­wień­stwa na pod­sta­wie DNA.

Po przyj­rze­niu się gór­nej powierzchni pierw­szego pozo­sta­łego kręgu szyj­nego stwier­dzi­łam, że czaszkę oddzie­lono od reszty ciała w tym samym cza­sie, gdy nastą­piła śmierć. Było wystar­cza­jąco dużo śla­dów ura­zów i pęk­nięć wska­zu­ją­cych na siłowe roz­dzie­le­nie krę­gów. Ale musie­li­śmy to jesz­cze potwier­dzić.

Kiedy podej­rzaną prze­słu­chano na tę oko­licz­ność, przy­znała w końcu, że nie była w sta­nie pocho­wać zmar­łej wraz z głową, ponie­waż nie mogła znieść, że star­sza pani na nią patrzy. Dla­tego też, jak zeznała, ucięła jej głowę szpa­dlem i umie­ściła w pla­sti­ko­wej torebce. Nie mogła jej ni­gdzie porzu­cić, bo ktoś mógłby ją zna­leźć, ukryła ją więc w swoim domu, a następ­nie, prze­no­sząc się z miej­sca na miej­sce, zabie­rała ją ze sobą. Następne pyta­nie brzmiało, rzecz jasna, gdzie głowa znaj­duje się obec­nie. Oka­zało się, że w szo­pie w jej ogro­dzie, w pla­sti­ko­wej torebce pod stertą doni­czek.

Poli­cyjny zespół poje­chał więc do jej ogrodu. Trzeba oddać kobie­cie, że przy­naj­mniej tym razem mówiła prawdę. Spe­cja­li­ści wró­cili do kost­nicy z czaszką w tor­bie z super­mar­ketu. Moim naj­waż­niej­szym zada­niem stało się teraz usta­le­nie, czy czaszka rze­czy­wi­ście należy do odkry­tego wcze­śniej ciała. Bada­nia DNA wciąż były wów­czas w powi­ja­kach i dopa­so­wa­nie musiało się opie­rać na cechach ana­to­micz­nych oraz uwzględ­nie­niu wieku i płci. Dys­po­no­wa­łam już czaszką i żuchwą, a także pierw­szym i dru­gim krę­giem szyj­nym, nie było jed­nak trze­ciego kręgu. Nie­wąt­pli­wie w tym wła­śnie miej­scu doszło do roz­człon­ko­wa­nia ciała, ale brak kręgu ozna­czał, że nie mogli­śmy bez­po­śred­nio powią­zać ana­to­micz­nie ciała z czaszką. Jed­nakże cechy ana­to­miczne czaszki i żuchwy wska­zy­wały, że nale­żały one do star­szej kobiety, która w chwili śmierci nie miała nawet jed­nego wła­snego zęba. Jeśli dobrze pamię­tam, jej pro­tez den­ty­stycz­nych ni­gdy nie odna­le­ziono.

To jed­nak nie był koniec nie­spo­dzia­nek. Przede wszyst­kim stało się jasne, że na kościach pod­stawy czaszki widać wyraźne ślady cięć, podob­nie jak na dru­gim kręgu szyj­nym. To zaś wska­zy­wało, że prócz szpa­dla – jeśli rze­czy­wi­ście użyto szpa­dla – wyko­rzy­stano rów­nież jakieś inne narzę­dzie z ostrzem, przy­pusz­czal­nie coś w rodzaju tasaka. Co jesz­cze istot­niej­sze, ziden­ty­fi­ko­wa­łam na czaszce ślady pęk­nięć. Głowę co naj­mniej dwu­krot­nie ugo­dzono tępym narzę­dziem, być może wspo­mnia­nym szpa­dlem, co wywo­łało liczne pęk­nię­cia. Pato­log zgo­dził się, że najprawdopodob­niej śmierć nastą­piła wsku­tek urazu wywo­ła­nego tępym ude­rze­niem w tył czaszki, a głowę oddzie­lono od ciała póź­niej, by ukryć przy­czynę śmierci. Być może to był wła­śnie praw­dziwy powód, dla któ­rego opie­kunka zabie­rała ze sobą głowę zmar­łej za każ­dym razem, gdy się prze­pro­wa­dzała.

Ofiara zbrodni ni­gdy nie zna­la­zła się w reje­strze osób zagi­nio­nych. Nie miała rodziny, która zain­te­re­so­wa­łaby się jej losem. Trudno powie­dzieć, dla­czego spo­tkał ją tak bru­talny koniec z rąk osoby, która rze­komo była jej przy­ja­ciółką. Bez względu na oko­licz­no­ści kobietę oskar­żono o zamor­do­wa­nie star­szej pani, zapewne dwoma ude­rze­niami szpa­dlem, któ­rym potem praw­do­po­dob­nie pró­bo­wała oddzie­lić głowę od reszty ciała. Kiedy to się nie udało, przy­pusz­czal­nie poszła do kuchni, by zna­leźć tam coś bar­dziej odpo­wied­niego. Gdy wresz­cie obcięła głowę, umie­ściła ją w pla­sti­ko­wej tor­bie i zabrała do domu, potem wyko­pała dół w ziemi pod patio i tam pogrze­bała resztę zwłok.

Musiała się bar­dzo natru­dzić, by usu­nąć wszyst­kie ślady zbrodni i wyczy­ścić miesz­ka­nie, zanim zaczęła korzy­stać ze skra­dzio­nego dobytku i prze­ję­tej eme­ry­tury.

Być może moty­wem mor­der­czyni były wła­śnie pie­nią­dze, a zbrod­nię popeł­niła z zimną krwią. A może wyda­rzyło się to pod wpły­wem chwili, wsku­tek kłótni, napadu wście­kło­ści, gdy stra­ciła cier­pli­wość do star­szej pani. Nie zosta­łam wta­jem­ni­czona w wyja­śnie­nia, jakie spraw­czyni zło­żyła na poli­cji. Nie pod­lega dys­ku­sji, że przez ponad dwa­dzie­ścia lat wyda­wało się, iż mor­der­stwo jej się upie­cze, w końcu jed­nak sumie­nie lub też coraz więk­sze pro­blemy z pod­trzy­my­wa­niem sieci kłamstw dopro­wa­dziły ją na poli­cyjny poste­ru­nek, gdzie zło­żyła swoje osza­ła­mia­jące zezna­nia. Osta­tecz­nie przy­znała się do mor­der­stwa, roz­człon­ko­wa­nia ciała, ukry­cia szcząt­ków oraz prze­ję­cia eme­ry­tury ofiary i resztę swo­ich cen­nych dni spę­dzi na wik­cie Jej Kró­lew­skiej Mości. Pode­szły wiek nie jest oko­licz­no­ścią łago­dzącą w przy­padku naszych ska­za­nych, szcze­gól­nie gdy cho­dzi o zabój­stwa kwa­li­fi­ko­wane.

