Cokolwiek powiesz, nic nie mów. Zbrodnia i pamięć w Irlandii Północnej - Patrick Radden Keefe - ebook

Cokolwiek powiesz, nic nie mów. Zbrodnia i pamięć w Irlandii Północnej ebook

Patrick Radden Keefe

4,7

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

W grudniu 1972 roku Jean McConville, wdowa, matka dziesięciorga dzieci, została na ich oczach wywleczona z domu w Belfaście przez zamaskowanych napastników. Wtedy widziano ją po raz ostatni. Wiele lat później okazało się, że IRA skazała ją na śmierć za donosicielstwo. Nigdy nie potwierdzono, czy zarzuty były prawdziwe.

McConville i jej rodzina byli ofiarami Kłopotów – konfliktu między republikanami a lojalistami, który przez ponad trzydzieści lat zbierał krwawe żniwo w Irlandii Północnej. Patrick Radden Keefe stara się odtworzyć losy zaginionej wdowy, ale przygląda się również tym, którzy przyczynili się do jej zniknięcia – członkom IRA, zwłaszcza siostrom Dolours i Marian Price. Próbuje poznać ich historię, zrozumieć, jak kształtowały się i zmieniały ich poglądy. Czy brutalną przemoc, której dopuszczali się bojownicy, usprawiedliwiała trwająca w ich przekonaniu wojna? Jaką rolę w konflikcie odgrywały brytyjskie siły specjalne, których metody były nieraz równie bezwzględne? Jaką cenę zapłacili niewinni ludzie uwikłani w konflikt?

Proces pokojowy, rozpoczęty w 1998 roku podpisaniem porozumienia wielkopiątkowego, trwa już ponad dwie dekady, jednak wydarzenia z przeszłości wciąż mają wpływ na Irlandię, a dyskusja o winie i karze za zbrodnie daleka jest od rozstrzygnięcia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 690

Oceny
4,7 (133 oceny)
95
30
8
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
amadea2017

Nie oderwiesz się od lektury

Za całą recenzję wystarcza wyjaśnienie autora: "Ciekawiło mnie zjawisko wyparcia oraz historie, które rozmaite społeczności opowiadają sobie, gdy próbują się uporać z tragicznymi wydarzeniami lub załamaniem istniejącego wcześniej porządku." Lektura skłoniła mnie do zastanowienia się nad istotą patriotyzmu. Poza tym świetnie skonstruowana opowieść.
20
Justa1912

Dobrze spędzony czas

Bardzo ciekawy reportaż o losach całkowicie nie poruszanych w społeczeństwie
00
tuskaroz1

Dobrze spędzony czas

Bardzo rzetelny reportaż, świetnie się czyta
00
urbanmagda

Nie oderwiesz się od lektury

Super książka
00
nygus1916

Nie oderwiesz się od lektury

Kapitalna książka dla zainteresowanych tematyką the Troubles.
00

Popularność




W serii ukazały się ostatnio:

Ola Synowiec Dzieci Szóstego Słońca. W co wierzy Meksyk

Jacek Hołub Żeby umarło przede mną. Opowieści matek niepełnosprawnych dzieci

Marcin Michalski, Maciej Wasielewski 81 : 1. Opowieści z Wysp Owczych (wyd. 2)

Grzegorz Szymanik, Julia Wizowska Długi taniec za kurtyną. Pół wieku Armii Radzieckiej w Polsce

Barbara Demick W oblężeniu. Życie pod ostrzałem na sarajewskiej ulicy (wyd. 2)

Paweł Smoleński Wnuki Jozuego

Dariusz Rosiak Żar. Oddech Afryki (wyd. 3)

Dionisios Sturis, Ewa Winnicka Głosy. Co się zdarzyło na wyspie Jersey

Marta Madejska Aleja Włókniarek (wyd. 2)

Grzegorz Stern Borderline. Dwanaście podróży do Birmy

Karolina Bednarz Kwiaty w pudełku. Japonia oczami kobiet (wyd. 2)

Jacek Hugo-Bader Biała gorączka (wyd. 4)

Kate Brown Czarnobyl. Instrukcje przetrwania

Ilona Wiśniewska Białe. Zimna wyspa Spitsbergen (wyd. 3 zmienione)

Liao Yiwu Prowadzący umarłych. Opowieści prawdziwe. Chiny z perspektywy nizin społecznych (wyd. 2)

Renata Radłowska Nowohucka telenowela (wyd. 2 zmienione)

Aleksandra Boćkowska Można wybierać. 4 czerwca 1989

Agnieszka Rybak, Anna Smółka Wieża Eiffla nad Piną. Kresowe marzeniaII RP (wyd. 2)

Jacek Hugo-Bader W rajskiej dolinie wśród zielska (wyd. 3)

Marta Sapała Na marne

Piotr Lipiński Gomułka. Władzy nie oddamy

Karolina Przewrocka-Aderet Polanim. Z Polski do Izraela

Marcin Kącki Białystok. Biała siła, czarna pamięć (wyd. 3)

Lars Berge Dobry wilk. Tragedia w szwedzkim zoo

Ojczyzna dobrej jakości. Reportaże z Białorusi, pod red. Małgorzaty Nocuń

Jelena Kostiuczenko Przyszło nam tu żyć. Reportaże z Rosji

Jacek Hołub Niegrzeczne. Historie dzieci zADHD, autyzmem i zespołem Aspergera

Lene Wold Honor. Opowieść ojca, który zabił własną córkę

Małgorzata Sidz Kocie chrzciny. Lato i zima w Finlandii

Wolfgang Bauer Nocą drony są szczególnie głośne. Reportaże ze stref kryzysu

Filip Skrońc Nie róbcie mu krzywdy

Karolina Baca-Pogorzelska, Michał Potocki Czarne złoto. Wojny o węgiel z Donbasu

Maciej Wasielewski Jutro przypłynie królowa (wyd. 2)

Anna Sulińska Wniebowzięte. O stewardesach wPRL-u (wyd. 2)

Anna Sulińska Olimpijki

Wojciech Górecki, Bartosz Józefiak Łódź. Miasto po przejściach

Lidia Ostałowska Farby wodne (wyd. 2)

Albert Jawłowski Miasto biesów. Czekając na powrót cara

W serii ukażą się m.in.:

Piotr Lipiński Kroków siedem do końca. Ubecka operacja, która zniszczyła podziemie

Karolina Przewrocka-Aderet Polanim. Z Polski do Izraela (wyd. 2 zmienione)

Patrick Radden Keefe

Cokolwiek powiesz, nic nie mów

Zbrodnia i pamięć w Irlandii Północnej

Przełożył Jan Dzierzgowski

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Tytuł oryginału angielskiego Say Nothing. A True Story of Murder and Memory in Northern Ireland

Projekt okładki Agnieszka Pasierska / Pracownia Papierówka

Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl

Fotografia na okładce: © by Alamy / Indigo

Copyright © 2019 by Patrick Radden Keefe

All rights throughout the world are reserved to Proprietor

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2020

Copyright © for the Polish translation by Jan Dzierzgowski, 2020

Opieka redakcyjna Tomasz Zając

Redakcja Małgorzata Holender

Korekta Anna Gancarczyk, Justyna Żebrowska

Skład Alicja Listwan / d2d.pl

Skład wersji elektronicznej d2d.pl

ISBN 978-83-8191-101-6

Dla Luciana i Felixa

Każdą wojnę toczy się dwukrotnie: pierwszy raz na polach bitewnych, drugi raz w pamięci.

Viet Thanh Nguyen

Źródło: Judah Passow

PrologSkarbiec

Lipiec 2013

Biblioteka imienia Johna J. Burnsa mieści się w potężnym neogotyckim budynku na porosłym zielenią kampusie Boston College. Kamienne iglice i witraże sprawiają, że przypomina kościół. Uczelnię założyli w 1863 roku jezuici, pragnący zapewnić wykształcenie dzieciom ubogich imigrantów, którzy uciekli z Irlandii nękanej wielkim głodem1. Przez półtora wieku Boston College rozrastał się i rozkwitał, wciąż utrzymując silną więź ze starym krajem; dlatego właśnie Biblioteka imienia Burnsa, której zbiory liczą ćwierć miliona książek i szesnaście milionów rękopisów, posiada największą w całych Stanach Zjednoczonych kolekcję okazów i materiałów związanych z kulturą i polityką Irlandii. Wiele lat temu jeden z pracowników trafił do więzienia za próbę sprzedaży na aukcji w Sotheby’s traktatu świętego Tomasza z Akwinu wydanego w 1480 roku2. Biblioteka do tego stopnia słynęła z nabywania cennych tomów i antyków, że jej dyrektor musiał pewnego razu powiadomić FBI, gdyż pewien irlandzki rabuś cmentarny próbował sprzedać mu ukradzione kamienie nagrobne, na których widniały starodawne krzyże łacińskie, mis­terne zdobienia i inskrypcje3.

Najrzadsze i najcenniejsze obiekty trzymane są w specjalnym pomieszczeniu zwanym Skarbcem, starannie zabezpieczonym, klimatyzowanym dla utrzymania idealnej temperatury, wyposażonym w nowoczesny system przeciwpożarowy. Oczywiś­cie znajdują się tam kamery monitoringu. Aby wejść do środka, trzeba wpisać kod i przekręcić specjalny klucz. Dostęp do klucza jest ściśle reglamentowany. Tylko garstka wybranych osób może z niego korzystać4.

Pewnego letniego dnia w 2013 roku w bibliotece zjawiło się dwóch policjantów5. Nie służyli w Bostonie. Ba, dopiero co przylecieli do Ameryki. Pracowali w wydziale kryminalnym Policji Irlandii Północnej w Belfaście. Przeszli przez salę z okazałymi barwnymi witrażami i udali się prosto do Skarbca.

Zamierzali zabrać stamtąd tajne dokumenty, przechowywane od blisko dekady, a konkretnie nagrania utrwalone na mini­dyskach oraz transkrypcje6. Teoretycznie bibliotekarze z Boston College mogliby wysłać to wszystko pocztą i oszczędzić funkcjonariuszom podróży, lecz w dokumentach kryły się niebezpieczne tajemnice. Od momentu, gdy północnoirlandzcy funkcjonariusze dostali materiały do ręki, obchodzili się z nimi jak z jajkiem. Nagrania stanowiły teraz dowód w śledztwie. Dwaj policjanci prowadzili sprawę dotyczącą morderstwa.

Część pierwszaJasno, czysto i stanowczo

Źródło: Jez Coulson/Insight-Visual

1Uprowadzenie

Jean McConville miała trzydzieści osiem lat, kiedy zniknęła7. Przez blisko połowę życia albo była brzemienna, albo dochodziła do siebie po porodzie. Donosiła czternaście ciąż. Czworo dzieci straciła, zostało jej dziesięcioro. Najstarsza córka, Anne, miała dwadzieścia lat, najmłodsi zaś byli bliźniacy o słodkich oczach, sześciolatkowie Billy i Jim8. Urodzenie tylu dzieci, a co dopiero odchowanie ich, zdawało się nieprawdopodobnym wręcz wyczynem. Ale przecież mówimy tu o Belfaście w roku 1972, gdzie rodziny z gromadkami niesfornych dzieci stanowiły normę, toteż Jean McConville nie domagała się od nikogo żadnej nagrody. I żadnej nie dostała.

Zamiast tego życie postawiło ją przed kolejną ciężką próbą, jej mąż Arthur umarł bowiem po okrutnej chorobie i Jean została sama z nędzną rentą, bez zarobku i z dziećmi na utrzymaniu. Przytłoczona tym ciężarem ledwo sobie radziła. Prawie w ogóle nie wychodziła z domu; starszym dzieciom powierzyła zadanie opiekowania się młodszymi. Odpalając papierosa od papierosa, próbowała uporać się z nieszczęściem i robić plany na przyszłość. Jednak prawdziwa tragedia rodziny McConville’ów miała się dopiero zacząć.

Jean i jej dzieci niedawno wyprowadzili się z mieszkania, w którym Arthur spędził swoje ostatnie dni, do nieco większego lokalu na osiedlu komunalnym Divis Flats w zachodnim Belfaś­cie. Składało się ono z przyciężkich, zawilgoconych domów. W mroźny grudzień 1972 roku popołudniami całe miasto spowijały ciemności. Kuchenka w nowym mieszkaniu nie została jeszcze podłączona, więc pewnego wieczoru Jean wysłała piętnastoletnią córkę Helen do pobliskiej restauracji z jedzeniem na wynos po rybę i frytki9. W międzyczasie sama wzięła ciepłą kąpiel. Kiedy człowiek ma małe dzieci, jedynym miejscem, gdzie może zaznać odrobiny prywatności, jest zamknięta łazienka. Jean była drobna. Miała bladą cerę, delikatne rysy i ciemne włosy zaczesane do tyłu. Wślizgnęła się do wanny. Po jakimś czasie wyszła, cała czerwona – i właśnie wtedy ktoś zastukał do drzwi wejściowych mieszkania10. Była 19.00. Dzieci uznały, że to na pewno Helen z kolacją11.

Ale kiedy otworzyły, do środka wdarła się cała banda obcych ludzi. Wszystko zdarzyło się tak nagle, że żadne z dzieci nie potrafiło potem powiedzieć, ilu ich było12. Około ośmiu, ale może nawet dziesięciu albo dwunastu. Nie tylko mężczyźni, również kobiety. Mieli na głowach kominiarki albo pończochy, przez co ich twarze przemieniły się w koszmarne maski. Co najmniej jedna osoba trzymała broń13.

Jean weszła do pokoju, ubierając się pospiesznie. Przerażone dzieci otoczyły ją. Któryś z mężczyzn rozkazał szorstkim tonem: „Wkładaj płaszcz”. Zadrżała. Nieznajomi próbowali wyciągnąć ją z mieszkania. „Co się dzieje?” – spytała spanikowana14. Wtedy dzieci zupełnie oszalały15. Jedenastoletni Michael próbował chwycić mamę, Billy i Jim uczepili się jej, łkając. Banda intruzów próbowała ich uspokoić. Ktoś powiedział, że Jean niedługo wróci, najpóźniej za parę godzin16, ale najpierw nieznajomi muszą z nią porozmawiać.

Najstarszy obecny z rodzeństwa, szesnastoletni Archie spytał, czy może pójść razem z matką. Członkowie bandy się zgodzili. Jean McConville założyła tweedowy płaszcz i chustę na głowę. Nieznajomi zaprowadzili młodsze dzieci do sypialni. Powtarzali im, żeby się nie martwiły. Zwracali się do nich po imieniu. Kilku mężczyzn miało odsłonięte twarze i Michael McConville uświadomił sobie z przerażeniem, że to wcale nie żadni obcy ludzie, ale sąsiedzi17.

Divis Flats było koszmarem jak z grafik Eschera, betonowym labiryntem korytarzy, schodów i zatłoczonych mieszkań. Windy nagminnie się psuły i wyłączano je z użytkowania, toteż Jean McConville i jej syn zostali poprowadzeni schodami w dół. Zazwyczaj o tej porze spotykało się tu innych ludzi, nawet w zimie. Dzieciaki grały w piłkę na klatkach schodowych, robotnicy wracali z pracy, lecz Archie zauważył, że tego wieczoru osiedle zdawało się przeraźliwie opustoszałe, jak gdyby przepędzono wszystkich mieszkańców. Nie było nikogo, żadnych sąsiadów, którzy w razie czego wszczęliby alarm18.

Szedł, lekko powłócząc nogami, bo matka trzymała się go kurczowo19. Na dole schodów czekała inna, większa grupa, koło dwudziestu ludzi w zwyczajnych ubraniach i kominiarkach. Kilka osób miało broń. Przy krawężniku stał niebieski van marki Volkswagen. Nagle jakiś mężczyzna odwrócił się w stronę Archiego. W ciemności mignął pistolet: jego lufa przylgnęła chłopakowi do policzka20. „Spierdalaj” – syknął mężczyzna. Archie stanął jak wryty. Czuł na skórze zimny metal. Rozpaczliwie chciał bronić matki, ale nie mógł nic zrobić. Był zaledwie chłopcem, miał przeciwko sobie uzbrojoną bandę. W końcu zrezygnowany odwrócił się i ruszył z powrotem na górę po schodach21.

W ścianie na drugim piętrze biegły pionowe szpary. Dzieci Jean nazywały je przegródkami. Archie przytknął twarz do jednej z nich i zobaczył, jak nieznajomi wpychają jego matkę do vana. Po chwili volkswagen ruszył, wyjechał z Divis i zniknął. Później chłopak uświadomił sobie, że banda tak naprawdę nie zamierzała dopuścić, żeby towarzyszył matce. Wykorzystali go jedynie po to, żeby Jean zgodziła się pójść z nimi. Stał pośród okropnej zimowej ciszy, próbował zrozumieć, co się wydarzyło, zastanawiał się, co teraz powinien zrobić. Ruszył w stronę mieszkania. Ostatnie słowa, jakie wypowiedziała do niego matka, brzmiały: „Zajmij się dziećmi, dopóki nie wrócę”22.

2Córki Alberta

Ulubionymi świętymi małej Dolours ­Price byli męczennicy. Jej stryjenka, żarliwa katoliczka, często mawiała: „W imię Boga i Irlandii”23, ale reszta rodziny odwracała kolejność, stawiając na pierwszym miejscu ojczyznę, a nie Stwórcę. Dorastająca w zachodnim Belfaście w latach pięćdziesiątych Dolours gorliwie chodziła każdego dnia do kościoła, czego jej rodzice nie robili. Pewnego dnia, kiedy miała mniej więcej czternaście lat, oznajmiła:

– Nie pójdę już więcej na mszę.

– Masz iść i już – odparła jej matka Chrissie.

– Mówię poważnie, nie zamierzam już chodzić do kościoła.

– Masz iść na mszę – powtórzyła Chrissie.

– To będzie tak – powiedziała Dolours – wyjdę z domu, postoję przez pół godziny na rogu, wrócę i powiem wam, że byłam na mszy. Ale tak naprawdę na nią nie pójdę24.

Już jako dziecko była wyjątkowo uparta, toteż postawiła na swoim. ­Price’owie mieszkali w niewielkim bliźniaku przy ładnej handlowej ulicy Slievegallion Drive w Andersonstown25. Ojciec dziewczyny Albert pracował jako tapicer i sam wykonał fotele stojące w ciasnym salonie domu26. Inna rodzina trzymałaby na kominku wesołe zdjęcia z wakacji, ­Price’owie tymczasem dumnie umieścili tam fotografie z kartotek więziennych27. Albert i Chrissie byli nieprzejednanymi bojownikami za sprawę irlandzkiego republikanizmu. Uważali, że Brytyjczycy od stuleci siłą okupują Irlandię, a jej mieszkańcy mają obowiązek przepędzić intruzów, bez względu na środki.

Kiedy Dolours była mała, często siadywała Albertowi na kolanach, a ojciec opowiadał jej, jak w latach trzydziestych przyłączył się do Irlandzkiej Armii Republikańskiej28. Miał jeszcze mleko pod nosem. Wysłano go do Anglii, żeby przeprowadził zamach bombowy. Nie stać go było wówczas na podzelowanie butów, uszczelniał je więc tekturą29 – a mimo to odważył się rzucić wyzwanie potężnemu Imperium Brytyjskiemu.

Albert, drobny mężczyzna z palcami pożółkłymi od tytoniu30, noszący okulary w drucianych oprawkach, lubił opowiadać krwawe historie o sławnych, odważnych czynach dawno już nieżyjących patriotów. Dolours miała troje rodzeństwa: Damiana i Clare oraz młodszą siostrę Marian, z którą łączyła ją najsilniejsza więź. Wieczorami ojciec chętnie oddawał się wspomnieniom i mówił dzieciom, jak to wraz z dwudziestoma innymi ludźmi zwiał z więzienia w Derry przez tunel31, który wspólnie wykopali. Jeden ze skazańców przygrywał na dudach, żeby zagłuszyć ewentualne hałasy wywołane przez uciekinierów32.

Pouczał też Dolours i jej rodzeństwo przyciszonym głosem, jak przygotować materiały wybuchowe domowej roboty. Zalecał, żeby do mieszania składników wykorzystywać drewnianą miskę i drewniane łyżki, broń Boże nie metalowe, bo „wystarczy jedna iskra i będzie po was”33. Wspominał wspaniałych towarzyszy powieszonych przez Brytyjczyków. Dolours dorastała, sądząc, że mieć przyjaciół, którzy skończyli na stryczku, to najzwyklejsza rzecz na świecie34. Historie ojca były tak porywające, że niekiedy słuchając ich, dostawała gęsiej skórki35.

Prawie każdy w rodzinie zaliczył odsiadkę. Matka Chrissie, babcia Dolan, należała do Rady Kobiet IRA, Cumann na mBan, i spędziła trzy miesiące w więzieniu w Armagh za próbę kradzieży broni służbowej należącej do funkcjonariusza Królewskiej Policji Ulsteru36. Chrissie też służyła w Cumann i też siedziała swego czasu w Armagh, podobnie jak jej trzy siostry, aresztowane za noszenie „zakazanego symbolu”37, czyli niewielkiego pomarańczowo-biało-zielonego kwiatka wykonanego z papieru, nazywanego lilią wielkanocną.

W rodzinie ­Price’ów – i w ogóle w Irlandii Północnej – ludzie mieli zwyczaj opowiadać o dawnych nieszczęściach, jak gdyby dopiero co się zdarzyły, więc trudno było stwierdzić, kiedy dokładnie zaczął się prastary konflikt między Wielką Brytanią a ­Irlandią. Trudno było też wyobrazić sobie Irlandię sprzed okresu „sprawy”, jak to nazywali ­Price’owie. W sumie nie miało znaczenia, w którym punkcie zaczyna się opowieść: „sprawa” zawsze stanowiła jej element. Poprzedzała podział na katolików i protestantów, bo przecież w ogóle poprzedzała reformację i protestantyzm. Człowiek mógł cofnąć się o tysiąc lat, do XII wieku i normańskich najeźdźców, którzy przepłynęli Morze Irlandzkie, pragnąc podbić nowe terytoria38, albo do ­Henryka VIII, szesnasto­wiecznych Tudorów i podporządkowania Irlandii angielskim monarchom, albo do epoki protestanckich osadników ze Szkocji i północnej Anglii, którzy w XVII wieku otrzymali ziemie skonfiskowane wcześniej przez Anglię, wskutek czego irlandzko­języczni mieszkańcy wyspy zmuszeni byli stać się dzierżawcami gospodarstw stanowiących dotąd ich własność.

Jednak rozdział sagi najczęściej przywoływany w domu przy Slievegallion Drive dotyczył powstania wielkanocnego w 1916 roku, kiedy grupa rewolucjonistów opanowała budynek poczty w Dublinie i proklamowała utworzenie wolnej i niepodległej Republiki Irlandii. Dolours wiele razy słuchała legend o śmiałych bohaterach powstania i o jednym z jego przywódców, wrażliwym poecie Patricku Pearsie.

„Każde pokolenie ludu Irlandii walczyło o swe prawo do życia w wolnym kraju” – mówił Pearse na schodach budynku poczty39. Był nieprzejednanym romantykiem i już jako dziecko marzył, że poniesie śmierć za idee40. Wierzył w oczyszczającą moc „przelanej krwi”41, sławił Chrystusową śmierć dawnych irlandzkich męczenników42. Kilka lat przed powstaniem pisał, że „stare serce ziemi winno być ogrzewane czerwonym winem pól bitewnych”43.

Jego życzenie się spełniło. Po krótkiej chwili chwały bunt został bezlitośnie zdławiony przez brytyjskie władze w Dublinie, a sam Pearse stanął przed sądem wojskowym. Po wyroku skazującym rozstrzelano go wraz z czternastoma towarzyszami44. W 1921 roku po irlandzkiej wojnie o niepodległość zapadła decyzja o podziale wyspy na dwie części. Dwadzieścia sześć hrabstw południowych uzyskało częściową niezależność i utworzyło Wolne Państwo Irlandzkie (później zwane Republiką Irlandii). Pozostałe sześć hrabstw na północy pozostawiono pod rządami Wielkiej Brytanii. ­Price’owie jako zatwardziali republikanie nigdy nie nazywali miejsca, w którym przyszło im żyć, Irlandią Północną – mówili na nie „północ Irlandii”. W napiętej ­atmosferze nawet nazwy własne nabierały politycznego znaczenia.

Kult męczeństwa bywa niebezpieczny dla władzy, więc w Irlandii Północnej rozmaitego rodzaju rytuały pamięci zostały poddane ścisłym regulacjom na mocy Ustawy o flagach i symbolach45. Panował tak silny lęk przed irlandzkim nacjonalizmem, że nawet publiczne pokazanie się z trójkolorową flagą Republiki mogło oznaczać wyrok więzienia. Co roku na Wielkanoc mała Dolours szła do kościoła w odświętnej białej sukience, niosąc pod pachą koszyczek ze święconką, do piersi zaś miała przypiętą wielkanocną lilię dla upamiętnienia stłumionego powstania. Podniecał ją ten rytuał; czuła się jak członkini tajnej ligi buntowników. Nauczyła się dyskretnie zakrywać lilię dłonią za każdym razem, gdy widziała zbliżającego się policjanta46.

Nie miała jednak złudzeń co do ceny, jaką przychodziło płacić ludziom oddanym sprawie. Albert ­Price nigdy nie zobaczył swojego pierwszego dziecka, córeczki, która umarła jako niemowlę, kiedy tkwił za kratkami47. Ciotka Bridie, jedna z sióstr Chrissie, brała w młodości udział w akcjach zbrojnych. Pewnego razu w 1938 roku przenosiła skrzynkę z materiałami wybuchowymi. Nagle doszło do eksplozji48. Wybuch urwał jej obie dłonie, ­oszpecił ją i oślepił. Bridie miała wówczas dwadzieścia siedem lat.

Wbrew ponurym prognozom lekarzy przeżyła, ale do śmierci potrzebowała opieki49. Bez dłoni i oczu nie mogła się przebrać, wydmuchać nosa ani zrobić czegokolwiek samodzielnie. Wiele razy wprowadzała się na dłużej do domu przy Slievegallion Drive. ­Price’owie zapewne jej współczuli, ale przede wszystkim podziwiali jej gotowość poświęcenia życia i zdrowia dla sprawy50. Bridie, wróciwszy ze szpitala, znalazła się w swym maleńkim domu z ubikacją na zewnątrz, bez żadnej renty, bez wsparcia opieki społecznej. Pozostało jej tylko życie w ślepocie51. Mimo to nigdy nie żałowała swej ofiary na rzecz zjednoczenia Irlandii52.

Gdy Dolours i Marian były małymi dziewczynkami, Chrissie wysyłała je na piętro, polecając, by „porozmawiały z ciotką Bridie”53. Kobieta siedziała sama w ciemnej sypialni. Dolours wspinała się po schodach cichutko na palcach, ale Bridie miała bardzo czuły słuch, toteż zawsze wiedziała, że ktoś się zbliża. Bez przerwy paliła. Już jako ośmiolatka Dolours miała za zadanie przypalać ciotce papierosy i wkładać je do jej ust54. Nienawidziła tego obowiązku, uważała to za obrzydliwe55. Gapiła się na ciotkę, intensywnie wpatrywała się w jej twarz56, studiując koszmarne blizny po wybuchu, bo przecież tamta nie mogła odpowiedzieć jej spojrzeniem. Dolours była gadatliwa i jak to dziecko, wypowiadała na głos wszystko, co akurat przyszło jej do głowy. Czasami pytała Bridie: „Czy nie wolałabyś po prostu umrzeć?”57.

Brała kikuty rąk ciotki w swoje maleńkie dłonie i gładziła palcami woskowatą skórę. Bridie nosiła czarne okulary; pewnego razu wypłynęła zza nich łza i stoczyła się po wysuszonym policzku. Dolours zastanawiała się wówczas, jak można płakać, jeśli nie ma się oczu58.

W zimny jasny poranek 1 stycznia 1969 roku grupa studentów zebrała się pod ratuszem przy placu Donegall w centrum Belfastu59. Zamierzali wyruszyć w kilkudniowym, przeszło stukilo­metrowym marszu do Derry, żeby zaprotestować przeciwko systemowej dyskryminacji katolików w Irlandii Północnej. Podział wyspy spowodował chorą sytuację: w Irlandii istniały dwie główne grupy religijne, między którymi zawsze dochodziło do napięć, i teraz każda uważała się za uciskaną mniejszość. Katolicy byli większością w Republice Irlandii, ale w Irlandii Północnej liczbowo dominowali protestanci, stanowiący milion spośród półtora miliona mieszkańców. Północnoirlandzcy katolicy doświadczali silnej dyskryminacji60: nie mieli dostępu do dobrych miejsc pracy, nie przydzielano im dobrych mieszkań, oprócz tego zostali pozbawieni odpowiedniej reprezentacji politycznej, dzięki której mogliby poprawić swój los. Po podziale wyspy prowincja stworzyła własny ustrój, którego sercem pozostawała siedziba parlamentu w Stormont na obrzeżach Belfastu. Przez pół wieku ani jeden katolik nie piastował wysokiego stanowiska w północno­irlandzkiej administracji61.

Nie mogąc zdobyć pracy w przemyśle stoczniowym ani w żadnych atrakcyjnych zawodach, katolicy często decydowali się na emigrację i wyjeżdżali do Anglii, Ameryki lub Australii. W katolickich rodzinach w Irlandii Północnej rodziło się dwukrotnie więcej dzieci niż w rodzinach protestanckich, ale w ciągu trzech dekad poprzedzających studencki marsz do Derry tak wiele osób opuściło kraj, że populacja katolików wcale się nie zwiększyła62.

Młodzi demonstranci uważali, że w Irlandii Północnej wykształcił się system podobny do dyskryminacji rasowej w Stanach Zjednoczonych, toteż wzorowali się na amerykańskim ruchu na rzecz praw obywatelskich63. Uważnie przestudiowali historię marszu z Selmy do Montgomery w Alabamie, zorganizowanego w 1965 roku przez Martina Luthera Kinga. Wyruszyli z Belfastu odziani w budrysówki, trzymali się pod ramiona i nieśli plakaty z napisami: „Marsz na rzecz praw obywatelskich” oraz „Zwycięstwo będzie nasze!”64.

Wśród maszerujących była też Dolours ­Price. Dołączyła do protestu razem ze swoją siostrą Marian. Miała osiemnaście lat65, co czyniło ją jedną z młodszych uczestniczek (większość osób stanowili studenci). Wyrosła na niesamowicie piękną dziewczynę o kasztanowych włosach, błękitnozielonych oczach i jasnych rzęsach. Z młodszą Marian były nierozłączne. W Andersonstown wszyscy mówili o nich „córki Alberta”66. Niekiedy zdawało się, że są bliźniaczkami. Zwracały się do siebie per „Dotes” i „Mar”67, spały w jednym łóżku68. Dolours była ekstrawertyczna, asertywna i niepokorna, czasem wręcz nieco bezczelna, marsz upływał więc jej i Marian na nieustannych hałaśliwych pogawędkach. Śmiały się perliście69 i co chwila ripostowały komuś ze śpiewnym belfasckim akcentem70, nieco wygładzonym w surowej szkole dla dziewcząt pod wezwaniem Świętego Dominika.

Dolours i Marian ­Price

Źródło: autor nieznany

Dolours opisywała później swoje dzieciństwo jako „czas indoktrynacji”71, od zawsze miała jednak niezależny umysł i nie trzymała języka za zębami, więc jako nastolatka zaczęła kwestionować wpajane jej dogmaty. Były lata sześćdziesiąte; zakonnice ze Świętego Dominika próbowały wprawdzie stawiać tamę fali zmian kulturowych przetaczającej się przez świat, ale ich trud okazał się daremny. Dolours lubiła rock’n’rolla. Inspirował ją Che Guevara, przystojny argentyński rewolucjonista, towarzysz broni Fidela Castro72. Gdy został zastrzelony przez boliwijską armię, na dowód, że zginął, odrąbano mu dłonie, co przywodziło na myśl ciotkę Bridie; męczeńska śmierć zapewniła Guevarze wyjątkowo trwałe miejsce w panteonie bohaterów Dolours.

Mimo to, w miarę jak nasilały się napięcia między katolikami a protestantami w Irlandii Północnej, dziewczyna nabierała przekonania, że walka zbrojna, za którą opowiadali się jej rodzice, nie pasuje już do obecnych czasów i stanowi relikt przeszłości. ­Albert ­Price miał nie lada talent krasomówczy73. Często obejmował rozmówcę ramieniem, trzymając w drugiej dłoni nieodłącznego papierosa, objaśniał wydarzenia historyczne, sypał anegdotami i czarował. Każdego potrafiłby przekabacić. Jego własna córka Dolours okazała się jednak trudną przeciwniczką. „Weźmy IRA – mówiła ojcu. – Spróbowaliście, ale się wam nie udało!”74

Owszem, historia IRA była pod wieloma względami historią porażki. Patrick Pearse miał co prawda rację, gdy mówił, że każde pokolenie próbuje buntu, lecz u schyłku lat sześćdziesiątych Irlandzka Armia Republikańska od dłuższego czasu de facto nie funkcjonowała. Starszawi faceci nadal organizowali sobie weekendowe musztry na terenie Republiki Irlandii i ćwiczyli strzelanie do celu z ledwie sprawnej broni pozostałej po dawnych kampaniach, nikt jednak nie traktował ich poważnie. Wyspa wciąż była podzielona, sytuacja katolików się nie poprawiała. „Ponieśliście klęskę75 – powtarzała ojcu Dolours i dodawała: – Istnieje inna droga”.

Zaczęła uczęszczać na zebrania Demokracji Ludowej76, nowej organizacji politycznej, odbywające się w sali na kampusie Queen’s University. Opowiedziała się za socjalizmem, podobnie jak Che Guevara i jak wiele osób uczestniczących później w marszu do Derry. Konflikt między protestantami a katolikami uznała za szkodliwą zasłonę dymną77. W istocie przecież protestanci z klasy pracującej, choć byli w lepszej sytuacji niż katolicy, także musieli borykać się z bezrobociem. Ich paskudne domy przy Shankill ­Road w Belfaście też miały ubikacje na zewnątrz. Gdyby tylko zrozumieli, że ich życie stanie się lepsze w zjednoczonej i socjalistycznej Irlandii, odwieczna bezsensowna niezgoda wreszcie by ustała.

Jednym z przywódców marszu był Eamonn McCann, cokolwiek nieokrzesany, wyszczekany socjalista z Derry. Dolours poznała go na marszu i natychmiast się z nim zaprzyjaźniła78. McCann wielokrotnie przypominał protestującym, żeby nie potępiali protestanckich robotników. „To nie oni są naszymi wrogami, ale wyzyskiwacze w garniturach po trzydzieści gwinei – podkreś­lał. – Ludzie w kombinezonach roboczych są ofiarami systemu, krzywdzą ich unionistyczni obszarnicy i przemysłowcy”79. Protes­tanccy robotnicy, mówił, są po naszej stronie. Po prostu jeszcze nie zdają sobie z tego sprawy.

Irlandia to niewielka wyspa; w najszerszym miejscu liczy niespełna trzysta kilometrów. Wystarczy jedno popołudnie, by dojechać z jednego wybrzeża na drugie. Marsz studentów trwał jednak kilka dni, a od chwili, gdy wyruszył z placu Donegall, zakłócali go kontrdemonstranci: protestanccy „unioniści”, nieprzejednanie lojalni wobec brytyjskiej korony. Przewodził im krępy czterdziestoczterolatek o odstających uszach nazwiskiem Ronald Bunting, nauczyciel matematyki w liceum i były oficer Armii Brytyjskiej, nazywany przez swych ludzi Majorem. Niegdyś miał całkiem postępowe poglądy80, przeszedł jednak na stronę zajadle antykatolickiego pastora Iana Paisleya po tym, jak ten opiekował się jego umierającą matką. Bunting należał do Zakonu Orańskiego, protestanckiego bractwa, które od dawna budowało swą tożsamość na niechęci do katolików, i wraz ze swoimi zwolennikami próbował zakłócić marsz. Ludzie Majora, zgromadzeni pod brytyjskim Union Jackiem, poszturchiwali protestujących, wygwizdywali ich, próbowali wyrywać studentom transparenty. W pewnym momencie dziennikarz relacjonujący wydarzenie spytał Buntinga, czy nie lepiej byłoby po prostu zostawić maszerujących w spokoju i ich zignorować.

„Nie wolno ignorować diabła, bracie” – odparł Bunting81.

Niewątpliwie kierował się uprzedzeniami, ale przecież nie on jeden. Terence O’Neill, szef podległego Wielkiej Brytanii rządu Irlandii Północnej, deklarował: „Protestanci czują przede wszystkim obawę, że katolicy mnożą się w szybkim tempie i zdominują ich liczebnie”82. Nikt nie miał przy tym pewności, czy gdyby tak się stało, Londyn przyszedłby z pomocą. Wielu Brytyjczyków ledwie zdawało sobie sprawę z istnienia narowistej prowincji u wybrzeży Szkocji. Nie brakowało też takich, którzy chętnie pozbyliby się Irlandii Północnej – wszak Wielka Brytania już od paru dekad wycofywała się z coraz to kolejnych kolonii. Pewien angielski dziennikarz pisał w tamtym okresie, że północno­irlandzcy unioniści są „bardziej brytyjscy niż Brytyjczycy, którzy zresztą mają ich gdzieś”83. „Lojaliści”, czyli szczególnie żarliwi unioniści, uważali się z tego powodu za prawdziwych obrońców zagrożonej tożsamości narodowej. Jak pisał Rudyard Kipling w wierszu Ulster z 1912 roku: „Albowiem w ostatecznym rozrachunku / Śmierć czeka nas, jeżeli się ugniemy”84.

Major Bunting miał jeszcze jeden szczególny powód, by traktować marsz jako zagrożenie: wśród rozmamłanych demonstrantów śpiewających hippisowskie piosenki i niosących podniosłe hasła na sztandarach szedł jego syn Ronnie85, student Queen’s University86, chłopak z długimi bokobrodami, który radykalnej polityce poświęcił się latem 1968 roku. Nie był jedynym uczestnikiem marszu pochodzącym z protestanckiej rodziny. Ba, wśród protestantów istniała długa tradycja popierania niepodległości Irlandii: do grona bohaterów republikanizmu zaliczał się chociażby Wolfe Tone, który w 1798 roku stanął na czele krwawego powstania przeciwko brytyjskim rządom. Ronnie musiał jednak znosić fakt, że jego ojciec zorganizował irytującą kontrę i zwołał napastliwych lojalistów pokrzykujących antykatolickie wyzwiska przez megafon. Chłopak mamrotał ze wstydem do przyjaciół: „To mój stary, robi z siebie kretyna”87. Edypalny konflikt zdawał się dodatkowo umacniać zaciekłość obu Buntingów88.

Ronnie, podobnie jak siostry ­Price, należał do Demokracji Ludowej. Miał obawy co do marszu do Derry; podczas jednego z zebrań wyraził opinię, że lepiej go sobie odpuścić, bo może się wydarzyć „coś złego”89. Doświadczenie potwierdzało tego rodzaju obawy: wiele wcześniejszych protestów zostało brutalnie stłumionych przez policję. Jeszcze przed podziałem kraju wprowadzono tak zwaną Ustawę o specjalnych prerogatywach, na mocy której w Irlandii Północnej panował de facto permanentny stan wyjątkowy90. Rząd mógł zakazywać organizowania spotkań i zgromadzeń, zabraniał określonego rodzaju przemówień i wystąpień publicznych, służby miały prawo przeprowadzać rewizje i aresztować ludzi bez nakazu, przy czym areszt mógł przeciągać się w nieskończoność. W szeregach Królewskiej Policji Ulsteru dominowali protestanci. Istniały też zbrojne siły pomocnicze zwane Oddziałami Specjalnymi B, składające się z unionistów, często zagorzałych antykatolików. Jeden z pierwszych członków Oddziałów Specjalnych B następująco podsumowywał proces werbunku: „Potrzebowałem ludzi, im byli młodsi i bardziej agresywni, tym lepiej”91.

Trasa marszu biegła przez protestanckie wsie, będące przyczółkami unionistów. Za każdym razem demonstrantom stawała na drodze jakaś grupa miejscowych mężczyzn z kijami w dłoniach. Policjanci eskortujący marsz nakazywali wówczas studentom obejść wieś dokoła92. Część ludzi Majora Buntinga nie odstępowała ich i nieustannie próbowała sprowokować. Jeden z kontrmanifestantów niósł wielki bęben lambeg, którego złowieszcze dudnienie rozlegało się wśród zielonych wzgórz i wiosek, wzywając krzepkich unionistów na odsiecz93.

Studenci byli przygotowani na bezpośrednie starcie. Niektórzy wręcz marzyli, że do niego dojdzie94. Uczestnicy marszu w Selmie zostali zaatakowani przez policję i fakt, że ludzie zobaczyli w telewizji brutalność mundurowych, w niemałym stopniu przyczynił się do zmiany nastrojów społecznych95. Ludzie idący do Derry wierzyli, że pokojowy protest może zaradzić nawet najgorszej niesprawiedliwości. Był rok 1969; zdawało się wówczas, że młodzi zmienią świat. Może w Irlandii Północnej udałoby się wytyczyć na nowo linie podziałów – zamiast konfliktu katolików z protestantami albo republikanów z unionistami nastałby czas walki młodszych przeciwko starszym, walki sił nowego porządku przeciwko siłom przeszłości?

Czwartego, ostatniego dnia marszu na skrzyżowaniu kilkanaście kilometrów od Derry jeden z demonstrantów ostrzegł przez megafon: „Mogą obrzucić nas kamieniami”. Zanosiło się na kłopoty. Odkąd marsz wyruszył z Belfastu, przyłączyło się do niego więcej młodych ludzi i teraz drogę wypełniały setki demonstrantów. Człowiek z megafonem zawołał: „Jesteście świadomi, że może się wam stać krzywda?”96.

Maszerujący odkrzyknęli chórem: „Jesteśmy!”.

Poprzedniej nocy, kiedy studenci spali pokotem na podłodze w domu ludowym w wiosce Claudy, Major Bunting zebrał swoich ludzi w Derry (czy też w Londonderry, sam bowiem, jako unionista, posługiwał się właśnie taką nazwą)97. Kilkuset podnieconych lojalistów zjawiło się na „spotkaniu modlitewnym” w Guildhall, potężnym kamiennym gmachu z witrażami, wznoszącym się nad rzeką Foyle. Ian Paisley już czekał tam na swoją trzódkę.

Paisley – radykał, idol zaciekłych lojalistów, był synem pastora baptysty. Kształcił się w niszowym ewangelikalnym kolegium w Walii, po czym założył własny ekstremistyczny Kościół. Miał ponad metr dziewięćdziesiąt wzrostu, wąskie oczy, włosy zaczesane do tyłu i nieco krzywe zęby; podczas kazań i przemówień lubił opierać się o mównicę i z drżącą żuchwą pomstować na „rzymskokatolickie monstrum”98. Watykan i Republika Irlandii, twierdził, działały w zmowie, knuły tajny spisek mający na celu obalenie rządu w Irlandii Północnej. Katolicy pomału rośli w siłę, rodziło się ich coraz więcej i wkrótce mieli stać się niczym „tygrys, gotów rozszarpać swą ofiarę na strzępy”.

Podżegał swoich wielbicieli do wszczynania zamętu w katolic­kich dzielnicach. Gdzie tylko się pojawiał, tam od razu dochodziło do zamieszek. Pokrzykiwał basem, że katolicy to ścierwo, że „mnożą się jak króliki, jak szczury”99. Nieustannie próbował wzmacniać podziały i z czasem stał się arcymistrzem podburzania tłumów. Był tak odstręczający, do tego stopnia nie krył się z uprzedzeniami, że część republikanów doszła do wnios­ku, że zasadniczo z punktu widzenia ich sprawy taki oponent to całkiem dobra rzecz. „Po co zabijać Paisleya? – mawiała Chrissie, matka Dolours ­Price. – Przecież odwala dla nas świetną robotę”100.

Większość mieszkańców Derry stanowili katolicy, ale dla lojalistów miasto pozostawało pomnikiem protestanckiego oporu. W 1689 roku protestancka armia wierna nowemu królowi Anglii Wilhelmowi Orańskiemu zdołała przetrwać oblężenie urządzone przez katolickie wojska Jakuba II. Gdzie indziej tak dawne wydarzenie zasługiwałoby co najwyżej na tablicę pamiątkową, ale nie w Derry, gdzie każdego roku protestanci organizowali marsz dla uczczenia zwycięstwa sprzed stuleci. Gdy zaś do miasta zbliżała się grupa pokojowych studentów, Paisley i Bunting powtarzali swym ludziom, że to w istocie powtórka napaści urządzonej przez Jakuba101.

Mówią o prawach obywatelskich, grzmiał Paisley, udają pokojowych demonstrantów, lecz tak naprawdę są „zakamuflowanymi bojownikami IRA”. Przypomniał swym zwolennikom, jak Londonderry stawiło czoła papieskim najeźdźcom, i gromkim głosem spytał, czy są gotowi raz jeszcze bronić miasta. Rozległy się okrzyki: „Alleluja!”. Swoim zwyczajem Paisley rozniecił gniew słuchaczy, po czym opuścił miejsce wydarzeń, zanim jeszcze ciśnięto pierwszy kamień. Jednak jego wierny adiutant Major Bunting polecił tłumowi, by każdy, kto pragnie uczynić „męską rzecz”102, wyposażył się w „takie uzbrojenie obronne, jakie tylko uzna za stosowne”.

W mroku tamtej nocy na polach przy drodze do Derry miejscowi zaczęli gromadzić arsenały kamieni103. Pewien farmer pożyczył im nawet ciągnik, żeby ułatwić tę pracę. Nie były to bynajmniej małe kamyczki, ale solidnej wielkości odłamki skały prosto z kamieniołomu. Ich stosy, ułożone w kilku różnych miejscach, miały posłużyć w zasadzce.

Ostatniego ranka marszu Eamonn McCann przypomniał Do­lours i innym uczestnikom: „Od początku mówiliśmy, że nie będziemy stosować przemocy. Dziś nasze postanowienie zostanie poddane próbie”104. Marsz znów ruszył, pomału, z narastającym niepokojem. Demonstranci szli wąską drogą między wysokimi żywopłotami. Zbliżali się do starego kamiennego mostu Burntollet, łączącego brzegi rzeki Faughan. Nagle na stromym wzgórzu za żywopłotem pojawiła się jakaś samotna postać. Był to mężczyzna; na ramieniu miał białą opaskę, wymachiwał rękami, najwyraźniej wysyłając w ten sposób jakieś skomplikowane sygnały. Przypominał matadora, który przyzywa niewidzialnego byka105. Wkrótce dołączyli do niego inni106: krzepcy młodzieńcy wyłaniali się zza grzbietu wzgórza, zbierali się w niewielkie grupki, wpatrywali się w maszerujących. Drogą szło kilkaset osób. Żywo­płoty uniemożliwiały im ucieczkę. A mężczyzn na wzgórzach przybywało i każdy miał białą opaskę na ramieniu. Aż wreszcie poleciały pierwsze kamienie.

Bernadette Devlin, przyjaciółka Dolours i jedna z organizatorek marszu, miała wrażenie, że pociski wręcz „przesłoniły niebo”107. Ze ścieżek łączących się z drogą, po której szli demonstranci, wypadli młodzi mężczyźni i chłopcy, całe tuziny108. Cis­kali kamieniami, cegłami, butelkami po mleku. Niektórzy zajęli wzgórza wznoszące się nad drogą, inni ukryli się za żywopłotami, jeszcze inni stłoczyli się, próbując odciąć demonstrantom dostęp do mostu. Część ludzi idących na czele marszu ruszyła pędem w kierunku rzeki, inni cofnęli się, by uniknąć kamieni. Dolours i Marian utknęły pośrodku109.

Przelazły przez żywopłot110, ale kamienie wciąż nadlatywały. Do tego mężczyźni zbiegali ze wzgórz i rzucali się na demonstrantów. Dolours pomyślała, że wygląda to jak scena ataku Indian z hollywoodzkiego westernu111. Kilku napastników miało na głowach kaski motocyklowe112. Nadciągali, wymachując kijami, łomami, gazrurkami113. Niektórzy mieli ze sobą pałki nabite gwoździami i boleśnie ranili demonstrantów. Ci próbowali się osłaniać, naciągając płaszcze na karki i głowy. Potykając się, uciekali na ślepo, po omacku, chwytali się jeden drugiego114.

Zasadzka przy moście Burntollet

Źródło: autor nieznany

Demonstranci, którzy wbiegli na pola, byli bici i kopani, aż do nieprzytomności115. Ktoś uzbrojony w łopatę walnął młodą dziewczynę w głowę116. Dwóch fotoreporterów poturbowano i obrzucono kamieniami. Tłum zabrał im klisze; usłyszeli, że jeśli kiedykolwiek spróbują tu wrócić, zostaną zabici117. A w środku tego całego zamętu Major Bunting, teraz w roli feldmarszałka, machał ramionami niczym dyrygent118. Rękawy płaszcza miał poplamione krwią119. Wyrwał jednemu z demonstrantów transparent, który chwilę później został podpalony.

Młodzi demonstranci nie stawiali oporu – przysięgali przecież, że nie uciekną się do przemocy, i zamierzali dotrzymać tej obietnicy120. Dolours ­Price znów przedostała się do swoich towarzyszy. Wielu z nich miało paskudnie porozcinane twarze. Krew zalewała im oczy. Dziewczyna wbiegła do rzeki, rozchlapując lodowatą wodę121. W oddali widziała demonstrantów spychanych z mostu122. Poczuła, że walczy z nurtem, i w tym momencie jej wzrok napotkał spojrzenie jednego z napastników. Mężczyzna trzymał pałkę. Dolours przez resztę życia powracała wspomnieniami do tamtej chwili. Ujrzała oczy zamglone nienawiścią123. Wpatrzyła się w nie i zdała sobie sprawę, że są zupełnie puste124.

W końcu oficer Królewskiej Policji Ulsteru wszedł do rzeki i zakończył starcie. Dolours uchwyciła się jego płaszcza i nie chciała puścić125. Kiedy krzepki gliniarz prowadził ją w bezpieczne miejsce, zrozumiała przerażającą rzecz. Tamtego dnia maszerującym towarzyszyły dziesiątki policjantów, którzy jednak nic nie zrobili. W ogóle nie próbowali interweniować. Mówiono później, że napastnicy nosili na ramionach białe opaski, by policjanci mogli odróżnić ich od demonstrantów126. Co więcej, wśród ludzi Majora Buntinga nie zabrakło członków Oddziałów Specjalnych B, czyli sił pomocniczych policji127.

W drodze do szpitala Altnagelvin w Derry Dolours rozpłakała się przytłoczona dziwną mieszanką ulgi, frustracji i rozczarowania128. Gdy razem z Marian wróciły wreszcie do Belfastu i stanęły całe posiniaczone na progu niewielkiego domu przy Slievegallion Drive, Chrissie ­Price wysłuchała, co miały do powiedzenia, a na koniec zadała tylko jedno pytanie: „Czemu w takim razie nie próbowaliście im odpłacić?”129.

3Ewakuacja

Po Jean McConville pozostało niewiele śladów. Zniknęła w bardzo chaotycznym okresie. Jej dzieci były jeszcze małe, większość z nich dopiero zaczynała gromadzić pierwsze wspomnienia. Zachowała się jednak fotografia Jean zrobiona przed domem rodzinnym we wschodnim Belfaście w połowie lat sześćdziesiątych130. Kobieta stoi z trójką swoich dzieci, jej mąż Arthur kuca na pierwszym planie. Jean patrzy w obiektyw. Ręce ma złożone na piersi, usta rozciągnięte w uśmiechu, mruży oczy oślepiona słońcem. Fotograf uchwycił też pewien szczegół, przywoływany później przez kilkoro jej synów i córek, a mianowicie niebieską agrafkę, którą zawsze miała przypiętą do ubrania, bo przecież dzieci nagminnie gubiły guziki albo potrzebowały szybkiej pomocy. Agrafka była jej znakiem rozpoznawczym131.

Urodziła się w 1934 roku jako Jean Murray. Jej rodzice Thomas i May byli protestantami ze wschodniego Belfastu, szarego miasta kominów, sadzy i iglic kościelnych, z jednej strony opar­tego o zbocze płaskiej zielonej góry, z drugiej zaś o zatokę Belfast Lough. Działały tam zakłady tkackie i fabryki tytoniu oraz stocznia. Identyczne ceglane domki robotnicze ciągnęły się długimi rzędami. Murrayowie mieszkali przy Avoniel ­Road, nieopodal stoczni Harland & Wolff, w której zbudowano Titanica132. Ojciec Jean miał tam pracę133; każdego ranka przyłączał się do wielotysięcznej procesji robotników, zmierzającej w stronę zakładu, a wieczorem szedł razem z nią w kierunku domu134. Gdy wybuchła II wojna światowa, belfasckie zakłady tkackie produkowały miliony mundurów, w stoczni zaś budowano okręty marynarki wojennej. Aż naraz pewnej nocy w 1941 roku, krótko przed siódmymi urodzinami Jean, rozległy się syreny przeciwlotnicze. Eskadry bombowców Luftwaffe nadleciały na wybrzeże, zrzucając bomby zapalające i miny morskie na spadochronach135. Stocznia Harland & Wolff stanęła w ogniu.

Jean McConville z Robertem, Helen i Archiem oraz mężem Arthurem

Źródło: autor nieznany

Zapewnianie dziewczynkom wykształcenia nie uchodziło w robotniczym Belfaście za priorytet i gdy Jean miała czter­naście lat, przerwała naukę, by szukać pracy. Zatrudniła się jako służąca u katolickiej wdowy mieszkającej niedaleko przy Holywood Road136. Wdowa nazywała się Mary McConville i miała dorosłego syna, jedynaka imieniem Arthur, który służył w armii brytyjskiej. Był dwanaście lat starszy od Jean i sporo od niej wyższy – ona mierzyła ledwie metr pięćdziesiąt wzrostu, i to w butach137. Arthur pochodził z rodziny z długimi tradycjami wojskowymi. Chętnie raczył ją opowieściami o tym, jak podczas wojny walczył w ­Birmie z Japończykami138.

Zakochali się w sobie, choć dzieliło ich wyznanie, co oczy­wiście nie uszło uwadze ich rodzin. W latach pięćdziesiątych napięcia na tle religijnym były co prawda nieco słabsze niż wcześniej, ale „związki mieszane” stanowiły rzadkość139. Wynikało to nie tylko z lojalności wobec własnej grupy. Protestanci i katolicy trzymali się osobno i żyli w zamkniętych światach140, mieszkali w różnych dzielnicach, uczęszczali do różnych szkół, wykonywali różne zawody, chadzali do różnych pubów. Kiedy Jean zatrudniła się u matki Arthura, przekroczyła linię podziału141. Była pracodawczyni nie umiała zaakceptować związku dziewczyny z jej synem. (Matka Jean zapewne też miała swoje zastrzeżenia, lecz ostatecznie pobłogosławiła związek. Za to jeden z braci Jean, członek Zakonu Orańskiego, spuścił siostrze ciężkie lanie)142.

Młodzi uciekli w 1952 roku do Anglii143, wzięli tam ślub i zamieszkali w bazie wojskowej. Pięć lat później wrócili i wprowadzili się do matki Jean. Ich pierwsza córka Anne urodziła się z rzadką chorobą genetyczną i większość życia spędziła w szpitalu. Wkrótce na świat przyszły kolejne dzieci: Robert, Arthur (zwany Archiem), Helen, Agnes, Michael (wszyscy mówili na niego „Mickey”), Thomas (Tucker), Susan i wreszcie bliźniaki Billy i Jim. W małym domku przy Avoniel ­Road gnieździło się trzynaście osób144. Na dole od frontu mieścił się niewielki salon, z tyłu była kuchnia wyposażona w piec i kran z zimną wodą. Ubikacja znajdowała się na zewnątrz w podwórzu.

W 1964 roku Arthur zakończył służbę wojskową, przeszedł na emeryturę i założył niewielką firmę zajmującą się budowlanką i naprawami, jednak o zlecenia było trudno145. Potem znalazł pracę w zakładach Sirocco, ale wylano go, kiedy szef zorientował się, że Arthur jest katolikiem. Na jakiś czas zaczepił się przy produkcji lin146. Dzieci wspominały ten okres (z którego pochodzi opisane wcześniej zdjęcie) jako szczęśliwe interludium. Owszem, w domu się nie przelewało, ale tak przecież wyglądało typowe dzieciństwo w robotniczym Belfaście. Mali McConville’owie mieli przynajmniej oboje rodziców, życie wydawało się stabilne.

Ale były to lata sześćdziesiąte, czas, gdy stopniowo nasilała się wzajemna wrogość między katolikami a protestantami. Kiedy członkowie dzielnicowego oddziału Zakonu Orańskiego urządzali latem swoje triumfalne pochody, celowo na punkt zbiórki wybierali ulicę przed domem McConville’ów147. Ian Paisley od lat wzywał braci protestantów, by wytropili i wygnali katolików żyjących w sąsiedztwie. „Mieszkańcy Shankill ­Road, cóż czynicie?! – pokrzykiwał. – Czy wiecie, kto mieszka pod numerem 425?! Ludzie papieża, ot co!”148. W istocie dokonywał czys­tek etnicznych, ale w skali detalicznej, nie hurtowej. Wymieniał kolejne adresy – Aden Street 56, Crimea Street 38, wspominał o właścicielach miejscowej lodziarni – wskazując tym samym „sługusów papieża”, agentów Rzymu, których koniecznie należy przepędzić. W domu przy Avoniel ­Road nie było telewizora149, ale Jean z Arthurem odwiedzali sąsiadów i oglądali u nich wieczorne wiadomości. Ruch na rzecz praw obywatelskich budził się do życia, w Irlandii Północnej coraz częściej dochodziło do zamieszek, a McConville’owie czuli narastający niepokój.

W 1969 roku, kiedy rozpętało się piekło, Michael McConville miał osiem lat. Każdego lata w Derry lojalistyczne bractwo o nazwie Terminatorzy organizowało marsz dla uczczenia młodych protestantów, którzy w 1688 roku zamknęli bramy miasta przed katolicką armią Jakuba II. Odprawiano przy tym tradycyjny rytuał: chłopcy wspinali się na mury otaczające Derry i ciskali pensówkami w domy w Bogside, katolickim getcie. Jednak w 1969 roku katolicy postanowili potraktować to jako zaczepkę i wybuchły brutalne zamieszki, określone później mianem bitwy o Bogside150.

Wieści o starciach dotarły do Belfastu i wkrótce przemoc rozprzestrzeniła się niczym zaraza. Bandy młodych protestantów wdzierały się do katolickich dzielnic, wybijały szyby w oknach i podpalały domy. Katolicy kontratakowali, ciskając kamieniami, butelkami i koktajlami Mołotowa. Królewska Policja Ulsteru oraz Oddziały Specjalne B zainterweniowały, ale skupiły się głównie na pacyfikowaniu katolickich bojowników. Na przemoc ze strony lojalistów służby nie reagowały; funkcjonariusze stali tylko z założonymi rękami i patrzyli (tak przynajmniej twierdzili katolicy). W katolickich dzielnicach wkrótce wyrosły więc barykady, mające zapewnić ludziom bezpieczeństwo. Mieszkańcy uprowadzali autobusy dowożące dzieci do szkoły, kradli furgonetki piekarzy i przewracali je na bok, by blokować ulice i wznosić fortyfikacje. Młodzi katolicy wyrywali kostkę brukową i ciskali nią w policjantów151. Zaniepokojona policja rzuciła do akcji przysadziste wozy opancerzone nazywane świniami. Toczyły się one ciężko po wąskich ulicach, wieżyczki strzelnicze obracały się czujnie na wszystkie strony. Niekiedy o stalowe pancerze uderzały koktajle Mołotowa i płonąca błękitnym płomieniem benzyna rozlewała się niczym białko z rozbitej skorupki jajka152.

Zdarzały się chwile poetyckiej anarchii. Buldożer pozostawiony na placu budowy został podwędzony przez parę dzieciaków, które ruszyły wesoło przez zachodni Belfast, pośród wiwatów i radosnych okrzyków okolicznych mieszkańców. W pewnym momencie chłopcy stracili kontrolę nad potężną maszyną i uderzyli w słup telegraficzny. Wtedy ktoś natychmiast cisnął w buldożer butelką z benzyną i w górę buchnęły płomienie153.

Gangi lojalistów wzięły się za przeczesywanie Bombay Street, Waterville Street, Kashmir ­Road i innych katolickich okolic154. Sypało się szkło okienne, koktajle Mołotowa wpadały do pomieszczeń, setki domów zostały zniszczone i zupełnie wypatroszone. Ludzie lądowali na ulicy. Mieszkańcy Belfastu zabijali deskami drzwi i okna, jak gdyby szykowali się na nadejście huraganu155. Należało odsunąć meble na środek salonu, żeby w razie czego nie zajęły się ogniem, po czym przywarować z innymi domownikami w kuchni na tyłach. Dziadkowie i babcie ściskali w dłoniach różańce156. Pozostawało tylko przeczekać panujący chaos.

Tamtego lata w Belfaście blisko dwa tysiące rodzin uciekło z domów157. W ogromnej większości byli to katolicy. Populacja miasta liczyła około trzystu pięćdziesięciu tysięcy ludzi158; w nadchodzących latach aż dziesięć procent mieszkańców zdecydowało się na przenosiny w inne miejsce159. Bywało, że pod dom nadciągał tłum liczący nawet sto osób i wyrzucał lokatorów na bruk160. Ale niekiedy wystarczyła wsunięta przez otwór na listy wiadomość, że mieszkańcy domu mają godzinę, żeby się wynieść161. Rodzina upychała się w samochodzie – nawet po osiem osób naraz – i jechała na drugi koniec miasta w poszukiwaniu bezpiecznego schronienia162. Tysiące katolików tłoczyło się na dworcu kolejowym. Stali się uchodźcami czekającymi na pociąg, który zabierze ich na południe, do Republiki Irlandii163.

Nie minęło wiele czasu, a tłum przyszedł też po McConville’ów. Ludzie z okolicy odwiedzili Arthura i kazali mu się zabierać. Wymknął się w nocy i ukrył w domu matki164. Jean i dzieci z początku zostali u siebie w nadziei, że przemoc zelżeje, ostatecznie jednak także musieli uciekać, zabierając tylko tyle dobytku, ile zmieściło się w taksówce165.

Jechali przez odmienione miasto. Widzieli ciężarówki pędzące to w jedną, to w drugą stronę, załadowane meblami, które ludzie zdołali zabrać podczas wyprowadzki. Na ulicach mężczyźni dźwigali leciwe sofy i szafy, na skrzyżowaniach płonęły samochody166. Ze zgliszcz podpalonych szkół unosił się dym, a jego kłęby zasnuwały całe niebo. Zniszczono sygnalizację świetlną, więc kierowaniem ruchem musieli zająć się na ochotnika zwykli ludzie167. Katolicy przechwycili sześćdziesiąt autobusów i zrobili z nich barykady uliczne. Wszędzie walał się gruz i okruchy rozbitego szkła, nazwane przez pewnego poetę belfasckim confetti168.

Ale pośród tej jatki twardzi obywatele miasta znaleźli sposoby, by się przystosować i żyć dalej. Kiedy na jakiś czas cichły strzały, drzwi domów uchylały się ostrożnie i kobiety w okularach w rogowej oprawie wystawiały nos, by sprawdzić, czy jest bezpiecznie. A potem zakrywszy chustką lokówki na głowie, wychodziły wyprostowane, odziane w swe zwykłe płaszcze, i ruszały przez strefę wojenną do sklepu po zakupy169.

Taksówkarz wiozący Jean McConville i jej dzieci ze strachu odmówił zapuszczania się poza Falls ­Road. Resztę rzeczy rodzina musiała przenieść pieszo, aż do domu matki Arthura170. Na dłuższą metę nie było to jednak odpowiednie miejsce. Mary McConville, częściowo ociemniała171, miała tylko jedną sypialnię, poza tym nadal nie aprobowała faktu, że jej dawna służąca poślubiła jej syna, toteż zupełnie się z Jean nie dogadywały. W okolicy często wywiązywały się strzelaniny. Dom sąsiadował od podwórza z tartakiem; gdyby doszło tam do pożaru, ogień mógłby się szybko rozprzestrzenić172. Rodzina znowu się więc przeniosła, tym razem do katolickiej szkoły przerobionej na tymczasowy schron. Nocowali na podłodze w jednej z sal lekcyjnych.

Władze mieszkaniowe Belfastu organizowały prowizoryczne domy dla tysięcy ludzi, którzy nagle stali się uchodźcami we własnym mieście. Po pewnym czasie McConville’om przydzielono nowo zbudowany domek, ale na miejscu okazało się, że nielegalnie wprowadziła się tam już inna rodzina. Nie było to nic niezwykłego: wielu wypędzonych gnieździło się gdzie popadło173, katolicy zajmowali domy porzucone przez protestantów, protestanci przenosili się do lokali porzuconych przez katolików. W drugim domku McConville’owie napotkali dokładnie ten sam problem co poprzednio: znów zastali inną rodzinę, która kategorycznie odmówiła wyprowadzki. Przy Divis Street budowano nowe domy tymczasowe. Arthur McConville uparł się, że tym razem będzie towarzyszył robotnikom aż do zakończenia pracy, żeby nikt nie zdążył go uprzedzić i zająć przydzielonego mu lokalu174.

Dom był skromny – cztery pokoje, ubikacja na zewnątrz – niemniej jednak McConville’owie mieli teraz coś naprawdę własnego. Zachwycona Jean natychmiast poszła kupić materiał na zasłony175. Rodzina mieszkała tam do lutego 1970 roku, kiedy zaproponowano im stałe mieszkanie na nowym osiedlu Divis Flats, budowanym już od ładnych paru lat. Tamtejsze wieżowce zdążyły już nabrać ciała. Ich cień padał na całą okolicę.

Divis Flats pomyślano jako wizję przyszłości176. Osiedle zostało wzniesione w latach 1966–1972 w ramach programu „likwidowania slumsów”. Stare dzielnice pełne domów, w których gnieździło się zbyt dużo ludzi, na przykład Pound Loney, zrównano z ziemią. Na ich miejsce powstało dwanaście połączonych ze sobą bloków, łącznie osiemset pięćdziesiąt mieszkań. Inspiracji dostarczyła architektura Le Corbusiera: Divis Flats miało być „miastem w chmurach”177. Liczono, że dzięki osiedlu problem niedoborów lokalowych znajdzie rozwiązanie, a do tego ludziom zapewni się warunki, które dotąd dla rodzin takich jak McConville’owie uchodziły wręcz za luksus. W Divis Flats były wszak wewnętrzne prysznice i ubikacje, a z kranów leciała ciepła woda. Do poszczególnych mieszkań wchodziło się z szerokich betonowych galerii, biegnących na każdym piętrze każdego z wieżowców (miało to przywodzić na myśl szeregowce Pound Loney). Poza tym na galeriach mogły się bawić dzieci. Drzwi pomalowano na cukierkowe kolory: czerwony, żółty albo niebieski, optymistyczne i żywe, odcinające się na tle szarości Belfastu.

McConville’owie wprowadzili się do czteropokojowego, dwupoziomowego mieszkania w części osiedla nazywanej Farset Walk178. Nawet jeśli z początku się cieszyli, wkrótce radość wyparowała, gdyż okazało się, że domy zbudowano bez jakiejkolwiek refleksji o potrzebach lokatorów. W Divis Flats nie było żadnej wspólnej przestrzeni, zieleni ani trawników. Nie licząc dwóch ponurych boisk i wyasfaltowanego placu z paroma huśtawkami, dzieci – których na osiedlu było ponad tysiąc – nie miały się gdzie bawić179.

Michael McConville uznał z początku Divis Flats, niekończący się ciąg korytarzy, schodów i podjazdów, za labirynt dla szczurów. Ściany wewnętrzne zrobiono z taniej płyty gipsowej, toteż słyszało się każde słowo dochodzące z mieszkania sąsiadów. Z kolei ściany zewnętrzne zostały wykonane z betonu, więc w środku gromadziła się wilgoć i wkrótce wszędzie rozpanoszyła się czarna pleśń. Jak na architektoniczną utopię Divis Flats okazało się raczej dystopijnym miejscem – nie tyle „miastem”, ile „slumsem w chmurach”180.

Tamtego lata w reakcji na bitwę o Bogside i zamieszki do Irlandii Północnej wysłano jednostki armii brytyjskiej. Statki przywioz­ły młodych żołnierzy w zielonych kurtkach i na ulicach Belfastu i Derry pojawiło się tysiące wojskowych. Katolicy z początku cieszyli się na ich widok: żołnierze budzili równie wielki entuzjazm, co alianci wyzwalający Paryż. Postępowanie Królewskiej Policji Ulsteru oraz Oddziałów Specjalnych B spotkało się z powszechnym potępieniem: katoliccy mieszkańcy ­Irlandii Północnej uważali obie te służby za wyjątkowo stronnicze, wręcz sprzyjające protestanckim bandytom. Armia zdawała się względnie neutralna i jej przybycie pozwalało wierzyć, że sytuacja się poprawi. W zachodnim Belfaście matki z katolickich rodzin wyprawiały się nawet do wojskowych przyczółków, ufortyfikowanych workami z piaskiem, i nosiły żołnierzom gorącą herbatę181.

Ojciec Michaela wykazywał większą powściągliwość182. Był emerytowanym wojskowym i nie podobało mu się, że żołnierze podczas patrolów zwracali się do niego jak do zwykłego obywatela, ignorując dawną rangę i stopień. Na jednym z krańców Divis Flats zbudowano dwudziestopiętrowy wieżowiec Divis Tower, najwyższy budynek w Belfaście (nie licząc kościołów). Pierwszych osiemnaście pięter przeznaczono na mieszkania, natomiast dwie najwyższe kondygnacje zajęła armia, która urządziła tam punkt obserwacyjny.

Nie minęło wiele czasu, a początkowa sympatia do wojskowych zupełnie zniknęła. Młodzi żołnierze nie orientowali się w panujących w Belfaście skomplikowanych stosunkach etnicznych183. Wkrótce przestano ich traktować jak neutralnych arbitrów: stali się kolejnymi okupantami, ciężkozbrojnymi sprzymierzeńcami Oddziałów Specjalnych B i Królewskiej Policji Ulsteru.

Pozbawieni sojuszników katolicy także sięgnęli po broń i zaczęli strzelać do lojalistów, do policjantów, do żołnierzy. Wybuchały strzelaniny i dochodziło do potyczek184. Niektórzy katoliccy bojówkarze przyczajali się nocami na dachach i urządzali gniazda snajperskie. Leżeli płasko pośród kominów i pomału wypatrywali celów. Armia i policja, rozwścieczone tymi aktami agresji, odpowiadały ciężkim ostrzałem185. W dzielnicach coraz częściej rozlegało się echo karabinków M1 albo twardy terkot pistoletów maszynowych Sterling. Członkowie Oddziałów Specjalnych B strzelali z pistoletów do latarni, by utrudnić snajperom zadanie, toteż miasto pogrążyło się w ciemnościach186. Brytyjskie oddziały patrolowały puste ulice w land roverach lightweight bez włączonych świateł187. Mimo chaosu liczba osób, które zginęły od początku tak zwanych Troubles (czyli Kłopotów), była wówczas jeszcze niezbyt duża188. W 1969 roku zanotowano zaledwie dziewiętnaście ofiar śmiertelnych, w 1970 dwadzieścia dziewięć. Jednak w roku 1971 przemoc nabrała przyspieszenia i zginęło niemal dwieście osób, zaś w roku 1972 prawie pięćset.

Divis Flats, zamieszkane prawie wyłącznie przez katolików, stało się przyczółkiem zbrojnego oporu189. Kiedy tylko McCon­ville’owie wprowadzili się do swojego budynku, zapoznano ich z tak zwaną metodą łańcuszka190. Polegała ona na tym, że ilekroć w którymś z mieszkań zjawiali się żołnierze lub policjanci zamierzający przeprowadzić rewizję w poszukiwaniu broni, natychmiast podawało się trefny sprzęt przez okno sąsiadowi. Sąsiad przekazywał pistolet dalej i tak oto dzięki łańcuszkowi trafiał on na drugi koniec budynku.

Właśnie w Divis Flats zginęło pierwsze dziecko – ofiara Kłopotów. Zdarzyło się to, jeszcze zanim zamieszkali tam McConville’owie. Pewnego sierpniowego wieczoru w 1969 roku dwaj policjanci zostali ranieni przez snajpera nieopodal osiedla. Nie przeszkolono ich w posługiwaniu się bronią w podobnych sytuacjach. Spanikowali i zaczęli na wszystkie strony pruć ogniem z pojazdu opancerzonego. Nagle, gdy strzelanina na moment ustała, usłyszeli głos z wnętrza budynku: „Dziecko oberwało!”191.

Dziewięcioletni Patrick Rooney schronił się z rodziną w pokoju na tyłach mieszkania. Tam właśnie dosięgła go kula, która przebiła ścianę z płyty gipsowej. Ponieważ strzelanina wciąż jeszcze nie dobiegła końca, policjanci zatrzymali wezwaną do chłopca karetkę przy Falls ­Road i nie chcieli jej przepuścić dalej. Ostatecznie z apartamentowca wyszedł mężczyzna wymachujący białą koszulą. Zaraz pojawili się dwaj kolejni, którzy przenieśli chłopca z roztrzaskaną głową do ambulansu. Udało się, ale ­Patrick Rooney umarł krótko później.

Michael McConville zdawał sobie sprawę, że Divis to niebezpieczne miejsce. Był prawie w tym samym wieku co zabity ­chłopiec. Wieczorami, kiedy wybuchały strzelaniny, Arthur wołał: „Padnij!”192. Dzieci musiały natychmiast zaciągnąć materace na środek centralnego pokoju i tam spędzały noc. Czasami miały wrażenie, że częściej śpią na podłodze niż we własnych łóżkach. Michael leżał bezsennie, gapił się w sufit i wsłuchiwał w dźwięk kul odbijających się od betonu. Świat pogrążył się w szaleństwie. Ten stan anarchii utrzymywał się od miesięcy i w końcu chłopakowi zupełnie spowszedniał.

Pewnego lipcowego popołudnia w 1970 roku kompania brytyjskich żołnierzy wkroczyła do labiryntu uliczek i zaułków w okolicy Balkan Street niedaleko Falls ­Road w poszukiwaniu ukrytego arsenału broni193. W jednym z domów znaleziono piętnaście pisto­letów, karabin oraz pistolet maszynowy MP 40. Kiedy jednak wojskowi wrócili do pojazdów opancerzonych i szykowali się do odjazdu, naprzeciw nich stanął tłum okolicznych mieszkańców. Poleciały kamienie. Kierowca jednej ze świń spanikował i ruszył do tyłu, prosto między ludzi. Przejechał człowieka, co dodatkowo rozwścieczyło mieszkańców. Zamieszki wkrótce przybrały na sile; przysłano drugą kompanię, a żołnierze zaczęli miotać w tłum pociski z gazem łzawiącym.

Niedługo do Lower Falls rzucono trzy tysiące żołnierzy194. Chodzili od domu do domu, rozwalali drzwi siekierami i wpadali do środka195. Oficjalnie operacja miała polegać na poszukiwaniu broni, ale zastosowano nieproporcjonalnie brutalne środki, trudno było więc nie dopatrzyć się w tym wszystkim aktu zemsty196. Rozbebeszano sofy, przewracano łóżka i materace, zrywano linoleum i boazerie, wyrywano rury. Po zmroku nad Falls ­Road zawisł śmigłowiec197. Przez głośniki rozległ się głos informujący z wyraźnym afektowanym akcentem z Eaton, że władze wprowadziły godzinę policyjną i każdy, kto znajdzie się poza domem, zostanie aresztowany. Używając luf karabinków, żołnierze rozwinęli długie bele drutu kolczastego i odcięli Lower Falls od reszty miasta198. Patrolowali ulice w pełnym rynsztunku (z tarczami szturmowymi włącznie), twarze poczernili sobie węglem. Mieszkańcy patrzyli na nich z okien swych małych domków, nie kryjąc obrzydzenia199.

Może to właśnie gaz łzawiący sprawił, że zachodni Belfast postanowił stawić zdecydowany opór. Wystarczyło, że na bruku rozlegał się hałas podskakującego pojemnika rozpylającego skłębioną chmurę, a gangi podrostków ciskających kamieniami natychmiast się rozpraszały200. W tamten weekend armia wystrzeliła w dzielnicy tysiąc sześćset pocisków gazowych. Gryzący dym spowił wąskie alejki, wdarł się w szpary starych domów201, dostawał się do oczu i gardeł, wzbudzał panikę202. Młodzi mężczyźni przemywali twarze szmatkami nasączonymi octem, po czym wracali na ulicę, by znowu rzucać kamieniami203. Reporter opisujący oblężenie dzielnicy nazwał gaz „spoiwem”, substancją „łączącą ludzi we wspólnej nienawiści do tych, którzy go rozpylili”204.

Michael McConville wiele wyniósł z tego burzliwego okresu. Wykształcił w sobie zdrowy sceptycyzm wobec wszelkiej władzy. W jego oczach policja i armia brytyjska były siebie warte. Widział mundurowych, którzy popychali ludzi twarzą do ściany i kopniakami zmuszali do rozstawienia nóg. Napatrzył się, jak żołnierze zabierają z domów ojców i braci, których czekało więzienie bez procesu sądowego205. Arthur McConville nie miał pracy206, ale przecież w Divis Flats bezrobocie stanowiło normę: połowa mieszkańców utrzymywała rodziny z zasiłków207.

Ilekroć mali McConville’owie wychodzili z domu, Jean upominała ich, by nie oddalali się za bardzo208. „Tylko się nigdzie nie wałęsajcie – powtarzała. –Trzymajcie się blisko”. Formalnie w Irlandii Północnej nie toczył się konflikt zbrojny, a władze mówiły raczej o „zamieszkach”, ale tak naprawdę wszyscy czuli się jak na wojnie. Michael zapuszczał się z kumplami i rodzeństwem w obce, niebezpieczne rejony. Nawet w najgorszych latach Kłopotów niektóre dzieci zdawały się zupełnie pozbawione strachu. Kiedy ustawały strzelaniny, kiedy milkła broń, dzieciaki wybiegały na dwór, by wpełzać do szkieletów spalonych ciężarówek, skakać na starych materacach albo bawić się w chowanego pośród gruzowisk209.

Michael lubił rozmyślać o gołębiach. Tradycja wyścigów gołębi w Irlandii sięgała XIX wieku; mówiono, że to jak „gonitwy konne dla biedaków”210. Chłopak zaraził się pasją od ojca i starszych braci. Odkąd sięgał pamięcią, jego rodzina trzymała gołębie, dlatego właśnie zdarzało mu się błąkać w strefach walk w poszukiwaniu nowych ptaków. Kiedy udało mu się znaleźć odpowiedni okaz, zdejmował kurtkę, ostrożnie przykrywał nią gołębia, po czym szmuglował go do domu211.

Czasami zdarzało mu się wchodzić do zrujnowanych budynków. Nie miał pojęcia, co tam zastanie – koczujących ludzi, bojówkarzy, bomby – ale nigdy nie czuł strachu. Pewnego razu trafił do starej fabryki ze zburzoną fasadą. Razem z przyjacielem zaczęli się wspinać po rumowisku, by wejść do środka w poszukiwaniu mieszkających tam gołębi. Na jednym z górnych pięter stanęli nagle oko w oko z oddziałem brytyjskich żołnierzy. „Stój, bo strzelam!” – krzyknęli tamci, celując do Michaela i jego kumpla z karabinów. Chłopcy natychmiast uciekli.

Mniej więcej rok po tym, jak w Lower Falls wprowadzono godzinę policyjną, ojciec Michaela zorientował się, że traci na wadze, i to dość szybko. Z czasem osłabł i tak bardzo trzęsły się mu dłonie, że nie mógł już utrzymać filiżanki z herbatą212. Gdy wreszcie poszedł do lekarza, okazało się, że ma raka płuc213. Salon w mieszkaniu stał się jego sypialnią. Nocami Michael słyszał, jak ojciec jęczy z bólu214. Arthur McConville umarł 3 stycznia 1972 roku. Na pogrzebie, kiedy Michael patrzył na trumnę opuszczaną powoli do zamarzniętej ziemi, pomyślał sobie: „Gorzej na pewno już nie będzie”.

4Podziemna armia

Pewnego dnia w 1971 roku Dolours ­Price szła przez Belfast ze swą matką Chrissie, kiedy nagle, za rogiem budynku, wyrósł przed nimi punkt kontrolny brytyjskiej armii. Każdego przechodnia przepytywano i rewidowano. Chrissie nieco zwolniła krok i spytała przyciszonym głosem:

– Masz coś przy sobie?215

– Nie – odpowiedziała Dolours.

– Czy masz coś przy sobie? – syknęła Chrissie raz jeszcze, bardziej stanowczym tonem.

W oddali Dolours zobaczyła, jak żołnierze, popychając młodych chłopaków, każą im stanąć twarzą do ściany z rozstawionymi nogami i zdejmować kurtki.

– Oddaj mi go – rozkazała Chrissie.

Dolours wyciągnęła pistolet i dyskretnie przekazała matce. Ta ukryła broń pod płaszczem. Przy punkcie kontrolnym Dolours kazano zdjąć kurtkę, natomiast Chrissie przepuszczono bez rewizji ze względu na wiek. Gdy wróciły do domu przy Slievegallion Drive, matka starannie oczyściła pistolet i naoliwiła każdą część, a następnie zawinęła go w stare skarpety i zakopała w ogródku. Jakiś czas później zjawił się po niego kwatermistrz IRA.

– Może twoja mama chciałaby do nas przystąpić? – zapytał Dolours, nie do końca żartem. – Świetnie sobie radzi z ukrywaniem broni.

Falls ­Road i Shankill ­Road biegną mniej więcej równolegle przez centrum Belfastu; zbliżają się do siebie, ale w żadnym miejscu się nie łączą216. Rejon pierwszej stanowił przyczółek katolików, rejon drugiej – przyczółek protestantów. Między obiema szerokimi ulicami rozciągały się wąskie przecznice, wzdłuż których stały rzędy identycznych domków szeregowych. W pewnym momencie docierało się do końca katolickiego terytorium. Dalej zaczynał się teren protestancki.

Podczas zamieszek w 1969 roku w całej dzielnicy wyrosły barykady, ostateczne dopełnienie podziału. Później zastąpiły je tak zwane mury pokoju217, potężne bariery rozdzielające obydwie społeczności. Po obu stronach paramilitarne bojówki patro­lowały swoje tereny, nastoletni strażnicy pilnowali granic. Kiedy zaczynały się Kłopoty, IRA w zasadzie nie była aktywna. Na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych przeprowadziła nieudaną kampanię przy granicy, nie doczekała się jednak wsparcia ze strony własnej społeczności. Pod koniec lat sześćdziesiątych część przywódców IRA w Dublinie zaczęła podawać w wątpliwość sens walki zbrojnej; zamiast tego opowiadali się za różnymi wariantami marksistowskiej filozofii, biernym oporem i działalnością polityczną. Organizacja podupadła do tego stopnia, że gdy latem 1969 roku wybuchły zamieszki, miała w Belfaście zaledwie stu członków, przy czym sporą część stanowili weterani w rodzaju Alberta ­Price’a, ojca Dolours – ludzie doświadczeni, ale już nieco za starzy do walki218.

Poza tym IRA nie miała broni219: pech chciał, że w 1968 roku postanowiła sprzedać część arsenału Armii Wolnej Walii. Co prawda miała na podorędziu osoby, które jeszcze pamiętały, jak się produkuje prymitywne materiały wybuchowe, zasadniczo jednak w tamtym czasie panowało powszechne przekonanie, że członkowie IRA częściej sami giną w przypadkowych eksplozjach, niż przeprowadzają udane zamachy220.

Ilekroć nasilał się konflikt na tle religijnym, katolicka mniejszość w Irlandii Północnej zwracała się ku IRA,