Córka fałszerza - Joanna Jax - ebook + książka

Córka fałszerza ebook

Joanna Jax

0,0
59,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Opowieść o grupie ludzi, których młodość przypada na burzliwe czasy schyłku Republiki Weimarskiej i początku istnienia III Rzeszy. Młoda Żydówka o niezwykłym talencie malarskim, policjant usiłujący zachować prawość w okrutnych czasach, majętny mężczyzna zarażony ideą nazizmu i człowiek ogarnięty ezoterycznym szaleństwem to bohaterowie powieści, którzy próbują odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Kiedy nadchodzą rządy Hitlera, żadne z nich nie spodziewa się, że właśnie narodziło się czyste zło. To historia o powstaniu III Rzeszy, jej związkach z okultyzmem i żądzy władzy tak wielkiej, że doprowadza do najokrutniejszej wojny w dziejach ludzkości i tragedii milionów istnień.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 998

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Redakcja

Anna Seweryn

Projekt okładki

Anna Slotorsz

Redakcja techniczna, skład i łamanie

Damian Walasek

Przygotowanie wersji elektronicznej

Maksym Leki

Fotografia na okładce

© Stylish_Pics, inxti/Shutterstock © Ilustrowany Kurier Codzienny / szukajwarchiwach.gov.pl

Korekta

Urszula Bańcerek

Marketing

Magda Zimna

[email protected]

Wydanie I w tej edycji, Siemianowice Śląskie 2024

Wydawca: Wydawnictwa Videograf SA

41-100 Siemianowice Śląskie, ul. Olimpijska 12

tel. 600 472 609, 664 330 229

[email protected]

www.videograf.pl

© Wydawnictwa Videograf SA, Chorzów 2020

Tekst © Joanna Jakubczak

ISBN 978-83-8293-225-6

TOM 1

Zło utkane z pięknych słów potrafi przekroczyć wszystkie granice szaleństwa.

Annie Seweryn

1923

1.

Od chwili, gdy lekarz z sumiastym wąsem oznajmił, że z matką Judith Kellerman jest bardzo źle, w domu nie mówiono o niczym innym tylko o śmierci. Dziewczynka miała niespełna jedenaście lat, kiedy to straszne słowo stało się nieodzownym elementem rozmów dorosłych. Wwiercało się jej w mózg, prześladowało i wywoływało drżenie w sercu. Nie wiedziała, jak to jest, gdy ktoś bliski umiera. Jeszcze nikt z jej rodziny nie odszedł z tego świata i nie miała pojęcia, co poczuje, jeśli kiedyś ktoś jej powie, że już nigdy więcej nie zobaczy matki. Prawdę mówiąc, bardzo się tego słowa „nigdy” bała. Tak samo jak słowa „śmierć”.

Pewnego dnia, gdy ciężkie chmury spowiły niebo nad Berlinem, zapytała o to ojca. Odpowiedział, że należy wierzyć, iż śmierć nie jest końcem, a jedynie przejściem do innego wymiaru. Stanowi jednak nierozłączną część życia i każdy, kto przychodzi na świat, musi pewnego dnia z niego odejść.

Podążali właśnie do kantoru Rosenbluma, by sprzedać ostatnią piękną rzecz, jaka znajdowała się w ich obszernym mieszkaniu przy Bregenzer Strasse. Kamienica czynszowa usytuowana była niedaleko Olivaer Platz, w dzielnicy Charlottenburg, i należała do najbardziej eleganckich w tej okolicy. Rodzina Judith zajmowała lokal na parterze, a największą jego część stanowiło atelier ojca, Ismaela, który uchodził za mistrza w swoim fachu, a niektórzy nazywali go nawet cudotwórcą. Judith, słysząc podobne opinie na temat talentu ojca, nie mogła pojąć, dlaczego wobec tego musieli wyprzedać wszystkie cenne rzeczy, jakie posiadali w domu. Za każdym razem ojciec otrzymywał za te piękne przedmioty całą masę pieniędzy, które niekiedy nie mogły pomieścić się nawet w ich ogromnej walizce. Banknoty walały się także po całym mieszkaniu, a ona patrzyła na piętrzące się stosy papierków i myślała sobie, że teraz są bardzo bogaci i za chwilę kupią kolejne ładne przedmioty, by wypełnić ich coraz bardziej puste mieszkanie. Tymczasem okazywało się, iż za owe góry marek mogli kupić jedynie chleb i lekarstwa dla matki.

Właściwie podczas takich transakcji handlowych nikt już nie mówił o kwotach, a jedynie o towarach, jakie można było nabyć danego dnia za sprzedane dobra. Jej tata twierdził, że pieniądze dosłownie co kilka godzin tracą na wartości, bo teraz szaleje hiperinflacja. Nie rozumiała tego pojęcia, ponieważ była zbyt mała, ale jej starszy brat, Serafin, objaśnił jej, że za walizkę wypchaną banknotami jednego dnia mogą kupić dwa bochenki chleba, a następnego już tylko jeden.

Dziewczynka uważała swojego siedemnastoletniego brata za wszechwiedzącego, chociaż tata niekiedy jej mówił, że Serafin nabija Judith głowę głupotami, bo chce uchodzić za kogoś mądrzejszego niż jest.

Kiedy Ismael Kellerman postawił na kontuarze biały serwis kawowy z delikatnej chińskiej porcelany, a Rosenblum zaczął go wnikliwie oglądać, ojciec ścisnął dłoń Judith tak mocno, że zapiszczała z bólu. Zawsze to robił, gdy czekał na ofertę handlarza, ale kiedy padała propozycja zapłaty, przyjmował ją bez mrugnięcia okiem, bo chyba nie potrafił się targować jak inni, którzy także sprzedawali w tym miejscu precjoza, srebrne sztućce czy porcelanowe cacka. Dopiero gdy wychodzili z kantoru, zamienionego w ostatnim czasie na lombard, ojciec zaczynał sarkać i nazywał właściciela interesu złodziejem i kanciarzem.

Na Kurfürstendamm, gdzie mieścił się lokal Rosenbluma, zawsze było tłoczno i głośno. Zapewne dlatego, że znajdowało się tutaj mnóstwo sklepów, banków i przybytków kultury. Judith lubiła ten gwar i ciekawie rozglądała się dookoła, obserwując wystawy i mijanych po drodze ludzi. Tego dnia jednak czuła jedynie lęk. Być może za sprawą ciemnych chmur, złowrogo wiszących nad miastem, a może z uwagi na to, że sprzedali już wszystko, co posiadali i przyjdzie im teraz umrzeć z głodu.

Serafin mawiał, że ojciec ma kiepski fach, bo w trudnych czasach ludzie myślą jedynie o zaspokojeniu podstawowych potrzeb, a nie o dziełach sztuki malarskiej, i dziewczynka czasem nawet miała żal do taty, że wybrał tak niepopularne zajęcie. W takich chwilach ojciec Judith bardzo się złościł i mówił, że teraz znalezienie jakiejkolwiek pracy graniczy z cudem i jedynie firmy pogrzebowe mają stały ruch w interesie, on jednak nie ma zamiaru zostać grabarzem.

Powrócili do mieszkania przy Bregenzer, które teraz wydawało się puste i bezduszne. Z mebli pozostał jedynie solidny ciemny stół, wykonany z dębowego drewna, i stara kanapa, którą ojciec dawno temu zabrał do swojej pracowni, a teraz przyniósł z powrotem, by mieli na czym siedzieć. Uchowały się także cztery krzesła, ale może dlatego, że kiedy mieli psa, ten obgryzł w nich wszystkie nogi i teraz nikt nie chciałby kupić takiego zniszczonego mebla. Zniknęły nawet miękkie dywany, po których zwykle biegała boso, bujany fotel matki i kolekcja porcelanowych figurek, które podobno kosztowały fortunę. Teraz mieszkanie wydawało się obce, mimo że wciąż był w nim ojciec, mama i Serafin.

Pokój Judith także opustoszał, bo zniknęły z niego najcenniejsze zabawki i było jej nawet trochę smutno z tego powodu, ale wiedziała, że muszą spieniężyć wszystko, co się da, by ratować zdrowie Sary Kellerman. Była wciąż dzieckiem, a jednak tego dnia, gdy pod młotek poszedł mamy ulubiony serwis do kawy, a dzień wcześniej jej lalka, przysłana z Londynu i przypominająca angielską księżniczkę, poczuła, jakby właśnie jej dzieciństwo się skończyło, a ona została rzucona w wir dorosłego życia. Nie chciała jeszcze żegnać się z tym beztroskim czasem, gdy wszystko wydaje się proste, a każdy dzień wypełniony jest radością. A może owo pragnienie kojarzyło się jej z chwilami, gdy jej mama była zdrowa i nic nie zapowiadało, by pewnego dnia miała nagle zaniemóc.

Matka Judith od kilku miesięcy nie wstawała już z łóżka. Leżała w piernatach, z twarzą białą jak wosk i zlaną cuchnącym potem. Niewiele mówiła, jedynie uśmiechała się z trudem, gdy któreś z jej dzieci wchodziło do sypialni. Musiała chyba widzieć przerażenie w ich oczach, gdy na nią patrzyły, bo za każdym razem prosiła ojca, by ten zasunął ciężkie i ciemne kotary. W istocie w panującym półmroku twarz chorej nie wydawała się już trupio blada. Judith widziała, jak jej matka gaśnie. Odzywała się coraz rzadziej i z coraz większym trudem i dziewczynka zdawała sobie sprawę, że niedługo wejdzie do pokoju, a Sara Kellerman nie powie już ani słowa.

Niekiedy przychodzili do mieszkania przy Bregenzer różni krewni i powinowaci, by odwiedzić chorą. Judith nienawidziła tych momentów, bo kiedy opuszczali sypialnię, w której leżała matka, lamentowali i rzucali proroctwami co do jej rychłej śmierci, niemal licytując się, czy nastąpi to za rok, czy może za miesiąc. A gdy tylko kończyli rozmowę na ten temat, zaczynali mówić o polityce, zamieszkach i pewnym człowieku z Monachium, który niedawno postanowił dokonać puczu. Judith nie miała pojęcia, co znaczy owo tajemnicze słowo, ale wypowiadano je tak grobowym głosem, że nie wróżyło to niczego dobrego. W ogóle mało rozumiała z tych politycznych dywagacji, ale wyczuwała doskonale ton rozmówców. Mówili podniesionym głosem, niekiedy wzdychali głośno, a czasami snuli apokaliptyczne wizje przyszłości dla całej Republiki Weimarskiej, podobnie jak przepowiadali tragedię, jaka niebawem miała nawiedzić ich dom.

Czuła ulgę, gdy goście opuszczali ich mieszkanie. Wtedy robiło się bardzo cicho i nawet nie tykał zegar, bo już jakiś czas temu ojciec sprzedał go w lombardzie Rosenbluma. Tylko gdzieś z oddali docierał do jej uszu uliczny gwar. Stukot dorożek, krzyki kobiet nawołujących swoje dzieci, by wracały do domu albo gwizdki policjantów. Siadała ojcu na kolanach, głaskała po gęstej brodzie i pytała:

– Tato, czy mama umrze, bo jesteśmy biedni?

– Jesteśmy biedni, ale zrobię wszystko, żeby było jak kiedyś – odpowiadał ojciec przez zaciśnięte zęby.

– Tato? – zagadywała nieśmiało. – Teraz, kiedy nie mamy już mebli, a ty nie malujesz nowych obrazów, może zamieszkamy w mniejszym domu?

– Nie, córeczko. Nie wyprowadzę się stąd, dopóki mama chce tu zostać. Nie zrobię jej tego, choćbym miał pójść żebrać. Jednak obiecuję, że wyjdziemy z nędzy.

– A co z mamą?

– Dla mamy też zrobię wszystko i to właśnie dla niej muszę zdobyć pieniądze – wzdychał.

– I ona wtedy nie umrze, prawda? – Dziewczynka nie dawała za wygraną.

– Kiedyś wszyscy umrzemy, mówiłem ci – odpowiadał enigmatycznie, a potem dodawał: – Muszę wyjść na miasto.

Znikał wówczas na całe wieczory i Judith sądziła, że to przez nią i jej pytania, na które najpewniej nie miał ochoty odpowiadać. Pozostawał jej więc do towarzystwa Serafin. Szła do jego pokoju, kładła się na wąskim łóżku i prosiła, by poczytał jej bajkę. Mogła zrobić to sama, ale kiedy słuchała niskiego, ale ciepłego głosu brata, znowu czuła się jak kiedyś, gdy była małym dzieckiem. Przymykała powieki i wyobrażała sobie, że ma pięć lat, mama jest zdrowa, w domu niczego nie brakuje, a śmierć stanowi abstrakcję. Brat najczęściej sięgał po opowieści braci Grimm i wybierał te najstraszniejsze, po których albo nie mogła zasnąć, albo też śniły się jej zjawy, potwory iczarownice. A jednak lubiła wracać myślami do tamtych czasów, bo o poranku owe okrutne istoty znikały, a zza ściany dobiegał do jej uszu śmiech matki. Teraz panowała albo złowroga cisza, albo słyszała rzężenie swojej rodzicielki, która dogorywała w sypialni obok. Tak, w ciągu ostatnich miesięcy w ich pięknym i tętniącym życiem domu wiele się zmieniło, a ona mogła być radosnym i szczęśliwym dzieckiem tylko wówczas, gdy zamykała oczy iuciekała w świat fantazji. I nie było w nim ani choroby mamy, ani pustych pokoi, zaś wszystkie jej zabawki wciąż stały na swoim miejscu.

2.

Ojciec Rudolfa Dorsta przypominał boksera wagi ciężkiej. Ostatnio takiego, który co chwilę dostawał na ringu cięgi. A wszystko dlatego, że jako policjant musiał niemal codziennie staczać walki z różnej maści bojówkarzami. On sam nie był obiektem ataków, ale rozdzielał tłukących się między sobą komunistów i skrajnych prawicowców. Niekiedy burdy wszczynali także robotnicy, złaknieni pracy i chleba, więc policja miała co robić niemal bez przerwy.

– A zmieniłbyś robotę – sarkała matka, opatrując skaleczenia na głowie małżonka. – Prawie codziennie albo przychodzisz poturbowany, albo z pourywanymi kieszeniami, że o guzikach nie wspomnę.

– Ja się cieszę, że w ogóle mam pracę – mruczał wtedy pod nosem ojciec.

– To prawda, teraz łatwiej w mieście o awanturę niż o robotę – wzdychała matka.

W przeddzień szesnastych urodzin Rudolfa, ojciec zamiast jak zwykle zapytać, jak mu idzie w szkole, powiedział:

– Jutro masz urodziny, synu. Nie mogę ci kupić niczego wyszukanego, tylko jakiś drobiazg. Chciałbym więc, aby było to coś, z czego będziesz naprawdę zadowolony.

– Wiesz, tato, że zawsze cieszą mnie albumy i książki o malarstwie – odrzekł Rudolf, który pewnego dnia rozkochał się w tej dziedzinie sztuki.

– Tak myślałem. – Ojciec roześmiał się, ale zaraz spoważniał i dodał: – Mam jednak nadzieję, że nie zostaniesz ani pacykarzem, ani jakimś cholernym marszandem. Oni dzisiaj wszyscy żebrzą na ulicach. Gdyby mnie było stać, wykształciłbym cię na lekarza albo adwokata. To solidne zawody.

– Tato, wiem, co znaczy nędza. Oglądam ją codziennie. Zostanę policjantem, tak jak ty. A malarstwo… Ono pozwala mi oderwać się od zwyczajnego życia. Malarzem nie zostanę na pewno, bo nie mam takich zdolności.

Powiedział prawdę. Odkąd skończyła się wojna, a Niemcy musieli zapłacić reparacje, w Berlinie nastała bieda. A jeszcze gorzej zrobiło się, gdy Francuzi, nie doczekawszy się odszkodowań w wysokości, jaką ustalono w zabójczym dla Niemców traktacie wersalskim, zajęli Zagłębie Ruhry.

Mieszkał zrodzicami i chorowitym młodszym bratem niedaleko Krögel Strasse, a tam mógł napatrzyć się na prawdziwą biedę. Dorstowie zajmowali mieszkanie czynszowe z samodzielną łazienką i toaletą, co stanowiło dla mieszkańców tej okolicy szczyt marzeń i luksusu, bowiem większość musiała dzielić podobne przybytki z sześcioma albo siedmioma rodzinami. Właściwie nie zapuszczałby się w tamte rewiry, bo ani nie interesował go rynek, gdzie handlowano serwatką, ani tamtejsze nadbrzeże Szprewy, ale w jednej z tych obskurnych kamienic mieszkał jego przyjaciel, Max Geyer. Rudolf niekiedy dziwił się sobie, że zakolegował się zkimś takim, bowiem chłopak miał przedziwne zainteresowania. Otóż po przeczytaniu powieści o królu Arturze i Świętym Graalu zaczął szukać informacji historycznych na ten temat, nie stronił także od ezoteryki, mawiając niekiedy, że jeśli nie dogadał się z Bogiem, to może uda mu się porozumieć z Lucyferem. A jednak Max, przy całym swoim zdziwaczeniu, był pogodny, sympatyczny i prawie zawsze potrafił go rozśmieszyć.

Bliskość ulicy, przy której mieszkali Geyerowie, można było doskonale wyczuć nozdrzami. Fetor fekaliów roznosił się niemożliwy i przesiąkały nim nawet ubrania suszące się na podwórkach. W sieni kamienicy Geyerów także dziwnie pachniało. Był to odór starego potu, przemieszany z wonią gotowanej kapusty lub kartofli. Na ścianach klatki schodowej, podobnie jak wmieszkaniu Maxa,panoszyłsię grzyb. Nie brakowało także wszy i pluskiew, które w brudzieznalazłydobre podłoże do rozmnażania. Rudolf rzadko bywał u swojego przyjaciela, ale nie tylko z uwagi na jego kiepskie warunki lokalowe. Po prostu trzy okropne siostry Geyera nieodparcie kojarzyły się Rudolfowi z szekspirowskimi wiedźmami, nachodzącymi Makbeta w chwilach niepewności. Były wścibskie, wredne, głupie i czasami zastanawiał się, jak Max wytrzymuje z nimi pod jednym dachem.

Matka Rudolfa także nie była zadowolona, gdy ten odwiedzał Maxa, bo potem musiała całej rodzinie aplikować proszek do odwszawiania. Niekiedy nie musiał nawet zachodzić do Geyerów, by złapać wszy, bowiem wystarczyło kilka godzin spędzonych z przyjacielem, by przywlec to paskudztwo do domu. Wizyty na Krögel miały jednak na niego pozytywny wpływ, bowiem wyzbył się mrzonek ozostaniu marszandem czy artystą, które to zawody należały do wyjątkowo niepewnych. Nie chciał żyć w tak skrajnej biedzie, jak rodzina Geyerów, a nic nie zapowiadało, by Niemcy szybko podniosły się po ciosie, jakim była wojna i traktat wersalski. Dlatego doceniał fakt, że ojciec, mimo że ostatnio wracał ze służby trochę poobijany, wciąż miał pracę, w domu było co jeść i mogli cieszyć się własną toaletą. Być może bez względu na koniunkturę i tak nie zdecydowałby się na zawód znawcy sztuki, bo mimo swoich zainteresowań zawsze twardo stąpał po ziemi, a jego fascynacja malarstwem wynikała raczej z podziwu dla czyjegoś talentu, którego on nie miał za grosz. A tylko tego typu zdolności pozwalały zdobyć pieniądze, sławę isplendor. Szkoda tylko, że wielu zacnych malarzy osiągało to wszystko już po swojej śmierci. Nie marzył o wielkiej fortunie, ale o spokojnej egzystencji, a taką mogła zapewnić jedynie stała posada. W istocie, gdyby byli zamożniejsi i on pomyślałby o studiach prawniczych, ale zdawał sobie sprawę, że w obecnej sytuacji jest to niemożliwe. Jego brat był chorowitym dzieckiem i nawet jeśli matce udało się coś uciułać z pensji ojca, wszystko szło na lekarzy. Zresztą wpewnym momencie inflacja doszła do takiego poziomu, że oszczędzanie przestało mieć jakikolwiek sens. Jego rodzinie także bywało ciężko, ale w żadnym razie nie mógł porównywać ich życia do tego, jakiewiedliGeyerowie.