Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Realistyczna, barwna, dosadna, chwilami nawet brutalna opowieść o losach Doroty Hare, zahartowanej córki prowincjonalnego pastora, wydana w 1935 r. pod przybranym nazwiskiem George'a Orwella, była - jak się miało okazać - kryptoautobiografią. To najbardziej ekstremalna w formie powieść Orwella.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 366
Budzik na komodzie eksplodował niczym przerażająca mała bomba z mosiądzu. Dorothy, wyrwana z otchłani zawiłego, budzącego grozę snu, obudziła się gwałtownie i, czując skrajne wyczerpanie, przewróciła się na plecy, wpatrując się w ciemność.
Budzik kontynuował swój przenikliwy, babski pisk, który trwałby jeszcze przez pięć minut, gdyby go nie wyłączyć. Dorothy bolało wszystko od stóp do głowy, a podstępne i godne ubolewania użalanie się nad sobą, które zwykle ją ogarniało, kiedy trzeba było rano wstać, kazało jej schować głowę pod kołdrę w daremnej próbie odcięcia się od nienawistnego hałasu. Walczyła jednak ze zmęczeniem i zgodnie ze swoim zwyczajem wymyślała sobie ostro, używając drugiej osobie liczby pojedynczej. Dalej, Dorothy, wstawaj! Żadnych drzemek, proszę! Księga Przysłów VI, 9. Wtedy przypomniała sobie, że jeśli hałas potrwa dłużej, zbudzi jej ojca, więc pośpiesznie wyskoczyła z łóżka, chwyciła budzik i wyłączyła alarm. Postawiła go na komodzie właśnie po to, by konieczne było wstanie z łóżka, żeby go wyłączyć. Wciąż pogrążona w ciemnościach, uklękła przy swoim łóżku i zmówiła Ojcze nasz, ale raczej bez skupienia, bo stopy jej drętwiały od zimna.
Było dopiero wpół do szóstej i raczej zimno, jak na sierpniowy poranek. Dorothy (nazywała się Dorothy Hare i była jedynym dzieckiem wielebnego Charlesa Hare’a, proboszcza St. Athelstan’s, Knype Hill, w hrabstwie Suffolk) włożyła stary, flanelowy szlafrok i po omacku zeszła na dół. W chłodny poranek wzbijał się zapach kurzu, wilgotnego tynku i smażonej flądry z wczorajszej kolacji, a z obu stron korytarza na drugim piętrze dochodziło antyfonalne chrapanie ojca i Ellen, służącej do wszystkiego. Ostrożnie (stół kuchenny miał paskudny zwyczaj wystawania w ciemności i kopania człowieka w biodro) wymacała sobie drogę do kuchni, zapaliła świecę na kominku, po czym wciąż obolała ze zmęczenia uklękła i zgarnęła popiół z paleniska.
Rozpalenie ognia w kuchni było piekielnie trudnym zadaniem. Komin był krzywy i przez to wiecznie na wpół zatkany, a ogień, zanim się rozpalił, musiał być podlany kubkiem nafty, jak pijak porannym łykiem ginu. Po nastawieniu czajnik z wodą do golenia dla ojca, Dorothy poszła na górę i odkręciła wodę w wannie. Ellen wciąż chrapała, ciężkim, młodzieńczym chrapaniem. Po przebudzeniu była dobrą, pracowitą służącą, ale należała do tych dziewcząt, których ani diabeł i ani wszystkie anioły nie mogą podnieść z łóżka przed siódmą rano.
Napełniała wannę jak tylko się dało najwolniej – odgłos wydawany przez strumień wody zawsze budził ojca, gdy za mocno odkręcała kran – i stała przez chwilę patrząc na bladą, nieapetyczną kałużę. Jej ciało pokryło się gęsią skórką. Nienawidziła zimnych kąpieli; właśnie z tego powodu przyjęła zasadę, że od kwietnia do listopada wszystkie kąpiele brała zimne. Wkładając nieśmiało rękę do wody – a była ona okropnie zimna – robiła to stosując swoje zwyczajowe namowy. Dalej, Dorothy! Do roboty! Bez żartów, proszę! Potem zdecydowanie weszła do wanny, usiadła i pozwoliła lodowatym strumykom wody ogarnąć jej ciało, by wreszcie zanurzyć się całkowicie, oprócz włosów, które upięła z tyłu głowy. W następnej chwili wynurzyła się na powierzchnię, oddychając z trudem i powoli się prostując. Przypomniała sobie swoją „listę czynności”, którą przyniosła w kieszeni szlafroka z zamiarem przeczytania. Sięgnęła po nią i pochylając się nad wanną, zanurzona po pas w lodowatej wodzie, przeczytała „listę czynności” przy świetle świecy palącej się na krześle.
7 godz. Kom. Św. Noworodek pani T? Trzeba odwiedzić. ŚNIADANIE. Boczek. MUSZĘ poprosić ojca o pieniądze. (P) Zapytaj Ellen, co do kuchni lek ojca nb. Uwaga. zapytać o materiał na zasłonki u Solepipe’a. Wizyta u pani P. wycinki z „Daily Mail”. Angelica herbata dobra na reumatyzm pani L plaster na odciski. Godz. 12. Próba Karola I. nb. zamówić 1/2 funta kleju i kubek farby aluminiowej. OBIAD (przekreślony) LUNCH? Roznieść Mag. Parafialny. Pani F jest winna… p. 4.30 Zw. matek herbata nie zapomnieć 2 1/2 jarda mat. na okna. Kwiaty dla kościoła nb. skarbonka. KOLACJA. Jajecznica. Przepisać kazanie ojca. Co z taśmą do maszyny? Wyrwać powój w grochu brzydki.
Wyszła z wanny i kiedy wycierała się ręcznikiem niewiele większym od serwetki – w probostwie nigdy nie było ich stać na przyzwoite ręczniki – jej włosy rozpuściły się i opadły na obojczyki dwoma ciężkimi pasmami. Były to gęste, delikatne, niezwykle jasne włosy i może dobrze się stało, że ojciec zabronił jej ich obcinać, bo to była jej jedyna pozytywna cecha jej urody. Poza tym była dziewczyną średniego wzrostu, raczej szczupłą, ale silną i kształtnej budowy, a jej najsłabszym punktem była twarz. Była to szczupła twarz blondynki, niczym się nie wyróżniająca, z bladymi oczami i odrobinę za długim nosem. Jeśli się dobrze przyjrzeć, można było dostrzec kurze łapki wokół oczu, a usta, gdy się nie poruszały, wyglądały na zmęczone. Na razie nie była to zdecydowanie staropanieńska twarz, ale z pewnością będzie taka za kilka lat. Mimo to obcy ludzie powszechnie brali ją za kilka lat młodszą niż była w rzeczywistości (nie miała jeszcze dwudziestu ośmiu lat) z powodu wyrazu niemal dziecięcej szczerości w jej oczach. Jej lewe przedramię było nakrapiane drobnymi czerwonymi cętkami, niczym po ukąszeniach owadów.
Dorothy ponownie włożyła koszulę nocną i umyła zęby – oczywiście samą wodą; lepiej nie używać pasty do zębów przed komunią świętą. W końcu albo się pości, albo nie. Rzymscy katolicy mają sporo racji – sięgając po nią, nagle zawahała się i zatrzymała. Odłożyła szczoteczkę. Jej wnętrzności przeszył prawdziwy fizyczny, okropny ból.
Przypomniała sobie, z paskudnym uczuciem, z jakim człowiek przypomina sobie rano coś nieprzyjemnego, rachunek od rzeźnika Cargilla, nieuregulowany od siedmiu miesięcy. Ten straszny rachunek – mógł już wynosić dziewiętnaście funtów, a nawet dwadzieścia, i nie było najmniejszej nadziei na jego zapłacenie – był jedną z głównych udręk jej życia. O każdej porze dnia i nocy czaił się tuż za rogiem jej świadomości, gotowy rzucić się na nią i zadać jej ból. Wraz z nim powracały wspomnienia o dwudziestu mniejszych rachunkach, sumując się w liczbę, o której nie odważyła się nawet myśleć. Niemal mimowolnie zaczęła się modlić:
– Dobry Boże, proszę cię, żeby tylko Cargill nie przysłał dziś znów swego rachunku.
Jednak w następnej chwili uznała, że ta modlitwa jest przyziemna i bluźniercza, więc poprosiła o przebaczenie. Potem włożyła szlafrok i zbiegła do kuchni w nadziei, że zapomni o rachunku.
Piec jak zwykle zgasł. Dorothy ponownie go napełniła, brudząc sobie ręce popiołem, dolała na nowo nafty i kręciła się niespokojnie, aż czajnik się zagotował. Ojciec spodziewał się, że woda do golenia będzie gotowa kwadrans po szóstej. Spóźniona zaledwie o siedem minut Dorothy wzięła miskę na górę i zapukała do drzwi ojca.
– Wejdź, wejdź! – odezwał się stłumiony, poirytowany głos.
Pokój, z zaciągniętymi szczelnie zasłonami, był duszny i pachniał męskim zapachem. Proboszcz zapalił świecę na nocnym stoliku i leżał na boku, patrząc na swój złoty zegarek, który właśnie wyjął spod poduszki. Jego włosy były białe i gęste jak puch ostu. Jedno ciemne, jasne oko z irytacją spojrzało przez ramię na Dorothy.
– Dzień dobry, ojcze.
– Życzyłbym sobie, Dorothy – powiedział niewyraźnie proboszcz (jego głos zawsze był stłumiony i starczy, dopóki nie włożył sztucznej szczęki) – żebyś postarała się wyciągać Ellen z łóżka wcześnie rano. Albo sama bądź trochę bardziej punktualna.
– Tak mi przykro, ojcze. Zgasł ogień w kuchni.
– Dobrze już! Połóż to na toaletce. Odłóż to i podnieś te zasłony.
Nastał już dzień, ale poranek był ponury i pochmurny. Dorothy pospieszyła do swojego pokoju i ubrała się z szybkością błyskawicy, co w jej przypadku było konieczne przez sześć poranków na siedem. W pokoju było tylko maleńkie kwadratowe lusterko, którego nawet nie używała. Po prostu zawieszała na szyi złoty krzyżyk – zwykły złoty krzyżyk; żaden tam krucyfiks! – wiązała włosy w kok z tyłu, wpinała w nie kilka szpilek i narzucała na siebie ubranie (szary sweter, wytarty irlandzki tweedowy kostium i spódnicę, pończochy niezupełnie pasujące do kostiumu i spódnicy oraz mocno znoszone brązowe buty) – zajmowało to w sumie około trzech minut. Musiała jeszcze posprzątać jadalnię i gabinet ojca przed kościołem, oprócz odklepania modlitw przygotowujących do komunii świętej, co zajmowało jej nie mniej niż dwadzieścia minut.
Kiedy wyprowadziła rower za frontową bramę, ranek wciąż był pochmurny, a trawa mokra od gęstej rosy. Przez mgłę spowijającą zbocze wzgórza, kościół św. Athelstana majaczył niewyraźnie niczym ołowiany sfinks, a jego pojedynczy dzwon wybijał żałobne: bum! bum! bum! W użyciu był teraz tylko jeden z dzwonów; Pozostała siódemka została zdjęta i leżała w milczeniu przez ostatnie trzy lata, powoli wgniatając się w posadzkę dzwonnicy swoim ciężarem. W oddali, z mgły na dole, dobiegał wyzywający dźwięk dzwonu kościoła rzymskokatolickiego – paskudny, tani, blaszany bubel, który proboszcz ze św. Athelstana porównywał do dzwonka ulicznego sprzedawcy pączków.
Dorothy wsiadła na rower i szybko wjechała pod górę, opierając się o kierownicę. Grzbiet jej wąskiego nosa zaróżowił się w porannym chłodzie. Bekas zagwizdał nad głową, niewidoczny na zachmurzonym niebie. Wcześnie rano ma pieśń do ciebie doleci! Dorothy oparła rower o cmentarną bramę i stwierdziwszy, że jej ręce wciąż są szare od popiołu, uklękła i wyszorowała je do czysta w wysokiej, mokrej trawie między grobami. Potem dzwon zamilkł, a ona zerwała się i pospieszyła do kościoła równocześnie z kościelnym Proggettem, który w postrzępionej sutannie i masywnych robotniczych butach człapał boczną nawą, by zająć swoje miejsce przy bocznym ołtarzu.
W kościele było bardzo zimno, wszędzie unosił się zapach wosku i gromadzącego się przez lata kurzu. Był to duży budynek, o wiele za duży dla tej garstki wiernych, zrujnowany i w ponad połowie pusty. Trzy wąskie rzędy ławek zajmowały zaledwie połowę nawy, a za nimi rozciągały się wielkie pustkowia nagiej kamiennej posadzki, na której kilka wytartych inskrypcji wskazywało na miejsca starych grobowców. Dach nad prezbiterium wyraźnie się zapadał; obok skarbonki kościelnej dwa fragmenty podziurawionej belki milcząco, acz z wyrzutem informowały, że winien jest temu śmiertelny wróg chrześcijaństwa: tykotek rudowłos. Jasne światło sączyło się z okien przez anemiczne szkło. Przez otwarte południowe drzwi widać było postrzępiony emblemat i konary lipy, szarawe i lekko kołyszące się w pozbawionym słońca powietrzu.
Jak zwykle do komunii przystąpiła jeszcze tylko jedna osoba – wiekowa panna Mayfill z The Grange. Frekwencja na komunii była tak beznadziejna, że proboszcz nie mógł nawet nakłonić chłopców do posługi, z wyjątkiem niedzielnych poranków, kiedy ci lubili popisywać się przed parafianami w komżach. Dorothy usiadła w ławce za panną Mayfill i w ramach pokuty za wczorajszy grzech odsunęła podnóżek i uklękła na nagich kamieniach. Rozpoczęła się msza. Proboszcz, ubrany w sutannę i krótką lnianą befkę1, recytował modlitwy szybkim, wyćwiczonym głosem, wystarczająco wyraźnym teraz, gdy dysponował już wszystkimi zębami, ale dziwnie markotnym. Na jego rozgoryczonej, wiekowej twarzy, bladej niczym srebrna moneta, malował się wyraz wyniosłości, niemal z domieszką pogardy. „To bardzo ważny sakrament” – zdawał się mówić – „a moim obowiązkiem jest wam go udzielić. Pamiętajcie jednak, że jestem tylko waszym kapłanem, a nie przyjacielem. Jako człowiek nie lubię was i gardzę wami”. Kościelny Proggett, czterdziestoletni mężczyzna z kręconymi siwymi włosami i czerwoną, udręczoną twarzą, stał cierpliwie obok. Niewiele rozumiał z tej ceremonii, ale okazywał pełny szacunek, w odpowiednich momentach używając małego dzwoneczka liturgicznego, który ginął w jego wielkich czerwonych dłoniach.
Dorothy przyłożyła dłonie do oczu. Nie udało jej się jeszcze skoncentrować, tak naprawdę wspomnienie rachunku od Cargilla wciąż ją niepokoiło. Modlitwy, które znała na pamięć, przepływały przez jej głowę bez echa. Podniosła na chwilę oczy, które natychmiast zaczęły chaotyczną wędrówkę. Najpierw w górę, do bezgłowych aniołów na stropie, na których szyjach wciąż jeszcze widać było ślady pił purytańskich żołnierzy, a potem z powrotem, do czarnego, przypominającego pasztet wieprzowy kapelusza panny Mayfill i drżących smolistych kolczyków. Panna Mayfill miała na sobie długi, zatęchły czarny płaszcz z małym karakułowym kołnierzykiem, który był taki sam, odkąd Dorothy pamiętała. Był z jakiegoś bardzo osobliwego materiału, jakby satyny, ale grubszego, z strużkami czarnej lamówki wędrującymi po nim w niemożliwym do prześledzenia wzorze. Mogła to być nawet legendarna żałobna czarna krepa. Panna Mayfill była bardzo stara, tak wiekowa, że nikt już nie pamiętał czasów jej młodości. Bił od niej niezmiennie słaby zapach – eteryczna woń, którą po namyśle można było określić jako mieszankę wody kolońskiej, naftaliny i subtelnego powiewu ginu.
Dorothy wyjęła z klapy żakietu długą szpilkę ze szklanym łebkiem i ukradkiem, chowając się za plecami panny Mayfill, przycisnęła jej czubek do przedramienia. Jej ciało drgnęło niespokojnie. Przyjęła zasadę, że za każdym razem, gdy przyłapywała się na tym, że nie poświęca całej uwagi modlitwie, dźgała się w ramię tak mocno, że aż płynęła krew. To była jej osobista forma samodyscypliny, ochrona przed lekceważeniem znaczenia modlitwy i świętokradzkimi myślami.
Mając szpilkę w pogotowiu, zdołała przez kilka chwil modlić się w większym skupieniu. Jej ojciec z dezaprobatą zwrócił jedno ciemne oko na pannę Mayfill, która co chwila się żegnała – nie cierpiał takiej ostentacji. Na zewnątrz ćwierkał szpak. Dorothy z przerażeniem stwierdziła, że próżnością patrzy na zakładki ojcowskiej befki, którą samodzielnie uszyła dwa lata temu. Zacisnęła zęby i wbiła szpilkę w ramię na głębokość jednej ósmej cala.
Znowu klęczeli. To była spowiedź powszechna. Dorothy znów przyłapała się na tym, że jej oczy – błądzące ponownie, niestety! – tym razem po witrażu po jej prawej stronie, zaprojektowanym przez Sir Warde’a Tooke’a, z tytułem ARA w roku 1851 i przedstawiającym powitanie św. Athelstana – i przycisnęła szpilkę do innej części ramienia. Zaczęła sumiennie medytować nad znaczeniem każdej frazy modlitwy i w ten sposób przywróciła swój umysł do bardziej uważnego stanu. Mimo to poczuła się zobowiązana do ponownego użycia szpilki, kiedy Proggett zadzwonił w środku Przeto z Aniołami i Archaniołami, gdyż jak zawsze nawiedziła ją straszna pokusa, by się pośmiać z tego fragmentu. Było tak z powodu historii, którą opowiedział jej kiedyś ojciec, jak to, kiedy był małym chłopcem i służył pastorowi przy ołtarzu, dzwonek liturgiczne miał odkręcone serduszko, wiszące za nisko; więc pastor ten powiedział: „Przeto z Aniołami i Archaniołami, i z całą Niebiańską Asystą, chwalimy i wysławiamy Twoje dostojne Imię, zawsze Cię chwaląc i mówiąc, przykręć to, ty mała pękata głowo, przykręć to!”
Gdy proboszcz skończył konsekrację, panna Mayfill zaczęła podnosić się z niezwykłą trudnością i powolnością, niczym jakieś rozczłonkowane drewniane stworzenie, które podnosi się po kawałku i uwalnia przy każdym ruchu potężną woń naftaliny. Rozległ się dźwięk skrzypienia – to prawdopodobnie jej gorset, ale przypominał bardziej ocierające się o siebie kości. Można było sobie wyobrazić, że pod tym czarnym płaszczem jest tylko suchy, zgrzytający szkielet.
Dorothy stała nieruchomo jeszcze chwilę. Panna Mayfill sunęła się w stronę ołtarza powolnymi, chwiejnymi krokami. Ledwo mogła chodzić, ale czuła się urażona, jeśli ktoś zaoferował jej pomoc. W tej starej, bezkrwistej twarzy, usta były zaskakująco duże, luźne i mokre. Dolna warga, obwisła ze starości, wysuwała się do przodu, odsłaniając pasek dziąsła i rząd sztucznych zębów, żółtych jak klawisze starego fortepianu. Na górnej wardze widniała grzywka ciemnych, zroszonych śliną wąsów. Nie były to apetyczne usta; nie jest to rodzaj ust, które chciałoby się zobaczyć, jak dotykają brzegu naszej filiżanki. Nagle, spontanicznie, jakby sam diabeł ją tam wepchnął, z ust Dorothy wymsknęła się cicha modlitwa:
– Boże w Niebiesiech, nie pozwól mi pić z kielicha po pannie Mayfill!
W tym momencie, przerażona samą sobą, pojęła znaczenie tego, co powiedziała, i żałowała, że nie ugryzła się w język, zamiast wypowiedzieć to śmiertelne bluźnierstwo u stóp ołtarza. Znów wyjęła szpilkę z klapy i wbiła ją tym razem w ramię tak mocno, że z trudem stłumiła okrzyk bólu. Następnie podeszła do ołtarza i uklękła potulnie po lewej stronie panny Mayfill, aby mieć pewność, że dostanie po niej kielich.
Klęcząc, z pochyloną głową i dłońmi złożonymi na kolanach, szybko zabrała się do modlitwy o przebaczenie, by zdążyć zanim ojciec dotrze do niej z opłatkiem. Ale bieg jej myśli został przerwany. Wszelkie próby modlitwy straciły sens. Usta poruszały się, ale w słowach nie było ani serca, ani jakiegokolwiek znaczenia. Słyszała szuranie butów Proggetta i czysty, niski głos jej ojca mruczący „Bierzcie i jedzcie”, widziała pod kolanami wytarty skrawek czerwonego dywanu, czuła zapach kurzu, wody kolońskiej i naftaliny, nie miała w sobie jednak mocy, by rozmyślać o Ciele i Krwi Chrystusa, powodu, dla którego tu przybyła. Jej umył wypełniła śmiertelna pustka. Uświadomiła sobie, że NIE POTRAFI się modlić. Walczyła, zbierała myśli, wypowiadała machinalnie pierwsze zdania modlitwy, ale były bezużyteczne, bez znaczenia – niczym więcej niż martwymi skorupami słów. Ojciec trzymał przed nią opłatek w swojej kształtnej, dojrzałej dłoni. Trzymał go między palcem wskazującym a kciukiem, skrupulatnie, acz z pewną odrazą, jakby to była łyżka lekarstwa. Jego wzrok spoczął na pannie Mayfill, która zwijała się jak kanciasta gąsienica, skrzypiąc i wykonując znak krzyża tak misternie, że można by było pomyśleć, iż wyszywa z przodu płaszcza rzędy galonów. Przez kilka sekund Dorothy wahała się i nie wzięła opłatka. Nie odważyła się go przyjąć. Lepiej, dużo lepiej zejść z ołtarza, niż przyjąć sakrament z takim chaosem w sercu!
Nagle spojrzała w bok, przez otwarte południowe drzwi kościoła. Przelotna włócznia słonecznego światła przebiła chmury. Uderzyła w dół przez liście lipy, a gałązka liści w drzwiach zalśniła przelotną, niezrównaną zielenią, bardziej zieloną niż jadeit, szmaragd lub wody Atlantyku. Wyglądało to tak, jakby jakiś klejnot o niewyobrażalnym blasku zalśnił przez chwilę, wypełniając wejście zielonym światłem, a potem przygasł. Powódź radości przepłynęła przez serce Dorothy. Błysk żywych kolorów przywrócił jej, dzięki czemuś głębszemu niż rozsądek, spokój ducha, miłość do Boga i moc oddawania czci. W jakiś tajemniczy sposób, z powodu zieleni liści, znowu mogła się modlić. O wszystkie zielone rośliny na ziemi, chwalcie Pana! Zaczęła się modlić żarliwie, radośnie, z wdzięcznością. Opłatek rozpłynął się na jej języku. Wzięła kielich od ojca i posmakowała bez odrazy, a nawet z radością tego małego aktu poniżenia, mokrego odcisku ust panny Mayfill na jego srebrnym brzegu.
Kościół św. Athelstana stał na najwyższym punkcie Knype Hill, a jeśli ktoś zdecydował się wspiąć na wieżę, mógł ogarnąć wzrokiem około dziesięciu mil otaczającego go krajobrazu. Nie żeby było na co popatrzeć – niski, ledwie pofałdowany pejzaż wschodniej Anglii, nieznośnie nudny latem, ale rehabilitujący się zimą przez powtarzające się wzory wiązów, przypominających nagie wachlarze na tle ołowianego nieba.
Tuż pod wzgórzem leżało miasteczko, z ulicą High Street biegnącą ze wschodu na zachód i dzielącą je na dwie nierówne części. Południowa część miasta była starą, rolniczą i otoczoną szacunkiem częścią. Po stronie północnej znajdowały się zabudowania cukrowni Blifil-Gordon, a wokół i przed nimi ciągnęły się rzędy nędznych chałup z żółtej cegły, zamieszkałych w większości przez pracowników fabryki. Robotnicy z cukrowni, którzy stanowili ponad połowę dwutysięcznego miasteczka, byli ludźmi z zewnątrz, i niemal co do jednego bezbożnikami.
Dwoma osiami, lub ogniskami, wokół których toczyło się życie społeczne miasteczka, były Klub Konserwatystów Knype Hill (w pełni licencjonowany), przez którego łukowatych okien, zawsze po otwarciu baru, widać było wielkie, różowawe twarze elity, przypominające pulchne złote rybki za szybami akwarium oraz „Stara Herbaciarnia”, trochę dalej w dół High Street, główne miejsce spotkań pań z Knype Hill. Być nieobecną w „Starej Herbaciarnii” każdego ranka między dziesiątą a jedenastą, by wypić „poranną kawę” i spędzić mniej więcej pół godziny na wdzięcznym świergocie wyższej klasy średniej („Moja droga, on miał DZIEWIĘĆ pików do asa z damą, i wyszedł bez atu, wyobraź sobie. Co, moja droga, chyba nie chcesz powiedzieć, że PONOWNIE płacisz za moją kawę? Och, ale moja droga, to jest po prostu zbyt słodkie z twojej strony! Jutro BĘDĘ NALEGAĆ, aby zapłacić za twoją. I tylko SPÓJRZ na kochanego małego Toto, siedzi i wygląda na takiego sprytnego małego człowieczka z czarnym noskiem, który się rusza w prawo i w lewo, kochany kaczorek, chciałby, by mamusia dała mu kostkę cukru, mogłabym, mogła. Masz, Toto!"), oznaczało znalezienie się na marginesie społeczeństwa Knype Hill. Proboszcz w swój zjadliwy sposób nazywał te panie „kawową brygadą”. Niedaleko kolonii pozornie malowniczych willi zamieszkałych przez „kawową brygadę”, ale odcięty od nich większymi terenami, znajdował się The Grange, dom panny Mayfill. Był to osobliwy budynek, imitujący zamek z ciemnoczerwonej cegły z machikułami2 – dzieło jakiegoś szaleńca, powstałe około 1870 roku – na szczęście prawie niewidoczne wśród gęstych krzewów.
Plebania stała w połowie wzgórza, ustawiona frontem do kościoła i tyłem do High Street. Był to dom z innej epoki, niepotrzebnie wielki i pokryty chronicznie łuszczącym się żółtym tynkiem. Jakiś wcześniejszy proboszcz dobudował z jednej strony dużą szklarnię, której Dorothy używała jako pracowni, ale która nigdy nie była naprawiana. Ogród od frontu był zarośnięty postrzępionymi jodłami i wielkim, rozłożystymi jesionami, które zacieniały frontowe pokoje i uniemożliwiały wyhodowanie jakichkolwiek kwiatów. Z tyłu rozciągał się duży ogród warzywny. Wiosną i jesienią Proggett zajmował się przekopywaniem ogrodu, a Dorothy pilnie siała, sadziła i pieliła w wolnym czasie. Mimo to ogród był zwykle nieprzeniknioną dżunglą chwastów.
Dorothy zeskoczyła z roweru przy frontowej bramie, na której ktoś przykleił plakat z napisem „Głosuj na Blifila–Gordona i wyższe płace!”. (Odbywały się akurat wybory uzupełniające, a pan Blifil-Gordon występował z ramienia konserwatystów). Kiedy Dorothy otworzyła frontowe drzwi, dostrzegła dwa listy leżące na wytartej kokosowej macie. Jeden był od księdza dziekana, a drugi był paskudnym, cienkim listem od Catkin & Palm, kościelnych krawców jej ojca. Bez wątpienia był to rachunek. Proboszcz postępował zgodnie ze swoją stałą praktyką zabierania listów, które go interesowały, i pozostawiania pozostałych. Dorothy właśnie pochylała się, żeby podnieść listy, kiedy z okropnym przerażeniem zobaczyła kopertę bez adresu zwrotnego, która przykleiła się do koperty innego listu.
To był rachunek – z pewnością to był rachunek! Co więcej, gdy tylko na niego spojrzała, „wiedziała”, że to ten okropny rachunek od Cargilla, rzeźnika. Jej wnętrzności ścisnęło mdlące uczucie. Przez chwilę naprawdę zaczęła się modlić, żeby to nie był rachunek od Cargilla – żeby to był tylko rachunek na trzy funty i dziewięć szylingów od Solepipe’a, od sukiennika, rachunek od piekarza, lub z mleczarni – jakikolwiek, tylko nie rachunek od Cargilla! Potem, opanowując panikę, oderwała kopertę od klapki listu i rozdarła ją konwulsyjnym ruchem.
Do zapłacenia: 21 funtów, 7 szylingów, 9 pensów.
Krótkie zdanie zostało napisane neutralnym charakterem pisma księgowego pana Cargilla. Ale pod spodem grubymi, oskarżycielskimi literami dopisano i mocno podkreślono:
Pragnę zwrócić uwagę, że ten rachunek jest niezapłacony od bardzo dawna. Będę zobowiązany za możliwie najszybsze jego uregulowanie,
S. Cargill.
Dorothy zrobiła się nieco bardziej blada i poczuła, że nie ma ochoty na śniadanie. Włożyła rachunek do kieszeni i poszła do jadalni. Był to mały, ciemny pokój, który zdecydowanie wymagał ponownego oklejenia tapetami i, jak każdy inny pokój w plebanii, wyglądał, jakby został umeblowany gratami z antykwariatu. Meble były „dobre”, ale poobijane, nie do naprawienia, a krzesła tak przeżarte przez korniki, że można było na nich bezpiecznie usiąść tylko wtedy, gdy znało się ich słabe strony. Na ścianach wisiały stare, ciemne, zniszczone staloryty, a jeden z nich – portret Karola I autorstwa Van Dycka – prawdopodobnie miałby jakąś wartość, gdyby kompletnie nie zniszczyła go wilgoć.
Proboszcz stał nad pustym paleniskiem, grzejąc się przy wyimaginowanym ogniu i czytając list, który przyszedł w długiej błękitnej kopercie. Wciąż miał na sobie czarną satynową sutannę, która idealnie podkreślała jego gęste siwe włosy i bladą, delikatną, niezbyt sympatyczną twarz. Kiedy Dorothy weszła, odłożył list na bok, wyjął swój złoty zegarek i uważnie mu się przyjrzał.
– Obawiam się, że trochę się spóźniłam, ojcze.
– Tak, Dorothy, TROCHĘ się spóźniłaś – powiedział proboszcz, powtarzając jej słowa z delikatnym, ale wyraźnym akcentem. – Spóźniłaś się dokładnie dwanaście minut. Czy nie sądzisz, Dorothy, że kiedy ja muszę wstać kwadrans po szóstej na Mszę Świętą, a wracam do domu bardzo zmęczony i głodny, byłoby miło, gdybyś zdążyła przyjść na śniadanie, nie będąc TROCHĘ SPÓŹNIONĄ?
Było jasne, że proboszcz był w tym, co Dorothy eufemistycznie nazywała „nieprzyjaznym nastrojem”. Miał jeden z tych znużonych, kulturalnych głosów, które nigdy nie są zdecydowanie wściekłe, ale nigdy też nie ocierają się o dobry humor – jeden z tych głosów, które wydają się mówić przez cały czas: „Naprawdę nie wiem, o co robisz to całe zamieszanie!”. Sprawiał wrażenie wiecznie cierpiącego z powodu głupoty i dokuczliwości otaczających go ludzi.
– Tak mi przykro, ojcze! Musiałam po prostu pójść i zapytać o panią Tawney. (Pani Tawney była „panią T” z „listy czynności”). – Jej dziecko urodziło się zeszłej nocy i wiesz, obiecała mi, że po urodzeniu przyjdzie po wywód3. Ale oczywiście nie zrobi tego, jeśli uzna, że się nią nie interesujemy. Wiesz, jakie są te kobiety – wydają się tak bardzo nienawidzić kościelnych ceremonii. Nigdy nie przychodzą, chyba że je do tego namówię.
Proboszcz właściwie nawet nie chrząknął, ale raczej wydał z siebie dźwięk niezadowolenia, ruszając w kierunku stołu śniadaniowego. Miało to oznaczać, po pierwsze, że obowiązkiem pani Tawney było przybycie do kościoła bez przymileń Dorothy; po drugie, Dorothy nie ma co marnować czasu na odwiedzanie całego motłochu miasta, zwłaszcza przed śniadaniem. Pani Tawney była żoną robotnika i mieszkała in partibus infidelium4, na północ od High Street. Proboszcz położył dłoń na oparciu krzesła i bez słowa rzucił Dorothy spojrzenie, które oznaczało: „Czy jesteśmy już gotowi? A może będzie więcej opóźnień?”.
– Myślę, że wszystko gotowe, ojcze – powiedziała Dorothy. – Może gdybyś tylko zwrócił się o łaskę…
– Benedictus benedicat5 – powiedział proboszcz, podnosząc zniszczoną srebrną pokrywkę z talerza śniadaniowego. Srebrna pokrywka, podobnie jak posrebrzana łyżka do marmolady, była rodzinną pamiątką; noże i widelce oraz większość naczyń pochodziła od Woolwortha. – Widzę, że znowu mamy bekon – dodał proboszcz, spoglądając na przejrzyste plastry leżące zwinięte na kwadratach grzanek.
– Obawiam się, że to wszystko, co mamy w domu – powiedziała Dorothy.
Proboszcz ujął widelec między palcem wskazującym a kciukiem i bardzo delikatnym ruchem, jakby grał w bierki, obrócił jeden z plastrów.
– Wiem oczywiście – powiedział – że bekon na śniadanie to angielska instytucja, prawie tak stara jak Parlament. Ale mimo to, Dorothy, nie uważasz, że OKAZJONALNIE moglibyśmy coś zmienić?
– Bekon jest teraz w bardzo atrakcyjnych cenach – powiedziała pokornie Dorothy. – Wydaje się, że grzechem jest nie kupić. Tylko pięć pensów za funt, a widziałam całkiem przyzwoicie wyglądający bekon nawet za trzy pensy.
– Ale duński, obawiam się? Jakież różnorodne najazdy duńskie mieliśmy w tym kraju! Najpierw ogniem i mieczem, a teraz z ich obrzydliwym tanim bekonem. Zastanawiam się, czy przypadkiem nie to jest przyczyną większej liczby zgonów?
Proboszcz, czując się trochę lepiej po tym dowcipie, usadowił się w fotelu i spożył całkiem niezłe śniadanie z pogardzanego bekonu, podczas gdy Dorothy (nie jadła bekonu dziś rano – była to pokuta, którą wyznaczyła sobie wczoraj za powiedzenie „Cholera!” oraz za pół godziny odpoczynku po obiedzie) zastanawiała się nad dobrym wstępem do kontynuowania konwersacji.
Czekało ją niewymownie ohydne zadanie – żądanie pieniędzy. Nawet w najlepszych chwilach wyciągnięcie pieniędzy od ojca było prawie niemożliwe, a nie miała wątpliwości, że tego ranka będzie jeszcze bardziej „trudny” niż zazwyczaj. „Trudny” to kolejny z jej eufemizmów. Pewnie dostał złe wieści – pomyślała z przygnębieniem, zerkając na niebieską kopertę.
Chyba nikt, kto rozmawiał z proboszczem choćby przez dziesięć minut, nie zaprzeczyłby, że jest to „trudny” typ człowieka. Sekret jego niemal nieustannego złego humoru tkwił w fakcie, że sam stanowił anachronizm. Nie powinien był nigdy urodzić się we współczesnym świecie, który atmosfera budził w nim odrazę i wściekłość. Kilka wieków wcześniej jako szczęśliwy duchowny piszący wiersze lub zbierający skamieniałości, za 40 funtów rocznie administrowałby swoją parafią, czułby się doskonale. Nawet teraz, gdyby był bogatszym człowiekiem, mógłby znaleźć ukojenie, usuwając XX wiek ze swojej świadomości. Ale życie ostatnio stało się bardzo drogie; nie da rady wyżyć za mniej niż dwa tysiące rocznie. Proboszcz przygnieciony biedą wieku Lenina i „Daily Mail”, trwał w stanie chronicznej irytacji, i rzeczą naturalną było, że wyładowywał się na najbliższej mu osobie – zazwyczaj na Dorothy.
Urodził się w 1871 roku jako młodszy syn młodszego syna baroneta i wstąpił do Kościoła z przestarzałego powodu, ponieważ Kościół jest tradycyjną profesją dla młodszych synów. Jego pierwszy wikariat miał miejsce w dużej, obskurnej parafii we wschodnim Londynie – paskudnym, rojącym się od chuliganów miejscem, które wspominał z najwyższą odrazą. Nawet w tamtych czasach klasy niższe (jak zwykł je nazywać) zdecydowanie wymykały się spod kontroli. Sytuacja trochę się poprawiła, kiedy został wikarym w jakiejś odległej miejscowości w hrabstwie Kent (Dorothy urodziła się w hrabstwie Kent), gdzie porządnie sponiewierani wieśniacy wciąż na widok „pastora” podnosili rękę do czapki na znak szacunku. Wtedy był już żonaty, a jego małżeństwo było dosłownie diabelnie nieszczęśliwe; co więcej, ponieważ duchownym nie wolno kłócić się ze swoimi żonami, jego nieszczęście było potajemne, a zatem dziesięć razy gorsze do zniesienia. Przybył do Knype Hill w 1908 roku, w wieku trzydziestu siedmiu lat, z nieuleczalnie zgorzkniałym charakterem, którym ostatecznie zraził do siebie każdego mężczyznę, kobietę i dziecko w parafii.
Nie chodziło o to, że był złym księdzem. W swoich czysto duchownych obowiązkach był skrupulatnie poprawny – może trochę zbyt poprawny jak na parafię Kościół niskiego6 we wschodniej Anglii. Swoje nabożeństwa odprawiał z doskonałym smakiem, wygłaszał wspaniałe kazania, wstawał o nieludzkich porach w każdą środę i piątek na komunię świętą. Ale to, że duchowny ma jakieś obowiązki poza czterema ścianami kościoła, nigdy na poważnie nie przyszło mu do głowy. Nie mogąc sobie pozwolić na wikarego, całą brudną robotę w parafii pozostawił swojej żonie, a po jej śmierci (zmarła w 1921 r.) Dorothy. Ludzie mówili złośliwie i kłamliwie, że gdyby to było możliwe, pozwoliłby Dorothy wygłaszać za niego kazania. „Klasy niższe” od początku pojęły, jaki miał wobec nich stosunek, i gdyby był człowiekiem bogatym, prawdopodobnie lizałyby mu buty, zgodnie ze swoim zwyczajem, jednak w tym przypadku po prostu go nienawidziły. Nie żeby go obchodziło, czy go nienawidzą czy nie, ponieważ w dużej mierze nie był świadomy ich istnienia. Ale nawet z wyższymi klasami nie radził sobie lepiej. Z hrabiostwem spierał się raz po raz, a co się tyczy mieszkających w mieście gentelmanów, jako wnuk baroneta gardził nią i nie starał się tego ukryć. W ciągu dwudziestu trzech lat udało mu się zmniejszyć liczebność kongregacji kościoła św. Athelstana z sześciuset do mniej niż dwustu osób.
Nie wynikało to wyłącznie z powodów osobistych. Stało się tak również dlatego, że staromodny wysoki anglikanizm7, którego proboszcz uparcie się trzymał, był w stanie zirytować wszystkie grupy w parafii mniej więcej w równym stopniu. Obecnie duchowny, który chce zachować swoją kongregację, ma do wyboru tylko dwa kierunki. Albo anglokatolicyzm czysty i prosty – czy raczej czysty i nieprosty; albo musi być odważnie nowoczesny, tolerancyjny i głosić pocieszające kazania zapewniające, że nie ma piekła i że wszystkie dobre religie są sobie równe. Proboszcz nie wybrał żadnego z tych kierunków. Z jednej strony żywił najgłębszą pogardę dla ruchu anglokatolickiego. Przeleciał mu przez głowę, pozostawiając go zupełnie niewzruszonym. Nazywał go nawet „rzymską gorączką”. Z drugiej strony był zbyt „wysoki” dla starszych członków swojej kongregacji. Od czasu do czasu przerażał ich niemal do utraty zmysłów, używając fatalnego słowa „katolik”, nie tylko w jego uświęconym miejscu w Credo, lecz również z ambony. W konsekwencji kongregacja kurczyła się z roku na rok, a jako pierwsi odchodzili z niej najlepsi ludzie. Lord Pockthorne z Pockthorne Court, który był właścicielem jednej piątej hrabstwa, pan Leavis, emerytowany handlarz skórami, sir Edward Huson z Crabtree Hall i ci z drobnej szlachty, którzy posiadali samochody – wszyscy opuszczali Świętego Athelstana. Większość z nich przyjeżdżała w niedzielne poranki do oddalonego o pięć mil Millborough. Millborough było miastem liczącym pięć tysięcy mieszkańców i można było tam wybrać jeden z dwóch kościołów, św. Edmunda lub św. Wedekinda. Święty Edmund był modernistyczny – tekst z Jerozolimy Blake’a widniał nad ołtarzem, wino mszalne piło się ze szklanych pucharów – natomiast kościół św. Wedekinda był anglokatolicki i znajdował się w stanie nieustannej wojny podjazdowej z biskupem. Pan Cameron, sekretarz Klubu Konserwatystów w Knype Hill, był nawróconym katolikiem, a jego dzieci brylowały w głównym nurcie rzymskokatolickiego ruchu literackiego. Mówiło się, że mają papugę, którą uczyli mówić Extra ecclesiam nulla salus8. W efekcie nikt o jakimkolwiek statusie społecznym nie pozostał wierny św. Athelstanowi, z wyjątkiem panny Mayfill z The Grange. Większość pieniędzy panny Mayfill została przekazana Kościołowi – tak sama powiedziała; tymczasem nigdy nie kładła na tacę więcej niż sześć pensów i wydawało się, że będzie żyła wiecznie.
Pierwsze dziesięć minut śniadania minęło w kompletnej ciszy. Dorothy próbowała zdobyć się na odwagę, by coś powiedzieć – oczywiście musiała rozpocząć jakąkolwiek rozmowę, zanim poruszy kwestię pieniędzy – ale jej ojciec nie należał do łatwych rozmówców. Czasami wpadał w tak głębokie napady abstrakcyjnego myślenia, że trudno było do niego dotrzeć; kiedy indziej był aż nazbyt skupiony i wręcz zachłannie słuchał tego, co się do niego mówiło, by nagle, okazując znużenie, stwierdzał, że nie warto było o tym mówić. Uprzejme frazesy – pogoda i tak dalej – na ogół skłaniały go do użycia sarkazmu. Mimo to Dorothy postanowiła najpierw podjąć temat pogody.
– Dziwny dzień, prawda? – powiedziała, świadoma niedorzeczności tej uwagi.
– Co jest DZIWNE? – zapytał proboszcz.
– No cóż, to znaczy, rano było tak zimno i mgliście, a teraz wyszło słońce i zrobiło się naprawdę całkiem przyjemnie.
– Czy jest w tym coś szczególnie dziwnego?
Nie wyszło to najlepiej, rzeczywiście. Musiał otrzymać złe wieści, pomyślała. Spróbowała ponownie.
– Chciałabym, żebyś kiedyś wyszedł i rzucił okiem na rośliny w ogrodzie na tyłach, ojcze. Fasola szparagowa radzi sobie wspaniale! Strąki będą miały ponad stopę długości. Wszystkie najlepsze z nich oczywiście zatrzymam na dożynki. Pomyślałam, że fajnie by to wyglądało, gdybyśmy udekorowali ambonę girlandami fasoli szparagowej i kilkoma pomidorami między nimi.
To było faux pas. Proboszcz podniósł wzrok znad talerza z wyrazem głębokiego niesmaku.
– Moja droga Dorothy – powiedział ostro – czy trzeba już teraz mnie martwić dożynkami?
– Przepraszam, ojcze! – odpowiedziała speszona Dorothy. Nie chciałam cię martwić. Po prostu myślałam…
– Czy sądzisz – kontynuował proboszcz – że sprawi mi przyjemność wygłaszanie kazania wśród girland z fasoli szparagowej? Nie prowadzę warzywniaka. Myślenie o tym zniechęca mnie do jedzenia. Kiedy odbędzie ta nieszczęsna impreza?
– Szesnastego września, ojcze.
– To jeszcze prawie miesiąc. Na litość boską, pozwól mi o tym nie myśleć jeszcze przez jakiś czas! Przypuszczam, że raz w roku musimy obchodzić ten śmieszny obrządek, żeby zaspokoić próżność każdego ogrodnika-amatora w parafii. Ale nie myślmy o tym więcej, niż jest to absolutnie konieczne.
Proboszcz czuł, jak Dorothy powinna była pamiętać, absolutną odrazę do dożynek. Stracił nawet cennego parafianina – pana Toagisa, gburowatego emerytowanego ogrodnika – z powodu niechęci, jak sam powiedział, do patrzenia na swój kościół upodobniony do straganu. Pan Toagis, anima naturaliter noncoformistica9, pozostawał w kościele wyłącznie dzięki przywilejowi dekorowania bocznego ołtarza w czasie dożynek, na coś w rodzaju Stonehenge złożonego z gigantycznych dyń. Poprzedniego lata udało mu się wyhodować prawdziwego lewiatana, ognistoczerwonego stwora tak ogromnego, że potrzeba było dwóch ludzi, aby go podnieść. To monstrualne warzywo zostało umieszczone w prezbiterium, gdzie przytłoczyło ołtarz i pozbawiło wschodni witraż wszelkich barw. Bez względu na to, w której części kościoła się znajdowałeś, dynia, jak to się mówi, biła po oczach. Pan Toagis był zachwycony. Kręcił się po kościele przez całą dobę, nie mogąc oderwać się od swojej ukochanej dyni, a nawet przyprowadzał sztafety przyjaciół, aby ją podziwiali. Po wyrazie jego twarzy można było pomyśleć, że cytuje wiersz Wordswortha o Westminster Bridge:
Ziemia nie ma nic do pokazania wspanialszego
Jeno głupek obojętnie przeszedłby obok
Widoku tak wzruszającego w swym majestacie.
Po tym wszystkim Dorothy miała nawet nadzieję, że uda jej namówić go, by przystąpił do komunii świętej. Kiedy jednak proboszcz zobaczył dynię, bardzo się rozgniewał i kazał natychmiast usunąć „to obrzydlistwo”. Pan Toagis natychmiast „opuścił kaplicę”, po czym on i jego spadkobiercy zostali na zawsze straceni dla kościoła.
Dorothy postanowiła podjąć ostatnią próbę rozmowy.
– Zabieramy się za kostiumy do Karola I – powiedziała. (Dzieci ze szkółki niedzielnej ćwiczyły sztukę zatytułowaną Karol I wystawianą z myślą o wzbogaceniu funduszu organowego). – Szkoda, że nie wybraliśmy czegoś łatwiejszego. Wykonanie pancerzy to okropna robota, a obawiam się, że buty rajtarskie będą jeszcze gorsze. Myślę, że następnym razem naprawdę musimy wybrać rzymską lub grecką sztukę. Coś, gdzie nosi się tylko togi.
To wywołało tylko kolejne stłumione chrząknięcie proboszcza. Przedstawienia szkolne, korowody, bazary, kiermasze staroci i koncerty charytatywne nie były w jego oczach tak odrażające jak dożynki, ale nawet nie udawał, że się nimi interesuje. Zwykł mawiać, że to zło konieczne. W tym momencie Ellen, służąca, pchnęła drzwi i beztrosko weszła do pokoju, trzymając przed brzuchem, w dużej spierzchniętej dłoni, swój workowaty fartuch. Była wysoką dziewczyną o krągłych ramionach, włosach koloru sierści myszy, płaczliwym głosie i brzydkiej cerze, cierpiała bowiem na przewlekłą egzemę. Oczy jej pomknęły z niepokojem w stronę proboszcza, ale zwróciła się do Dorothy, bo za bardzo bała się proboszcza, by mówić do niego bezpośrednio.
– Proszę panienki – zaczęła.
– Tak, Ellen?
– Proszę panienki – ciągnęła płaczliwie Ellen. – Pan Porter jest w kuchni i pyta, czy proboszcz mógłby przyjść i ochrzcić dziecko pani Porter? Bo oni myślą, że niedługo umrze, a jeszcze nie zostało ochrzczone, panienko.
Dorothy wstała.
– Usiądź – powiedział szybko proboszcz z pełnymi ustami.
– Co według nich dzieje z dzieckiem? – zapytała Dorothy.
– Cóż, panienko, zrobiło się całkiem czarne. I ma biegunkę, coś okropnego.
Proboszcz z wysiłkiem przełknął. – Czy muszę znać te obrzydliwe szczegóły, kiedy jem śniadanie? – wykrzyknął. Zwrócił się do Ellen: – Wyślij Portera z powrotem do roboty i powiedz mu, że będę u nich o dwunastej. Naprawdę nie mogę pojąć, dlaczego niższe klasy zawsze wybierają pory posiłków, żeby kogoś podręczyć – dodał, rzucając kolejne zirytowane spojrzenie na siadającą Dorothy.
Pan Porter był robotnikiem, a dokładniej murarzem. Poglądy proboszcza na temat chrztu były bardzo zdecydowane. Gdyby to było naprawdę konieczne, przeszedłby dwadzieścia mil przez śnieg, żeby ochrzcić umierające dziecko. Ale nie podobało mu się, że Dorothy proponuje mu odejść od stołu w czasie śniadania na wezwanie zwykłego murarza.
Podczas śniadania więcej już nie rozmawiali. Nadzieje Dorothy rozwiewały się coraz bardziej. Żądanie pieniędzy musiało zostać wystosowane, a jednak było zupełnie oczywiste, że jest skazane na niepowodzenie. Skończywszy śniadanie, proboszcz wstał od stołu i zaczął nabijać fajkę ze słoika na tytoń stojącego na kominku. Dorothy odmówiła krótką modlitwę o odwagę, a potem ukłuła się szpilką. Dalej, Dorothy! Dość już mazgajstwa! Z trudem zapanowała nad głosem i wyszeptała:
– Ojcze…
– O co chodzi? – zapytał proboszcz, zatrzymując w palcach zapałkę.
– Ojcze, chcę cię o coś zapytać. To coś ważnego.
Wyraz twarzy proboszcza się zmienił. Odgadł natychmiast, co zamierzała powiedzieć; i, co ciekawe, wyglądał teraz na mniej poirytowanego niż przedtem. Na jego twarzy zagościł kamienny spokój. Wyglądał jak wyjątkowo powściągliwy i nieskory do pomocy sfinks.
– Moja droga Dorothy, wiem bardzo dobrze, co zamierzasz powiedzieć. Przypuszczam, że znowu poprosisz mnie o pieniądze. Czy tak?
– Tak ojcze. Ponieważ…
– Cóż, równie dobrze mogę oszczędzić ci kłopotu. Nie mam żadnych pieniędzy – absolutnie żadnych pieniędzy, aż do następnego kwartału. Dostałaś już swoje kieszonkowe, a ja nie mogę dać ci nawet pół pensa więcej. Nie ma sensu przychodzić i mnie teraz niepokoić.
– Ale, ojcze…
Nadzieje Dorothy rozwiały się ostatecznie. Kiedy przychodziła do niego po pieniądze, najgorszy ze wszystkiego był ten jego straszny, nieprzystępny spokój. Nigdy nie był równie niewzruszony jak wtedy, usiłowała przypomnieć mu, że tonie w długach. Najwyraźniej nie mógł zrozumieć, że handlarze od czasu do czasu chcą zapłaty i że żaden dom nie może funkcjonować bez odpowiedniej ilości pieniędzy. Dawał Dorothy osiemnaście funtów miesięcznie na wszystkie wydatki domowe, w tym pensję Ellen, a jednocześnie był „wybredny” w kwestii jedzenia i natychmiast wykrywał wszelkie odstępstwa od pożądanej jakości. Rezultatem było oczywiście wiecznie zadłużone gospodarstwo domowe. Ale proboszcz nie zwracał najmniejszej uwagi na długi – właściwie chyba nie zdawał sobie z nich sprawy. Kiedy stracił pieniądze z powodu inwestycji, był głęboko poruszony, ale jeśli chodzi o zadłużenie w stosunku do zwykłego kupca, cóż, po prostu nie zaprzątał sobie tym głowy.
Spokojna smuga dymu unosiła się w górę z fajki proboszcza. W zamyśleniu patrzył na staloryt przedstawiający Karola I i chyba zapomniał już o żądaniu Dorothy. Widząc go tak niefrasobliwego, Dorothy poczuła ukłucie desperacji i wróciła jej odwaga. Powiedziała ostrzej niż wcześniej:
– Ojcze, proszę, wysłuchaj mnie! MUSZĘ dostać trochę pieniędzy, wkrótce! Po prostu muszę! Nie możemy dalej tak funkcjonować. Jesteśmy winni pieniądze prawie każdemu kupcowi w mieście. Jest już tak, że czasami rano nie mogę zmusić się by wyjść na ulicę, gdy pomyślę o tych wszystkich rachunkach do zapłaty. Czy wiesz, że jesteśmy winni firmie Cargilla prawie dwadzieścia dwa funty?
– Co z tego? – zapytał proboszcz między dwoma pyknięciami.
– To, że ten rachunek rośnie już od ponad siedmiu miesięcy! Wysyła go na okrągło. MUSIMY mu zapłacić! To niesprawiedliwe, że każemy mu tak czekać na jego pieniądze!
– Bzdura, moje dziecko! Ci ludzie wiedzą, że będą czekać na swoje pieniądze. Oni to nawet lubią. W końcu przynosi im to większe zyski. Bóg jeden wie, ile jestem winien Catkin & Palm – nie mam nawet ochoty pytać. Nękają mnie w każdym liście. Ale przecież nie słyszysz, żebym narzekał, prawda?
– Ale, ojcze, nie mogę do tego podejść tak jak ty, nie potrafię! To straszne być wiecznie zadłużonym! Nawet jeśli tak naprawdę nie jest to złe, to jest to obrzydliwe. Strasznie się tego wstydzę! Kiedy wchodzę do sklepu Cargilla, żeby zamówić mięso na pieczeń, mówi do mnie monosylabami i każe mi czekać, aż obsłuży innych klientów, a wszystko to dlatego, że cały czas rośnie nam ten rachunek. A jednak nie śmiem przestać u niego zamawiać. Myślę, że gdybym to zrobiła, ścigałby nas.
Proboszcz zmarszczył brwi.
– Słucham?! Chcesz powiedzieć, że ten człowiek był wobec ciebie impertynencki?
– Nie powiedziałem, że był impertynencki, ojcze. Ale nie można go winić że jest zły, kiedy nie płaci się mu rachunków.
– Z całą pewnością można go winić! To po prostu obrzydliwe, jak ci ludzie się zachowują w dzisiejszych czasach – obrzydliwe! I oto chodzi, rozumiesz? Na takie rzeczy jesteśmy narażeni w tym wspaniałym stuleciu. To jest właśnie demokracja – postęp, jak z lubością to nazywają. Nie zamawiaj ponownie od niego. Powiedz mu od razu, że otwierasz rachunek gdzie indziej. To jedyny sposób postępowania z tymi ludźmi.
– Ale ojcze, to nie załatwia problemu. Naprawdę nie sądzisz, że powinniśmy mu zapłacić? Na pewno możemy jakoś zdobyć pieniądze… Nie mógłbyś sprzedać trochę akcji czy czegoś innego?
– Moje drogie dziecko, nie mów mi o sprzedawaniu akcji! Właśnie otrzymałem bardzo nieprzyjemną wiadomość od mojego maklera. Powiedział mi, że notowania moich akcji w Sumatra Tin spadły z siedmiu i czterech pensów do sześciu i jednego pensa. Oznacza to utratę prawie sześćdziesięciu funtów. Powiem mu, żeby natychmiast je sprzedał, zanim bardziej spadną.
– Więc jeśli je sprzedasz, będziesz miał gotówkę, prawda? Nie sądzisz, że lepiej byłoby wyjść z długów raz na zawsze?
– Nonsens, nonsens – powiedział proboszcz już spokojniej, wkładając z powrotem fajkę do ust. – Nic nie wiesz o tych sprawach. Będę musiał natychmiast ponownie zainwestować w coś bardziej obiecującego. To jedyny sposób na odzyskanie pieniędzy.
Włożywszy kciuk za pasek sutanny zmarszczył brwi w zamyśleniu, patrząc na staloryt. Jego makler doradzał mu akcje United Celanese. To tutaj – w Sumatra Tin, w United Celanese i niezliczonych innych odległych i mgliście wyobrażalnych firm – tkwiła główna przyczyna kłopotów finansowych proboszcza. Był nieuleczalnym hazardzistą. Oczywiście nie uważał tego za hazard; było to jedynie poszukiwanie „dobrej inwestycji” przez całe życie. Po osiągnięciu pełnoletności odziedziczył cztery tysiące funtów, które dzięki jego „inwestycjom” stopniowo zmalały do około tysiąca dwustu. Co gorsza, co roku udawało mu się zebrać ze swoich nędznych dochodów kolejne pięćdziesiąt funtów, które przepadły w ten sam sposób. Ciekawe, że pokusa „dobrej inwestycji” wydaje się prześladować duchownych bardziej uporczywie niż jakąkolwiek inną klasę ludzi. Być może jest to współczesny odpowiednik demonów w kobiecej postaci, które nawiedzały anachoretów w średniowieczu.
– Kupię pięćset akcji United Celanese – powiedział w końcu.
Dorothy zaczęła tracić nadzieję. Ojciec myślał teraz o swoich „inwestycjach” (o tych „inwestycjach” nie wiedziała nic poza tym, że bywały nieudane z niespotykaną regularnością), a za chwilę kwestia długów sklepowych zupełnie wyleci mu z głowy. Podjęła ostatni wysiłek.
– Ojcze, proszę, załatwmy to. Myślisz, że w miarę szybko dasz mi trochę dodatkowych pieniędzy? Może nie w tej chwili, ale za miesiąc lub dwa?
– Nie, moja droga, nie. Być może w okresie Bożego Narodzenia – ale nawet wtedy jest to bardzo mało prawdopodobne. Na razie na pewno nie. Nie mam ani pensa do wydania.
– Ale, ojcze, to takie okropne czuć, że nie możemy spłacić naszych długów! To nas tak poniża! Ostatnim razem, kiedy był tu pan Welwyn-Foster – (pan Welwyn-Foster był biskupem pomocniczym) – pani Welwyn-Foster chodziła po całym mieście, zadając wszystkim bardzo osobiste pytania na nasz temat: – jak spędzamy czas i ile mamy pieniędzy, ile ton węgla zużyliśmy w ciągu roku, o to wszystko pytała. Zawsze próbuje wtrącać się w nasze sprawy. Przypuśćmy, że dowiedziałaby się, że jesteśmy poważnie zadłużeni!
– Czy to na pewno nasza sprawa? Zupełnie nie rozumiem, co to ma wspólnego z panią Welwyn-Foster czy kimkolwiek innym.
– Ale ona to wszędzie rozgłosi – i jeszcze będzie przesadzać! Wiesz, kim jest pani Welwyn-Foster. W każdej parafii, do której się udaje, stara się dowiedzieć czegoś haniebnego o pastorze, a potem przekazuje biskupowi każde słowo. Nie chcę być wobec niej nieżyczliwa, ale naprawdę ona…
Zdawszy sobie sprawę, że w rzeczywistości CHCIAŁA być nieżyczliwa, Dorothy zamilkła.
– To wstrętna kobieta – przyznał proboszcz spokojnie. – Ale co z tego? Czy ktoś kiedykolwiek słyszał o żonie biskupa, która nie byłaby wstrętna?
– Ojcze, chyba nie jestem w stanie ci uświadomić, jak poważna jest sytuacja! Po prostu nie mamy z czego żyć przez następny miesiąc. Nie wiem nawet, skąd wezmę mięso na dzisiejszy obiad.
– Lunch, Dorothy, na lunch – powiedział proboszcz z nutą irytacji. – Chciałbym, żebyś porzuciła ten ohydny nawyk niższych klas, nazywania lunchu obiadem!
– W takim razie na lunch. Skąd mam wziąć mięso? Nie odważę się poprosić Cargilla o kolejną pieczeń.
– Idź do drugiego rzeźnika – jak on się nazywa? Salter – i nie zwracaj uwagi na Cargilla. Wie, że prędzej czy później dostanie zapłatę. Dobry Boże, nie wiem, o co to całe zamieszanie! Czyż nie każdy jest winien pieniądze swoim kupcom? Pamiętam wyraźnie – proboszcz wyprostował nieco ramiona i włożywszy z powrotem fajkę do ust, popatrzył w dal; jego głos stał się bardziej wspomnieniowy i wyraźnie przyjemniejszy: – Pamiętam dobrze, że kiedy byłem w Oksfordzie, mój ojciec nadal nie miał zapłaconych niektórych swoich oksfordzkich rachunków sprzed trzydziestu lat. Tom (Tom był kuzynem proboszcza, baronetem) – był winien siedem tysięcy, zanim się dorobił. Sam mi to powiedział.
W tym momencie ostatnia nadzieja Dorothy się rozwiała. Kiedy ojciec zaczynał mówić o kuzynie Tomie i o tym, co się wydarzyło „kiedy byłem w Oksfordzie”, nic więcej nie można było już z nim zrobić. Oznaczało to, że uciekł w wyimaginowaną złotą przeszłość, w której takie nieistotne rzeczy, jak rachunki od rzeźnika, po prostu nie istniały. Bywały okresy, kiedy zdawał się zapominać, że jest tylko biednym wiejskim proboszczem – a nie młodzieńcem z bogatej rodziny, czekającym na przejęcie majątku. Arystokratyczna, kosztowna postawa była tą, którą w każdych okolicznościach przybierał zupełnie naturalnie. I oczywiście, podczas gdy żył wygodnie, w świecie swojej wyobraźni, Dorothy musiała walczyć z kupcami i sprawiać, by udziec barani wystarczył na obiady od niedzieli do środy. Wiedziała jednak, że dalsze kłótnie są bezcelowe. Skończyło by się to tylko wybuchem złością. Wstała od stołu i zaczęła układać naczynia na tacy.
– Jesteś absolutnie pewien, że nie możesz dać mi żadnych pieniędzy, ojcze? – zapytała po raz ostatni, stojąc przy drzwiach z tacą w dłoniach.
Proboszcz, patrzący w dal, pośród gęstych kłębów dymu, najwyraźniej nie słyszał jej. Być może wspominał swoje złote czasy w Oksfordzie. Dorothy wyszła z pokoju roztrzęsiona, prawie z płaczem. Dramatyczna kwestia długów została ponownie odłożona na półkę, tak jak zdarzało się to wcześniej tysiące razy, bez perspektyw na jakiekolwiek rozwiązanie.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1. Krawat będący częścią szat liturgicznych używanych przez duchownych, głównie luterańskich i anglikańskich (przyp. red.). [wróć]
2. Rodzaj ganku wystającego przed powierzchnię muru, zaopatrzonego w otwory strzelnicze (przyp. red.). [wróć]
3. (łac.) Benedictio mulieris post partum – błogosławieństwo udzielane położnicy po urodzeniu dziecka (przyp. red.). [wróć]
4. (łac.) W stanie błogosławionym po porodzie (przyp. red.). [wróć]
5. (łac.) Benedykt błogosławi (przyp. red.). [wróć]
6. (ang. Low Church) – określenie stosowane do jednego z trzech umownych nurtów Kościołów anglikańskich (przyp. red.). [wróć]
7. (ang. High Church) – odmiana kościoła angielskiego, grupująca zwolenników form zbliżonych do kościoła katolickiego (przyp. red.). [wróć]
8. (łac.) Poza Kościołem nie ma zbawienia (przyp. red.). [wróć]
9. Koncepcja teologiczna, zgodnie z którą człowiek stworzony „na obraz i podobieństwo Boże” posiada naturalną intuicję prowadzącą go do poznania i przyjęcia wiary chrześcijańskiej (przyp. red.). [wróć]