Więk­szość spraw kry­mi­nal­nych koń­czy się ujaw­nie­niem jedy­nie ini­cja­łów zamie­sza­nych w nie osób i było do prze­wi­dze­nia, że niniej­sza sprawa przej­dzie do histo­rii pod hasłem „Head in the shed” (głowy w sto­dole). Jak wie­lo­krot­nie wspo­mi­na­łam twór­com kry­mi­na­łów, nikt by im nie uwie­rzył, gdyby po pro­stu opi­sali sprawy, na jakie naty­kamy się w rze­czy­wi­sto­ści, a sce­na­riu­sze wyda­rzeń kry­ty­ko­wano by jako kom­plet­nie nie­praw­do­po­dobne.

W tym wypadku kości powie­działy nam nie tylko, że głowę usu­nięto celowo, lecz także że star­sza pani została zamor­do­wana. Zanim jed­nak odczy­tamy z nich ludzką histo­rię, trzeba się upew­nić, że mamy do czy­nie­nia wła­śnie z kośćmi. Cza­sami bowiem pod frag­menty ludz­kiego szkie­letu pod­szy­wają się inne obiekty i jeśli nie wiemy, czego szu­kamy, łatwo możemy tra­fić na manowce. Nie­które czę­ści dzie­cię­cego szkie­letu łatwo pomy­lić z kośćmi zwie­rząt, a nawet z kamie­niami, ponie­waż wyglą­dają jak kawałki żwiru o zaokrą­glo­nych brze­gach. Nie jest to na ogół pro­ble­mem w przy­padku mózgo­czaszki, która zwy­kle jest dobrze roz­wi­nięta jesz­cze przed poro­dem. Ale pomyłki się zda­rzają.

W 2008 roku uwagę świa­to­wej opi­nii publicz­nej przy­kuły donie­sie­nia z daw­nego domu dziecka Haut de la Garenne na wyspie Jer­sey o zna­le­zie­niu frag­men­tów czaszki nie­let­niego – zda­rzyło się to w trak­cie śledz­twa doty­czą­cego prze­mocy nad dziećmi we wspo­mnia­nej insty­tu­cji. Odkry­cie „kości” wyda­wało się kolej­nym dowo­dem prze­ma­wia­ją­cym na rzecz oskar­że­nia. Spo­wo­do­wało ono poja­wie­nie się ponu­rych przy­pusz­czeń, że dzieci tor­tu­ro­wano i zabi­jano, a szczątki zmar­łych ukry­wano. Jed­nak testy labo­ra­to­ryjne mające okre­ślić wiek frag­mentu czaszki mło­do­cia­nego dopro­wa­dziły do usta­le­nia, że w ogóle nie jest to frag­ment kości, lecz kawa­łek drewna, naj­praw­do­po­dob­niej odła­mek sko­rupy kokosa.

W końcu poli­cja musiała przy­znać, że nie dys­po­nuje żad­nymi dowo­dami, iż w Haut de la Garenne popeł­niano zbrod­nie. Z około 170 rze­ko­mych odłam­ków kości, które ziden­ty­fi­ko­wano na miej­scu, tylko trzy nale­żały zapewne do czło­wieka, ale naj­praw­do­po­dob­niej liczyły sobie setki lat.

Brak ciał nie ozna­cza jed­nak braku okru­cień­stwa, a śledz­two w Haut de la Garenne i innych domach dziecka na Jer­sey udo­ku­men­to­wało prze­ra­ża­jący kata­log przy­pad­ków prze­mocy wobec dzieci, zapo­cząt­ko­wa­nej pod koniec lat 40. XX wieku. Ska­zano wiele osób, ale jesz­cze wię­cej umknęło spra­wie­dli­wo­ści, ponie­waż zmarli, zanim skan­dal ujrzał świa­tło dzienne. Jed­nak czas, wysi­łek i publiczne pie­nią­dze wydane na podą­ża­nie fał­szy­wym tro­pem nara­ziły poli­cję i spe­cja­li­stów sądo­wych na ostrą kry­tykę i wręcz zagro­ziły głów­nemu śledz­twu.

Wyda­rze­nia na Jer­sey poka­zały, że z samego faktu, iż coś wygląda na dowód o war­to­ści sądo­wej, w dodatku taki, któ­rego możemy się spo­dzie­wać, wcale nie wynika, że nim rze­czy­wi­ście jest. Jeśli nasta­wiamy się na szu­ka­nie szcząt­ków dzieci, nie spo­dzie­wamy się odkry­cia łupin orze­chów koko­so­wych. Całe zło wiąże się z tzw. efek­tem potwier­dze­nia – ten­den­cją do poszu­ki­wa­nia i akcep­to­wa­nia dowo­dów potwier­dza­ją­cych już ist­nie­jące ocze­ki­wa­nia oraz skłon­no­ścią do inter­pre­to­wa­nia zna­le­zisk i usta­leń zgod­nie z tymi ocze­ki­wa­niami – a takiej ten­den­cji wszy­scy musimy się pil­nie wystrze­gać. To naprawdę ważne, by przed­mioty przy­po­mi­na­jące kamie­nie, kawałki drewna, a nawet odłamki pla­stiku (szcze­gól­nie na miej­scach pożaru) przed wycią­gnię­ciem jakich­kol­wiek wnio­sków były nie­zwy­kle dokład­nie badane. Wła­śnie dla­tego, że cza­sami domnie­mana kość jest po pro­stu kawał­kiem kokosa.

Kul­tu­rowa i emo­cjo­nalna meta­fo­ryka wią­żąca się z obra­zem ludz­kiej czaszki jest rów­nie bogata co pra­stara. Jesz­cze bar­dziej godna podziwu i zaska­ku­jąca jest jed­nak sama budowa czaszki, to, czemu ona służy, jak powstaje i jak się roz­wija, no i co może nam powie­dzieć o życiu i śmierci osoby, do któ­rej nale­żała przez krótki czas jej życia.

Kości ludz­kiej czaszki zaczy­nają się kształ­to­wać pod koniec dru­giego mie­siąca życia pło­do­wego. Do chwili przyj­ścia na świat sie­dem mie­sięcy póź­niej wszyst­kie kości czaszki stają się roz­po­zna­walne, nawet jeśli są znaj­do­wane osobno, oczy­wi­ście przy zało­że­niu, że wie się, czego szu­kać. Wzrost i wza­jemne połą­cze­nia pomię­dzy (około – w zależ­no­ści od kla­sy­fi­ka­cji) dwu­dzie­stoma ośmioma kośćmi skła­da­ją­cymi się na w pełni wykształ­coną czaszkę doro­słego czło­wieka spra­wiają, że jest to jedna z tych czę­ści szkie­letu, które naj­trud­niej jest zin­ter­pre­to­wać i zre­kon­stru­ować na pod­sta­wie kawał­ków.

Tuż po uro­dze­niu czaszka dziecka składa się z nie­mal czter­dzie­stu róż­nych kości, przy czym wiele z nich ma zale­d­wie kilka mili­me­trów. Jesz­cze w okre­sie życia pło­do­wego czaszka rośnie nie­pro­por­cjo­nal­nie szybko w sto­sunku do reszty ciała, by pomie­ścić roz­wi­ja­jący się mózg, a jed­no­cze­śnie pozo­staje ela­styczna, tak by mogła się prze­do­stać przez absur­dal­nie wąski kanał rodny w mied­nicy matki. Cie­miączka pozwa­lają kościom czaszki nowo­rodka na prze­su­wa­nie się wzglę­dem sie­bie pod­czas porodu, a póź­niej umoż­li­wiają pomiesz­cze­nie mózgu, rosną­cego szyb­ciej niż ota­cza­jące go kości. Z tego względu, zanim kości zajmą wresz­cie odpo­wied­nie dla sie­bie pozy­cje, a sześć cie­mią­czek się zaro­śnie, cza­sem może się wyda­wać, że czaszka nie­mow­lę­cia jest zde­for­mo­wana. Pro­ces zara­sta­nia cie­mią­czek zaczyna się w wieku około dwóch, trzech mie­sięcy i trwa nawet do osiem­na­stu mie­sięcy. Od chwili porodu czaszka musi speł­niać cztery pod­sta­wowe funk­cje:

Chro­nić bar­dzo miękki i deli­katny mózg oraz jego opony.

Wytwo­rzyć otwory (łac.

fora­mina

), przez które bez­piecz­nie prze­cho­dzą nerwy i naczy­nia krwio­no­śne, a także otwory zewnętrzne dla narzą­dów zmy­słów (oczu, uszu, nosa i ust), tak by mogły one opty­mal­nie funk­cjo­no­wać i umoż­li­wiać inte­rak­cje ze świa­tem zewnętrz­nym.

Zapew­niać miej­sce dla kolej­nych kom­ple­tów zębów nie­zbęd­nych do gry­zie­nia i prze­żu­wa­nia, a także wykształ­cić stawy skro­niowo-żuchwowe pozwa­la­jące na zaci­ska­nie i ucie­ra­nie pokarmu przez zęby, co zapo­cząt­ko­wuje pro­ces tra­wie­nia.

Zapew­niać miej­sce dla gór­nych czę­ści układu odde­cho­wego i pokar­mo­wego, aby umoż­li­wić swo­bodny prze­bieg pro­ce­sów oddy­cha­nia i prze­su­wa­nia prze­żu­tego pokarmu.

Czaszkę można podzie­lić na dwie pod­sta­wowe czę­ści. Więk­szą z nich jest mózgo­czaszka, skła­da­jąca się z ośmiu kości. Pod­sta­wową i w zasa­dzie jedyną funk­cją tej sztyw­nej komory jest reali­za­cja funk­cji numer 1, czyli ochrona i pod­trzy­my­wa­nie deli­kat­nej tkanki mózgu. Druga, mniej­sza część czaszki to trze­wio­czaszka, która w chwili, gdy osią­gamy doro­słość, składa się z czter­na­stu kości, a służy przede wszyst­kim reali­za­cji funk­cji od 2 do 4.

U nowo­rodka trze­wio­czaszka jest więc znacz­nie mniej­sza niż mózgo­czaszka (w porów­na­niu do pro­por­cji u osoby doro­słej) i sta­nowi mniej wię­cej jedną siódmą całej obję­to­ści puszki mózgo­wej. Nowo­ro­dek ma zatem rela­tyw­nie dużą głowę (oto dla­czego poród bywa nie­bez­pieczny), z nie­pro­por­cjo­nal­nie dużymi oczami i oczo­do­łami, ponie­waż ich wiel­kość ma bez­po­średni zwią­zek z wiel­ko­ścią mózgu. Twórcy kre­skó­wek i ani­ma­to­rzy z Disneya oraz War­ner Bros wyko­rzy­sty­wali róż­nice ana­to­miczne mię­dzy głową dziecka i doro­słego, by przed­sta­wiać cechy „dobra” i „zła” w spo­sób dzia­ła­jący na pod­świa­do­mość widza. Posta­cie miłe i nie­stwa­rza­jące zagro­że­nia, takie jak Elmer Fudd, prze­ciw­nik Kró­lika Bugsa, są niskie i pulchne, mają wielką łysą głowę i małą, lecz pucu­ło­watą twarz bez pod­bródka, no i oczy­wi­ście wiel­kie okrą­głe oczy – ich wygląd jest zde­cy­do­wa­nie pedo­mor­ficzny, czyli mło­dzień­czy. Zupeł­nie ina­czej przed­sta­wiano kie­dyś posta­cie złe lub nie­bez­pieczne. Dża­far z Ala­dyna albo Dia­bo­lina ze Śpią­cej Kró­lewny są wysocy i chu­dzi, mają małe głowy i małe sko­śne oczy, duże pod­bródki i nie­pro­por­cjo­nal­nie wydłu­żone, chude twa­rze. Dzi­siej­sze kre­skówki i obrazy, gene­ro­wane kom­pu­te­rowo, są bar­dziej wyra­fi­no­wane, ale opi­sane zestawy cech na­dal w znacz­nej mie­rze są defi­niu­jące.

Cha­rak­te­ry­styczny wygląd dziecka wynika więc z faktu, że pro­por­cje czaszki zależą od dwóch zupeł­nie róż­nych czę­ści ciała: mózgu i zębów. Ponie­waż mózg roz­wija się o wiele wcze­śniej niż zęby, wymogi zwią­zane z jego wzro­stem są u nowo­rod­ków szcze­gól­nie widoczne. Na eta­pie roz­woju zarod­ko­wego ludzki układ ner­wowy ma postać pła­skiej war­stwy tkanki, która następ­nie zagina się, two­rząc coś w rodzaju rurki do napo­jów, bie­gną­cej przez śro­dek całego ciała od miej­sca, w któ­rym roz­wi­nie się mózg. W czwar­tym tygo­dniu roz­woju pło­do­wego część mózgowa słomki zagina się w miej­scu przy­szłego rdze­nia krę­go­wego i zaczyna puch­nąć niczym balon.

W miej­scu, gdzie w przy­szło­ści powsta­nie mózg, tkanka ta na­dal będzie zwięk­szała obję­tość i osią­gnie cał­kiem zaawan­so­wany poziom roz­woju, zanim jesz­cze wokół niej zacznie powsta­wać zrąb mózgo­czaszki. Tkanka mózgu i, ogól­nie rzecz bio­rąc, tkanka ner­wowa wysy­łają sygnały sprzy­ja­jące odkła­da­niu tkanki kost­nej, która ma je chro­nić. Trudno się więc dzi­wić, że jed­nymi z naj­wcze­śniej powsta­ją­cych kości w ludz­kim orga­ni­zmie są wła­śnie kości czaszki, w szcze­gól­no­ści mózgo­czaszki.

Spo­sób powsta­wa­nia kości kli­no­wej, poło­żo­nej w samym środku pod­stawy czaszki, może nam pomóc w usta­le­niu, czy kość ta pocho­dzi z płodu, czy też z ciała nowo­rodka. Kość kli­nowa powstaje z sze­ściu oddziel­nych czę­ści – dwóch frag­men­tów trzonu oraz pary skrzy­deł więk­szych i pary skrzy­deł mniej­szych. W pią­tym mie­siącu ciąży zra­stają się przed­nia część trzonu i skrzy­dła mniej­sze. Do ósmego mie­siąca powstała część kości kli­no­wej zra­sta się zaś z tylną czę­ścią trzonu. W momen­cie naro­dzin kość kli­nowa zwy­kle składa się więc z trzech oddziel­nych czę­ści: zro­śnię­tego trzonu ze skrzy­dłami mniej­szymi oraz dwóch oddziel­nych skrzy­deł więk­szych.

Wymie­nione ele­menty połą­czą się ze sobą do końca pierw­szego roku życia dziecka. Zdol­ność do ziden­ty­fi­ko­wa­nia każ­dej z nie­wiel­kich czę­ści kości kli­no­wej, zro­śnię­tej lub niezro­śnię­tej, a także zna­jo­mość wzoru i sekwen­cji zacho­dzą­cych w niej zmian w zależ­no­ści od wieku, pozwa­lają antro­po­lo­gowi usta­lić wiek zmar­łego dziecka ze znaczną dokład­no­ścią tylko na pod­sta­wie tej jed­nej kości. Kości, które mogą posłu­żyć do tego samego celu, w czaszce jest jed­nak znacz­nie wię­cej – i wła­śnie dla­tego jest ona tak cen­nym źró­dłem infor­ma­cji.

Jeśli pół­kule mózgu się nie wykształcą, co jest scho­rze­niem noszą­cym nazwę bez­mó­zgo­wia, część kości czaszki nie będzie sty­mu­lo­wana do wzro­stu. Taki płód ma szansę dożyć do porodu, ale choć jego część twa­rzowa, z kiep­sko zary­so­wa­nymi oczo­do­łami, będzie roz­wi­nięta, to jego szcząt­kowy mózg będzie prak­tycz­nie pozba­wiony sztyw­nej osłony kost­nej, przez co głowa będzie mieć wygląd balonu, z któ­rego uszło powie­trze. Nowo­rodki z tym scho­rze­niem nie żyją dłu­żej niż kilka godzin po naro­dzi­nach, rza­dziej kilka dni. Brak mózgu i puszki mózgo­wej ozna­cza tra­gicz­nie krót­kie życie.

Kości mózgo­czaszki powstają w miej­scu błony, która ota­cza roz­wi­ja­jący się mózg, i dla­tego róż­nią się od innych kości two­rzą­cych szkie­let. W prze­kroju wyglą­dają tro­chę jak kanapka: mają cienką war­stwę śród­ko­ścia (gr. diploe), poro­wa­tego, jakby z pęche­rzy­kami powie­trza, wci­śniętą mię­dzy dwie war­stwy twar­dej struk­tury przy­po­mi­na­ją­cej kość sło­niową.

Cza­sem ta war­stwowa struk­tura nie wykształca się w spo­sób wła­ściwy, wsku­tek czego powstają znacz­nie cień­sze niż zwy­kle obszary kości, co naraża czaszkę na łatwe uszko­dze­nie. Rzadka dzie­dziczna cho­roba, uta­jony roz­sz­czep czaszki, w wyniku któ­rej w kościach cie­mie­nio­wych z tyłu czaszki pozo­stają dwie duże zaokrą­glone dziury, potocz­nie nazy­wana jest cza­sem scho­rze­niem „oczu z tyłu głowy”. Mniej popu­larną angiel­ską nazwę tego scho­rze­nia, piętno Catlina1, sfor­mu­ło­wał ame­ry­kań­ski bio­log, dok­tor Wil­liam M. Gold­smith, który w 1922 roku opi­sał tę nie­pra­wi­dło­wość u szes­na­ściorga człon­ków pię­ciu poko­leń rodziny Catlin. W jej prze­biegu nie docho­dzi do wykształ­ce­nia kości we wspo­mnia­nych miej­scach – ponie­waż jed­nak zmiana doty­czy nie­wiel­kiego obszaru czaszki, nie wydaje się wpły­wać na dłu­gość życia. Choć oczy­wi­ście przy ura­zach głowy w tym rejo­nie dotknięte scho­rze­niem osoby są bar­dziej nara­żone na uszko­dze­nia.

Piętno Catlina bar­dzo różni się od dziur w gło­wie powsta­łych w wyniku histo­rycz­nych tre­pa­na­cji – prze­pro­wa­dza­nych w róż­nych czę­ściach świata (być może także ze wzglę­dów kul­tu­ro­wych), pod­czas któ­rych wyko­ny­wano otwory w czaszce na ogół wciąż przy­tom­nego pacjenta poprzez wier­ce­nie, dłu­to­wa­nie lub stru­ga­nie. Tę bru­talną ope­ra­cję prze­pro­wa­dzano być może w celu lecze­nia cięż­kich bólów głowy, a być może w celu lecze­nia cho­rych psy­chicz­nie (by wypę­dzić „złe duchy”, któ­rym zresztą można było przy­pi­sać każdą z wymie­nio­nych dole­gli­wo­ści). W więk­szo­ści kul­tur wyko­ny­wa­nia tego typu tre­pa­na­cji zaprze­stano do końca śre­dnio­wie­cza, choć w Afryce lub Poli­ne­zji jej przy­padki zda­rzały się nawet na początku XX wieku. Bez dobro­dziej­stwa współ­cze­snych środ­ków znie­czu­la­ją­cych ból odczu­wany przez pacjen­tów musiał był roz­dzie­ra­jący, choć są też suge­stie, że pro­ce­dura mogła cza­sem pro­wa­dzić do wywo­ła­nia stanu eufo­rycz­nego „haju”. To nie­sa­mo­wite, że ludzie potra­fili prze­trwać tak bru­talną ope­ra­cję, ale w spo­sób nie­zbity potwier­dza to fakt ist­nie­nia wielu cza­szek z wyraź­nymi śla­dami dłu­go­trwa­łego goje­nia wokół miej­sca uszko­dze­nia.

Pewne budzące prze­ra­że­nie narzę­dzie z XVIII stu­le­cia daje pogląd na to, jak mogła prze­bie­gać rze­czona ope­ra­cja. Przy­po­mi­nało ono nieco wier­tarkę ręczną, z czymś w rodzaju dłuta z ostrym koń­cem, bar­dzo podob­nego do dzi­siej­szych wier­teł łopat­ko­wych do drewna. Zresztą podo­bień­stwa narzę­dzi orto­pe­dycz­nych do tych uży­wa­nych w sto­lar­stwie i cie­siel­stwie jest nie­przy­pad­kowe. Sama sły­sza­łam, jak pewien chi­rurg sta­ży­sta z Walii w ramach szli­fo­wa­nia umie­jęt­no­ści zde­cy­do­wał się zatrud­nić na tydzień jako pomoc­nik sto­la­rza na budo­wie. Nie­wąt­pli­wie pomo­gło mu to roz­wi­nąć talent.

Ale do rze­czy – zmie­rzam ku temu, że antro­po­log sądowy może natra­fić na czaszkę z dziu­rami powsta­łymi z bar­dzo róż­nych przy­czyn, z któ­rych wiele mogło wcale nie mieć wpływu na śmierć danej osoby. Doświad­czony spe­cja­li­sta nie będzie miał dużego pro­blemu z odróż­nie­niem dziur powsta­łych wsku­tek dzie­dzicz­nego roz­sz­czepu czaszki od tych będą­cych wyni­kiem tre­pa­na­cji. Przede wszyst­kim będą się róż­nić umiej­sco­wie­niem i syme­trią – otwory zwią­zane z pięt­nem Catlina zwy­kle są dwa, znaj­dują się w tyl­nej czę­ści kości cie­mie­nio­wych i mają podobną wiel­kość oraz poło­że­nie, nato­miast dziury po tre­pa­na­cji są na ogół poje­dyn­cze i mogą poja­wić się w dowol­nym miej­scu mózgo­czaszki. Odmien­nie będą też wyglą­dać brzegi jed­nych i dru­gich. Kra­wę­dzie otwo­rów piętna Catlina są ostre, nato­miast wokół otwo­rów tre­pa­na­cyj­nych czę­sto widoczne jest cha­rak­te­ry­styczne, przy­po­mi­na­jące spodek wgłę­bie­nie, powstałe na sku­tek prze­mo­de­lo­wa­nia tkanki kost­nej, pod warun­kiem oczy­wi­ście, że osoba po tre­pa­na­cji prze­żyła i roz­po­czął się pro­ces goje­nia. Jeśli czło­wiek ten nie prze­żył lub zmarł wkrótce po tre­pa­na­cji, czę­sto widoczne będą ślady uży­tych do jej prze­pro­wa­dze­nia narzę­dzi, umiej­sco­wione na powierzchni cię­cia rysy i rowki, a także nie­za­le­czone pęk­nię­cia.

Kości skle­pie­nia mózgo­czaszki mają tak cha­rak­te­ry­styczną budowę (wspo­mnia­nej kanapki z dwóch warstw kości zbi­tej roz­dzie­lo­nych śród­ko­ściem), że trudno je pomy­lić z inną czę­ścią szkie­letu, nawet jeśli dys­po­nu­jemy jedy­nie poje­dyn­czym, małym frag­men­tem tkanki. Inne czę­ści mózgo­czaszki nie zawsze można tak łatwo roz­po­znać.

Pod­czas śledz­twa mają­cego usta­lić, co przy­da­rzyło się pew­nej kobie­cie w śred­nim wieku, która nagle zagi­nęła w małym mia­steczku w Szko­cji, jedyną poszlaką, jaką dys­po­no­wa­li­śmy, był malutki kawa­łe­czek cze­goś, co jak przy­pusz­czali tech­nicy kry­mi­na­li­styki, mogło być kością.

Mary widziano ostatni raz, gdy zakła­dała płaszcz i wycho­dziła z pracy na pięć dni przed tym, jak na poli­cję tra­fiła infor­ma­cja o jej zagi­nię­ciu. Ostat­nią rze­czą, jaką powie­działa współ­pra­cow­ni­kom, była infor­ma­cja, że udaje się do domu, by wyrzu­cić swo­jego męża na zbity pysk, ponie­waż ma dość jego kłamstw i kom­bi­no­wa­nia. Tego dnia ode­brała tele­fon z banku, w któ­rym poin­for­mo­wano ją, że w papie­rach doty­czą­cych wnio­sku o kre­dyt na 50 tys. fun­tów, o jaki mał­żeń­stwo wła­śnie wystą­piło, są pewne nie­pra­wi­dło­wo­ści. „Nie­pra­wi­dło­wo­ści” te były istot­nie dość poważne, jako że kobieta nie pod­pi­sy­wała żad­nych papie­rów. Jej pod­pis pod­ro­bił mał­żo­nek, któ­remu nie wyszło kilka biz­ne­sów i nad któ­rym wisiało mnó­stwo dłu­gów.

Mary miała go już ser­decz­nie dość i czę­sto wspo­mi­nała zna­jo­mym, że gdyby któ­re­goś dnia nie zja­wiła się w pracy i zaczęła jej szu­kać poli­cja, to powinni prze­ka­zać funk­cjo­na­riu­szom, by zaczęto poszu­ki­wa­nia od ogródka na tyłach domu. Tym­cza­sem Mary zagi­nęła naprawdę, a jej mąż nie powia­do­mił o tym fak­cie poli­cji przez pięć dni. Pod­czas prze­słu­cha­nia zeznał, że w dniu, w któ­rym zagi­nęła, Mary wró­ciła z pracy, ostro się pokłó­cili, po czym kobieta w zło­ści wybie­gła z domu. Dodał, że nie zamie­rzała wró­cić, dopóki nie ochło­nie. Jak przy­pusz­czał, mogła wyje­chać do Lon­dynu i zatrzy­mać się u ich doro­słych już dzieci. Nie trzeba chyba doda­wać, że tak się nie stało.

Tech­nicy kry­mi­na­li­styki prze­jęli kon­trolę nad domem pary. Zna­leźli ślady krwi w łazience, potwier­dzone póź­niej dzięki bada­niu DNA jako nale­żące do Mary, a kiedy za pomocą endo­skopu zba­dali kolanko odpły­wowe wanny, zna­leźli mały kawa­łek odłu­pa­nego szkliwa zęba. W żad­nym wypadku nie wystar­czało to jed­nak nawet do sfor­mu­ło­wa­nia suge­stii, że Mary nie żyje. Mogła choćby potknąć się w łazience i ude­rzyć pod­bród­kiem w brzeg wanny. Obec­ność krwi i frag­mentu szkliwa można by łatwo wyja­śnić zwy­kłym upad­kiem.

Następ­nie tech­nicy spraw­dzili kuch­nię, gdzie wykryli ślady krwi wokół drzwi­czek pralki. Jak potwier­dzono, nale­żała ona do Mary. Z fil­tra pralki pozy­skali nato­miast dro­binę cze­goś, co jak uznali, mogło być kawał­kiem kości. Zanim wysłali ją do ana­lizy DNA, potrze­bo­wali opi­nii antro­po­loga, który mógłby stwier­dzić, czy rze­czy­wi­ście jest to kość i czy należy do czło­wieka, a jeśli tak, to z jakiej czę­ści ciała pocho­dzi.

Gdy cho­dzi o kolej­ność wyko­ny­wa­nia testów na małych frag­men­tach mate­riału dowo­do­wego, musimy być bar­dzo uważni. Nie­zwy­kle istotne jest, by w pierw­szej kolej­no­ści prze­pro­wa­dzać wszel­kie ana­lizy nie­po­cią­ga­jące za sobą nie­od­wra­cal­nych zmian danego obiektu. Opi­sy­wany frag­ment kości, o ile w isto­cie była to kość, miał zale­d­wie około cen­ty­me­tra dłu­go­ści i pół cen­ty­me­tra sze­ro­ko­ści. Wyko­na­nie testu DNA ozna­cza­łoby zmie­le­nie i znisz­cze­nie tego okru­cha. I tak ana­to­miczna próba ziden­ty­fi­ko­wa­nia kości stała się nie­zwy­kle istotna, bowiem to od niej zale­żało poten­cjalne sfor­mu­ło­wa­nie oskar­że­nia o mor­der­stwo. Można oczy­wi­ście żyć bez nie­któ­rych czę­ści szkie­letu, ale są też takie, któ­rych utrata dość jed­no­znacz­nie wska­zuje na śmierć osoby, będą­cej uprzed­nio ich wła­ści­cie­lem.

Poli­cja przy­wio­zła wspo­mniany frag­ment do mojego labo­ra­to­rium. Usie­dli­śmy z kole­gami przy stole i zaczę­li­śmy go oglą­dać przez szkła powięk­sza­jące, pró­bu­jąc usta­lić, z czym mamy do czy­nie­nia. Był tak deli­katny, że nie­chęt­nie go doty­ka­li­śmy, by nie uszko­dzić go jesz­cze bar­dziej. Tego typu sytu­acje są nie­praw­do­po­dob­nie stre­su­jące, musimy bowiem na bie­żąco rela­cjo­no­wać swoje spo­strze­że­nia prze­by­wa­ją­cym z nami w tym samym pomiesz­cze­niu ofi­ce­rom. A zwy­kle to, co przy­cho­dzi nam do głowy, gdy pró­bu­jemy okre­ślić pocho­dze­nie danego kawałka kości, osta­tecz­nie zmie­nia się w zupeł­nie inny wer­dykt. Docho­dze­nie do koń­co­wych wnio­sków na głos, po pod­ję­ciu kilku fał­szy­wych tro­pów i zabrnię­ciu w parę śle­pych zauł­ków, może budzić obawy doty­czące tego, co myślą sobie na twój temat poli­cjanci i jak oce­niają poziom two­jego pro­fe­sjo­na­li­zmu. Mimo to osta­teczne potwier­dze­nie pocho­dze­nia przed­miotu naszej ana­lizy musimy otrzy­mać na dro­dze bar­dzo rygo­ry­stycz­nych, kolej­nych eli­mi­na­cji. Dla doświad­cze­nia i otwar­tej aka­de­mic­kiej dys­ku­sji nie ma alter­na­tywy. Choć to smutne, rzadko zda­rzają nam się momenty elo­kwen­cji w stylu Sher­locka Hol­mesa, pod­czas któ­rych, trzy­ma­jąc w ręku kawa­łek kości, możemy wykrzyk­nąć: „Ach tak! Jeśli się nie mylę, drogi Wat­so­nie, mamy tu frag­ment lewej gór­nej powierzchni sta­wo­wej kręgu pier­sio­wego nieco uty­ka­ją­cej kobiety w wieku dwu­dzie­stu trzech lat!”. W życiu jest tro­chę tak, jak­by­śmy dys­po­no­wali jedy­nym kawał­kiem ukła­danki skła­da­ją­cej się z tysiąca ele­men­tów. Albo­wiem nie ma dwóch podob­nych ana­to­micz­nych ukła­da­nek. Czy frag­ment kości ma jakieś kra­wę­dzie? Czy widać jakiś wzór? Czy powta­rza się on w innych miej­scach?

W tym wypadku od samego początku nie mie­li­śmy wąt­pli­wo­ści, że mamy do czy­nie­nia z kawał­kiem kości i że pocho­dzi ona z czaszki. Był to cienki pła­tek kości o gład­kiej powierzchni zewnętrz­nej, a przez jego lekko pomarsz­czoną powierzch­nię wewnętrzną bie­gła wyraźna fałda. Taka kom­bi­na­cja cech po pro­stu nie mogła wystą­pić w żad­nym innym miej­scu ciała.

Teraz przy­szedł czas na pro­ces eli­mi­na­cji kolej­nych poten­cjal­nych miejsc, z któ­rych mogła pocho­dzić kość. Pła­tek nie mógł być kawał­kiem skle­pie­nia mózgo­czaszki, ponie­waż budu­jące je kości mają opi­saną już budowę „kanap­kową” z war­stwą śród­ko­ścia. Ponie­waż nasz frag­ment nie był tak zbu­do­wany, musiał pocho­dzić z boków, pod­stawy czaszki lub twa­rzo­czaszki. Bio­rąc pod uwagę, że pomarsz­cze­nia wewnętrz­nej powierzchni kości musiały powstać wsku­tek kon­taktu z bruz­dami i zakrę­tami pół­kul mózgo­wych, zawę­zi­li­śmy moż­li­wo­ści jej pocho­dze­nia do trzech miejsc: czę­ści oczo­do­ło­wej kości czo­ło­wej (gór­nej czę­ści oczo­dołu), czę­ści łusko­wej kości skro­nio­wej (z boku czaszki, ponad uchem) oraz skrzy­dła więk­szego kości kli­no­wej (rejonu skroni mię­dzy oczami a uszami, który instynk­tow­nie masu­jemy, gdy drę­czy nas ból głowy).

Uzna­li­śmy, że frag­ment jest zbyt gruby, by pocho­dził z oczo­dołu. Drugą moż­li­wość też odrzu­ci­li­śmy, ponie­waż na tej czę­ści kości skro­nio­wej nie wystę­pują żadne wyraźne fałdy czy występy. To nie to. Ostat­nim i jedy­nym miej­scem, z któ­rego mógł pocho­dzić odprysk, była kość kli­nowa. Buduje ona czę­ściowo puszkę mózgową, nie zawiera śród­ko­ścia, po wewnętrz­nej stro­nie ma wgłę­bie­nia wyni­ka­jące z kon­taktu z pół­kulą mózgową, a także występ ozna­cza­jący miej­sce połą­cze­nia z kością czo­łową. To umiej­sco­wie­nie nam paso­wało i byli­śmy prze­ko­nani, że wyeli­mi­no­wa­li­śmy wszyst­kie inne w miarę sen­sowne moż­li­wo­ści. Nasza narada zajęła godzinę, po któ­rej poli­cja była już zde­cy­do­wa­nie znu­dzona nami i naszą żar­go­nową papla­niną.

Na koniec musie­li­śmy jesz­cze okre­ślić, czy frag­ment pocho­dzi z pra­wej, czy lewej strony czaszki. Jeśli mie­li­śmy rację, odprysk mógł pocho­dzić jedy­nie z lewej strony, ponie­waż w innym wypadku fałda na kości musia­łaby być swoim lustrza­nym odbi­ciem. Bli­sko miej­sca, z któ­rego pocho­dził frag­ment kości, prze­bie­gają bar­dzo duże naczy­nia krwio­no­śne (tęt­nica opo­nowa środ­kowa) i jeśli ta część czaszki została tak strza­skana, że odprysk kości zna­lazł się na zewnątrz, można było z dużym praw­do­po­do­bień­stwem zało­żyć, że Mary już nie żyła. O tym jed­nak decy­do­wał pato­log. Zgo­dził się z naszymi wnio­skami, acz­kol­wiek przy­znał, że nie może wypo­wia­dać się w kwe­stii iden­ty­fi­ka­cji pocho­dze­nia odłamka kości, ponie­waż wykra­cza to poza jego wie­dzę ana­to­miczną. By­naj­mniej nie ucie­szył nas ten ukłon w stronę naszego doświad­cze­nia, a jego zastrze­że­nie zabrzmiało w naszych uszach raczej jak dzwo­nek ostrze­gaw­czy. Ozna­czało to bowiem ni mniej, ni wię­cej, że z dużym praw­do­po­do­bień­stwem zosta­niemy wezwani do sądu na roz­prawę, ponie­waż iden­ty­fi­ka­cja pocho­dze­nia frag­mentu kości zapewne okaże się klu­czowa dla oskar­że­nia. Pro­ku­ra­tor potwier­dził zaś, że od tej pory mamy do czy­nie­nia ze sprawą o mor­der­stwo.

Odła­mek kości został wysłany na bada­nie DNA, które potwier­dziło, że pocho­dził od Mary. Jej mąż zmie­nił zezna­nia. Teraz stwier­dził, że ich kłót­nia prze­bie­gła bar­dziej gwał­tow­nie. Jak powie­dział, Mary miała w ręce nóż, bo aku­rat robiła kanapki, i prze­stra­szył się, że go zaata­kuje. Zła­pał ją więc za rękę i popchnął, a ona nie­szczę­śli­wie prze­le­ciała przez drzwi kuchenne i spa­dła ze scho­dów, ude­rza­jąc głową w beto­nową posadzkę na dole. Wszę­dzie roz­pry­snęły się krew i mózg, zapew­niał dalej śled­czych. Dodam tu może, że skutki moc­nego ude­rze­nia głową w beto­nową posadzkę nie bar­dzo zga­dzają się z tym opi­sem, a śled­czy nie zna­leźli wyraź­nych śla­dów krwi u pod­nóża scho­dów.

Dalej mąż zeznał, że z lewej strony głowy żony, koło ucha, wypły­nęła cała kałuża krwi. Zdał sobie wów­czas sprawę, że Mary nie żyje, prze­niósł więc ciało do łazienki i uło­żył w wan­nie. Następ­nie wyczy­ścił dom, owi­nął ciało w pla­stik i prze­niósł do bagaż­nika. O dru­giej w nocy wsiadł do samo­chodu i odje­chał, aby pozbyć się zwłok. Tę część histo­rii poli­cja mogła już potwier­dzić, ponie­waż krew Mary zna­le­ziono w bagaż­niku auta, a jego wyprawę zare­je­stro­wały uliczne kamery. Następ­nie zeznał, że wrzu­cił ciało do pobli­skiej rzeki o sil­nym nur­cie. Szcząt­ków zmar­łej do dziś nie odna­le­ziono.

Po powro­cie uprał ubra­nie, nie­świa­do­mie prze­no­sząc kawa­łe­czek kości kli­no­wej Mary do pralki. Na szczę­ście nie nasta­wił urzą­dze­nia na pra­nie w wyso­kiej tem­pe­ra­tu­rze z bio­lo­gicz­nym deter­gen­tem, ponie­waż wów­czas zapewne nie uda­łoby się zba­dać DNA. Wtedy zaś pro­ku­ra­tu­rze i kry­mi­na­li­styce znacz­nie trud­niej byłoby udo­wod­nić, że odła­mek kości nale­żał do Mary. Logicz­nie rzecz bio­rąc, oczy­wi­ście trudno byłoby wąt­pić, że mógłby nale­żeć do kogoś innego, jed­nak z tro­ski o zapew­nie­nie każ­demu uczci­wego pro­cesu nasz sys­tem prawny wymaga, by cię­żar udo­wod­nie­nia prze­stęp­stwa nale­żał do pro­ku­ra­tury, obrona musi zaś jedy­nie wzbu­dzić uza­sad­nione wąt­pli­wo­ści.

Tak jak się oba­wia­łam, wezwano mnie do sądu, gdzie grun­tow­nym bada­niom miała zostać pod­dana moja spe­cja­li­styczna zna­jo­mość ana­to­mii ludz­kiego ciała, w tym wypadku odno­sząca się do iden­ty­fi­ka­cji drob­nego kawa­łeczka kości. Sala sądowa to doprawdy obce śro­do­wi­sko dla naukowca. Możemy jedy­nie odpo­wia­dać na zada­wane nam pyta­nia, a jeśli te wła­ściwe się nie poja­wiają, prze­ży­cie to może być bar­dzo wyczer­pu­jące i fru­stru­jące. W Szko­cji nie możemy prze­by­wać na sali sądo­wej, kiedy chcemy, lecz wcho­dzimy na wezwa­nie, przez co nie wiemy, jakie tak­tyki prawne przy­jęto czy też jakie zezna­nia już przed­sta­wiono, a jakie dopiero się poja­wią.

W tym wypadku prze­słu­cha­nie mnie roz­po­częła pro­ku­ra­tura w oso­bie swo­jego przed­sta­wi­ciela, któ­rego dotąd nie spo­tka­łam, pyta­ją­cego w imie­niu Korony o moje kwa­li­fi­ka­cje. Następ­nie pozwo­lono mi zło­żyć opi­nię i prze­py­tano, jak doszłam do przed­sta­wio­nych w niej wnio­sków. Kiedy wystę­puje się po stro­nie pro­ku­ra­tury, czę­sto ta część roz­prawy jest naj­prost­sza, ponie­waż zwy­kle jej przed­sta­wi­ciele nie chcą i nie zamie­rzają pod­wa­żać naszych wypo­wie­dzi, chyba że z jakie­goś powodu jest to dla nich przy­datne. Tym razem część ta zakoń­czyła się dla mnie po około godzi­nie, z czego więk­szość czasu poświę­ci­łam na zapew­nia­nie sądu, że mam wystar­cza­jące kwa­li­fi­ka­cje do wyda­wa­nia opi­nii bie­głego.

Jest naprawdę istotne, by opi­nia pre­zen­to­wana przed sądem opie­rała się wyłącz­nie na doświad­cze­niu i zna­jo­mo­ści dys­cy­pliny, którą się zaj­mu­jemy, i by nie zba­czać w rejony, które poza nią wykra­czają. Moje zezna­nia tego dnia nie były skom­pli­ko­wane. Uwa­ża­łam, że to, co zna­le­ziono w pralce, jest frag­men­tem kości i że pocho­dzi z lewego skrzy­dła więk­szego kości kli­no­wej. Nie mogłam wypo­wia­dać się w kwe­stii, czy osoba, do któ­rej nale­żał, wciąż żyje. Nie mogłam wyra­żać opi­nii, czy ten frag­ment nale­żał do ciała Mary. Nie mogłam stwier­dzić, jak długo prze­by­wał w fil­trze pralki ani też jak mógł tam tra­fić.

Ponie­waż sędzio­wie i rada przy­się­głych zwy­kle punk­tu­al­nie robią prze­rwę na lunch, wyli­czy­łam sobie, że przy­naj­mniej jeśli o mnie cho­dzi, nie powin­nam cier­pieć dłu­żej niż dwie lub trzy godziny prze­słu­chi­wa­nia przez obronę. Jej przed­sta­wi­cie­lem był męż­czy­zna, któ­rego bar­dzo dobrze zna­łam i niezwy­kle sza­no­wa­łam, ale to wcale nie ozna­czało, że nasze kon­takty sądowe były spo­tka­niami towa­rzy­skimi przy kawie i cia­stecz­kach. Był bar­dzo dobry w tym, co robił, a przy tym, choć twardo odpie­rał ten zarzut, kul­ty­wo­wał zwy­czaj bar­dzo ele­ganc­kiego ubie­ra­nia się i miał skłon­ność do praw­dzi­wie sce­nicz­nych zacho­wań, z czym świet­nie współ­grały jego boko­brody i fajka w stylu Sher­locka Hol­mesa. Jeśli kie­dyś coś prze­skro­bię i będę musiała sta­nąć przed obli­czem sądu, to jego wybiorę sobie na obrońcę.

W Szko­cji osoba, która składa zezna­nia, pod­czas prze­słu­cha­nia musi stać w wyzna­czo­nym do tego miej­scu. W takiej sytu­acji zawsze ścią­gam buty, by czuć się pew­niej i lepiej się sku­pić. Nikt nie może tego zoba­czyć. Ponie­waż sąd mnie obser­wuje, przy­bie­ram poke­rowy wyraz twa­rzy. Pod­czas wspo­mnia­nej roz­prawy praw­nika repre­zen­tu­ją­cego obronę popro­szono o skie­ro­wa­nie do mnie pytań, ale wciąż sie­dział, cze­ka­jąc, aż w sali zrobi się zupeł­nie cicho. Następ­nie wyko­nał gest godny naj­lep­szych tele­wi­zyj­nych kry­mi­na­łów, się­gnął bowiem pod swoje biurko i wycią­gnął wielki, ciężki pod­ręcz­nik. Dźwi­ga­jąc się powoli do pionu, co miało pod­kre­ślić, z jak dużym cię­ża­rem się zmaga, teatral­nym gestem rzu­cił książkę na blat przed sobą, wznie­ca­jąc przy tym tuman kurzu. Było to naj­now­sze wyda­nie Ana­to­mii Graya, czyli biblii ana­to­mów. Pierw­sze słowa, jakie wyrzekł, wypo­wie­dziane z nie­na­gan­nym edyn­bur­skim akcen­tem, na dobre utkwiły mi w pamięci: „Cóż, pani pro­fe­sor, ani przez moment w panią nie wąt­pię…”.

Po czym roz­po­częło się nie­zwy­kle inten­sywne gril­lo­wa­nie, w trak­cie któ­rego odpo­wia­da­łam na pyta­nia o to, jak roz­wi­jają się kości u dziecka, jak rosną, jak pękają, o ota­cza­jące je tkanki i pro­ces eli­mi­na­cji róż­nych moż­li­wo­ści, który na koniec pozwo­lił mi dojść do takich, a nie innych wnio­sków i usta­lić dokładną pozy­cję frag­mentu kości oraz fakt, że pocho­dzi on z lewej, a nie z pra­wej strony czaszki. Pro­ku­ra­tor, zada­jąc mi wcze­śniej pyta­nia, na które nie mogłam odpo­wie­dzieć z braku kwa­li­fi­ka­cji, odciął wiele poten­cjal­nych ście­żek, które przed­sta­wi­ciel obrony z pew­no­ścią spró­bo­wałby wyko­rzy­stać, jak choćby takie, czy frag­ment kości mógł nale­żeć do jakieś innej osoby, jak jesz­cze mógł tra­fić do pralki i tak dalej. Tego typu zasadzki cze­kają na spe­cja­li­stów sta­wia­ją­cych się w sądzie i zawsze trzeba uwa­żać.

1. Ang. Catlin mark (przyp. tłum.). [wróć]

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki