Córka pszczelarza - Santa Montefiore - ebook + audiobook + książka

Córka pszczelarza ebook

Santa Montefiore

4,4

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Powieść uwielbianej w świecie Santy Montefiore, bestseller „Sunday Timesa”.

Dorset, 1932: Grace Hamblin, córka pszczelarza, dorasta w pięknym majątku na wsi. Zna swoje miejsce i przyszłość, lecz po niespodziewanej śmierci ojca zostaje sama. Nie licząc mężczyzny, którego kocha i który nie jest jej przeznaczony.

Massachusetts, 1973: Trixie Valentine, piękna, impulsywna córka Grace, jest zakochana w charyzmatycznym wokaliście zespołu muzycznego, który ma szansę odnieść wielki sukces. Jasper musi wyjechać do domu w Anglii z powodu tragedii rodzinnej. Obiecuje, że wróci do Trixie, jeśli będzie ona na niego czekać.

Matka i córka szukają utraconej miłości, przytłoczone wspomnieniami, nie zdając sobie sprawy z łączących ich sekretów. Aby odnaleźć to, za czym tęsknią, muszą odkryć przeszłość i kłamstwa sprzed wielu lat...

„Doskonale opowiada historie o miłości i śmierci osadzone w romantycznych sceneriach i fascynujących czasach.”

Vogue

„Santa Montefiore to mistrzyni epickiego romansu. Każde jej słowo płynie prosto z serca.”

Jojo Moyes

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 440

Oceny
4,4 (144 oceny)
80
46
11
4
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MonSol38

Z braku laku…

Z braku laki.. Bardzo przewidywalna, wręcz nudna i mało interesująca opowieść. Historia jakich wiele tylko ubrana w inne słowa.
10
JolantaKuderska

Nie oderwiesz się od lektury

Książka trzymająca napięcie. Ciepła i wzruszająca. Narratorka-świetna.
00
Irenaira

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna książka, bardzo serdecznie polecam.
00
Doowa555

Nie oderwiesz się od lektury

O jakże piękna to była przygoda, jakże cudnie opisana, czytajcie
00
1bafe37f-5b6d-4796-8478-48f7f2345089

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna
00

Popularność




Decy­ka­cja

Mojemu uko­cha­nemu stry­jowi Jeremy’emu, wspa­nia­łemu czło­wie­kowi, z miło­ścią i wdzięcz­no­ścią

Pio­senka psz­cze­lar­czyka

Pio­senka psz­cze­lar­czyka

Bzzz! Bzzz! Słu­chajże, słu­chaj brzę­cze­nia

swych psz­czół.

Choć­byś wobec sąsia­dów tajne myśli knuł,ale nam, psz­czo­łom, wyznać musisz sekret

wszelki,

ina­czej ci nie damy miodu ni kro­pelki!

Uro­cza panna młoda,gdy ślubny włoży tren,swym psz­czół­kom wieść niech poda!Ina­czej – pierzchną hen!

Odlecą hen, pierzchną jak sen,w świat pomkną w roj­nej cze­re­dzie!Ale kto kłam­stwem nie zwo­dzi psz­czół,to psz­czoła go nie zwie­dzie!

O chrzci­nach czy pogrze­bie,wieść smutną czy wesołą,zza mórz przy­byłą do cie­bie,wyja­wić musisz psz­czo­łom!Przez wrota do sto­doływla­ty­wać pozwól im zawsze,bo tak cie­kawe są psz­czołyjak człek – a może cie­kaw­sze!

Pod drze­wem zły przy­tu­łek,gdy grom się zacznie jawić!Gdzie krążą roje psz­czó­łek,Nikogo nie nie­na­widź!

Bo one wnet odlecą het –i ni­gdy już nie wrócą.Lecz kto nie smuci ni­gdy psz­czół,psz­czółki go nie zasmucą.

Rudy­ard Kipling1

Część pierw­sza

Roz­dział 1

Wyspa Teka­nas­set, Mas­sa­chu­setts, 1973

Jed­nym z naj­ład­niej­szych domów na wyspie Teka­nas­set, w więk­szo­ści kry­tych sza­rymi łup­ko­wymi dachów­kami, jest sie­dziba klubu gol­fo­wego Crab Cove. Zbu­do­wało ją pod koniec dzie­więt­na­stego wieku dwóch przy­ja­ciół z Bostonu, któ­rzy uwa­żali, że wyspa bez pola gol­fo­wego jest pozba­wiona jedy­nej praw­dzi­wej atrak­cji mają­cej jakieś zna­cze­nie. Sie­dziba klubu znaj­duje się na zachod­nim brzegu i roz­ciąga się z niej piękny widok na ocean. Po pra­wej stro­nie na tra­wia­stym wzgó­rzu wznosi się latar­nia mor­ska poma­lo­wana na biało-czer­wono, obec­nie czę­ściej wyko­rzy­sty­wana przez miło­śni­ków orni­to­lo­gii niż przez zagu­bio­nych na morzu żegla­rzy. Po lewej widać piasz­czy­ste plaże i poro­śnięte trawą fali­ste wydmy z gęstymi kępami dzi­kich róż na wierz­choł­kach. Ściany klubu ozda­bia mniej odporna odmiana róży pną­cej, a wokół posa­dzono rzędy różo­wych, mato­wych hor­ten­sji, które wypusz­czają ogromne kuli­ste kwia­to­stany. Efekt jest tak uro­czy, że trudno pozo­stać obo­jęt­nym. Nad budyn­kiem, przy­kry­tym dachem z sza­rego łupku, wznosi się maszt z ame­ry­kań­ską flagą, trze­po­cącą w sło­nym wie­trze wie­ją­cym od morza.

Wyspa Teka­nas­set, na którą można dotrzeć tylko samo­lo­tem lub łodzią, jest odcięta od reszty Sta­nów Zjed­no­czo­nych, toteż nie widać na niej żad­nych śla­dów rewo­lu­cji prze­my­sło­wej, która zmie­niła obli­cze Ame­ryki. Sta­ro­świec­kie war­to­ści łączą się har­mo­nij­nie z tra­dy­cyjną archi­tek­turą; domy nale­żące nie­gdyś do kwa­krów i drogi wybru­ko­wane kocimi łbami są takie same jak w prze­szło­ści, a wyspa wydaje się pogrą­żona w nostal­gicz­nej drzemce.

Na Teka­nas­set nie ma brzyd­kich zna­ków dro­go­wych ani świa­teł ulicz­nych; więk­szość skle­pów w mie­ście to uro­cze butiki sprze­da­jące ubra­nia, pre­zenty, ele­ganc­kie arty­kuły toa­le­towe, wikli­nowe kosze i rzeź­bione kły mor­sów – wytwory miej­sco­wych rze­mieśl­ni­ków. To melan­cho­lijne, roman­tyczne miej­sce, lecz nie­po­zba­wione wyra­fi­no­wa­nia. W lecie na Teka­nas­set prze­by­wają z rodzi­nami bogaci biz­nes­meni ze świa­to­wych cen­trów finan­so­wych, wyspę odwie­dzają też sławni pisa­rze, akto­rzy i muzycy z całej Ame­ryki, gdy pra­gną uciec z hała­śli­wych, zady­mio­nych miast, ode­tchnąć świe­żym mor­skim powie­trzem i szu­kać inspi­ra­cji w pięk­nym kra­jo­bra­zie.

Ser­cem wyspy cią­gle jest klub gol­fowy Crab Cove, który zawsze miał peł­nić tę funk­cję, lecz w latach sześć­dzie­sią­tych i sie­dem­dzie­sią­tych, kiedy spo­łe­czeń­stwo z tru­dem dotrzy­my­wało kroku bły­ska­wicz­nym prze­mia­nom oby­cza­jo­wym, a nowe zde­rzało się ze sta­rym niczym wzbu­rzone fale pod­czas sztormu, był rów­nież głów­nym ośrod­kiem plo­tek. Mło­dzi ludzie, któ­rzy nie­gdyś z takim upo­rem doma­gali się zmian, są w tej chwili starsi i bar­dziej tole­ran­cyjni od swo­ich rodzi­ców; w cza­sie pod­wie­czor­ków roz­mowy przy sto­łach mają łagod­niej­szy cha­rak­ter. Ale wie­czo­rem w lipcu 1973 roku panie spę­dza­jące czas w klu­bie gol­fowym Crab Cove były pod­eks­cy­to­wane incy­den­tem, który dziś nie wywo­łałby żad­nych komen­ta­rzy. Ledwo zasia­dły do bry­dża, natych­miast zaczęły z obu­rze­niem dys­ku­to­wać o nagan­nym zacho­wa­niu Tri­xie Valen­tine.

– Cóż, moje dro­gie, uwa­żam jej postę­po­wa­nie za nie­mo­ralne i wsty­dzę się za nią – oświad­czyła Eve­lyn Dur­la­cher z gar­dło­wym, roz­wle­kłym bostoń­skim akcen­tem i z dez­apro­batą zaci­snęła kar­mi­nowe wargi. Śmie­tanka towa­rzy­ska Teka­nas­set uzna­wała Eve­lyn za arbi­tra w kwe­stiach moral­no­ści. Całe śro­do­wi­sko, w jakim się obra­cała, wyzna­wało te same kon­ser­wa­tywne zasady; wyso­kie stan­dardy etyczne Eve­lyn ucho­dziły za wzór godny naśla­do­wa­nia. Nosiła nie­ska­zi­telne kasz­mi­rowe swe­terki i bluzki, miała pięk­nie ufry­zo­wane kasz­ta­nowe włosy, miesz­kała w ele­ganc­kim domu, jej dzieci były dobrze wycho­wane i nic nie umy­kało jej uwa­dze. Lubiła wygła­szać surowe, pozba­wione współ­czu­cia sądy o ota­cza­ją­cych ją ludziach. – W dniach naszej mło­do­ści, kiedy kobieta chciała zostać z męż­czy­zną sam na sam, musiała naj­pierw zgu­bić przy­zwo­itkę. Teraz mło­dzież robi, co chce, i nikt jej nie kon­tro­luje. – Kil­ka­krot­nie postu­kała poma­lo­wa­nymi na czer­wono szpo­nami w blat stołu i z roz­tar­gnie­niem zer­k­nęła na swoje karty. – Same blotki, kosz­mar. Przy­kro mi, Belle, oba­wiam się, że cię zawiodę.

Belle Bar­tlett spoj­rzała na swoje karty, które były rów­nie kiep­skie. Zacią­gnęła się papie­ro­sem i melan­cho­lij­nie potrzą­snęła jasnymi lokami.

– Ach, ta dzi­siej­sza mło­dzież… – rze­kła ze smut­kiem. – Nie chcia­ła­bym teraz być młoda. W latach czter­dzie­stych i pięć­dzie­sią­tych życie było prost­sze, bo wszy­scy wie­dzieli, na czym stoją. Teraz gra­nice się roz­myły i nie mamy wyboru: musimy się przy­sto­so­wać. Uwa­żam, że mło­dzi ludzie są po pro­stu zagu­bieni i nie wolno ich oce­niać zbyt surowo.

– Belle, stale pró­bu­jesz doszu­ki­wać się w każ­dym dobrych stron. Z pew­no­ścią nawet ty musisz przy­znać, że Tri­xie Valen­tine się skom­pro­mi­to­wała – odparła z naci­skiem Eve­lyn. – Nie zacho­wała się jak dziew­czyna z dobrej rodziny. Dziew­częta z dobrych rodzin nie uga­niają się za chło­pa­kami po całym hrab­stwie. To chłopcy się za nimi uga­niają. Doprawdy, to nie­smaczne.

– Nie tylko nie­smaczne, Eve­lyn, rów­nież nie­roz­ważne – ode­zwała się Sally Pear­son, potrzą­sa­jąc dłu­gimi kasz­ta­no­wymi wło­sami o zło­ci­stym poły­sku. – Narzu­ca­jąc się męż­czy­znom, na zawsze nisz­czą swoją repu­ta­cję. – Ski­nęła dło­nią, trzy­ma­jąc papie­rosa dwoma pal­cami z nie­na­gan­nym mani­kiu­rem, i uśmiech­nęła się z zado­wo­le­niem na wspo­mnie­nie swo­jej przy­kład­nej mło­do­ści. – Męż­czy­zna jest z natury myśli­wym, a kobieta powinna być nagrodą, o którą warto wal­czyć. W dzi­siej­szych cza­sach dziew­częta zbyt łatwo kapi­tu­lują. My oszczę­dza­ły­śmy cnotę na noc poślubną. – Zachi­cho­tała, po czym prych­nęła cicho. – Nawet jeśli było ina­czej, dba­ły­śmy, by nikt się o tym nie dowie­dział!

– Biedna Grace! To bar­dzo przy­kre, że córka przy­nosi jej taki wstyd – dodała ze współ­czu­ciem Belle. – Rzu­ci­ły­śmy się na nią jak sępy, okrop­ność.

– Cóż, dziwi was, że Tri­xie tak się zacho­wuje, moje dro­gie? – wtrą­ciła Bly­the Westrup, gła­dząc się po policz­kach ze sztuczną opa­le­ni­zną. – To Anglicy. Wygrali wojnę, ale stra­cili zasady moralne. Mój Boże, opo­wia­dają o tam­tych cza­sach szo­ku­jące histo­rie! Dziew­częta tra­ciły głowy…

– I nie tylko głowy – dodała sucho Eve­lyn, uno­sząc brew.

– Och, Eve­lyn! – wykrzyk­nęła Sally i dotknęła warg zapal­niczką, by ukryć uśmie­szek. Nie chciała, by przy­ja­ciółki widziały, że skan­dal spra­wia jej przy­jem­ność.

– Ale czy naprawdę wia­domo, że z nim ucie­kła? – spy­tała Belle. – W końcu mogą to być tylko zło­śliwe plotki. Tri­xie to ziółko, ale nie jest zepsuta. Wszy­scy zbyt łatwo ją kry­ty­kują. Gdyby nie była taka śliczna, nikt nie zwra­całby na nią uwagi.

Eve­lyn spoj­rzała wście­kłym wzro­kiem na Belle, zdra­dza­jąc, że rywa­li­zuje z Grace.

– Moja droga, sły­sza­łam to dziś rano od Lucy – rze­kła zde­cy­do­wa­nym tonem. – Wierz­cie mi, moja córka wie, o czym mówi. Widziała ich o świ­cie na pokła­dzie pry­wat­nego jachtu, wyglą­dali na ska­co­wa­nych. Chło­pak rów­nież jest Angli­kiem, a poza tym… – Umil­kła i tak mocno zaci­snęła wargi, że pra­wie znik­nęły. – Poza tym to soli­sta w zespole roc­kan­drol­lo­wym! – Wypo­wie­działa te słowa z taką odrazą, jakby wydzie­lały brzydki zapach.

Belle się roze­śmiała.

– Eve­lyn, rock and roll to już histo­ria. Mam wra­że­nie, że śpiewa bar­dziej w stylu Boba Dylana niż Elvisa Pre­sleya.

– Ach, więc o nich sły­sza­łaś?! – spy­tała zasko­czona Eve­lyn. – Dla­czego nic nie powie­dzia­łaś?!

– Mówi o nich całe mia­sto, Eve­lyn. To przy­stojni angiel­scy chłopcy, Eve­lyn; podobno rów­nież dość grzeczni. – Uśmiech­nęła się, widząc kwa­śną minę przy­ja­ciółki. – Spę­dzają lato w domu Joego Hornby’ego.

– Sta­rego Joego Hornby’ego? Doprawdy, sama wiesz, jaki to eks­cen­tryk… – wtrą­ciła Sally. – Twier­dzi, że jest wiel­kim przy­ja­cie­lem Micka Jag­gera, ale czy ktoś kie­dyś widział Micka Jag­gera na wyspie?!

– Albo kogo­kol­wiek waż­nego? Joe twier­dzi, że zna wszyst­kie grube ryby. To stary chwa­li­pięta, nic wię­cej – stwier­dziła Bly­the.

– Zdaje się, że ci chłopcy przy­go­to­wują album i Joe im pomaga – cią­gnęła Belle. – Ma w piw­nicy stu­dio nagrań.

– Joe od pięć­dzie­się­ciu lat niczego nie wydał! – ode­zwała się Belle. – Nawet w swo­ich naj­lep­szych dniach był bar­dzo prze­cięt­nym muzy­kiem. Teraz jest już skoń­czony. Kto wła­ści­wie finan­suje ten pro­jekt? Joego na pewno na to nie stać.

Belle wzru­szyła ramio­nami.

– Nie mam poję­cia. Ale krążą plotki, że jesie­nią wyru­szają w trasę kon­cer­tową po Sta­nach. – Unio­sła brwi. – To może kosz­to­wać for­tunę, nie sądzi­cie?

Eve­lyn koniecz­nie chciała znów zacząć mówić o skan­dalu. Rozej­rzała się ostroż­nie po sali i zni­żyła głos.

– Cóż, Lucy twier­dzi, że w pią­tek wie­czo­rem Tri­xie Valen­tine i jej przy­ja­ciółka Suzie Red­ford weszły na pokład jachtu razem z człon­kami zespołu i wró­ciły dopiero dziś rano. Suzie pro­siła Lucy, by nikomu o tym nie wspo­mi­nała. Na pewno nie powie­działy o niczym rodzi­com. Nie mam poję­cia, co tam robiły, ale nie trzeba wiel­kiej wyobraźni, by się tego domy­ślić. Wia­domo, jak się pro­wa­dzą człon­ko­wie mło­dzie­żo­wych zespo­łów muzycz­nych. To nie­smaczne!

– Może Grace myślała, że Tri­xie jest u Suzie? – zasu­ge­ro­wała Belle. – Musi być jakieś wytłu­ma­cze­nie.

– Suzie Red­ford robi, co jej się podoba – wtrą­ciła Sally. – W jej rodzi­nie nie obo­wią­zują żadne zasady.

– Cóż, jestem zasko­czona – rze­kła cicho Belle. – Wiem, że Grace ma kło­poty z Tri­xie, ale nie wie­rzę, że Tri­xie znik­nę­łaby na trzy dni, nie uprze­dza­jąc matki. Poza tym Fred­die ni­gdy by na to nie pozwo­lił.

– Fred­die wyje­chał w inte­re­sach – stwier­dziła rado­śnie Sally. – Myszy har­cują, gdy kota nie czują!

– To kwe­stia wycho­wa­nia – ode­zwała się Bly­the. – Cher­chez la mčre – dodała posęp­nie.

Belle zga­siła papie­rosa.

– Czy nie mówi się: Cher­chez la femme?

– To mniej wię­cej to samo – odpa­ro­wała Bly­the. – Naj­waż­niej­sza jest postawa matki. Grace może być wzo­rem cnót i naj­sym­pa­tycz­niej­szą osobą na świe­cie, ale jest zbyt pobłaż­liwa. Tri­xie potrze­buje sil­nej ręki, a Grace jest słaba.

– Grace roz­piesz­cza Tri­xie, bo uro­dziła ją późno; miała też poro­nie­nie – zauwa­żyła Belle. – Tri­xie to jedy­naczka, oczko w gło­wie matki, więc nic dziw­nego, że jest tro­chę roz­pusz­czona.

– Grace zaj­muje się ogro­dami i stara się o tym nie myśleć – stwier­dziła Sally. – Czy postę­po­wa­ły­by­ście tak samo, mając taką córkę jak Tri­xie?

– Och, Grace jest świetną pro­jek­tantką ogro­dów! – wtrą­ciła z emfazą Belle. – Ogrody na Teka­nas­set były bar­dzo banalne, dopóki nie przy­je­chała z Anglii i nie zmie­niła ich w praw­dziwe cuda. Ma fan­ta­styczny gust i ogromną wie­dzę.

Eve­lyn skrzy­wiła się z iry­ta­cją.

– Nikt nie kwe­stio­nuje jej talentu, Belle. Dys­ku­syjne są jej kom­pe­ten­cje jako matki. Kto tym razem roz­da­wał?

– Ja – odpo­wie­działa Bly­the. – Jeden bez atu.

W tej samej chwili cztery kobiety zanie­mó­wiły na widok Grace, za którą podą­żała ogromna kobieta zwana przez wszyst­kich Big. Eve­lyn natych­miast umil­kła. Big była naj­bar­dziej sza­no­waną osobą na wyspie i budziła powszechny strach. Nale­żał do niej naj­star­szy i naj­więk­szy dom na Teka­nas­set, wznie­siony przez pierw­szego osad­nika w 1668 roku; jako jedyna córka magnata naf­to­wego Ran­dalla Wil­sona juniora, zmar­łego w wieku dzie­więć­dzie­się­ciu pię­ciu lat, odzie­dzi­czyła całą for­tunę ojca. Opo­wia­dano, że ni­gdy nie wyszła za mąż, ponie­waż nie potra­fiła zna­leźć męż­czy­zny o rów­nie wiel­kim majątku i rów­nie wiel­kiej fan­ta­zji. Teraz, gdy miała prze­szło sie­dem­dzie­siąt lat, nie dys­ku­to­wano już o per­spek­ty­wach jej mał­żeń­stwa, a sama Big nie oka­zy­wała żalu. Trak­to­wała naj­bliż­szych przy­ja­ciół jak człon­ków rodziny i, podob­nie jak nie­gdyś jej ojciec, z wielką przy­jem­no­ścią dzie­liła się bogac­twem z potrze­bu­ją­cymi za pośred­nic­twem Fun­da­cji Cha­ry­ta­tyw­nej im. Ran­dalla Wil­sona albo po pro­stu wypi­su­jąc czeki, gdy miała na to ochotę.

Grace Valen­tine wyda­wała się w klu­bie gol­fo­wym osobą nie na miej­scu, niczym koń pocią­gowy wśród ara­bów peł­nej krwi. Miała dłu­gie brą­zowe włosy z pasmami siwi­zny, spięte nie­dbale ołów­kiem z tyłu głowy, a szarobrą­zowe baweł­niane spodnie i luźna koszula kon­tra­sto­wały z nie­na­gan­nymi kre­acjami czte­rech bry­dży­stek. Jedyną rze­czą, która upo­dab­niała je do sie­bie, był blask bry­lan­tów: Grace nosiła na piersi zaska­ku­jąco ele­gancką broszkę w kształ­cie psz­czoły. Miała krót­kie paznok­cie i ręce stward­niałe od lat zaj­mo­wa­nia się rośli­nami. Nie nosiła maki­jażu i jej deli­katna anglo­sa­ska skóra ogo­rzała od słońca i wia­trów Teka­nas­set. Orze­chowe oczy Grace były jed­nak pełne łagod­no­ści i współ­czu­cia, a twarz zacho­wała ślady daw­nej urody. Kiedy się uśmie­chała, nie­wielu ludzi potra­fiło się oprzeć jej uro­kowi.

– Witaj, Grace! – ode­zwała się Belle, gdy dwie kobiety mijały sto­lik. – Witaj, Big!

Grace się uśmiech­nęła.

– Jak wam idzie gra?

– Mnie kiep­sko – odparła Belle. – Słabo gram w bry­dża.

– Och, doprawdy, Belle Bar­tlett, świet­nie sobie radzisz! – stwier­dziła Eve­lyn, uśmie­cha­jąc się do Grace i szu­ka­jąc na jej twa­rzy oznak wstydu. – Belle jest po pro­stu skromna.

– Gdzie chcia­ła­byś usiąść, Grace? – spy­tała Big. Prze­szła obok czte­rech kobiet, które sku­liły się na krze­słach, i nawet nie ski­nęła im głową. Big miała wręcz nad­na­tu­ralne wyczu­cie nega­tyw­nych emo­cji, mru­żyła oczy i stu­kała laską w lśniące deski pod­łogi, nie przej­mu­jąc się hała­sem.

– Usiądźmy na zewnątrz, jeśli wiatr ci nie prze­szka­dza, Big – odparła Grace.

– Wcale mi nie prze­szka­dza. Gdyby zerwał się hura­gan, scho­wa­ła­bym się jako ostat­nia.

Wyszły przez dwu­skrzy­dłowe drzwi na obszerną werandę z wido­kiem na ocean. W dali widać było żaglówki pru­jące fale niczym łabę­dzie, a na wydmach bawiły się dwa czarne psy; ich pan szedł powoli po plaży. Zbli­żał się wie­czór i słońce wiszące nisko nad hory­zon­tem zabar­wiało pia­sek na czer­wo­nawy kolor; ostry­go­jad roz­szar­py­wał rybę jasno­po­ma­rań­czo­wym dzio­bem. Grace wybrała sto­lik sto­jący naj­bli­żej krańca werandy, tuż przy balu­stra­dzie, i przy­su­nęła wikli­nowy fotel dla Big. Stara kobieta wrę­czyła Grace swoją laskę, po czym opa­dła na poduszki z gło­śnym klap­nię­ciem. Włosy miała zwią­zane w kucyk, lecz wysu­nęło się z niego kilka siwych kosmy­ków, któ­rymi tar­gał wiatr. Przy­po­mi­nały pta­sie pióra.

– Cóż, kwoka zna­la­zła się w gnieź­dzie – ode­zwała się Big i wes­tchnęła z zado­wo­le­niem. Pstryk­nęła pal­cami i zamó­wiła dwa kok­tajle, nim Grace zdą­żyła usiąść. – Potrze­bu­jesz cze­goś moc­niej­szego, Grace – rze­kła zde­cy­do­wa­nym tonem. – Nie zwra­caj uwagi na te hieny. Wszyst­kie strasz­li­wie ci zazdrosz­czą i trudno się temu dzi­wić: w prze­ci­wień­stwie do cie­bie nie mają ani krzty talentu.

– Wszystko w porządku – odpo­wie­działa Grace. – Wierz mi, bywało gorzej.

– Wcale mnie to nie dziwi. W porów­na­niu z Bry­tyj­kami te cztery babi­szony wyglą­dają jak grzeczne dziew­czynki.

Grace się roze­śmiała.

– Och, nie obcho­dzi mnie, co ludzie gadają za moimi ple­cami, dopóki są mili w bez­po­śred­nich kon­tak­tach. Pro­blem polega na tym, że Bry­tyjki są zbyt otwarte, a ja nie­na­wi­dzę kon­fron­ta­cji.

– Oso­bi­ście wolę bry­tyj­ski spo­sób bycia. Jeśli ludzie mają coś do powie­dze­nia, powinni mówić otwar­cie, a nie za ple­cami. Powinni mieć odwagę wyra­ża­nia swo­ich poglą­dów; jeśli nie są o czymś prze­ko­nani, powinni mil­czeć. Eve­lyn Dur­la­cher to kosz­marna stara plot­kara; jestem gotowa powie­dzieć jej to pro­sto w oczy. Jej gada­nina przy­spo­rzyła wielu miesz­kań­com wyspy ogrom­nych kło­po­tów i powinna się tego wsty­dzić. Bez prze­rwy szuka tema­tów do plo­tek. Jest nie­zno­śnie zadu­fana. Ma tak wyso­kie mnie­ma­nie o sobie, że upa­dek będzie dla niej bar­dzo bole­sny.

Kel­ner posta­wił na sto­liku kie­liszki z kok­taj­lem i por­ce­la­nową miseczkę z fistasz­kami. Big zanu­rzyła w niej grube, upier­ście­nione palce i wyjęła garść orzesz­ków. Jej twarz była zwod­ni­czo łagodna; miała sze­ro­kie czoło, pełne, uśmiech­nięte wargi i obwi­sły pod­bró­dek, który nada­wał jej wygląd dobro­dusz­nej babci. Jed­nak spoj­rze­nie sta­lo­wo­sza­rych oczu potra­fiło w mgnie­niu oka stward­nieć, zmie­nia­jąc nie­szczę­snego roz­mówcę w słup soli. Ale kiedy patrzyła na Grace, na jej twa­rzy malo­wała się zaska­ku­jąca czu­łość.

– Więc co pla­nuje Tri­xie? Wyobra­żam sobie, że Eve­lyn wyol­brzy­mia całą histo­rię dla wła­snych celów: chce przed­sta­wić Lucy w korzyst­nym świe­tle. – Big sap­nęła przez nos i w jej oczach na moment poja­wił się sta­lowy błysk. – Gdyby wie­działa o poło­wie tego, co robi córka, trzy­ma­łaby język za zębami.

Grace wes­tchnęła.

– Oba­wiam się, że Eve­lyn praw­do­po­dob­nie ma rację. Tri­xie zako­chała się w mło­dym soli­ście grupy roc­ko­wej. Nie mam nic prze­ciwko temu, z pew­no­ścią jest bar­dzo miły, ale…

– Nie znasz go?

– Nie.

– Mów dalej.

– Powie­działa mi, że zamie­rza spę­dzić week­end na Cape Cod ze swoją przy­ja­ciółką Suzie…

Big unio­sła brwi z cynicz­nym wyra­zem twa­rzy.

– Suzie Red­ford! Ta dziew­czyna pro­wo­kuje kło­poty. Jeśli gdzieś się poja­wiają, jest tam też Suzie Red­ford.

– Szcze­rze mówiąc, obie zacho­wują się tak samo. Ale dobrze się bawią, Big, a Tri­xie zako­chała się po raz pierw­szy w życiu.

Big popa­trzyła na dobro­duszną twarz Grace, na łagodne orze­chowe oczy i mięk­kie włosy roz­wie­wane przez wiatr, po czym pokrę­ciła głową, zasko­czona łagod­no­ścią przy­ja­ciółki.

– Co mam z tobą zro­bić, Grace? Masz zbyt dobre serce. Powiedz mi: dokąd naprawdę poje­chały?

– Z zespo­łem.

– Dokąd?

– Na pry­watny kon­cert zor­ga­ni­zo­wany dla przy­ja­ciela Joego Hornby’ego, który pra­cuje w branży muzycz­nej.

Big w zamy­śle­niu popi­jała kok­tajl.

– Ale wszystko się wydało?

– Tak. Dziś rano Lucy zauwa­żyła je na pokła­dzie jachtu i powie­działa matce. Wyobra­żam sobie, że w tej chwili plot­kuje o tym cała wyspa. Tri­xie przy­szła do domu prze­brać się przed pój­ściem do pracy. Zatrud­niła się na lato w Cap­tain Jack’s. Tak czy ina­czej, nie mia­łam czasu z nią poroz­ma­wiać. W głębi serca to dobra dziew­czyna, Big, cho­ciaż bun­tow­ni­cza. Dobrze, że przy­naj­mniej się przy­znała.

– Tylko dla­tego, że zauwa­żyła ją Lucy. Jestem pewna, że nic by ci nie powie­działa, gdyby uwa­żała, że uda się to ukryć. Przy­nio­sła ci wstyd, moja droga, i oba­wiam się, że powin­naś zabro­nić jej opusz­cza­nia wyspy przez resztę waka­cji. W mło­do­ści dosta­ła­bym w skórę za mniej­sze wykro­cze­nie.

– Ale czasy się zmie­niły, Big. Wycho­wa­ły­śmy się w zupeł­nie innej epoce. Dzi­siej­sza mło­dzież ma znacz­nie wię­cej swo­body od nas i może to dobrze. Może nam się nie podo­bać muzyka, któ­rej słu­chają, i nie­sto­sowne ubra­nia, jakie noszą, ale są mło­dzi i pełni pasji. Demon­strują prze­ciwko nie­rów­no­ści i woj­nie – mój Boże, wystar­czy spoj­rzeć na mojego Fred­diego z jed­nym okiem i okropną bli­zną na twa­rzy, by zro­zu­mieć, że na woj­nie nie ma zwy­cięz­ców. Mło­dzi ludzie są odważni, otwar­cie wyra­żają swoje poglądy i w jakiś spo­sób ich za to podzi­wiam. – Dotknęła szorst­kimi pal­cami broszki w kształ­cie psz­czoły przy­pię­tej do bluzki. – Może są ide­ali­styczni i nie­mą­drzy, ale zdają sobie sprawę, że naj­waż­niej­sza ze wszyst­kiego jest miłość. – Spoj­rzała orze­cho­wymi oczami na ocean i uśmiech­nęła się melan­cho­lij­nie. – Chyba chcia­ła­bym być znowu młoda i mieć przed sobą całe życie.

Big wypiła łyk kok­tajlu.

– Wiel­kie nieba, Grace, cza­sami mnie zdu­mie­wasz! Wszy­scy pró­bują krótko trzy­mać dzieci, a ty popusz­czasz córce wodze. Cie­kawe, czy to cecha bry­tyj­ska? A może jesteś po pro­stu prze­korna? Powiedz mi: czy Fred­die wie o małej eska­pa­dzie Tri­xie?

Na wzmiankę o mężu na twa­rzy Grace poja­wił się cień.

– Jesz­cze mu nie powie­dzia­łam – odrze­kła cicho.

– Ale to zro­bisz?

– Nie chcę. Będzie wście­kły. Ale muszę powie­dzieć, bo ina­czej dowie się od kogoś innego. Praw­do­po­dob­nie od Billa Dur­la­chera pod­czas gry w golfa! – Roze­śmiała się bar­dziej z nie­po­koju niż weso­ło­ści.

Kiedy Big wyobra­ziła sobie Billa Dur­la­chera plot­ku­ją­cego na polu gol­fo­wym, jej obfity biust zaczął falo­wać nad sto­łem.

– Bill jest rów­nie okropny jak Eve­lyn – stwier­dziła. – Ale masz rację, że chcesz powie­dzieć Fred­diemu. Nie powi­nien być ostat­nią osobą na wyspie, która się o tym dowie.

– Będzie prze­ra­żony, Big. Wygłosi wykład o dys­cy­pli­nie i praw­do­po­dob­nie zabroni jej opusz­czać dom przez resztę lata. Póź­niej Tri­xie będzie bez prze­rwy kom­bi­no­wała, w jaki spo­sób spo­tkać się za naszymi ple­cami z tym chłop­cem. – Grace się zaśmiała. – Znam Tri­xie. Sama nie zdaje sobie sprawy, jak bar­dzo jest podobna do mnie.

Big zro­biła zdzi­wioną minę.

– Nie wyobra­żam sobie cie­bie łamią­cej zasady, Grace.

– Och, nie zawsze byłam taka grzeczna. – Grace uśmiech­nęła się melan­cho­lij­nie, przy­po­mi­na­jąc sobie dawne czasy. – Ale to było wieki temu. – Znów popa­trzyła na ocean.

– Co spra­wiło, że się zmie­ni­łaś? – spy­tała Big.

– Sumie­nie, Big – odparła Grace, marsz­cząc brwi.

– W takim razie ty na pewno postą­pi­łaś słusz­nie.

– Tak, chyba masz rację. – Grace wes­tchnęła ciężko, a w jej gło­sie zabrzmiał żal i poczu­cie klę­ski.

– Czy chcia­ła­byś usły­szeć radę sta­rej matrony, która nie­jedno widziała? – spy­tała Big.

Grace wró­ciła myślami do teraź­niej­szo­ści.

– Tak, chęt­nie.

Big roz­sia­dła się wygod­niej w fotelu. Rze­czy­wi­ście przy­po­mi­nała kwokę.

– Idź do domu i poroz­ma­wiaj poważ­nie z Tri­xie. Powiedz jej, że nie może cię wię­cej okła­mać. Musisz koniecz­nie wie­dzieć, gdzie jest i w czyim towa­rzy­stwie; to ważne dla jej bez­pie­czeń­stwa i two­jego spo­koju ducha. Powiedz jej także, że przez resztę lata nie wolno jej opusz­czać wyspy i że to nie pod­lega dys­ku­sji. Powin­naś być bar­dzo zde­cy­do­wana. Potra­fisz to zro­bić?

– Tak, potra­fię – odpo­wie­działa bez prze­ko­na­nia Grace.

– To kwe­stia sza­cunku, Grace – stwier­dziła z naci­skiem Big. – Doprawdy, moja droga, powin­naś być twarda, jeśli chcesz odzy­skać kon­trolę nad córką, zanim będzie za późno. – Umil­kła na chwilę, upiła łyk kok­tajlu, po czym cią­gnęła: – Po powro­cie Fred­diego powiedz mu, co się stało, i dodaj, że udzie­li­łaś Tri­xie suro­wej repry­mendy, toteż sprawa jest zała­twiona, koniec, kropka. Uwa­żasz, że to zaak­cep­tuje?

– Nie mam poję­cia. Będzie wście­kły. Wiesz, jaki jest wyma­ga­jący. – Grace wzru­szyła ramio­nami. – Mogę spró­bo­wać…

– Nie wolno ci go okła­my­wać, Grace. To ważne. Powin­ni­ście się nawza­jem wspie­rać. Masz deli­katne serce i zdaję sobie sprawę, że chcia­ła­byś jej pomóc, ale naj­waż­niej­szy jest mąż. Wspie­ra­nie go we wszyst­kich spra­wach to twój obo­wią­zek jako żony.

Grace miała nie­szczę­śliwą minę.

– Obo­wią­zek… – mruk­nęła i Big wyczuła gorycz w jej gło­sie. – Nie­na­wi­dzę tego słowa.

– Wła­śnie to spra­wia, że jeste­śmy cywi­li­zo­wa­nymi ludźmi, Grace. Naj­waż­niej­sze to postę­po­wać słusz­nie i myśleć nie tylko o sobie; dzięki temu spo­łe­czeń­stwo się nie roz­pada. Mło­dzi ludzie nie mają poczu­cia obo­wiązku; wygląda na to, że nie sza­nują star­szych. Oba­wiam się, że przy­szłość to kra­ina, gdzie nie ist­nieje moral­ność, z zabu­rzoną hie­rar­chią war­to­ści. Ale nie mam zamiaru wygła­szać kazań. Chcia­ła­bym ci pomóc.

– Dzię­kuję, Big. Twoje wspar­cie dużo dla mnie zna­czy.

– Przy­jaź­nimy się od pra­wie trzy­dzie­stu lat, Grace. To dużo czasu. Odkąd przy­je­cha­łaś na Teka­nas­set i zmie­ni­łaś mój ogród w raj na ziemi. Może zaprzy­jaź­ni­ły­śmy się dla­tego, że nie zna­łaś swo­jej matki, a ja nie mam dzieci? – Uśmiech­nęła się i wzięła następną garść orzesz­ków. – Poza tym jesteś jedyną osobą, która mi się nie pod­li­zuje – dodała ze śmie­chem. – Jesteś dobrą, uczciwą kobietą. Nie wie­rzę, że przy­ta­ku­jesz mi tylko dla­tego, że jestem bogata jak Kre­zus, stara jak świat i ogromna jak wie­lo­ryb.

– Och, doprawdy, Big! – roze­śmiała się z nie­do­wie­rza­niem Grace. – Może jesteś bogata jak Kre­zus, ale nie jesteś stara jak świat i z pew­no­ścią nie jesteś ogromna jak wie­lo­ryb!

– Bądź bło­go­sła­wiona za swoje kłam­stwa. Moja droga, w kwe­stii mojego wieku i roz­miaru możesz łgać, ile zechcesz! Masz na to moje pozwo­le­nie!

Kiedy Grace wró­ciła do domu na Sun­set Slip, słońce zabar­wiło ocean na zło­ci­sty kolor. Wyszła na werandę z dwoma psami rasy retrie­ver i popa­trzyła na dzi­kie trawy, plażę i wodę lśniącą w dali. Z przy­jem­no­ścią spo­glą­dała na spo­kojny pej­zaż. Jed­nak naj­bar­dziej uspo­ka­jało ją ciche brzę­cze­nie psz­czół. Napeł­niało jej serce melan­cho­lią, a jed­nak nie było to przy­kre uczu­cie. Wspo­mnie­nia prze­szło­ści spra­wiały jej dziwną przy­jem­ność, jakby dzięki wywo­ły­wa­nemu przez nie bólowi pozo­sta­wała w stycz­no­ści z kobietą, którą kie­dyś była i którą pozo­sta­wiła w Anglii, wyru­szyw­szy przed wielu laty do Ame­ryki.

Pode­szła do trzech uli, które stały przy bocz­nej ścia­nie domu, osło­nięte przed wia­trem i słoń­cem przez sza­lej posa­dzony spe­cjal­nie w tym celu. Unio­sła daszek jed­nego z uli, by spraw­dzić jego stan. Nie przej­mo­wała się, że cza­sem psz­czoły ją żądliły. Nie bała się ich, cho­ciaż spra­wiało jej przy­krość, że żądląca robot­nica poświęca życie w obro­nie ula.

Arthur Ham­blin prze­ka­zał córce całą swoją wie­dzę o psz­czo­łach: nauczył, jak o nie dbać, jak przy­go­to­wy­wać spe­cjalne nalewki z pro­po­lisu prze­zna­czone do lecze­nia prze­zię­bień i innych dole­gli­wo­ści. Oboje kochali psz­cze­lar­stwo; opieka nad ulami i pozy­ski­wa­nie miodu zbli­żyły ich do sie­bie, zwłasz­cza że nie mieli na świe­cie nikogo wię­cej. Kiedy Grace widziała psz­czołę, natych­miast przy­po­mi­nał jej się ojciec. Ciche brzę­cze­nie owa­dów, które tak kochał, wywo­ły­wało w wyobraźni obraz jego twa­rzy; cza­sami nawet sły­szała jego głos, jakby szep­tał jej do ucha: „Nie zapo­mnij spraw­dzić, czy psz­czoły gro­ma­dzą miód w dol­nych ram­kach” albo: „Widzisz robot­nice pil­nu­jące wej­ścia? Muszą wyczu­wać zagro­że­nie. Osy, a może dzi­kie psz­czoły? Cie­kawe, o co cho­dzi”. Arthur Ham­blin potra­fił godzi­nami mówić o psz­czo­łach. Czę­sto roz­ma­wiał z nimi, recy­tu­jąc swój ulu­biony wiersz, który Grace sły­szała tak czę­sto, że nauczyła się go na pamięć: „O chrzci­nach czy pogrze­bie, wieść smutną czy wesołą, zza mórz przy­byłą do cie­bie, wyja­wić musisz psz­czo­łom!”.

Kiedy Grace zaj­rzała do ula, psz­czoły szy­ko­wały się do snu. Tem­pe­ra­tura spa­dła i stały się senne. Uśmiech­nęła się z czu­ło­ścią i pogrą­żyła we wspo­mnie­niach jak w ogrom­nym oce­anie obra­zów i emo­cji. Spę­dza­jąc czas z psz­czo­łami, znowu sta­wała się sobą, odzy­ski­wała pamięć.

Kiedy przy­kryła ul, nagle poczuła, że ktoś stoi za jej ple­cami. Zda­rzyło się to już wiele razy. Wie­działa, że nie powinna się obra­cać, bo ile­kroć w takich sytu­acjach zer­kała za sie­bie, były tam tylko gałę­zie koły­sane przez wiatr. Wie­działa, że nie powinna szu­kać racjo­nal­nych wyja­śnień swo­ich odczuć; w końcu miesz­kała w sta­rym domu i krą­żyło wiele opo­wie­ści o duchach poja­wia­ją­cych się na wyspie Teka­nas­set. Tajem­ni­cza zjawa nie budziła w niej lęku; w isto­cie rze­czy czuła się dziw­nie pod­nie­siona na duchu, jakby miała sekret­nego przy­ja­ciela, o któ­rym nikt nie wie. Kiedy była młod­sza, zwie­rzała się matce, mając nadzieję, że ta sły­szy ją w nie­bie. Obec­nie, gdy wpa­dała w przy­gnę­bie­nie lub czuła się samotna, przy­cho­dziła roz­ma­wiać z psz­czo­łami i pocie­szała ją zjawa ema­nu­jąca dobro­czynną ener­gią, może rów­nie samotna jak Grace.

Ostat­nio coraz czę­ściej myślała o swoim dotych­cza­so­wym życiu. Wyda­wało się, że z upły­wem lat żal przy­biera na sile i stale powra­cają wspo­mnie­nia. Od dwu­dzie­stu lat sku­piała się na macie­rzyń­stwie, ale Tri­xie doro­sła i wkrótce się wypro­wa­dzi. Grace zosta­nie sama z Fred­diem i ruinami swo­jego mał­żeń­stwa.

– Witaj, stary przy­ja­cielu! – rze­kła na głos i uśmiech­nęła się na absur­dalną myśl, że mówi do kogoś nie­wi­dzial­nego.

Roz­dział 2

Tri­xie Valen­tine stała przed szopą na łodzie nale­żącą do sta­rego Joego Hornby’ego; miała na sobie tylko pół­przej­rzy­sty sarong w kwiaty. W szo­pie sie­dział w łodzi rybac­kiej jej kocha­nek z gitarą na kola­nie i grał melo­dię skom­po­no­waną tego ranka. Popa­trzył na drzwi. Naj­pierw poja­wiło się w nich smu­kłe białe ramię i dłoń z roz­cza­pie­rzo­nymi pal­cami widocz­nymi na tle drew­nia­nej fra­mugi. Następ­nie kształtna noga zgięta w kola­nie, z różo­wymi pal­cami skie­ro­wa­nymi w stronę ziemi. Tri­xie zasty­gła na moment w tej pozie, by osią­gnąć mak­sy­malny efekt dra­ma­tyczny, po czym sta­nęła powoli w drzwiach. Oparła się ple­cami o fra­mugę, unio­sła kolano, przy­ci­snęła dło­nie do ściany i spoj­rzała na męż­czy­znę gra­ją­cego na gita­rze. Przez chwilę uwo­dzi­ciel­sko patrzyła kochan­kowi w oczy przez gęstą, spło­wiałą od słońca grzywkę obciętą tuż nad brwiami, póź­niej roz­chy­liła wargi, uka­zu­jąc parę leciutko zakrzy­wio­nych kłów, i uśmiech­nęła się tajem­ni­czo. Jasper patrzył, jak Tri­xie roz­wią­zuje węzeł przy szyi – sarong zsu­nął się na zie­mię i uło­żył wokół jej stóp. Stała naga na tle oce­anu, z łukiem kibici oświe­tlo­nym przez ostat­nie zło­ci­ste pro­mie­nie słońca odbite w wodzie.

Jasper Dunc­liffe spo­glą­dał na nią z podzi­wem. Tri­xie go fascy­no­wała. Była nie­prze­wi­dy­walna, spon­ta­niczna, nie­okieł­znana; uwiel­biała dobrą zabawę. Odzna­czała się nie­zwy­kłą urodą; miała sze­roko roz­sta­wione błę­kitne oczy i piękne ciało. Ruszyła w jego stronę, nie odry­wa­jąc odeń wzroku, a Jasper odło­żył gitarę i poczuł ogar­nia­jące go pod­nie­ce­nie.

Weszła do łodzi, która zako­ły­sała się łagod­nie, lecz nie na tyle, by Tri­xie stra­ciła rów­no­wagę. Oboje zda­wali sobie sprawę, że ktoś może ich przy­ła­pać, ale dla ludzi łamią­cych na każ­dym kroku wszyst­kie zasady było to tylko źró­dłem dodat­ko­wej eks­cy­ta­cji. Tri­xie usia­dła okra­kiem na Jaspe­rze i chwy­ciła dłońmi burty łodzi, by utrzy­mać rów­no­wagę. Póź­niej pochy­liła głowę i poca­ło­wała Jaspera w usta. Jej dłu­gie włosy pach­nące morzem osło­niły ich jak kotara.

– Nale­żysz tylko do mnie – szep­nęła i Jasper poczuł, że się uśmiech­nęła. Rze­czy­wi­ście, pra­wie nie mógł się poru­szać, przy­gnie­ciony do dna łodzi. Oparł dło­nie na jej szyi i pogła­dził kciu­kami policzki.

– Możesz mieć moje ciało i duszę, kiedy tylko zechcesz, Tri­xie – szep­nął.

– Podoba mi się twój spo­sób mówie­nia, Jaspe­rze.

– Dla­czego? Powie­dzia­łaś, że twoi rodzice też pocho­dzą z Anglii. – Prze­su­nął dło­nie w stronę jej piersi i lekko musnął bro­dawki.

Wygięła plecy w łuk niczym kotka i wes­tchnęła głę­boko.

– Ale mają inny akcent niż ty. Podoba mi się twój spo­sób mówie­nia.

Przy­cią­gnął ku sobie jej głowę i namięt­nie ją poca­ło­wał. Pra­gnąc jak naj­szyb­ciej poczuć go w sobie, roz­pięła mu pasek od spodni. Wydał z sie­bie głę­boki jęk

i wnik­nął w głąb jej cie­płego ciała. Bez zaże­no­wa­nia poru­szała ryt­micz­nie bio­drami, od czasu do czasu odrzu­ca­jąc do tyłu głowę i włosy. Po chwili zatra­ciła się w nara­sta­ją­cym pod­nie­ce­niu. Trzy­mał jej bio­dra, lecz nie był w sta­nie kon­tro­lo­wać jej ruchów. W końcu chwy­cił ją za włosy i przy­cią­gnął ku sobie jej twarz.

– Nie tak szybko – szep­nął. – Jeśli chcesz być na górze, musisz robić, co każę.

– Podoba mi się pań­ska aser­tyw­ność, panie Dunc­liffe.

Roze­śmiał się.

– Podoba mi się, jak mnie tak nazy­wasz.

– Panem Dunc­liffe? Bar­dzo zwy­czajne nazwi­sko.

– Wła­śnie dla­tego mi się podoba. – Przy­ci­snął wargi do jej ust, nim zdą­żyła znowu roz­pro­szyć jego uwagę, i mocno ją poca­ło­wał.

Póź­niej sie­dzieli razem w łodzi, paląc jointa. Zapa­dał zmrok. Słońce skryło się za hory­zon­tem i morze było spo­kojne. Tri­xie ogar­nęła przy­jemna bez­tro­ska; roz­luź­niła się.

– Lubię tę porę dnia, a ty?

– Jasne, jest pięk­nie – odpo­wie­dział Jasper. Podała mu jointa i zacią­gnął się głę­boko. – Nie powin­naś już wra­cać do domu?

– Jesz­cze nie. I tak będę miała kło­poty, więc nic strasz­nego się nie sta­nie, jeśli posie­dzę tro­chę dłu­żej.

– Co powiesz?

– Mamie? – Wzru­szyła ramio­nami. – To roman­tyczka. Opo­wiem jej wszystko o tobie i zapo­mni, że ją okła­ma­łam. Mówi­łam, że spę­dzę week­end z Suzie, a spę­dzi­łam go z tobą.

– Masz dzie­więt­na­ście lat, Tri­xie. Pra­cu­jesz i zara­biasz na sie­bie. Jesteś nie­za­leżna. Na twoim miej­scu powie­dział­bym, że mogę robić, co mi się podoba.

– Tak, ale mama jest bar­dzo kon­ser­wa­tywna. Dora­stała w małym mia­steczku w Anglii, zako­chała się w ojcu, gdy oboje byli nasto­lat­kami, i wyszła za mąż po wybu­chu wojny. Ni­gdy nie była z nikim innym. Ocze­kuje, że ze mną będzie tak samo, a ja upra­wiam seks z gwiazdą rocka. Więk­szość matek nie chce, by ich córki zada­wały się z gwiaz­dami rocka.

– Gwiazda rocka… – zaśmiał się scep­tycz­nie Jasper. – Pochle­biasz mi.

W oczach Tri­xie roz­bły­sło prze­ko­na­nie.

– Zosta­niesz wielką gwiazdą, Jasper, jestem tego pewna. Jesteś przy­stojny, uta­len­to­wany i wszy­scy uwiel­biają twoje pio­senki. Mam nosa do tych rze­czy i czuję, że odnie­siesz suk­ces. – Znów zacią­gnęła się join­tem i uśmiech­nęła się do Jaspera przez obłok dymu. A ja będę stała za kuli­sami i kla­skała, bo pozna­łam cię, zanim zosta­łeś milio­ne­rem, zanim poja­wiły się tysiące fanek wykrzy­ku­ją­cych twoje imię, zanim zaczą­łeś sprze­da­wać płyty na całym świe­cie.

– Podoba mi się twój entu­zjazm, Tri­xie. Ciężko pra­cu­jemy.

– Jeste­ście popu­larni w Anglii?

– Jesz­cze nie.

– Więc dla­tego przy­je­cha­li­ście tutaj?

– Oczy­wi­ście. Każdy chciałby odnieść suk­ces w Ame­ryce.

Tri­xie roze­śmiała się.

– Ale prze­cież nie na wyspie Teka­nas­set!

– Moja rodzina jest zwią­zana z tym miej­scem. Dziad­ko­wie mieli tu dom. Dawno temu. Wydało mi się to dobrym miej­scem na począ­tek.

– Dla­czego naj­pierw nie odnieść suk­cesu w Anglii, jak Beatlesi? Nie chce­cie być sławni we wła­snym kraju?

Jasper wes­tchnął i zro­bił zbo­lałą minę.

– Moja matka umar­łaby ze wstydu.

Tri­xie zmarsz­czyła nosek.

– Żar­tu­jesz, prawda? – Jasper pokrę­cił głową. – Twoja matka nie apro­buje kariery muzycz­nej?

– Oczy­wi­ście, że nie apro­buje.

– A ojciec?

– Nie żyje.

– Och, bar­dzo mi przy­kro.

– Nie przej­muj się. Nasze sto­sunki nie ukła­dały się naj­le­piej. Był woj­sko­wym, podob­nie jak dzia­dek. Nie rozu­miał muzyki, a przy­naj­mniej mojej.

– Co za wąskie hory­zonty! Powi­nien być dumny z two­jego talentu.

– Nie dostrze­gał we mnie talentu. Ale nic nie szko­dzi. Jestem młod­szym synem. Cała odpo­wie­dzial­ność spo­czywa na bar­kach mojego brata. Na szczę­ście jest dosta­tecz­nie silny i kon­wen­cjo­nalny, by ją udźwi­gnąć.

Tri­xie roze­śmiała się.

– Więc możesz zostać, kim chcesz.

– Zga­dza się. – Uśmiech­nął się sze­roko. – I mogę być, z kim chcę.

– Czyli ze mną. – Tri­xie kokie­te­ryj­nie zer­k­nęła na Jaspera spod grzywki.

– Z tobą, kocha­nie – odpo­wie­dział.

– Wiesz co? Któ­re­goś dnia ja rów­nież odniosę suk­ces – oznaj­miła Tri­xie. – Ale w innej dzie­dzi­nie.

– Kim chcesz zostać?

Pod­cią­gnęła kolana do piersi i objęła je ramio­nami.

– Redak­torką zna­nego maga­zynu.

– Jak Diana Veer­land?

– Ludzie będą pytać: „A kim wła­ści­wie jest Diana Veer­land?”, bo ja będę o wiele sław­niej­sza.

– Raczej osła­wiona – zażar­to­wał Jasper. – Uwa­żam to za znacz­nie bar­dziej praw­do­po­dobne.

– Cóż, zamie­rzam się zaj­mo­wać modą. Uwiel­biam ciu­chy i moim zda­niem mam dobre wyczu­cie stylu. Nie chcę zostać na Teka­nas­set, pra­cu­jąc do końca życia jako kel­nerka. Chcia­ła­bym zoba­czyć wielki świat.

– Na pewno ci się uda. Myślę, że potra­fisz osią­gnąć wszystko, co sobie posta­no­wisz, Tri­xie Valen­tine.

– Ja też tak uwa­żam. Zamie­rzam jeź­dzić na pokazy mody, poznać świat, obra­cać się w towa­rzy­stwie sław­nych ludzi, jak Andy War­hol albo Cecil Beaton, cho­dzić na przy­ję­cia w Stu­dio 55 w Nowym Jorku z Biancą Jag­ger i Ossiem Clar­kiem. – Roze­śmiała się i w jej oczach zalśnił ognik jointa. – Zamie­rzam zro­bić karierę.

– Więk­szość dziew­cząt chce wyjść za mąż i mieć dzieci. Wiem, że wła­śnie o tym marzą moje sio­stry.

– Nie jestem taka jak więk­szość dziew­cząt. Myśla­łam, że już to zauwa­ży­łeś. Chcę być wolna, podob­nie jak ty, i zostać tym, kim chcę.

– Więc zre­ali­zuj swoje marze­nia. Nic nie może cię powstrzy­mać.

– Tylko mój ojciec. – Wes­tchnęła ciężko. – Chciałby, żebym poszła do col­lege’u i dalej się uczyła, ale wąt­pię, czy go na to stać. Mówi, że nie ma nic mniej atrak­cyj­nego niż głu­pia kobieta. – Roze­śmiała się. – Jestem znacz­nie inte­li­gent­niej­sza, niż sądzi, ale nie zamie­rzam iść do col­lege’u. Chcę się stąd wydo­stać i zacząć żyć. Duszę się na tej wyspie. Przed twoim przy­jaz­dem było tu pie­kiel­nie nudno!

– Możesz liczyć na ojca?

– Przy­je­chał z Anglii, nie mając nic oprócz zdol­no­ści, i odniósł suk­ces w swoim zawo­dzie. Gdyby został w Anglii, zruj­no­wa­nej przez wojnę, peł­nej bez­ro­bot­nych, cią­gle byłby parob­kiem. Moim zda­niem powi­nien mnie podzi­wiać, że chcę w życiu coś osią­gnąć: czy nie jest to wła­śnie to „ame­ry­kań­skie marze­nie”, o któ­rym wszy­scy mówią?

– A twoja matka?

– Mama będzie mnie wspie­rać, nie­za­leż­nie od tego, co posta­no­wię. Po pro­stu chce, żebym była szczę­śliwa. Nie zdo­była wykształ­ce­nia, ale jej ojciec był bar­dzo inte­li­gentny i prze­czy­tał mnó­stwo ksią­żek. Sam ją uczył i ona rów­nież jest wyjąt­kowo oczy­tana. Pra­cuje jako pro­jek­tantka ogro­dów i jest w tym świetna. Nie jest jedną z tych kobiet, które przez cały dzień plot­kują; znam kilka takich.

– Twoja matka wydaje się bar­dzo fajna.

– Jest fan­ta­styczna, łagodna i dobra, ale wiem, że gdy­bym się pokłó­ciła z ojcem, sta­nę­łaby po mojej stro­nie. Bez waha­nia odda­łaby życie, by chro­nić swoje dziecko. Więk­szość matek byłaby zdru­zgo­tana, gdyby dowie­działa się o nie­któ­rych moich postęp­kach, ale myślę, że moją w głębi serca fascy­nują takie rze­czy, że chcia­łaby pro­wa­dzić takie życie jak ja. Wyczu­wam w niej coś nie­okieł­zna­nego, roman­tycz­nego… – Umil­kła i spoj­rzała w noc, gdzie jasne świa­tło gwiazd pozwa­lało na mgnie­nie oka doj­rzeć zdu­mie­wa­jący pej­zaż świata innego niż codzien­ność. – To tylko intu­icja. Może się mylę.

Jasper prze­stał grać na gita­rze i wziął Tri­xie w ramiona.

– Zmar­z­łaś – powie­dział.

– Tro­chę.

Poca­ło­wał ją w głowę.

– Pozwól mi odpro­wa­dzić się do domu.

– Chcesz?

– Natu­ral­nie. Mogę być przy­szłą gwiazdą rocka, ale cią­gle jestem dżen­tel­me­nem. Muszę pamię­tać o dobrych manie­rach.

– Twoja matka na pewno by to zaapro­bo­wała – odparła Tri­xie, wsta­jąc.

– Ow­szem, ale nie zaapro­bo­wa­łaby pra­wie całej reszty.

– Mnie też by nie zaapro­bo­wała? – Tri­xie była zasko­czona pyta­niem, które zadała bez namy­słu. Opi­nia pani Dunc­liffe nie miała w grun­cie rze­czy żad­nego zna­cze­nia, bo praw­do­po­do­bień­stwo ich spo­tka­nia było bli­skie zeru. Ale, co dziwne, odpo­wiedź wydała się nagle ważna.

– Tak – odpo­wie­dział Jasper. Wziął Tri­xie za rękę i pomógł jej wyjść z łodzi. – Nie apro­bo­wa­łaby cię.

– Dla­czego? – Tri­xie mimo woli poczuła się ura­żona.

– Czy to ważne?

– Nie wiem. Chyba nie. Jestem po pro­stu cie­kawa.

– Cie­ka­wość bywa zgubna. Dajmy temu spo­kój – odpo­wie­dział, ujął ją pod brodę i poca­ło­wał.

– Dobrze, dajmy temu spo­kój – zgo­dziła się, choć bar­dzo chciała wie­dzieć, dla­czego nie podo­ba­łaby się matce Jaspera. Czy dla­tego, że pra­cuje jako kel­nerka w nad­mor­skiej restau­ra­cji Cap­tain Jack’s? A może nie jest wystar­cza­jąco ele­gancka? W razie potrzeby mogłaby się wystroić jak Grace Kelly, z per­łami na szyi, i z pew­no­ścią nie zamie­rzała spę­dzić reszty życia jako kel­nerka.

Jasper odpro­wa­dził Tri­xie do fron­to­wych drzwi domu na Sun­set Slip. Wokół uno­sił się przy­pra­wia­jący o zawrót głowy zapach róż i przez chwilę Jaspe­rowi przy­po­mniał się ogród w Anglii. Zerwał kwiat i wsu­nął Tri­xie za ucho.

– Bądź dobra dla swo­jej matki – rzekł, cału­jąc ją lekko.

Tri­xie się uśmiech­nęła.

– Prze­cież nawet jej nie znasz – odparła roz­ba­wio­nym tonem.

– Podoba mi się z opisu.

– Zaak­cep­to­wa­łaby cię – szep­nęła. – Myślę, że spodo­bał­byś się jej, cho­ciaż jesteś gwiazdą rocka.

– Zoba­czymy się jutro, Deli­xie Tri­xie.

Zachi­cho­tała z nie­mą­drego prze­zwi­ska.

– Wiesz, gdzie mnie zna­leźć – odpo­wie­działa, otwie­ra­jąc drzwi. Patrzył, jak je zamyka, po czym odszedł pustą ulicą.

Jasper uśmie­chał się do sie­bie, idąc w stronę plaży ścieżką bie­gnącą wśród traw. Na nie­bie jasno świe­cił księ­życ. W oce­anie odbi­jały się gwiazdy i wyda­wało się, że w morzu lśnią tysiące ogni­ków. Jasper pomy­ślał o Tri­xie i jego serce wypeł­niło cie­pło. Jesz­cze ni­gdy nie był zako­chany. Jasne, miał dziew­czyny. Mnó­stwo dziew­czyn. Ale nie budziły w nim takich uczuć jak Tri­xie. Uwiel­biał jej leciutko zakrzy­wione kły, które nada­wały jej łobu­zer­ski, swa­wolny wygląd. Uwiel­biał jej nie­okieł­znany cha­rak­ter, weso­łość i to, że tak nie­za­chwia­nie w niego wie­rzy. Wie­dział, że gdyby tylko o to popro­sił, wyru­szy­łaby z nim w podróż po całej Ame­ryce. Im dłu­żej się nad tym zasta­na­wiał, tym bar­dziej podo­bała mu się ta myśl. Wie­dział na pewno, że nie zostawi jej jesie­nią na pla­żach Teka­nas­set.

Pan Dunc­liffe. Podo­bał mu się podziw brzmiący w jej gło­sie, gdy wypo­wia­dała jego nazwi­sko. Dobrze się czuł w jej towa­rzy­stwie, lubił wtedy sie­bie. Jej uczu­cie przy­po­mi­nało pro­mie­nie słońca roz­pra­sza­jące mroki wąt­pli­wo­ści. Zaczął nucić pod nosem melo­dię. Kiedy kro­czył naprzód, ryt­miczny szum fal spra­wił, że powoli poja­wiły się słowa. Zain­spi­ro­wany cie­płymi emo­cjami wywo­ły­wa­nymi przez Tri­xie, Jasper usiadł po turecku na pia­sku i zaczął kom­po­no­wać pio­senkę. Grał ją wie­lo­krot­nie, aż wresz­cie nauczył się jej na pamięć. „Trzy­ma­łem cię w ramio­nach przez ostat­nią chwilę, a potem patrzy­łem, jak odcho­dzisz. Nagle zapra­gną­łem za tobą pobiec, znowu cię objąć i ni­gdy nie puścić”…

Spo­glą­da­jąc z okna swo­jej sypialni, Tri­xie była pewna, że sły­szy w dali dźwięki gitary, lecz mógł to być po pro­stu szum morza. Stała przez chwilę przy oknie, czu­jąc na twa­rzy chłodny wiatr. Popa­trzyła na nocne niebo. Zapadł już zmrok; na nie­bie świe­cił księ­życ i tajem­ni­czo mru­gały gwiazdy. W ogro­dzie pano­wała cisza. Ptaki spały. Psz­czoły wró­ciły do uli peł­nych miodu. Kró­liki schro­niły się w głębi nor. Sre­brzy­ste świa­tło nada­wało krze­wom i kwia­tom nie­ziem­ski wygląd. Tri­xie chło­nęła piękno oto­cze­nia, a świa­do­mość, że gdzieś nie­da­leko znaj­duje się Jasper, nada­wała kra­jo­bra­zowi nie­zwy­kły blask. Od jego przy­by­cia na Teka­nas­set widziała wszystko ina­czej. Świat wypięk­niał dzięki jego obec­no­ści.

Kilka sekund póź­niej do drzwi sypialni zapu­kała cicho matka.

– Mogę wejść?

– Cześć, mamo! – odpo­wie­działa Tri­xie, po czym ode­szła od okna i wło­żyła długi weł­niany kar­di­gan.

– Muszę z tobą poroz­ma­wiać – ode­zwała się Grace, pamię­ta­jąc roz­mowę z Big, która dora­dzała sta­now­czość.

Tri­xie natych­miast zaczęła prze­pra­szać.

– Posłu­chaj, wiem, że cię zawio­dłam, i jest mi naprawdę przy­kro. – Skrzy­żo­wała ramiona w obron­nym geście.

Grace zauwa­żyła różę we wło­sach córki i uśmiech­nęła się. Z jej twa­rzy znik­nął poważny wyraz.

– Dobrze się bawi­łaś?

– Poje­cha­łam z zespo­łem. Wszystko było bar­dzo przy­zwo­ite, naprawdę. Suzie i ja mia­ły­śmy wła­sną sypial­nię; miesz­ka­ły­śmy w domu pana Lip­manna, waż­nej figury w branży muzycz­nej, przy­ja­ciela Joego Hornby’ego. Uważa, że mają szansę na wielką karierę.

Grace usia­dła na łóżku i splo­tła dło­nie na kola­nach.

– Bar­dzo lubisz Jaspera, prawda?

Tri­xie uśmiech­nęła się szel­mow­sko. Na jej twa­rzy poja­wił się entu­zjazm, a złość zaczęła ustę­po­wać.

– Ty też byś go polu­biła, wiesz. To praw­dziwy dżen­tel­men. Odpro­wa­dził mnie do domu. To nie to, co myślisz.

– Co myślę?

– Cóż, że zosta­nie gwiazdą rocka. – Tri­xie powie­działa to takim tonem, jakby Grace uwa­żała zosta­nie gwiazdą rocka za prze­stęp­stwo.

– Nie ma nic złego w zaj­mo­wa­niu się muzyką, Tri­xie.

– Nawet jego wła­sna matka tego nie apro­buje.

– Ja apro­buję. Możesz kochać, kogo chcesz, moja droga. Nie obcho­dzi mnie, co myślą o tym inni.

– Więc o czym mamy roz­ma­wiać?

Grace zawa­hała się na moment, nie­pewna, czy pod­jęła słuszną decy­zję.

– Chcę, żebyś przez resztę lata pozo­stała na wyspie.

Tri­xie zro­biła prze­ra­żoną minę.

– Nie mówisz poważ­nie!

– Mówię poważ­nie, kocha­nie. Nie możesz się spo­dzie­wać, że zaak­cep­tuję to, co zro­bi­łaś.

– Mam dzie­więt­na­ście lat. Pra­cuję i zara­biam pie­nią­dze, na litość boską! Jestem doro­sła. Mam prawo robić, co chcę. W moim wieku byłaś już mężatką!

– To nie­istotne. Jesteś moją córką i dopóki miesz­kasz pod moim dachem i nie masz męża, mam prawo wie­dzieć, gdzie jesteś. Ja i twój ojciec jeste­śmy za cie­bie odpo­wie­dzialni. Postą­pi­łaś wyjąt­kowo nie­mą­drze, Tri­xie. A jeśli coś by ci się stało?

– Z Jaspe­rem byłam cał­ko­wi­cie bez­pieczna. Ma dwa­dzie­ścia cztery lata. Poje­cha­ły­śmy na zapro­sze­nie pana Lip­manna, ni­gdzie nie ucie­kłam.

– Powin­naś była popro­sić mnie o pozwo­le­nie. Powin­naś była szcze­rze mi powie­dzieć, dokąd się wybie­rasz.

– Nie puści­ła­byś mnie.

– Praw­do­po­dob­nie tak – przy­znała Grace.

– Cóż, wła­śnie dla­tego cię nie pyta­łam. – Tri­xie usia­dła na brzegu stołka od toa­letki, unio­sła jedno kolano i objęła je dłońmi. – Mówi­łaś tacie?

– Jesz­cze nie. Naj­pierw chcia­łam poroz­ma­wiać o tym z tobą. Wola­ła­bym mu powie­dzieć, że sprawa jest zakoń­czona i że nie ma potrzeby dalej o niej dys­ku­to­wać.

Na twa­rzy Tri­xie poja­wiła się ulga.

– Okej, obie­cuję, że zostanę na wyspie. Zdaje się, że chłopcy i tak będą tu do wrze­śnia. Przy­go­to­wują album w domu Joego.

Grace rów­nież poczuła ulgę.

– W porządku, a zatem umowa stoi. Dobrze. A teraz powiedz mi, jaki wła­ści­wie jest ten Jasper.

Tri­xie opu­ściła nogę i zaczęła szczot­ko­wać włosy. Były gęste i błysz­czące, podob­nie jak u matki, kiedy była młoda.

– Bar­dzo przy­stojny – odpo­wie­działa z uśmie­chem.

– Domy­ślam się.

– Ma wyjąt­kowo piękne oczy. Sza­ro­zie­lone jak szał­wia; poza tym jest dow­cipny. Przez cały czas się śmie­jemy. Ale jest też łagodny, dobry.

– To Anglik, prawda?

– Tak, mówi pięk­nym języ­kiem, jak książę. – Przy­po­mniała sobie o róży za uchem i wyjęła ją. – Oczy­wi­ście nie jest księ­ciem. Ale któ­re­goś dnia będzie sławny. Powin­naś usły­szeć jego śpiew. Ma naj­sek­sow­niej­szy głos na świe­cie.

– Chęt­nie posłu­cha­ła­bym, jak śpiewa – przy­znała Grace.

Tri­xie wes­tchnęła z zado­wo­le­niem.

– Cóż, może będziesz miała oka­zję. Może zaśpiewa dla cie­bie jedną ze swo­ich pio­se­nek. Myślę, że powi­nien zro­bić na tobie wra­że­nie. Kocha, lubi, sza­nuje… – Zaczęła odry­wać płatki róży.

Grace się roze­śmiała.

– Moim zda­niem cię kocha. Prze­ma­wiają za tym wszyst­kie znaki na nie­bie i ziemi.

Tri­xie uśmiech­nęła się poro­zu­mie­waw­czo do matki.

– Ja też tak sądzę – odparła.

Roz­dział 3

Fred­die Valen­tine był kie­dyś przy­stoj­nym męż­czy­zną, lecz został oszpe­cony w cza­sie wojny. Kula, która tra­fiła go w twarz, strza­skała kość policz­kową i poszar­pała skórę; w kon­se­kwen­cji stra­cił oko. Rany w końcu się zago­iły, jak to zwy­kle bywa, lecz pozo­stała brzydka bli­zna przy­po­mi­na­jąca o dniu, gdy wszystko się zmie­niło. Dniu, w któ­rym zabrano mu tak wiele. Czarna opa­ska na oku sta­no­wiła sym­bol nowej epoki w życiu, lecz w głębi serca stale tlił się ból.

Naza­jutrz rano Fred­die przy­pły­nął łodzią na Teka­nas­set, czu­jąc głę­bo­kie zado­wo­le­nie po week­en­dzie spę­dzo­nym na far­mie swo­jego szefa w okręgu Bri­stol. Przez ostat­nie dzie­sięć lat pro­wa­dził na wyspie osiem­dzie­się­cio­hek­ta­rową farmę spe­cja­li­zu­jącą się w upra­wie żura­win i odno­sił takie suk­cesy, że wła­ści­ciel, pan Stan­ley, popro­sił go o zaję­cie się drugą farmą, poło­żoną na kon­ty­nen­cie, gdzie upra­wiano borówki, maliny, tru­skawki i hodo­wano trzodę chlewną. Fred­die spę­dził trzy dni na ulu­bio­nych zaję­ciach gospo­dar­skich i pan Stan­ley z wdzięcz­no­ści pod­niósł mu pen­sję. Fred­die opu­ścił farmę dumny z sie­bie. Miał poczu­cie, że przy­jem­ność pły­nąca z pracy rekom­pen­suje roz­cza­ro­wa­nia, któ­rych doświad­czał w domu. Nie­stety, wra­ca­jąc z pracy, miał pecha i kiedy wstą­pił do skle­piku, by kupić papie­rosy, natknął się na Billa Dur­la­chera, który natych­miast wytrą­cił go z rów­no­wagi i popsuł mu dobry humor.

– Sły­sza­łem, że Tri­xie ma kło­poty – rzekł Bill. Wsu­nął gazetę pod pachę i pokle­pał Fred­diego po ramie­niu.

– Jakie kło­poty? – spy­tał obo­jęt­nie Fred­die. Miesz­kańcy Teka­nas­set uwa­żali jego rezerwę za cechę typowo bry­tyj­ską, lecz Bil­lowi zwy­kle uda­wało się go nieco roz­ru­szać na polu gol­fo­wym lub przy piwie w klu­bo­wym barze.

– Nie chcę być posłań­cem przy­no­szą­cym złe wia­do­mo­ści – cią­gnął Bill, zachwy­cony, że może być posłań­cem przy­no­szą­cym złe wia­do­mo­ści.

– Możesz mi wszystko powie­dzieć, bo i tak szybko dowiem się od Grace.

– Tri­xie ucie­kła z jed­nym z chło­pa­ków z bry­tyj­skiego zespołu muzycz­nego, któ­rzy miesz­kają u Joego Hornby’ego. Myśli, że uda mu się z nich zro­bić Rol­ling Sto­ne­sów. – Bill roze­śmiał się z nie­do­wie­rza­niem. – Grace na pewno sza­leje z nie­po­koju. Eve­lyn mówi, że Tri­xie od trzech dni nie daje znaku życia.

Fred­die pobladł. Potarł dło­nią pod­bró­dek, zasta­na­wia­jąc się, co powie­dzieć Bil­lowi Dur­la­che­rowi. Zale­żało od tego, jak sze­ro­kie kręgi zato­czy skan­dal. Szybko pod­jął decy­zję.

– Ach, o to ci cho­dzi… – rzekł obo­jęt­nym tonem. – Dobrze o tym wiem. – Zaśmiał się lekko. – Szkoda, że Tri­xie nie wro­dziła się w matkę! – Zasko­czył Billa, który nie chciał wyjść na głupca i rów­nież się roze­śmiał. – To dobrzy chłopcy – cią­gnął Fred­die. – Gdy­bym chciał zna­leźć opie­kuna dla Tri­xie, sam bym go wybrał. Jak on ma na imię? – Uda­wał brak zain­te­re­so­wa­nia.

– Zdaje się Jasper – odpo­wie­dział Bill, wyraź­nie roz­cza­ro­wany.

– Zga­dza się, Jasper. Miły gość z tego Jaspera. – Pokle­pał Billa po ple­cach w nad­mier­nie wylewny spo­sób, jak to miał w zwy­czaju robić Bill. – Cie­szę się, że cię spo­tka­łem, Bill. Pozdrów ode mnie Eve­lyn.

Kiedy Fred­die wró­cił do domu, usły­szał Grace nucącą jakąś melo­dię w szo­pie w ogro­dzie.

– Grace! – zawo­łał, a ton jego głosu spra­wił, że żona z biją­cym ser­cem pobie­gła ścieżką pro­wa­dzącą do domu. Pomy­ślała z lękiem o Tri­xie i poczuła ści­ska­nie w gar­dle. Fred­die stał na weran­dzie, pod­pie­ra­jąc się pod boki. Jego twarz poczer­wie­niała z wście­kło­ści pod ron­dem kape­lu­sza. – Dla­czego muszę się dowia­dy­wać o Tri­xie i tym Jaspe­rze od Billa Dur­la­chera?! – spy­tał ostro. – Zro­bi­łaś ze mnie dur­nia!

Grace wierz­chem dłoni odgar­nęła włosy ze spo­co­nego czoła.

– Prze­pra­szam, Fred­die. Powin­nam była do cie­bie zate­le­fo­no­wać.

– Wyjeż­dżam na week­end i od razu dzieje się coś takiego! – Zaczął cho­dzić tam i z powro­tem po weran­dzie.

– Wszystko zała­twione. Roz­ma­wia­łam z nią i ma zakaz opusz­cza­nia wyspy.

– Zakaz opusz­cza­nia wyspy! Powinna dostać takiego kop­niaka, by pole­ciała stąd do Tim­buktu! Co się dzieje, do licha?!

Grace usi­ło­wała mówić spo­koj­nym tonem.

– Poje­chała z kil­koma przy­ja­ciółmi na Cape Cod na pry­watny kon­cert zespołu. Powie­działa mi, że zatrzyma się u Suzie, a ja jej uwie­rzy­łam. Spę­dza z Suzie więk­szość week­en­dów, więc pomy­śla­łam…

– Ale spę­dziła week­end z tym nic­po­niem Jaspe­rem! – Fred­die z iry­ta­cją mach­nął ręką, odpę­dza­jąc odważną psz­czołę, która nie­bez­piecz­nie się do niego zbli­żyła.

– Była z Suzie. Poje­chały razem. Nie stało się nic strasz­nego.

– Okła­mała cię, Grace. Uwa­żasz, że to nic wiel­kiego? Ma dzie­więt­na­ście lat i pota­jem­nie spę­dziła week­end z mło­dym męż­czy­zną, któ­rego dopiero co poznała. Wstyd i hańba! Kim wła­ści­wie jest ten Jasper?

– Angli­kiem.

– Jakby to coś zmie­niało. To czło­nek zespołu muzycz­nego?

– Tak, ale to miły chło­piec.

Fred­die usiadł na buja­nej ławce i wyjął z kie­szeni na piersi paczkę papie­ro­sów.

– Znasz go?

– Nie.

– To skąd wiesz, że jest miły?

– Ufam Tri­xie.

Wło­żył papie­rosa do ust i zapa­lił.

– Zda­jesz sobie sprawę ze stylu życia takich muzy­ków? Naprawdę zda­jesz sobie sprawę?

– Nie wszy­scy są tacy jak Mick Jag­ger i Marianne Faith­full.

– Nar­ko­tyki, alko­hol, seks. Chcesz, żeby nasza córka zada­wała się z takimi ludźmi? Nie bądź naiwna, Grace.

– Co jesz­cze powie­dział ci Bill? – Grace usi­ło­wała zapa­no­wać nad drże­niem głosu.

– Nie musiał mi mówić nic wię­cej. Wyobra­żam sobie, co gadają ludzie.

Grace usia­dła obok Fred­diego i poło­żyła brudne ręce na kola­nach.

– Czy to cię mar­twi? Co mówią ludzie?

Popa­trzył na nią przez obłok dymu. Niko­tyna zda­wała się tro­chę go uspo­ka­jać.

– Grace, przy­je­cha­li­śmy tu dwa­dzie­ścia sie­dem lat temu i zaczę­li­śmy nowe życie. Miesz­kańcy wyspy ser­decz­nie nas przy­jęli i spra­wili, że poczu­li­śmy się jak u sie­bie w domu. Ciężko pra­co­wa­li­śmy, by wyro­bić sobie dobrą markę. Ty jesteś znana jako naj­lep­sza pro­jek­tantka ogro­dów w pro­mie­niu wielu kilo­me­trów, a ja zdo­by­łem sza­cu­nek ludzi, z któ­rymi pra­cuję na far­mie. Nie wyglą­dam sym­pa­tycz­nie, więc nie było to pro­ste, ale zosta­li­śmy zaak­cep­to­wani i zyska­li­śmy dobrych przy­ja­ciół. Nie chcę, by Tri­xie znisz­czyła to w ciągu jed­nego lata, zacho­wu­jąc się jak dziwka.

Grace poczuła się tak, jakby wymie­rzono jej poli­czek.

– Jak możesz mówić w ten spo­sób o naszej córce, Fred­die?! Tri­xie nie jest dziwką!

– Kom­pro­mi­tuje się, Grace. Naraża swoją repu­ta­cję.

– Jest zako­chana, Fred­die! – gwał­tow­nie zapro­te­sto­wała Grace.

– Ma dzie­więt­na­ście lat. Co może wie­dzieć o miło­ści?

– Przy­po­mi­nasz sobie pewną dzie­więt­na­sto­latkę, która wiele lat temu wyszła za przy­ja­ciela z dzie­ciń­stwa? – Grace uśmiech­nęła się lekko, ale Fred­die pozo­stał nie­wzru­szony i znowu zacią­gnął się dymem.

– Zna­li­śmy się przez całe życie. Pocho­dzi­li­śmy z tej samej miej­sco­wo­ści. Nic nie wiem o tym chłopcu, Jaspe­rze, i założę się, że Tri­xie rów­nież nic o nim nie wie. Czy naprawdę uwa­żasz, że czło­wiek podró­żu­jący dookoła świata z zespo­łem muzycz­nym to dobry kan­dy­dat na męża two­jej córki?

– Tri­xie jest osobą nie­kon­wen­cjo­nalną.

– Lubi tak o sobie myśleć, ale to nie­prawda. Łama­nie zasad może być zabawne i nie­grzeczni chłopcy zawsze będą atrak­cyjni dla dziew­cząt takich jak Tri­xie. Ale w końcu Jasper zła­mie jej serce, a Tri­xie jest dosta­tecz­nie kon­wen­cjo­nalna, by ją to zabo­lało.

Grace zbla­dła.

– Nie mów tak – rze­kła cicho. Nie życzyła córce, by ktoś zła­mał jej serce.

– Mówię to teraz i chcę, żebyś o tym pamię­tała. Wiesz, że mam rację.

– Poznajmy go. Przy­naj­mniej cze­goś się o nim dowiedzmy, nim zabro­nimy Tri­xie się z nim widy­wać.

Fred­die wstał i wyrzu­cił nie­do­pa­łek papie­rosa do ogrodu.

– Muszę popra­co­wać. Zasta­no­wię się nad tym.

Grace rów­nież wstała.

– Bądź wobec niej wyro­zu­miały, Fred­die – powie­działa ostrzej, niż zamie­rzała. – Nie chcę, by cię znie­na­wi­dziła za to, że nie pozwa­lasz jej się spo­ty­kać z męż­czy­zną, któ­rego kocha.

Popa­trzył na nią. W jego jedy­nym oku, zwy­kle patrzą­cym wynio­śle, nagle poja­wił się wyraz bólu.

– Myślisz, że może mnie znie­na­wi­dzić?

– Chcę tylko, żeby była szczę­śliwa – odparła Grace, zda­jąc sobie sprawę, że się zaru­mie­niła.

– Ja rów­nież. Jako ojciec muszę ją chro­nić przed nie­bez­pie­czeń­stwami i wypro­wa­dzić na pro­stą drogę. Co jest na kola­cję?

– Zapie­kanka z kur­czaka.

Fred­die ski­nął z zado­wo­le­niem głową. Cho­ciaż opu­ścił Wielką Bry­ta­nię przed dwu­dzie­stoma sied­mioma laty, w dal­szym ciągu naj­bar­dziej lubił kla­syczne angiel­skie potrawy. Wszedł do domu, by wziąć mary­narkę, po czym wyszedł fron­to­wymi drzwiami, nic wię­cej nie mówiąc.

Grace została na weran­dzie. Była roz­trzę­siona. Ode­tchnęła głę­boko, by się uspo­koić, ale czuła ści­ska­nie w żołądku. Chęt­nie bro­ni­łaby Tri­xie jak lwica, ale gdyby Fred­die naprawdę zabro­nił jej widy­wać się z Jaspe­rem, sta­nę­łaby wobec strasz­li­wego dyle­matu. A jeśli Fred­die ma rację i Jasper nawią­zał po pro­stu letni romans z miej­scową dziew­czyną, z którą nie zamie­rzał się trwale wią­zać? Nie chciała, by córka wycho­dziła za mąż: nie teraz, była sta­now­czo za młoda – gdyby sama Grace nie wyszła tak młodo za mąż, unik­nę­łaby wielu kło­po­tów – lecz nie chciała także, by pierw­sza miłość córki zła­mała jej serce. Tylko nie to…

Grace usia­dła na scho­dach i spo­glą­dała na psz­czoły lata­jące nad lawendą. Ich ciche brzę­cze­nie łago­dziło jej nie­po­kój. Nabrała otu­chy, patrząc, jak zbie­rają pyłek, by zanieść go do ula. W Anglii ojciec opie­ko­wał się dwu­dzie­stoma ulami; na Teka­nas­set były tylko trzy. Grace nie miała czasu zaj­mo­wać się więk­szą pasieką, poza tym trak­to­wała to jako hobby; ludzi takich jak ona nazy­wano nie­dziel­nymi psz­cze­la­rzami. Hodowla psz­czół nie dawała żad­nych docho­dów, ku nie­za­do­wo­le­niu Fred­diego; wszyst­kie pie­nią­dze ze sprze­daży miodu w miej­sco­wych skle­pach prze­zna­czano na repe­ra­cje i zakup nie­zbęd­nego wypo­sa­że­nia. Mąż usi­ło­wał prze­ko­nać Grace, by zre­zy­gno­wała z tego zaję­cia, ale cho­ciaż Grace czę­sto mu ustę­po­wała, w tej kwe­stii oka­zała się nie­ugięta: nic nie mogło jej skło­nić do rezy­gna­cji z utrzy­my­wa­nia kilku uli. Zła­ma­łoby jej to serce.

Pode­szła do krza­ków lawendy i zerwała kwiat, na któ­rym sie­działa psz­czoła. Uśmiech­nęła się, patrząc na owada cho­dzą­cego po maleń­kich kwiat­kach i zbie­ra­ją­cego nek­tar. Psz­czoła była tak zajęta pracą, że jej nie zauwa­żyła. Po chwili prze­szła na rękę Grace i zaczęła iść po przed­ra­mie­niu, łasko­cząc jej skórę. Grace obser­wo­wała owada przez pewien czas, zapo­mi­na­jąc o Tri­xie i Jaspe­rze; przy­po­mniała jej się prze­szłość i poczuła ból w sercu, któ­rego rany ni­gdy naprawdę się nie zago­iły. Dwa­dzie­ścia sie­dem lat może się wyda­wać dłu­gim okre­sem, lecz dla serca czas nie ma żad­nego zna­cze­nia. Miłość nie słab­nie z upły­wem lat i nie umiera, lecz pło­nie jak wieczne słońce. Grace prze­kro­czyła pięć­dzie­siątkę, w ciągu minio­nych lat bar­dzo się zmie­niła, ale tylko na zewnątrz. Miłość, którą nosiła w sercu, zacho­wała świe­żość, jakby zro­dziła się wczo­raj. I wła­śnie taka miała pozo­stać w pamięci: świe­tli­sta, czy­sta, oto­czona rojami psz­czół ozda­bia­ją­cymi ogród.

O trze­ciej Tri­xie skoń­czyła pracę w Cap­tain Jack’s i poszła do Joego Hornby’ego. Cze­kał ją tylko krótki spa­cer wzdłuż brzegu morza; potem musiała się wspiąć stromą, wyło­żoną deskami ścieżką na szczyt klifu, gdzie stał maje­sta­tyczny dom Joego. Tri­xie pode­szła do chłop­ców, któ­rzy leżeli nad base­nem w pro­mie­niach słońca, palili jointy i gawę­dzili. Stary Joe zjadł obfity lunch i drze­mał w wikli­no­wym fotelu z kape­lu­szem nasu­nię­tym na oczy; jego wydatny brzuch mia­rowo uno­sił się i opa­dał. Jasper miał na sobie czer­wone spodenki kąpie­lowe, a jego smu­kłe ciało było opa­lone na zło­ci­sty brąz.

– Popa­trz­cie, kto przy­szedł! – ode­zwał się, uśmie­cha­jąc się do Tri­xie. – Masz ochotę popły­wać, ślicz­notko?

– Straszny dziś upał – odpo­wie­działa Tri­xie, kła­dąc torebkę na tra­wie. – Chyba będę musiała się ochło­dzić.

– Jeśli wsko­czysz w bikini, wszy­scy będziemy musieli się ochło­dzić – ode­zwał się Ben, który grał w zespole na per­ku­sji. Odgar­nął z czoła grzywę roz­czo­chra­nych wło­sów i pocią­gnął łyk piwa z butelki.

– Widzę, że ciężko pra­cu­je­cie – odpa­ro­wała sar­ka­stycz­nie Tri­xie.

– Cze­ka­li­śmy na przy­pływ inspi­ra­cji i oto się poja­wi­łaś! – zauwa­żył Jasper.

– A gdzie się podziewa moja inspi­ra­cja? – spy­tał Geo­rge, prze­cią­ga­jąc się leni­wie na leżaku.

– Domy­ślam się, że mamu­sia nie pozwala jej wycho­dzić z domu – zaśmiał się Ben.

– Może przy­pro­wa­dzić matkę – zauwa­żył Geo­rge. – Lubię doświad­czone kobiety.

– O kim wła­ści­wie mówi­cie? – zacie­ka­wiła się Tri­xie.

– O panience, którą dziś rano Geo­rge pod­ry­wał w barze – wyja­śnił Ben.

– „Lucy in the sky with dia­monds”… – zain­to­no­wał Jasper.

– Boże, tylko nie Lucy Dur­la­cher! – zawo­łała ze zdu­mie­niem Tri­xie. – Wierz­cie mi, na pewno nie chcie­li­by­ście poznać jej matki! Będzie­cie mieli szczę­ście, jeśli pozwoli Lucy zbli­żyć się do was na kilo­metr. Podej­rze­wam, że wola­łaby, aby córka zacho­ro­wała na dżumę!

Geo­rge uśmiech­nął się i przy­ło­żył rękę do serca.

– Zaka­zany owoc! Teraz wydaje mi się znacz­nie bar­dziej pocią­ga­jąca niż wcze­śniej! Umie­ram z miło­ści do Lucy Dur­la­cher!

– Wierz mi, nie­trudno ją pode­rwać. Mógłby to zro­bić każdy dureń!

– Miau, kocie pazurki! – zaśmiał się Ben.

Jasper wziął Tri­xie za rękę i przy­cią­gnął do sie­bie, by ją poca­ło­wać.

– Wiem coś o two­ich pazur­kach! – szep­nął. – Mam ich ślady na ple­cach i jestem z tego dumny!

Tri­xie roze­śmiała się ochry­ple.

– