Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Kości są ostatnimi strażnikami naszego ziemskiego życia, dającymi świadectwo, jak je przeżyliśmy.
Sue Black, autorka bestselleru Co mówią zwłoki, powraca z kolejną wyjątkową książką! Tym razem ta światowej sławy antropolożka sądowa wyciągnie na wierzch sekrety głęboko skrywane w naszych kościach, od czaszki aż po stopy. Badając kręgosłup, klatkę piersiową, ramiona i dłonie, można się bowiem dowiedzieć zaskakujących rzeczy, choćby tego, że ofiara zginęła w całkiem innych okolicznościach, niż się wszystkim wydaje… To, co jemy, co robimy, dokąd się przemieszczamy, zostawia ślady, a Sue Black, dzięki niesłychanej wiedzy i doświadczeniu, potrafi krok po kroku, kostka po kostce odczytywać poszlaki niewidoczne dla innych. Wszystko po to, by odtworzyć znaczące fakty z życia tych, którzy sami nie mogą o nich opowiedzieć. Z niezwykłą wrażliwością, profesjonalizmem i… dowcipem, znanymi już z Co mówią zwłoki, Black pokazuje nam nieśmiertelność ludzkich tajemnic i przeprowadza przez najciekawsze zakamarki pracy antropologa!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 423
Wprowadzenie
Mięśnie zapominają, kości pamiętają
Jon Jefferson pisarz
Wspomnienia z naszego życia zapisują się nie tylko w mózgach. Szkielet dorosłego człowieka składa się z ponad dwustu kości i każda mogłaby opowiedzieć swoją wersję historii. Niektóre z nich przedstawiłyby ją wszystkim zainteresowanym, ale byłyby też takie, które strzegłyby swoich sekretów aż do czasu, gdy do większej otwartości nakłoniłby je wprawny i uparty badacz. Kości tworzą zrąb naszego ciała i istnieją jeszcze długo po tym, jak skóra, tłuszcz, mięśnie i narządy wewnętrzne obrócą się w proch i trafią do ziemi. Muszą być wytrzymałe, muszą zapewniać nam pionową postawę podczas chodzenia, muszą nadawać ciału kształt – logiczne więc, że są ostatnimi strażnikami naszego ziemskiego życia, dającymi świadectwo, jak je przeżyliśmy.
Zwykliśmy postrzegać kości jako suche i martwe, ale tak długo, jak żyjemy, one żyją z nami. Przecięte krwawią, złamane bolą, a potem próbują się zregenerować i wrócić do dawnej formy. Rosną wraz z nami i wciąż przystosowują się do zmian w naszym stylu życia. Ludzki szkielet to żyjący i złożony narząd, który trzeba karmić i pielęgnować, dostarczać mu składników odżywczych. Trafiają one do niego z jelit za pośrednictwem otaczającej ów narząd rozbudowanej sieci tętnic, której towarzyszy równie misterna sieć naczyń żylnych i limfatycznych, usuwających wszystko, co niepotrzebne.
Za sztywność i wytrzymałość naszej żywej konstrukcji kostnej odpowiadają minerały, takie jak wapń i fosfor, a także pierwiastki śladowe, na przykład fluor, stront, miedź, żelazo i cynk, które są nieustannie w nią wkomponowywane i przekomponowywane. Gdyby jednak tkanka kostna składała się jedynie z materiałów nieorganicznych, byłaby bardzo podatna na pęknięcia. Tym ostatnim zapobiega obecny w kościach kolagen, nadający im nieco giętkości. Kolagen to białko, a jego nazwa wywodzi się od greckiego słowa oznaczającego klej – i rzeczywiście, łączy on mineralne części kości ze sobą, tworząc amalgamat równie wytrzymały, co elastyczny.
Na lekcjach biologii często przeprowadzaliśmy eksperyment dobrze ilustrujący funkcje wspomnianych dwóch podstawowych składników kości. Braliśmy dwie kości, zwykle z uda królika (bywało, że pochodzącego z wypraw myśliwskich mojego ojca), a następnie jedną spalaliśmy w piecu, by usunąć z niej składniki organiczne. Zostawała nam tylko jej mineralna część, pozbawiona elastycznych komponentów, które ją wcześniej spajały, właściwie sam popiół. Po wyżarzeniu kość zachowywała kształt aż do momentu, gdy się jej dotknęło, wtedy bowiem momentalnie zmieniała się w kupkę pyłu.
Druga kość trafiała do kwasu solnego, wypłukującego składniki mineralne. Wówczas otrzymywaliśmy „gumową” wersję kości, pozbawioną minerałów nadających jej twardość. Kiedy ściskało się ją palcami, przypominała gumkę do ścierania, dawało się ją nawet zgiąć w pół, tak że końce się stykały, a ona wciąż nie pękała. Tak więc żaden ze składników kości, organiczny czy nieorganiczny, sam w sobie nie jest wystarczający; składniki te wzajemnie się uzupełniają i dopiero razem budują nasz kręgosłup – podstawę naszej ewolucji i naszego istnienia.
Mimo że kości mogą sprawiać wrażenie jednorodnych, to po przecięciu widać, że składają się z dwóch rodzajów budulca. Większość z nas zapewne zdaje sobie z tego sprawę, jeśli kiedykolwiek przyjrzeliśmy się kościom zwierzęcym w potrawach na talerzu lub bliżej zainteresowała nas zawartość psiej miski. Tak więc gruba zewnętrzna powłoka (kość zbita) rzeczywiście jest bardzo zwarta i przypomina wyglądem kość słoniową. Natomiast część spodnia kości prezentuje się znacznie delikatniej, jest niczym finezyjnie utkana siateczka (istota gąbczasta) lub plaster miodu. Przestrzenie wewnętrzne wypełnia zaś szpik kostny, czyli mieszanina komórek tłuszczowych i krwiotwórczych. To tu powstają czerwone i białe krwinki oraz płytki krwi. A zatem kości to znacznie więcej niż tylko rama, na której rozpięto mięśnie. Są magazynem minerałów, fabryką elementów morfotycznych krwi i chronią narządy wewnętrzne.
Ponieważ nasza tkanka kostna przebudowuje się przez całe życie, przyjmuje się, że ludzki szkielet co piętnaście lat całkowicie się odnawia. Niektóre jego części wymieniają się jednak szybciej niż inne, istota gąbczasta przebudowuje się bowiem w szybszym tempie niż kość zbita. W miarę upływu lat w tej pierwszej mogą pojawić się mikropęknięcia i uszkodzenia pojedynczych wzmocnień; należy je naprawić, zanim pęknie cała kość. Stale przebiegający proces utrzymywania szkieletu we właściwym stanie na ogół nie zmienia kształtu kości. Ponieważ jednak modyfikacje następują w odpowiedzi na uszkodzenia, a o skuteczności napraw i przeobrażeń decyduje też nasz wiek, wygląd szkieletu w miarę upływu życia stopniowo ewoluuje.
To, co spożywamy, by odżywić kości, jest również kluczowe dla zapewnienia organizmowi podstawy do optymalnego funkcjonowania. Gęstość mineralna kości najpewniej osiąga szczyt w czwartej dekadzie naszego życia. Ze zgromadzonego do tego czasu zapasu minerałów korzystają kobiety ciężarne i matki karmiące, lecz nie tylko. Korzystamy z niego my wszyscy, w miarę jak się starzejemy – przez co kości stają się coraz bardziej jałowe, a szkielet łamliwy. Widać to szczególnie u kobiet po menopauzie, u których obniża się poziom estrogenów, a tym samym ich działanie ochronne. W miarę zmniejszania się poziomu estrogenów zgromadzone w tkance kostnej minerały są bezpowrotnie wypłukiwane, a kości stają się bardziej kruche. Może to prowadzić do osteoporozy i narażać na złamania, najczęściej nadgarstka, kości udowej lub kręgosłupa, choć ryzyko związane z upadkiem bądź innym urazem dotyczy każdej części ciała. I wcale nie musi to być uraz spektakularny, do złamania może doprowadzić po prostu niezgrabny ruch.
Dlatego w naszym interesie leży, by już w dzieciństwie i wczesnej dorosłości zapewnić organizmowi tak dobrą mineralizację kości, jak tylko się da. W okresie wzrostu najlepszym źródłem wapnia, minerału o podstawowym znaczeniu dla naszych kości, wciąż wydaje się mleko. To z tego powodu w Wielkiej Brytanii po drugiej wojnie światowej wprowadzono darmowe mleko w szkołach, a dziś otrzymują je dzieci do lat pięciu uczęszczające do żłobków i przedszkoli.
Dla zdrowych kości niezbędna jest również witamina D, która pomaga nam przyswajać wapń i fosfor. Pewne ilości tej substancji znajdują się w produktach mlecznych, jajach i tłustych rybach, ale jej podstawowym źródłem jest promieniowanie UVB, pod którego wpływem w witaminę tę przekształca się zawarty w skórze cholesterol. Niedobór witaminy D prowadzi do wielu poważnych schorzeń. Najbardziej widoczne jest to u dzieci. Stale opatulane niemowlęta i małe dzieci spędzające większość czasu w pomieszczeniach mogą być narażone na liczne choroby, na przykład powodującą miękkość lub kruchość kości krzywicę, której nazwa pochodzi od najbardziej rzucającej się w oczy formy tego schorzenia, objawiającego się w postaci wygiętych na zewnątrz lub do wewnątrz nóg.
Niemal każdy fragment naszego ciała – zarówno tkanki miękkie, jak i układ kostny – może przechowywać dalekie echa naszych przeżyć, nawyków, aktywności. Trzeba tylko wiedzieć, jakich użyć narzędzi, by je odczytać, rozszyfrować i zinterpretować. Na przykład alkoholizm da się rozpoznać po bliznowaceniu wątroby, a uzależnienie od metamfetaminy po zniszczeniu zębów („meta-usta”). Dieta bogata w tłuszcze odciska piętno na sercu i naczyniach krwionośnych, a nawet na skórze, chrząstce i kościach – gdy wywołane nią spustoszenia doprowadziły do sytuacji, w której dostęp do serca poprzez klatkę piersiową musiał szybko zyskać chirurg.
Wiele wspomnień z przeszłości pozostaje zamkniętych wewnątrz naszego szkieletu; z kości można na przykład odczytać, że ktoś był wegetarianinem. Zabliźnione uszkodzenie obojczyka podpowie, że doszło, powiedzmy, do upadku z roweru górskiego. Godziny poświęcone na machanie sztangą na siłowni zapisane są w przyroście masy mięśniowej, a tym samym w powiększeniu obszarów przyczepu mięśni do kości. Być może takich pamiątek nie nazwalibyśmy zwykłymi wspomnieniami, ale to też jest godny zaufania, choć głębiej ukryty fragment naszej życiowej narracji. Na ogół nikt nie będzie do niego sięgał, chyba że pojawi się taka konieczność, choćby podczas interwencji medycznej z wykorzystaniem urządzeń do diagnostyki obrazowej. Albo też w sytuacji, gdy po naszym nagłym zgonie niezbędna stanie się analiza naszych szczątków, by ustalić, kim byliśmy, kiedy żyliśmy i co przytrafiło się naszemu ciału w trakcie śmierci.
Do wykonania tego zadania potrzeba jednak ludzi, którzy potrafią rozpoznać tę specyficzną muzykę. Przy czym oczekiwanie, że kiedykolwiek uda się odtworzyć całą „ścieżkę dźwiękową” organizmu, jest mało realistyczne. Czasem jednak wszystko, czego trzeba, to znaleźć odpowiedź na pytanie, jaka to melodia – trochę jak w konkursach i quizach, w których należy rozpoznać właściwą piosenkę po kilku pierwszych dźwiękach.
Praca antropologa sądowego polega na „czytaniu” kości, jakby były nagraniem, na przesuwaniu rysika, by zidentyfikować fragmenty zapisanych cielesnych wspomnień składających się na pieśń życia, na łączeniu fragmentów zarejestrowanej dawno temu melodii. Na ogół chodzi bowiem o życie, które już się zakończyło. Interesuje nas, jak ono wyglądało i jak wyglądała osoba, która je wiodła. Chcemy dotrzeć do jej doświadczeń zapisanych w kościach, które pomogą nam opowiedzieć tę historię, a czasem przywrócić tożsamość anonimowemu ciału.
Antropolodzy sądowi – przeprowadzający badania na ludziach i ich szczątkach w celach medyczno-prawnych – zawsze muszą się odnieść do czterech podstawowych kwestii. Gdy właściwa osoba, zajmując się ciałem lub jego częściami, zadaje odpowiednie pytania w należyty sposób, odpowiedzi w większości przypadków udaje się znaleźć.
Po pierwsze trzeba określić, czy badane szczątki należą do człowieka.
Kiedy ktoś odnajduje kości w nietypowych okolicznościach, policja zaczyna śledztwo właśnie od znalezienia odpowiedzi na to pytanie. Zakładanie, że mamy do czynienia ze szczątkami ludzkimi, może prowadzić do bardzo kosztownych pomyłek. W rzeczywistości może się bowiem okazać, że kości należały do psa, kota, świni czy żółwia. Antropolog sądowy musi być więc pewien przynależności analizowanego materiału, co oznacza konieczność posiadania odpowiedniej wiedzy na temat kości najczęściej spotykanych w danym miejscu gatunków zwierząt.
Ponieważ Wielka Brytania jest wyspą, morze co i rusz wyrzuca na jej brzegi szczątki różnych stworzeń, często morskich – musimy więc znać budowę anatomiczną foki, delfina czy wieloryba i wiedzieć, jak różne części ciała tych zwierząt wyglądają za ich życia, po śmierci i w stanie rozkładu.
Niezbędne jest także zaznajomienie się z cechami charakterystycznymi kości zwierząt gospodarskich (takich jak konie, krowy, świnie i owce), domowych (jak psy i koty), a także dzikich (królików, jeleni, lisów itd.). Choć kości poszczególnych zwierząt nieznacznie się między sobą różnią, ogólnie rzecz biorąc, są do siebie podobne, ponieważ wygląd poszczególnych z nich w znacznej mierze zależy od ich funkcji. Kość udowa zawsze wygląda jak kość udowa, bez względu na to, czy pochodzi od konia, czy od królika – odmienna jest tylko ich wielkość, różnice kształtu są nieznaczne.
Jeszcze trudniejsze bywa rozpoznanie kości zwierząt, które mają nieodległego wspólnego przodka, na przykład ustalenie, czy dany kręg pochodzi od owcy, czy od jelenia. Przy założeniu, że badacz dysponuje podstawową wiedzą z anatomii, nie tak znów wiele kości zwierzęcych można pomylić z ludzkimi – niektóre wymagają jednak wytężonej uwagi nawet ze strony antropologa sądowego. Bardzo podobne są do siebie na przykład ludzkie i świńskie żebra, a końskie kości ogonowe mogą przypominać ludzkie paliczki. Ale najwięcej problemów mogą nam sprawić kości przedstawicieli gatunków, z którymi sami jesteśmy blisko spokrewnieni – należące do innych naczelnych. Nie jest to może problem, z którym w Wielkiej Brytanii mamy do czynienia wyjątkowo często, ale jedna ze złotych zasad nauk sądowych każe nie czynić żadnych wstępnych założeń, tego typu przypadki nie są bowiem kompletnie wykluczone (o czym zresztą się przekonamy).
Elementy szkieletu można odnaleźć na powierzchni ziemi lub pod nią. Jeśli ciało zostało pogrzebane, musimy ustalić, czy stało się tak wskutek celowego działania. Ludzie na ogół grzebią swoich zmarłych, ale czasem chowają również zwierzęta, szczególnie te, które były dla nich ważne, czyli zwierzęta domowe. Spodziewamy się, że o ile zwierzęta chowane są w najróżniejszych miejscach, najczęściej w ogródkach i lasach, o tyle zwłoki ludzkie zostaną pogrzebane w przeznaczonym do tego miejscu – na cmentarzu. Kiedy więc odnajdujemy je na powierzchni ziemi lub zakopane w ogródku na tyłach domu lub na polu, natychmiast pojawia się wiele pytań o przyczyny takiej sytuacji. Innymi słowy, rodzi się konieczność przeprowadzenia śledztwa.
Po drugie, musimy ustalić, czy szczątki mają znaczenie z perspektywy sądowej.
To, że ciało zostało niedawno odkryte, nie oznacza, że musiało zostać niedawno pogrzebane, a rozpoczynanie dochodzenia w sprawie morderstwa od analizy szczątków z czasów rzymskich raczej nie wróży rychłego rozwiązania. W serialach kryminalnych pierwsze pytanie zadawane lekarzowi, patologowi lub antropologowi brzmi: „Ile czasu upłynęło od chwili śmierci?”. Nie zawsze da się na nie łatwo odpowiedzieć; jeśli jednak zwłoki wciąż mają fragmenty mięśni i tłuszczu, jeśli są wilgotne i bardzo źle pachną, to prawdopodobnie są stosunkowo świeże i warto przeprowadzić dochodzenie.
Kłopoty pojawiają się wtedy, gdy kości są suche, a ciało nie ma już tkanek miękkich. W różnych miejscach na świecie zwłoki osiągną ten stan po innym czasie. W strefach o cieplejszym klimacie, odznaczających się oszałamiającą aktywnością owadów, niepogrzebane ciało może ulec kompletnemu zeszkieletowaniu w ciągu paru tygodni. Jeśli zostanie pogrzebane, rozkład będzie postępował wolniej, ponieważ gleba jest chłodniejsza, a owady przejawiają w niej ograniczoną aktywność – w zależności od warunków zeszkieletowanie zajmie od dwóch tygodni do dziesięciu lat. W bardzo chłodnym i suchym klimacie ciało może nigdy nie osiągnąć etapu pełnego zeszkieletowania. Taka mnogość scenariuszy nie jest czymś, co policja lubi najbardziej, ale dokładne ustalenie przedziału czasowego śmierci (time death interval, TDI) nie wchodzi w zakres nauk ścisłych.
Niemniej wskazanie sensownego punktu na osi czasu, za którym ludzkie szczątki przestają interesować medycynę sądową, ma istotne znaczenie. Oczywiście nawet wtedy będą wyjątki, a natknięcie się na kości w pewnych specyficznych miejscach, bez względu na upływ czasu, nieuchronnie zakończy się ich badaniem sądowym. Na przykład odkrycie kości osób młodocianych w Saddleworth Moor w północno-zachodniej Anglii zawsze doprowadzi do sprawdzenia, czy mają one jakiś związek z Ianem Bradym i Myrą Hindley – mordercami z wrzosowisk z lat 60. XX wieku. Do dziś nie odnaleziono ciał wszystkich ich ofiar, a jakiekolwiek informacje, które mogłyby rzucić na tę sprawę więcej światła, złoczyńcy zabrali już ze sobą do grobu.
Jednak w normalnych okolicznościach, gdy odnaleziony szkielet należy do kogoś, kto zmarł ponad siedemdziesiąt lat temu, jest bardzo wątpliwe, by śledztwo pozwoliło ustalić okoliczności śmierci. Jeszcze mniej prawdopodobne jest skazanie kogokolwiek. Formalnie rzecz biorąc, w takiej sytuacji szczątki można więc uznać za znalezisko archeologiczne. Taki sztuczny podział czasowy związany jest z domyślnym okresem odpowiedzialności za czyny i domniemaną długością ludzkiego życia. Nie istnieje żadna metodologia naukowa, która w takiej sytuacji pozwalałaby na dokładniejsze ustalenie przedziału czasowego śmierci.
Czasami pomocne mogą okazać się okoliczności. Odnalezienie szkieletu razem z monetą z czasów rzymskich w miejscu znanym z odkryć archeologicznych raczej nie wzbudzi zainteresowania policji, podobnie jak znalezienie szczątków po sztormie wśród wydm Orkney. Ale oczywiście wszystkie takie znaleziska trzeba przebadać, tak na wszelki wypadek. Antropolog sądowy może przeprowadzić wstępną ocenę, jeśli jednak nie uda mu się stwierdzić nic pewnego, pobierze próbki i wyśle je do laboratorium. Określenie poziomu radioaktywnego izotopu węgla 14C (powstającego w sposób naturalny w atmosferze) w materii organicznej, takiej jak drewno czy kości, w celu ustalenia wieku najważniejszych znalezisk archeolodzy wykorzystują już od lat 40. XX wieku. Po śmierci rośliny czy zwierzęcia poziom 14C w tkankach zaczyna się zmniejszać. Generalnie rzecz biorąc, im starsza jest dana kość, tym mniej tego izotopu zawiera. Warto przy tym zauważyć, że jego kompletny rozkład w próbce zabiera kilka tysięcy lat, a więc datowanie radiowęglowe przydaje się tylko w określaniu wieku szczątków starszych niż pięćset lat i nie pomoże nam w ustalaniu chronologii zdarzeń w czasach nam bliższych.
Jednak w ciągu ostatniego stulecia ludzkość nieco zaburzyła poziom radioaktywnych izotopów węgla za pośrednictwem powierzchniowych testów broni jądrowej, w wyniku których do atmosfery trafiły też sztucznie stworzone izotopy pierwiastków, na przykład stront-90, którego okres połowicznego rozpadu wynosi niecałe trzydzieści lat. Ponieważ przed erą testów jądrowych stront-90 nie istniał, a do kości zmarłego musiał się dostać jeszcze za jego życia, to gdy wykrywamy w nich ślady tego izotopu, możemy zawęzić przedział czasowy śmierci danej osoby do około sześćdziesięciu ostatnich lat. Wydaje się jednak dość oczywiste, że z upływem czasu ta metoda stanie się w końcu nieużyteczna. Nigdy zatem nie wierzcie patologowi, który w telewizyjnym show stwierdza, że szkielet spędził w ziemi jedenaście lat. To bezsensowna paplanina.
Kolejne, trzecie pytanie, które musi postawić sobie antropolog, brzmi: Kim był ten człowiek?
Jeśli się potwierdzi, że mamy do czynienia ze szczątkami ludzkimi i że pochodzą one sprzed stosunkowo niewielu lat, musimy ustalić, kim zmarły był za życia. Kości nie są, rzecz jasna, podpisane imieniem i nazwiskiem, ale często zapewniają wystarczającą liczbę poszlak, by ustalić przypuszczalną tożsamość denata. A gdy już dysponujemy taką informacją, można rozpocząć przeprowadzanie porównań dzięki tzw. danym przedśmiertnym, na przykład dokumentacji dentystycznej i medycznej, a także badaniom pokrewieństwa. Wysoce specjalistyczna wiedza antropologa sądowego najczęściej potrzebna jest właśnie na etapie identyfikacji. To do nas należy wydobycie informacji z kości. Czy to była kobieta czy mężczyzna? Co można powiedzieć o wieku denata? Skąd pochodził i do jakiej grupy etnicznej należał? Ile miał wzrostu?
Odpowiedzi na te pytania pozwalają ustalić cztery podstawowe parametry charakteryzujące każdego człowieka: płeć, wiek, pochodzenie etniczne, wzrost. Składają się one na indywidualny profil biologiczny, na przykład: mężczyzna w wieku od dwudziestu do trzydziestu lat, biały, 183–190 cm wzrostu. Taki profil pozwala automatycznie wykluczyć zgłoszenia dotyczące osób zaginionych, które nie spełniają tych warunków, ograniczając tym samym liczbę możliwości. Żeby dać pewne wyobrażenie na temat skali, o jakiej tu mowa, wspomniany profil pozwolił niedawno policji zawęzić grupę potencjalnych ofiar do 1500 nazwisk.
Ale kościom zadajemy jeszcze wiele innych pytań, licząc na to, że na któreś z nich odpowiedzą. Czy zmarła kobieta miała dzieci? W jaki sposób artretyzm, na który cierpiała, upośledzał jej chód? Gdzie przeprowadzono zabieg wszczepienia endoprotezy stawu biodrowego? Kiedy i jak doszło do złamania kości promieniowej? Czy chodzi o osobę prawo-, czy leworęczną? Jaki był rozmiar jej butów? Niemalże każda część ciała może wiele o nas powiedzieć, a im dłużej żyjemy, tym narracja naszego układu kostnego staje się bogatsza.
Prawdziwa rewolucja w przywracaniu tożsamości zmarłych dokonała się za sprawą metod identyfikacji DNA. Mogą one jednak pomóc tylko wtedy, gdy badacze dysponują wzorcem DNA, z którym da się porównać materiał genetyczny zmarłego. Dopasowanie do profilu w ogólnej bazie danych uda się tylko pod warunkiem, że zmarły za życia oddał do niej próbkę swojego DNA. Jeżeli jednak nie należał on do mniejszości, która robi to z powodów zawodowych, jak na przykład oficerowie policji, żołnierze i specjaliści sądowi, to jedyną okolicznością, w której materiał genetyczny danej osoby mógł znaleźć się w takiej bazie, jest jej uprzednie skazanie. Jeśli policja ma przypuszczenia, o kogo chodzi, może przeprowadzić przeszukania pod kątem DNA w miejscu zamieszkania lub pracy czy w samochodzie albo porównać próbkę z DNA rodziców, rodzeństwa lub potomstwa. Niekiedy się zdarza, że w bazie przestępców figuruje krewny poszukiwanej osoby i wówczas udaje się ustalić czyjąś tożsamość okrężną drogą.
Czasem zaś, gdy kryminalistyka molekularna jest bezradna, ostatnią deską ratunku może się okazać antropologia sądowa, która skupia się na kościach. Dopóki tożsamość zmarłego nie jest znana, ustalenie, czy w ogóle doszło do przestępstwa, nastręcza władzom znacznych trudności, nie mówiąc już o określeniu, co właściwie przydarzyło się tej osobie, uczynieniu zadość wymogom organów wymiaru sprawiedliwości i potrzebom pogrążonej w żałobie rodziny.
Na koniec pojawia się pytanie, czy możemy powiedzieć coś na temat przyczyn i okoliczności śmierci zmarłego.
Antropolodzy sądowi są naukowcami i w Wielkiej Brytanii na ogół nie mają wykształcenia lekarskiego. Ustalenie zarówno przyczyny, jak i rodzaju śmierci leży więc w sferze odpowiedzialności patologa sądowego. „Rodzaj śmierci” może na przykład oznaczać, że ofiara otrzymała wiele ciosów w głowę tępym narzędziem, podczas gdy „przyczyną” śmierci może być utrata krwi. Jest to jednak przestrzeń, w której patologia i antropologia harmonijnie się uzupełniają. Czasem kości mówią nam nie tylko, o kogo chodziło, lecz także co się tej osobie przydarzyło.
Badając okoliczności lub przyczyny śmierci, zadajemy nieco inne pytania. Czy znaczna liczba zaleczonych urazów u tego dziecka może wskazywać na cokolwiek innego niż przemoc domową? Czy dane złamanie przedśmiertne powstało dlatego, że kobieta próbowała się bronić?
Eksperci uczą się, jak odczytywać informacje z różnych części ciała i interpretować je wedle swoich potrzeb. Klinicysta przyjrzy się tkankom miękkim i narządom, a patolog może analizować biopsje nowotworów lub kategoryzować zmiany na poziomie komórkowym w miarę postępów choroby. Patolog sądowy skupi się na przyczynie i okolicznościach śmierci, a toksykolog sądowy przeanalizuje płyny ciała, w tym krew, mocz, ciało szkliste oka lub płyn mózgowo-rdzeniowy, aby rozstrzygnąć, czy ofiara przed śmiercią spożywała alkohol lub przyjmowała narkotyki.
Biorąc pod uwagę ogromną różnorodność współczesnych dyscyplin naukowych, czasem krótkowzrocznie skupiających się tylko na swoim wąskim przedmiocie badań, dość często się zdarza, że gdzieś zagubi się pełny obraz sytuacji. Dla klinicysty i patologa kości mogą być jedynie przeszkodą, którą trzeba roztrzaskać kleszczami czy przeciąć piłą elektryczną, by się dostać do chronionych przez nie narządów. Ktoś przyjrzy im się dokładniej tylko wtedy, gdy chodzi o wyraźny uraz lub oczywistą patologię. Biologów sądowych bardziej interesują komórki kryjące się w przestrzeniach wewnątrz kości niż one same. Odetną więc kawałek kości i zmielą go na proszek, by się dobrać do materiału zamkniętego w jądrach komórkowych. Sądowy odontolog będzie zainteresowany zębami, ale już mniej kośćmi szczęki, w których one tkwią.
Tak więc pieśń szkieletu wcale nie musi zostać usłyszana. A przecież jest on najtrwalszym składnikiem naszego ciała, często potrafiącym przetrwać stulecia i przechowywać wspomnienia przeszłych zdarzeń jeszcze bardzo długo po tym, jak historie, które można odczytać z tkanek miękkich, odeszły w niepamięć.
Po co zaprzątać sobie głowę szkieletem, skoro tożsamość można ustalić na podstawie DNA, odcisków palców czy kart dentystycznych? Kości nikogo specjalnie nie interesują. Chyba że wszyscy przeprowadzą swoje badania i niewiele z tego wyjdzie. Od momentu odnalezienia ciała mogą więc upłynąć miesiące, a czasem nawet lata, zanim na scenę wkroczy antropolog i zacznie przepytywać kości, co pamiętają i co mogłyby mu powiedzieć.
Naukowiec oczywiście nie ma żadnego wpływu na to, z czym przyjdzie mu pracować. Im szczątki świeższe, a szkielet bardziej kompletny, tym większa szansa na poznanie większego kawałka historii, ale niestety ludzkie zwłoki nie zawsze są dobrze zachowane i znajdowane w komplecie. Na rozczłonkowanym, ukrytym czy pogrzebanym ciele piętno odciska upływ czasu. Zwierzęta zjadają i niszczą kości, a naturalne procesy fizyczne i chemiczne dopełniają dzieła.
Antropolog sądowy musi umieć odsłuchać choćby fragment pieśni życia, ale żeby to zrobić, musi też wiedzieć, czego i gdzie szukać. Jeśli wiele kości mówi to samo, możemy być pewni swojej opinii. Jeśli natomiast udało się odnaleźć tylko jedną kość, musimy być bardzo ostrożni w interpretowaniu tego, co ma ona nam do powiedzenia. W przeciwieństwie do fikcyjnych bohaterów obsadzanych w naszych rolach, musimy twardo stąpać po ziemi i wystrzegać się przypuszczeń. Antropologia sądowa to dyscyplina, która zajmuje się pamięcią o przeszłości świeżej, a nie historycznej. Nie jest tym samym co osteoarcheologia czy antropologia biologiczna. Musimy być gotowi do prezentowania naszych przemyśleń oraz opinii i bronienia ich na sali sądowej, w ramach postępowania prywatno-dowodowego. Nasze wnioski muszą tym samym ściśle spełniać rygory dowodowe. Musimy badać, testować i jeszcze raz testować nasze teorie, a przy tym być dobrze zaznajomieni ze statystyką, by umieć przedstawić w kategoriach liczbowych prawdopodobieństwo naszych ustaleń. Musimy rozumieć i stosować się do części 19 Zasad postępowania w dochodzeniach kryminalnych (Criminal Procedure Rules) w zakresie dowodów eksperckich, a także towarzyszących im zasad ujawniania, postępowania z niewykorzystanym materiałem i innymi procedurami dotyczącymi sprawy. Będziemy bowiem, całkiem słusznie, dokładnie wypytywani o szczegóły i o sposób, w jaki doszliśmy do swoich wniosków. Jeśli nasze ustalenia mają zostać uwzględnione przez sędziego, który będzie decydować o tym, czy oskarżony jest winny, czy też nie, musimy być pewni swojej wiedzy i naukowych interpretacji, wyrażać się jasno i zrozumiale oraz przestrzegać protokołów i procedur.
Niewykluczone, że antropologię sądową postrzegano niegdyś jako jedną z łatwiejszych dróg wiodących do ciekawego świata nauk sądowych. Niewątpliwie emanuje ona powabem dociekań naukowych, nieodparcie frapujących twórców powieści kryminalnych. Ale z tym już koniec. Obecnie to profesja, której zasadami w Wielkiej Brytanii zarządza profesjonalne ciało na mocy Karty królewskiej (Royal Charter). Musimy zdawać egzaminy i powtarzać je co pięć lat, by pozostać aktywnymi, kompetentnymi i certyfikowanymi biegłymi. W naszym biznesie nie ma miejsca dla detektywów amatorów.
Niniejsza książka zabierze was w podróż po całym ludzkim organizmie, któremu przyjrzymy się przez pryzmat anatomii i antropologii sądowej, tak jak odbywa się to naprawdę. Po kolei, rozdział po rozdziale, pochylimy się nad poszczególnymi częściami ciała i będziemy zapoznawać się z tematem w taki sposób, jak mógłby to uczynić znający anatomię antropolog sądowy, który pragnie ustalić wiek zmarłego, aby pomóc patologowi w określeniu przyczyny i okoliczności śmierci lub odontologowi bądź radiologowi w zinterpretowaniu ustaleń właściwych im dyscyplinom. Dowiemy się, jak historia naszego życia zapisuje się w kościach i co może zrobić nauka, by ułatwić odczytanie tej historii. Chciałabym wam pokazać, jak wykorzystać wiedzę na temat kości do odtworzenia obrazu czasem zupełnie nadzwyczajnych zdarzeń – życie bywa bowiem ciekawsze niż literatura.
Wszystkie opisane poniżej przypadki sądowe są prawdziwe, choć ze względu na szacunek dla zmarłych i ich rodzin w wielu miejscach zmieniłam nazwiska i umiejscowienie wydarzeń. Prawdziwe nazwiska podaję jedynie wtedy, gdy sprawa znalazła już finał w sądzie, a prasa zdążyła opisać wszystkie szczegóły dotyczące protagonistów. Śmierć ma prawo do prywatności.
CZĘŚĆ I
GŁOWA
Kości czaszki
Rozdział 1
Czaszka
Mózgoczaszka
Czaszka jest prawdziwym obliczem życia
Nikos Kazantzakis pisarz (1883–1957)
Wśród obrazów składających się na ikonografię śmierci nie ma nic bardziej rozpoznawalnego niż widok ludzkiej czaszki. Większość kultur i cywilizacji od najdawniejszych czasów wykorzystywała czaszki lub też ich przedstawienia w celach rytualnych. Obecnie jest to chyba najpopularniejszy symbol związany z Halloween, a do tego logotyp heavymetalowców, motocyklistów, dawnych piratów, międzynarodowy symbol trucizny i częsty motyw na mrocznych gotyckich T-shirtach.
W czasach wiktoriańskich bogato zdobione ludzkie czaszki, jako objets d’art, były cenionymi osobliwościami i przedmiotami handlu, podobnie jak ich niesławne rzeźbione kryształowe odpowiedniki, które, jak twierdzono, w czasach prekolumbijskich stworzyli Aztekowie i Majowie. Wiele z nich zdemaskowano w końcu jako dziewiętnastowieczne artefakty, zaprojektowane w celu skuszenia i oskubania bogatych kolekcjonerów. Ale fałszywych czaszek używano nie tylko jako sposobu na wzbogacenie się, lecz także w celu podrobienia „dowodów” potwierdzających różne teorie naukowe. W 1912 roku rozpoczęła się oszukańcza historia człowieka z Piltdown, mającego być „brakującym ogniwem” ewolucji między małpą a człowiekiem. Oszustwo zdemaskowano w 1953 roku, gdy dowiedziono ponad wszelką wątpliwość, że humanoidalna czaszka, odkryta w żwirowni nieopodal Piltdown we wschodnim Sussex, składa się z mózgoczaszki współczesnego człowieka oraz żuchwy orangutana. Cóż, nie były to najlepsze chwile dla nieskazitelnego wzorca brytyjskiego naukowca.
Czaszka stała się też niezwykle drogim obiektem sztuki, kiedy w 2007 roku Damien Hirst stworzył ikoniczną pracę For the Love of God (Na miłość boską). Dzieło to autor zatytułował w ten sposób ponoć dlatego, iż matka artysty zwykła komentować jego kolejne dokonania pytaniem: „Na miłość boską, co ty jeszcze wymyślisz?”. W efekcie powstał okazały platynowy odlew ludzkiej czaszki, ozdobiony 8600 diamentami niezwykłej czystości, w tym wielkim różowym, w kształcie gruszki, który znalazł się na czole, jako wyobrażenie trzeciego, wszystkowidzącego oka. Dzieło określono jako memento mori, obiekt stworzony ręką ludzką, by skłonić nas do refleksji nad śmiertelnością, a także jako sugestię, że sztuka może odnieść sukces tam, gdzie życie nie daje sobie rady – zwyciężając nad rozkładem dzięki nieprzemijalności piękna. Koszt związany z wykonaniem dzieła wyniósł około 14 mln funtów. Komu zostało sprzedane za cenę wywoławczą 50 mln funtów, a właściwie czy w ogóle zostało sprzedane, pozostaje tajemnicą.
W przedsięwzięciu artystycznym Hirsta martwią mnie dwie sprawy. Z wykorzystaniem diamentów dla tak mało znaczącego dzieła sztuki nie mam problemu, to nie moja rzecz. Ale zakup prawdziwej ludzkiej czaszki w sklepie z wypchanymi zwierzętami w Islington budzi już poważne zastrzeżenia, które dotyczą nas wszystkich i każą postawić pytanie o etyczny aspekt handlu szczątkami naszych przodków, bez względu na to, jak bardzo są one stare. Kiedyś, za życia, były one przecież czyimś synem lub córką. Z pewnością każdy z nas czułby się urażony, gdyby ktoś spróbował handlować szczątkami zabranymi z naszego rodzinnego grobowca, trudno się zatem nie zgodzić z tym, że tak samo mają prawo czuć się inni. Po drugie, zęby osadzone w platynowej czaszce były prawdziwe, wyrwano je ze szczęki i umieszczono w odlewie z kruszcu, a to oznacza, że dla celów artystycznych została naruszona integralność oryginalnych szczątków ludzkich. Ich rozczłonkowanie bardzo mi przeszkadza. A ponadto, już na trochę innym poziomie, nie podoba mi się, iż część zębów artysta umieścił, jak się zdaje, w niewłaściwych pozycjach.
Być może siła symboliki czaszki wiąże się z faktem, że jest to najbardziej oczywista, najbardziej „ludzka” część spośród naszych szczątków, w dodatku stanowiąca samą istotę osoby ludzkiej – miejsce, w którym spoczywa mózg, siedzibę inteligencji, mocy, osobowości, zmysłów i, jak wierzą niektórzy, duszy. Zwykliśmy rozpoznawać innych ludzi po twarzy, a nie na przykład po rzepkach kolanowych. Oto część ciała innych osób, z którą najczęściej mamy do czynienia, ale też skarbnica naszych myśli i przekonań, naszego ja, wszystkiego, co w nas najbardziej ludzkie. Nieprzemijająca fascynacja szkieletami i czaszkami ma zapewne dość prostą przyczynę: choć wszyscy mamy swoje ciała, nasze kości pozostają dla nas praktycznie niewidzialne, zachowując tym samym nimb tajemniczości.
Kiedy policja prosi antropologów sądowych o pomoc w śledztwach, jest oczywiste, że niektóre części badanych ciał mogą nie być kompletne, a dzieje się tak z wielu zrozumiałych powodów. Choć w zdecydowanej większości przypadków przychodzimy na świat wyposażeni w ciało o zwyczajnej anatomii, zdarzają się wyjątki. Dłonie i stopy, palce rąk i nóg, mogą się czasem nie uformować, na przykład wskutek zespołu pasm owodniowych, rzadko występującego schorzenia prowadzącego do amputacji kończyn lub palców jeszcze w macicy. Część z nas może utracić rękę lub nogę z powodu urazu lub mieć ją amputowaną przez lekarzy. Poza tym w odkrywanych ludzkich szczątkach czegoś może po prostu brakować. Zwykle jest to spowodowane żerowaniem zwierząt, ale od czasu do czasu się zdarza, że części ciała zostały usunięte lub zniszczone celowo. W podobnej sytuacji, zresztą jak zawsze, antropolog musi zachować otwarty umysł i być gotów podjąć próbę pozyskania tak wielu informacji, jak to tylko możliwe, choćby z najmniejszego fragmentu kości.
Kilka lat temu podczas ekshumacji ciała z ołowianej trumny w pewnej krypcie w Londynie podzieliłam się z koleżanką uwagą: „Nigdzie nie mogę znaleźć lewej nogi”. Koleżanka, rzecz jasna, kazała mi rozglądać się dokładniej, ponieważ ludzie na ogół mają dwie nogi. Jak się jednak okazało, nie w tym wypadku. Sir Johnowi Fraserowi odstrzelono nogę z działa podczas wielkiego oblężenia Gibraltaru w 1782 roku, w trumnie nie było więc czego szukać. Za to jednego możemy być pewni: o ile w życiu dość dobrze dajemy sobie radę bez kończyny czy jednego lub dwóch palców, to po powierzchni ziemi nigdy nie chodził człowiek pozbawiony głowy. Tak więc każdy szkielet ma lub też miał czaszkę. I jest to część ciała, na której znalezieniu zwykle szczególnie nam zależy.
Kiedy w początkach kariery antropologa pracowałam w Londynie, pewnego razu w moje ręce trafiły szczątki, które przyprawiły mnie o spory ból głowy. Któregoś poranka skontaktowała się ze mną policja szukająca pomocy w „dość nietypowej” sprawie. Choć przecież w naszym zawodzie w ogóle nie trafiają się sprawy typowe. Niemal każde śledztwo ma w sobie jakiś dziwaczny, w ten czy inny sposób odbiegający od normy element. Policja poprosiła, abym przyjechała na miejsce i przyjrzała się pozostałościom szkieletu wykopanego w ogródku i spoczywającego obecnie w lokalnej kostnicy.
Zespół zajmujący się sprawą zebrał się w jednym z tych szarych, pozbawionych cech szczególnych pomieszczeń, tak często znajdujących się w komisariatach policji. Dostarczają tam w obfitych ilościach herbatę, a przy odrobinie szczęścia można się też załapać na kanapkę z bekonem. Szczegóły referował jeden z doświadczonych oficerów śledczych.
Jak się okazało, na lokalnym posterunku bez zapowiedzi pojawiła się podekscytowana, sympatyczna dama w dojrzałym wieku, która oświadczyła sierżantowi dyżurnemu, że jeśli policja podniesie kilka płyt chodnikowych w ogródku na tyłach pobliskiej parterowej posiadłości, natrafi na ludzkie ciało.
Kobietę zatrzymano, a zespół techników policyjnych wyruszył na przeszukanie. W trakcie przesłuchania dama wyjaśniła, że jakieś dwadzieścia lat wcześniej zajmowała się starszą panią, które mieszkała pod tym adresem. Pewnego dnia opiekunka weszła do mieszkania i natknęła się na swoją podopieczną, która leżała martwa na podłodze. Jak zeznała, wpadła w panikę i nie wiedząc, co dalej zrobić, pogrzebała ją w ogródku, ponieważ nie chciała mieć kłopotów z policją. Właścicielowi posesji powiedziała, że starsza pani zachorowała i zabrano ją do domu opieki, sama zaś zajęła się sprzątaniem posiadłości. Jej opowieść nie do końca jednak wyjaśniała, dlaczego przez kilka lat po śmierci starszej pani pobierała jej emeryturę, co również, o dziwo, w owym czasie nikogo nie zainteresowało.
W posiadłości mieszkał już inny lokator, na pewien czas przeniesiono go więc w inne miejsce i technicy sądowi przystąpili do pracy. Do ogródka wychodziło się przez przesuwane szklane drzwi, wprost na patio wyłożone szarymi betonowymi płytami. Ich podniesienie okazało się nietrudne i niespełna piętnaście centymetrów pod powierzchnią ziemi technicy natrafili na pierwszą kość. Na tym etapie policja postanowiła do mnie zadzwonić.
Dokładnie przekopano okolicę i wydobyto kompletny zestaw zeszkieletowanych szczątków – właściwie niemal kompletny, ponieważ brakowało czaszki. Kiedy poinformowałam o tym policję, najpierw zapytano mnie, czy jestem pewna tego, co mówię. Może ją przeoczyłam? Nie kryłam wzburzenia w reakcji na sugestię, że nie dość rzetelnie wykonałam pracę, a być może nawet nie wiem, jak wygląda czaszka, moja odpowiedź była więc raczej cierpka. Jak można przeoczyć coś, co ma wielkość piłki futbolowej? Nie, z pewnością jej nie przeoczyłam. Wszystkie części szkieletu od czwartego kręgu szyjnego w dół były w komplecie, ale głowy i trzech najbliższych jej kręgów z całą pewnością brakowało.
W kostnicy potwierdziłam, że pozbawiony głowy szkielet należał do starszej kobiety, której cechy odpowiadały opisowi potencjalnej ofiary, także pod względem szczegółów, takich jak dotknięte artretyzmem dłonie i stopy oraz proteza biodra. Znaleźliśmy nawet noszony przez nią pasek od spodni z charakterystyczną wojskową klamrą, który wcześniej należał do jej nieżyjącego męża. Patolog stwierdził, że nie ma żadnych przesłanek wskazujących na przyczynę i okoliczności śmierci, i zgodził się, że tożsamość zmarłej wydaje się potwierdzona.
Dokumentacja medyczna wskazywała, że wiele lat wcześniej zmarła przeszła operację wszczepienia endoprotezy stawu biodrowego. Niestety nie zarejestrowano numeru protezy, który byłby dodatkowym potwierdzeniem, że chodzi o tę konkretną osobę. Dentysta leczący mieszkankę tego domu stwierdził, iż nosiła ona protezy zębowe, ale oczywiście szkielet nie miał głowy, więc nie było też zębów. Starsza pani nie miała również żadnych żyjących krewnych, nie mogliśmy więc zbadać pokrewieństwa na podstawie DNA.
Po przyjrzeniu się górnej powierzchni pierwszego pozostałego kręgu szyjnego stwierdziłam, że czaszkę oddzielono od reszty ciała w tym samym czasie, gdy nastąpiła śmierć. Było wystarczająco dużo śladów urazów i pęknięć wskazujących na siłowe rozdzielenie kręgów. Ale musieliśmy to jeszcze potwierdzić.
Kiedy podejrzaną przesłuchano na tę okoliczność, przyznała w końcu, że nie była w stanie pochować zmarłej wraz z głową, ponieważ nie mogła znieść, że starsza pani na nią patrzy. Dlatego też, jak zeznała, ucięła jej głowę szpadlem i umieściła w plastikowej torebce. Nie mogła jej nigdzie porzucić, bo ktoś mógłby ją znaleźć, ukryła ją więc w swoim domu, a następnie, przenosząc się z miejsca na miejsce, zabierała ją ze sobą. Następne pytanie brzmiało, rzecz jasna, gdzie głowa znajduje się obecnie. Okazało się, że w szopie w jej ogrodzie, w plastikowej torebce pod stertą doniczek.
Policyjny zespół pojechał więc do jej ogrodu. Trzeba oddać kobiecie, że przynajmniej tym razem mówiła prawdę. Specjaliści wrócili do kostnicy z czaszką w torbie z supermarketu. Moim najważniejszym zadaniem stało się teraz ustalenie, czy czaszka rzeczywiście należy do odkrytego wcześniej ciała. Badania DNA wciąż były wówczas w powijakach i dopasowanie musiało się opierać na cechach anatomicznych oraz uwzględnieniu wieku i płci. Dysponowałam już czaszką i żuchwą, a także pierwszym i drugim kręgiem szyjnym, nie było jednak trzeciego kręgu. Niewątpliwie w tym właśnie miejscu doszło do rozczłonkowania ciała, ale brak kręgu oznaczał, że nie mogliśmy bezpośrednio powiązać anatomicznie ciała z czaszką. Jednakże cechy anatomiczne czaszki i żuchwy wskazywały, że należały one do starszej kobiety, która w chwili śmierci nie miała nawet jednego własnego zęba. Jeśli dobrze pamiętam, jej protez dentystycznych nigdy nie odnaleziono.
To jednak nie był koniec niespodzianek. Przede wszystkim stało się jasne, że na kościach podstawy czaszki widać wyraźne ślady cięć, podobnie jak na drugim kręgu szyjnym. To zaś wskazywało, że prócz szpadla – jeśli rzeczywiście użyto szpadla – wykorzystano również jakieś inne narzędzie z ostrzem, przypuszczalnie coś w rodzaju tasaka. Co jeszcze istotniejsze, zidentyfikowałam na czaszce ślady pęknięć. Głowę co najmniej dwukrotnie ugodzono tępym narzędziem, być może wspomnianym szpadlem, co wywołało liczne pęknięcia. Patolog zgodził się, że najprawdopodobniej śmierć nastąpiła wskutek urazu wywołanego tępym uderzeniem w tył czaszki, a głowę oddzielono od ciała później, by ukryć przyczynę śmierci. Być może to był właśnie prawdziwy powód, dla którego opiekunka zabierała ze sobą głowę zmarłej za każdym razem, gdy się przeprowadzała.
Ofiara zbrodni nigdy nie znalazła się w rejestrze osób zaginionych. Nie miała rodziny, która zainteresowałaby się jej losem. Trudno powiedzieć, dlaczego spotkał ją tak brutalny koniec z rąk osoby, która rzekomo była jej przyjaciółką. Bez względu na okoliczności kobietę oskarżono o zamordowanie starszej pani, zapewne dwoma uderzeniami szpadlem, którym potem prawdopodobnie próbowała oddzielić głowę od reszty ciała. Kiedy to się nie udało, przypuszczalnie poszła do kuchni, by znaleźć tam coś bardziej odpowiedniego. Gdy wreszcie obcięła głowę, umieściła ją w plastikowej torbie i zabrała do domu, potem wykopała dół w ziemi pod patio i tam pogrzebała resztę zwłok.
Musiała się bardzo natrudzić, by usunąć wszystkie ślady zbrodni i wyczyścić mieszkanie, zanim zaczęła korzystać ze skradzionego dobytku i przejętej emerytury.
Być może motywem morderczyni były właśnie pieniądze, a zbrodnię popełniła z zimną krwią. A może wydarzyło się to pod wpływem chwili, wskutek kłótni, napadu wściekłości, gdy straciła cierpliwość do starszej pani. Nie zostałam wtajemniczona w wyjaśnienia, jakie sprawczyni złożyła na policji. Nie podlega dyskusji, że przez ponad dwadzieścia lat wydawało się, iż morderstwo jej się upiecze, w końcu jednak sumienie lub też coraz większe problemy z podtrzymywaniem sieci kłamstw doprowadziły ją na policyjny posterunek, gdzie złożyła swoje oszałamiające zeznania. Ostatecznie przyznała się do morderstwa, rozczłonkowania ciała, ukrycia szczątków oraz przejęcia emerytury ofiary i resztę swoich cennych dni spędzi na wikcie Jej Królewskiej Mości. Podeszły wiek nie jest okolicznością łagodzącą w przypadku naszych skazanych, szczególnie gdy chodzi o zabójstwa kwalifikowane.
Większość spraw kryminalnych kończy się ujawnieniem jedynie inicjałów zamieszanych w nie osób i było do przewidzenia, że niniejsza sprawa przejdzie do historii pod hasłem „Head in the shed” (głowy w stodole). Jak wielokrotnie wspominałam twórcom kryminałów, nikt by im nie uwierzył, gdyby po prostu opisali sprawy, na jakie natykamy się w rzeczywistości, a scenariusze wydarzeń krytykowano by jako kompletnie nieprawdopodobne.
W tym wypadku kości powiedziały nam nie tylko, że głowę usunięto celowo, lecz także że starsza pani została zamordowana. Zanim jednak odczytamy z nich ludzką historię, trzeba się upewnić, że mamy do czynienia właśnie z kośćmi. Czasami bowiem pod fragmenty ludzkiego szkieletu podszywają się inne obiekty i jeśli nie wiemy, czego szukamy, łatwo możemy trafić na manowce. Niektóre części dziecięcego szkieletu łatwo pomylić z kośćmi zwierząt, a nawet z kamieniami, ponieważ wyglądają jak kawałki żwiru o zaokrąglonych brzegach. Nie jest to na ogół problemem w przypadku mózgoczaszki, która zwykle jest dobrze rozwinięta jeszcze przed porodem. Ale pomyłki się zdarzają.
W 2008 roku uwagę światowej opinii publicznej przykuły doniesienia z dawnego domu dziecka Haut de la Garenne na wyspie Jersey o znalezieniu fragmentów czaszki nieletniego – zdarzyło się to w trakcie śledztwa dotyczącego przemocy nad dziećmi we wspomnianej instytucji. Odkrycie „kości” wydawało się kolejnym dowodem przemawiającym na rzecz oskarżenia. Spowodowało ono pojawienie się ponurych przypuszczeń, że dzieci torturowano i zabijano, a szczątki zmarłych ukrywano. Jednak testy laboratoryjne mające określić wiek fragmentu czaszki młodocianego doprowadziły do ustalenia, że w ogóle nie jest to fragment kości, lecz kawałek drewna, najprawdopodobniej odłamek skorupy kokosa.
W końcu policja musiała przyznać, że nie dysponuje żadnymi dowodami, iż w Haut de la Garenne popełniano zbrodnie. Z około 170 rzekomych odłamków kości, które zidentyfikowano na miejscu, tylko trzy należały zapewne do człowieka, ale najprawdopodobniej liczyły sobie setki lat.
Brak ciał nie oznacza jednak braku okrucieństwa, a śledztwo w Haut de la Garenne i innych domach dziecka na Jersey udokumentowało przerażający katalog przypadków przemocy wobec dzieci, zapoczątkowanej pod koniec lat 40. XX wieku. Skazano wiele osób, ale jeszcze więcej umknęło sprawiedliwości, ponieważ zmarli, zanim skandal ujrzał światło dzienne. Jednak czas, wysiłek i publiczne pieniądze wydane na podążanie fałszywym tropem naraziły policję i specjalistów sądowych na ostrą krytykę i wręcz zagroziły głównemu śledztwu.
Wydarzenia na Jersey pokazały, że z samego faktu, iż coś wygląda na dowód o wartości sądowej, w dodatku taki, którego możemy się spodziewać, wcale nie wynika, że nim rzeczywiście jest. Jeśli nastawiamy się na szukanie szczątków dzieci, nie spodziewamy się odkrycia łupin orzechów kokosowych. Całe zło wiąże się z tzw. efektem potwierdzenia – tendencją do poszukiwania i akceptowania dowodów potwierdzających już istniejące oczekiwania oraz skłonnością do interpretowania znalezisk i ustaleń zgodnie z tymi oczekiwaniami – a takiej tendencji wszyscy musimy się pilnie wystrzegać. To naprawdę ważne, by przedmioty przypominające kamienie, kawałki drewna, a nawet odłamki plastiku (szczególnie na miejscach pożaru) przed wyciągnięciem jakichkolwiek wniosków były niezwykle dokładnie badane. Właśnie dlatego, że czasami domniemana kość jest po prostu kawałkiem kokosa.
Kulturowa i emocjonalna metaforyka wiążąca się z obrazem ludzkiej czaszki jest równie bogata co prastara. Jeszcze bardziej godna podziwu i zaskakująca jest jednak sama budowa czaszki, to, czemu ona służy, jak powstaje i jak się rozwija, no i co może nam powiedzieć o życiu i śmierci osoby, do której należała przez krótki czas jej życia.
Kości ludzkiej czaszki zaczynają się kształtować pod koniec drugiego miesiąca życia płodowego. Do chwili przyjścia na świat siedem miesięcy później wszystkie kości czaszki stają się rozpoznawalne, nawet jeśli są znajdowane osobno, oczywiście przy założeniu, że wie się, czego szukać. Wzrost i wzajemne połączenia pomiędzy (około – w zależności od klasyfikacji) dwudziestoma ośmioma kośćmi składającymi się na w pełni wykształconą czaszkę dorosłego człowieka sprawiają, że jest to jedna z tych części szkieletu, które najtrudniej jest zinterpretować i zrekonstruować na podstawie kawałków.
Tuż po urodzeniu czaszka dziecka składa się z niemal czterdziestu różnych kości, przy czym wiele z nich ma zaledwie kilka milimetrów. Jeszcze w okresie życia płodowego czaszka rośnie nieproporcjonalnie szybko w stosunku do reszty ciała, by pomieścić rozwijający się mózg, a jednocześnie pozostaje elastyczna, tak by mogła się przedostać przez absurdalnie wąski kanał rodny w miednicy matki. Ciemiączka pozwalają kościom czaszki noworodka na przesuwanie się względem siebie podczas porodu, a później umożliwiają pomieszczenie mózgu, rosnącego szybciej niż otaczające go kości. Z tego względu, zanim kości zajmą wreszcie odpowiednie dla siebie pozycje, a sześć ciemiączek się zarośnie, czasem może się wydawać, że czaszka niemowlęcia jest zdeformowana. Proces zarastania ciemiączek zaczyna się w wieku około dwóch, trzech miesięcy i trwa nawet do osiemnastu miesięcy. Od chwili porodu czaszka musi spełniać cztery podstawowe funkcje:
Chronić bardzo miękki i delikatny mózg oraz jego opony.
Wytworzyć otwory (łac.
foramina
), przez które bezpiecznie przechodzą nerwy i naczynia krwionośne, a także otwory zewnętrzne dla narządów zmysłów (oczu, uszu, nosa i ust), tak by mogły one optymalnie funkcjonować i umożliwiać interakcje ze światem zewnętrznym.
Zapewniać miejsce dla kolejnych kompletów zębów niezbędnych do gryzienia i przeżuwania, a także wykształcić stawy skroniowo-żuchwowe pozwalające na zaciskanie i ucieranie pokarmu przez zęby, co zapoczątkowuje proces trawienia.
Zapewniać miejsce dla górnych części układu oddechowego i pokarmowego, aby umożliwić swobodny przebieg procesów oddychania i przesuwania przeżutego pokarmu.
Czaszkę można podzielić na dwie podstawowe części. Większą z nich jest mózgoczaszka, składająca się z ośmiu kości. Podstawową i w zasadzie jedyną funkcją tej sztywnej komory jest realizacja funkcji numer 1, czyli ochrona i podtrzymywanie delikatnej tkanki mózgu. Druga, mniejsza część czaszki to trzewioczaszka, która w chwili, gdy osiągamy dorosłość, składa się z czternastu kości, a służy przede wszystkim realizacji funkcji od 2 do 4.
U noworodka trzewioczaszka jest więc znacznie mniejsza niż mózgoczaszka (w porównaniu do proporcji u osoby dorosłej) i stanowi mniej więcej jedną siódmą całej objętości puszki mózgowej. Noworodek ma zatem relatywnie dużą głowę (oto dlaczego poród bywa niebezpieczny), z nieproporcjonalnie dużymi oczami i oczodołami, ponieważ ich wielkość ma bezpośredni związek z wielkością mózgu. Twórcy kreskówek i animatorzy z Disneya oraz Warner Bros wykorzystywali różnice anatomiczne między głową dziecka i dorosłego, by przedstawiać cechy „dobra” i „zła” w sposób działający na podświadomość widza. Postacie miłe i niestwarzające zagrożenia, takie jak Elmer Fudd, przeciwnik Królika Bugsa, są niskie i pulchne, mają wielką łysą głowę i małą, lecz pucułowatą twarz bez podbródka, no i oczywiście wielkie okrągłe oczy – ich wygląd jest zdecydowanie pedomorficzny, czyli młodzieńczy. Zupełnie inaczej przedstawiano kiedyś postacie złe lub niebezpieczne. Dżafar z Aladyna albo Diabolina ze Śpiącej Królewny są wysocy i chudzi, mają małe głowy i małe skośne oczy, duże podbródki i nieproporcjonalnie wydłużone, chude twarze. Dzisiejsze kreskówki i obrazy, generowane komputerowo, są bardziej wyrafinowane, ale opisane zestawy cech nadal w znacznej mierze są definiujące.
Charakterystyczny wygląd dziecka wynika więc z faktu, że proporcje czaszki zależą od dwóch zupełnie różnych części ciała: mózgu i zębów. Ponieważ mózg rozwija się o wiele wcześniej niż zęby, wymogi związane z jego wzrostem są u noworodków szczególnie widoczne. Na etapie rozwoju zarodkowego ludzki układ nerwowy ma postać płaskiej warstwy tkanki, która następnie zagina się, tworząc coś w rodzaju rurki do napojów, biegnącej przez środek całego ciała od miejsca, w którym rozwinie się mózg. W czwartym tygodniu rozwoju płodowego część mózgowa słomki zagina się w miejscu przyszłego rdzenia kręgowego i zaczyna puchnąć niczym balon.
W miejscu, gdzie w przyszłości powstanie mózg, tkanka ta nadal będzie zwiększała objętość i osiągnie całkiem zaawansowany poziom rozwoju, zanim jeszcze wokół niej zacznie powstawać zrąb mózgoczaszki. Tkanka mózgu i, ogólnie rzecz biorąc, tkanka nerwowa wysyłają sygnały sprzyjające odkładaniu tkanki kostnej, która ma je chronić. Trudno się więc dziwić, że jednymi z najwcześniej powstających kości w ludzkim organizmie są właśnie kości czaszki, w szczególności mózgoczaszki.
Sposób powstawania kości klinowej, położonej w samym środku podstawy czaszki, może nam pomóc w ustaleniu, czy kość ta pochodzi z płodu, czy też z ciała noworodka. Kość klinowa powstaje z sześciu oddzielnych części – dwóch fragmentów trzonu oraz pary skrzydeł większych i pary skrzydeł mniejszych. W piątym miesiącu ciąży zrastają się przednia część trzonu i skrzydła mniejsze. Do ósmego miesiąca powstała część kości klinowej zrasta się zaś z tylną częścią trzonu. W momencie narodzin kość klinowa zwykle składa się więc z trzech oddzielnych części: zrośniętego trzonu ze skrzydłami mniejszymi oraz dwóch oddzielnych skrzydeł większych.
Wymienione elementy połączą się ze sobą do końca pierwszego roku życia dziecka. Zdolność do zidentyfikowania każdej z niewielkich części kości klinowej, zrośniętej lub niezrośniętej, a także znajomość wzoru i sekwencji zachodzących w niej zmian w zależności od wieku, pozwalają antropologowi ustalić wiek zmarłego dziecka ze znaczną dokładnością tylko na podstawie tej jednej kości. Kości, które mogą posłużyć do tego samego celu, w czaszce jest jednak znacznie więcej – i właśnie dlatego jest ona tak cennym źródłem informacji.
Jeśli półkule mózgu się nie wykształcą, co jest schorzeniem noszącym nazwę bezmózgowia, część kości czaszki nie będzie stymulowana do wzrostu. Taki płód ma szansę dożyć do porodu, ale choć jego część twarzowa, z kiepsko zarysowanymi oczodołami, będzie rozwinięta, to jego szczątkowy mózg będzie praktycznie pozbawiony sztywnej osłony kostnej, przez co głowa będzie mieć wygląd balonu, z którego uszło powietrze. Noworodki z tym schorzeniem nie żyją dłużej niż kilka godzin po narodzinach, rzadziej kilka dni. Brak mózgu i puszki mózgowej oznacza tragicznie krótkie życie.
Kości mózgoczaszki powstają w miejscu błony, która otacza rozwijający się mózg, i dlatego różnią się od innych kości tworzących szkielet. W przekroju wyglądają trochę jak kanapka: mają cienką warstwę śródkościa (gr. diploe), porowatego, jakby z pęcherzykami powietrza, wciśniętą między dwie warstwy twardej struktury przypominającej kość słoniową.
Czasem ta warstwowa struktura nie wykształca się w sposób właściwy, wskutek czego powstają znacznie cieńsze niż zwykle obszary kości, co naraża czaszkę na łatwe uszkodzenie. Rzadka dziedziczna choroba, utajony rozszczep czaszki, w wyniku której w kościach ciemieniowych z tyłu czaszki pozostają dwie duże zaokrąglone dziury, potocznie nazywana jest czasem schorzeniem „oczu z tyłu głowy”. Mniej popularną angielską nazwę tego schorzenia, piętno Catlina1, sformułował amerykański biolog, doktor William M. Goldsmith, który w 1922 roku opisał tę nieprawidłowość u szesnaściorga członków pięciu pokoleń rodziny Catlin. W jej przebiegu nie dochodzi do wykształcenia kości we wspomnianych miejscach – ponieważ jednak zmiana dotyczy niewielkiego obszaru czaszki, nie wydaje się wpływać na długość życia. Choć oczywiście przy urazach głowy w tym rejonie dotknięte schorzeniem osoby są bardziej narażone na uszkodzenia.
Piętno Catlina bardzo różni się od dziur w głowie powstałych w wyniku historycznych trepanacji – przeprowadzanych w różnych częściach świata (być może także ze względów kulturowych), podczas których wykonywano otwory w czaszce na ogół wciąż przytomnego pacjenta poprzez wiercenie, dłutowanie lub struganie. Tę brutalną operację przeprowadzano być może w celu leczenia ciężkich bólów głowy, a być może w celu leczenia chorych psychicznie (by wypędzić „złe duchy”, którym zresztą można było przypisać każdą z wymienionych dolegliwości). W większości kultur wykonywania tego typu trepanacji zaprzestano do końca średniowiecza, choć w Afryce lub Polinezji jej przypadki zdarzały się nawet na początku XX wieku. Bez dobrodziejstwa współczesnych środków znieczulających ból odczuwany przez pacjentów musiał był rozdzierający, choć są też sugestie, że procedura mogła czasem prowadzić do wywołania stanu euforycznego „haju”. To niesamowite, że ludzie potrafili przetrwać tak brutalną operację, ale w sposób niezbity potwierdza to fakt istnienia wielu czaszek z wyraźnymi śladami długotrwałego gojenia wokół miejsca uszkodzenia.
Pewne budzące przerażenie narzędzie z XVIII stulecia daje pogląd na to, jak mogła przebiegać rzeczona operacja. Przypominało ono nieco wiertarkę ręczną, z czymś w rodzaju dłuta z ostrym końcem, bardzo podobnego do dzisiejszych wierteł łopatkowych do drewna. Zresztą podobieństwa narzędzi ortopedycznych do tych używanych w stolarstwie i ciesielstwie jest nieprzypadkowe. Sama słyszałam, jak pewien chirurg stażysta z Walii w ramach szlifowania umiejętności zdecydował się zatrudnić na tydzień jako pomocnik stolarza na budowie. Niewątpliwie pomogło mu to rozwinąć talent.
Ale do rzeczy – zmierzam ku temu, że antropolog sądowy może natrafić na czaszkę z dziurami powstałymi z bardzo różnych przyczyn, z których wiele mogło wcale nie mieć wpływu na śmierć danej osoby. Doświadczony specjalista nie będzie miał dużego problemu z odróżnieniem dziur powstałych wskutek dziedzicznego rozszczepu czaszki od tych będących wynikiem trepanacji. Przede wszystkim będą się różnić umiejscowieniem i symetrią – otwory związane z piętnem Catlina zwykle są dwa, znajdują się w tylnej części kości ciemieniowych i mają podobną wielkość oraz położenie, natomiast dziury po trepanacji są na ogół pojedyncze i mogą pojawić się w dowolnym miejscu mózgoczaszki. Odmiennie będą też wyglądać brzegi jednych i drugich. Krawędzie otworów piętna Catlina są ostre, natomiast wokół otworów trepanacyjnych często widoczne jest charakterystyczne, przypominające spodek wgłębienie, powstałe na skutek przemodelowania tkanki kostnej, pod warunkiem oczywiście, że osoba po trepanacji przeżyła i rozpoczął się proces gojenia. Jeśli człowiek ten nie przeżył lub zmarł wkrótce po trepanacji, często widoczne będą ślady użytych do jej przeprowadzenia narzędzi, umiejscowione na powierzchni cięcia rysy i rowki, a także niezaleczone pęknięcia.
Kości sklepienia mózgoczaszki mają tak charakterystyczną budowę (wspomnianej kanapki z dwóch warstw kości zbitej rozdzielonych śródkościem), że trudno je pomylić z inną częścią szkieletu, nawet jeśli dysponujemy jedynie pojedynczym, małym fragmentem tkanki. Inne części mózgoczaszki nie zawsze można tak łatwo rozpoznać.
Podczas śledztwa mającego ustalić, co przydarzyło się pewnej kobiecie w średnim wieku, która nagle zaginęła w małym miasteczku w Szkocji, jedyną poszlaką, jaką dysponowaliśmy, był malutki kawałeczek czegoś, co jak przypuszczali technicy kryminalistyki, mogło być kością.
Mary widziano ostatni raz, gdy zakładała płaszcz i wychodziła z pracy na pięć dni przed tym, jak na policję trafiła informacja o jej zaginięciu. Ostatnią rzeczą, jaką powiedziała współpracownikom, była informacja, że udaje się do domu, by wyrzucić swojego męża na zbity pysk, ponieważ ma dość jego kłamstw i kombinowania. Tego dnia odebrała telefon z banku, w którym poinformowano ją, że w papierach dotyczących wniosku o kredyt na 50 tys. funtów, o jaki małżeństwo właśnie wystąpiło, są pewne nieprawidłowości. „Nieprawidłowości” te były istotnie dość poważne, jako że kobieta nie podpisywała żadnych papierów. Jej podpis podrobił małżonek, któremu nie wyszło kilka biznesów i nad którym wisiało mnóstwo długów.
Mary miała go już serdecznie dość i często wspominała znajomym, że gdyby któregoś dnia nie zjawiła się w pracy i zaczęła jej szukać policja, to powinni przekazać funkcjonariuszom, by zaczęto poszukiwania od ogródka na tyłach domu. Tymczasem Mary zaginęła naprawdę, a jej mąż nie powiadomił o tym fakcie policji przez pięć dni. Podczas przesłuchania zeznał, że w dniu, w którym zaginęła, Mary wróciła z pracy, ostro się pokłócili, po czym kobieta w złości wybiegła z domu. Dodał, że nie zamierzała wrócić, dopóki nie ochłonie. Jak przypuszczał, mogła wyjechać do Londynu i zatrzymać się u ich dorosłych już dzieci. Nie trzeba chyba dodawać, że tak się nie stało.
Technicy kryminalistyki przejęli kontrolę nad domem pary. Znaleźli ślady krwi w łazience, potwierdzone później dzięki badaniu DNA jako należące do Mary, a kiedy za pomocą endoskopu zbadali kolanko odpływowe wanny, znaleźli mały kawałek odłupanego szkliwa zęba. W żadnym wypadku nie wystarczało to jednak nawet do sformułowania sugestii, że Mary nie żyje. Mogła choćby potknąć się w łazience i uderzyć podbródkiem w brzeg wanny. Obecność krwi i fragmentu szkliwa można by łatwo wyjaśnić zwykłym upadkiem.
Następnie technicy sprawdzili kuchnię, gdzie wykryli ślady krwi wokół drzwiczek pralki. Jak potwierdzono, należała ona do Mary. Z filtra pralki pozyskali natomiast drobinę czegoś, co jak uznali, mogło być kawałkiem kości. Zanim wysłali ją do analizy DNA, potrzebowali opinii antropologa, który mógłby stwierdzić, czy rzeczywiście jest to kość i czy należy do człowieka, a jeśli tak, to z jakiej części ciała pochodzi.
Gdy chodzi o kolejność wykonywania testów na małych fragmentach materiału dowodowego, musimy być bardzo uważni. Niezwykle istotne jest, by w pierwszej kolejności przeprowadzać wszelkie analizy niepociągające za sobą nieodwracalnych zmian danego obiektu. Opisywany fragment kości, o ile w istocie była to kość, miał zaledwie około centymetra długości i pół centymetra szerokości. Wykonanie testu DNA oznaczałoby zmielenie i zniszczenie tego okrucha. I tak anatomiczna próba zidentyfikowania kości stała się niezwykle istotna, bowiem to od niej zależało potencjalne sformułowanie oskarżenia o morderstwo. Można oczywiście żyć bez niektórych części szkieletu, ale są też takie, których utrata dość jednoznacznie wskazuje na śmierć osoby, będącej uprzednio ich właścicielem.
Policja przywiozła wspomniany fragment do mojego laboratorium. Usiedliśmy z kolegami przy stole i zaczęliśmy go oglądać przez szkła powiększające, próbując ustalić, z czym mamy do czynienia. Był tak delikatny, że niechętnie go dotykaliśmy, by nie uszkodzić go jeszcze bardziej. Tego typu sytuacje są nieprawdopodobnie stresujące, musimy bowiem na bieżąco relacjonować swoje spostrzeżenia przebywającym z nami w tym samym pomieszczeniu oficerom. A zwykle to, co przychodzi nam do głowy, gdy próbujemy określić pochodzenie danego kawałka kości, ostatecznie zmienia się w zupełnie inny werdykt. Dochodzenie do końcowych wniosków na głos, po podjęciu kilku fałszywych tropów i zabrnięciu w parę ślepych zaułków, może budzić obawy dotyczące tego, co myślą sobie na twój temat policjanci i jak oceniają poziom twojego profesjonalizmu. Mimo to ostateczne potwierdzenie pochodzenia przedmiotu naszej analizy musimy otrzymać na drodze bardzo rygorystycznych, kolejnych eliminacji. Dla doświadczenia i otwartej akademickiej dyskusji nie ma alternatywy. Choć to smutne, rzadko zdarzają nam się momenty elokwencji w stylu Sherlocka Holmesa, podczas których, trzymając w ręku kawałek kości, możemy wykrzyknąć: „Ach tak! Jeśli się nie mylę, drogi Watsonie, mamy tu fragment lewej górnej powierzchni stawowej kręgu piersiowego nieco utykającej kobiety w wieku dwudziestu trzech lat!”. W życiu jest trochę tak, jakbyśmy dysponowali jedynym kawałkiem układanki składającej się z tysiąca elementów. Albowiem nie ma dwóch podobnych anatomicznych układanek. Czy fragment kości ma jakieś krawędzie? Czy widać jakiś wzór? Czy powtarza się on w innych miejscach?
W tym wypadku od samego początku nie mieliśmy wątpliwości, że mamy do czynienia z kawałkiem kości i że pochodzi ona z czaszki. Był to cienki płatek kości o gładkiej powierzchni zewnętrznej, a przez jego lekko pomarszczoną powierzchnię wewnętrzną biegła wyraźna fałda. Taka kombinacja cech po prostu nie mogła wystąpić w żadnym innym miejscu ciała.
Teraz przyszedł czas na proces eliminacji kolejnych potencjalnych miejsc, z których mogła pochodzić kość. Płatek nie mógł być kawałkiem sklepienia mózgoczaszki, ponieważ budujące je kości mają opisaną już budowę „kanapkową” z warstwą śródkościa. Ponieważ nasz fragment nie był tak zbudowany, musiał pochodzić z boków, podstawy czaszki lub twarzoczaszki. Biorąc pod uwagę, że pomarszczenia wewnętrznej powierzchni kości musiały powstać wskutek kontaktu z bruzdami i zakrętami półkul mózgowych, zawęziliśmy możliwości jej pochodzenia do trzech miejsc: części oczodołowej kości czołowej (górnej części oczodołu), części łuskowej kości skroniowej (z boku czaszki, ponad uchem) oraz skrzydła większego kości klinowej (rejonu skroni między oczami a uszami, który instynktownie masujemy, gdy dręczy nas ból głowy).
Uznaliśmy, że fragment jest zbyt gruby, by pochodził z oczodołu. Drugą możliwość też odrzuciliśmy, ponieważ na tej części kości skroniowej nie występują żadne wyraźne fałdy czy występy. To nie to. Ostatnim i jedynym miejscem, z którego mógł pochodzić odprysk, była kość klinowa. Buduje ona częściowo puszkę mózgową, nie zawiera śródkościa, po wewnętrznej stronie ma wgłębienia wynikające z kontaktu z półkulą mózgową, a także występ oznaczający miejsce połączenia z kością czołową. To umiejscowienie nam pasowało i byliśmy przekonani, że wyeliminowaliśmy wszystkie inne w miarę sensowne możliwości. Nasza narada zajęła godzinę, po której policja była już zdecydowanie znudzona nami i naszą żargonową paplaniną.
Na koniec musieliśmy jeszcze określić, czy fragment pochodzi z prawej, czy lewej strony czaszki. Jeśli mieliśmy rację, odprysk mógł pochodzić jedynie z lewej strony, ponieważ w innym wypadku fałda na kości musiałaby być swoim lustrzanym odbiciem. Blisko miejsca, z którego pochodził fragment kości, przebiegają bardzo duże naczynia krwionośne (tętnica oponowa środkowa) i jeśli ta część czaszki została tak strzaskana, że odprysk kości znalazł się na zewnątrz, można było z dużym prawdopodobieństwem założyć, że Mary już nie żyła. O tym jednak decydował patolog. Zgodził się z naszymi wnioskami, aczkolwiek przyznał, że nie może wypowiadać się w kwestii identyfikacji pochodzenia odłamka kości, ponieważ wykracza to poza jego wiedzę anatomiczną. Bynajmniej nie ucieszył nas ten ukłon w stronę naszego doświadczenia, a jego zastrzeżenie zabrzmiało w naszych uszach raczej jak dzwonek ostrzegawczy. Oznaczało to bowiem ni mniej, ni więcej, że z dużym prawdopodobieństwem zostaniemy wezwani do sądu na rozprawę, ponieważ identyfikacja pochodzenia fragmentu kości zapewne okaże się kluczowa dla oskarżenia. Prokurator potwierdził zaś, że od tej pory mamy do czynienia ze sprawą o morderstwo.
Odłamek kości został wysłany na badanie DNA, które potwierdziło, że pochodził od Mary. Jej mąż zmienił zeznania. Teraz stwierdził, że ich kłótnia przebiegła bardziej gwałtownie. Jak powiedział, Mary miała w ręce nóż, bo akurat robiła kanapki, i przestraszył się, że go zaatakuje. Złapał ją więc za rękę i popchnął, a ona nieszczęśliwie przeleciała przez drzwi kuchenne i spadła ze schodów, uderzając głową w betonową posadzkę na dole. Wszędzie rozprysnęły się krew i mózg, zapewniał dalej śledczych. Dodam tu może, że skutki mocnego uderzenia głową w betonową posadzkę nie bardzo zgadzają się z tym opisem, a śledczy nie znaleźli wyraźnych śladów krwi u podnóża schodów.
Dalej mąż zeznał, że z lewej strony głowy żony, koło ucha, wypłynęła cała kałuża krwi. Zdał sobie wówczas sprawę, że Mary nie żyje, przeniósł więc ciało do łazienki i ułożył w wannie. Następnie wyczyścił dom, owinął ciało w plastik i przeniósł do bagażnika. O drugiej w nocy wsiadł do samochodu i odjechał, aby pozbyć się zwłok. Tę część historii policja mogła już potwierdzić, ponieważ krew Mary znaleziono w bagażniku auta, a jego wyprawę zarejestrowały uliczne kamery. Następnie zeznał, że wrzucił ciało do pobliskiej rzeki o silnym nurcie. Szczątków zmarłej do dziś nie odnaleziono.
Po powrocie uprał ubranie, nieświadomie przenosząc kawałeczek kości klinowej Mary do pralki. Na szczęście nie nastawił urządzenia na pranie w wysokiej temperaturze z biologicznym detergentem, ponieważ wówczas zapewne nie udałoby się zbadać DNA. Wtedy zaś prokuraturze i kryminalistyce znacznie trudniej byłoby udowodnić, że odłamek kości należał do Mary. Logicznie rzecz biorąc, oczywiście trudno byłoby wątpić, że mógłby należeć do kogoś innego, jednak z troski o zapewnienie każdemu uczciwego procesu nasz system prawny wymaga, by ciężar udowodnienia przestępstwa należał do prokuratury, obrona musi zaś jedynie wzbudzić uzasadnione wątpliwości.
Tak jak się obawiałam, wezwano mnie do sądu, gdzie gruntownym badaniom miała zostać poddana moja specjalistyczna znajomość anatomii ludzkiego ciała, w tym wypadku odnosząca się do identyfikacji drobnego kawałeczka kości. Sala sądowa to doprawdy obce środowisko dla naukowca. Możemy jedynie odpowiadać na zadawane nam pytania, a jeśli te właściwe się nie pojawiają, przeżycie to może być bardzo wyczerpujące i frustrujące. W Szkocji nie możemy przebywać na sali sądowej, kiedy chcemy, lecz wchodzimy na wezwanie, przez co nie wiemy, jakie taktyki prawne przyjęto czy też jakie zeznania już przedstawiono, a jakie dopiero się pojawią.
W tym wypadku przesłuchanie mnie rozpoczęła prokuratura w osobie swojego przedstawiciela, którego dotąd nie spotkałam, pytającego w imieniu Korony o moje kwalifikacje. Następnie pozwolono mi złożyć opinię i przepytano, jak doszłam do przedstawionych w niej wniosków. Kiedy występuje się po stronie prokuratury, często ta część rozprawy jest najprostsza, ponieważ zwykle jej przedstawiciele nie chcą i nie zamierzają podważać naszych wypowiedzi, chyba że z jakiegoś powodu jest to dla nich przydatne. Tym razem część ta zakończyła się dla mnie po około godzinie, z czego większość czasu poświęciłam na zapewnianie sądu, że mam wystarczające kwalifikacje do wydawania opinii biegłego.
Jest naprawdę istotne, by opinia prezentowana przed sądem opierała się wyłącznie na doświadczeniu i znajomości dyscypliny, którą się zajmujemy, i by nie zbaczać w rejony, które poza nią wykraczają. Moje zeznania tego dnia nie były skomplikowane. Uważałam, że to, co znaleziono w pralce, jest fragmentem kości i że pochodzi z lewego skrzydła większego kości klinowej. Nie mogłam wypowiadać się w kwestii, czy osoba, do której należał, wciąż żyje. Nie mogłam wyrażać opinii, czy ten fragment należał do ciała Mary. Nie mogłam stwierdzić, jak długo przebywał w filtrze pralki ani też jak mógł tam trafić.
Ponieważ sędziowie i rada przysięgłych zwykle punktualnie robią przerwę na lunch, wyliczyłam sobie, że przynajmniej jeśli o mnie chodzi, nie powinnam cierpieć dłużej niż dwie lub trzy godziny przesłuchiwania przez obronę. Jej przedstawicielem był mężczyzna, którego bardzo dobrze znałam i niezwykle szanowałam, ale to wcale nie oznaczało, że nasze kontakty sądowe były spotkaniami towarzyskimi przy kawie i ciasteczkach. Był bardzo dobry w tym, co robił, a przy tym, choć twardo odpierał ten zarzut, kultywował zwyczaj bardzo eleganckiego ubierania się i miał skłonność do prawdziwie scenicznych zachowań, z czym świetnie współgrały jego bokobrody i fajka w stylu Sherlocka Holmesa. Jeśli kiedyś coś przeskrobię i będę musiała stanąć przed obliczem sądu, to jego wybiorę sobie na obrońcę.
W Szkocji osoba, która składa zeznania, podczas przesłuchania musi stać w wyznaczonym do tego miejscu. W takiej sytuacji zawsze ściągam buty, by czuć się pewniej i lepiej się skupić. Nikt nie może tego zobaczyć. Ponieważ sąd mnie obserwuje, przybieram pokerowy wyraz twarzy. Podczas wspomnianej rozprawy prawnika reprezentującego obronę poproszono o skierowanie do mnie pytań, ale wciąż siedział, czekając, aż w sali zrobi się zupełnie cicho. Następnie wykonał gest godny najlepszych telewizyjnych kryminałów, sięgnął bowiem pod swoje biurko i wyciągnął wielki, ciężki podręcznik. Dźwigając się powoli do pionu, co miało podkreślić, z jak dużym ciężarem się zmaga, teatralnym gestem rzucił książkę na blat przed sobą, wzniecając przy tym tuman kurzu. Było to najnowsze wydanie Anatomii Graya, czyli biblii anatomów. Pierwsze słowa, jakie wyrzekł, wypowiedziane z nienagannym edynburskim akcentem, na dobre utkwiły mi w pamięci: „Cóż, pani profesor, ani przez moment w panią nie wątpię…”.
Po czym rozpoczęło się niezwykle intensywne grillowanie, w trakcie którego odpowiadałam na pytania o to, jak rozwijają się kości u dziecka, jak rosną, jak pękają, o otaczające je tkanki i proces eliminacji różnych możliwości, który na koniec pozwolił mi dojść do takich, a nie innych wniosków i ustalić dokładną pozycję fragmentu kości oraz fakt, że pochodzi on z lewej, a nie z prawej strony czaszki. Prokurator, zadając mi wcześniej pytania, na które nie mogłam odpowiedzieć z braku kwalifikacji, odciął wiele potencjalnych ścieżek, które przedstawiciel obrony z pewnością spróbowałby wykorzystać, jak choćby takie, czy fragment kości mógł należeć do jakieś innej osoby, jak jeszcze mógł trafić do pralki i tak dalej. Tego typu zasadzki czekają na specjalistów stawiających się w sądzie i zawsze trzeba uważać.
1. Ang. Catlin mark (przyp. tłum.). [wróć]
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki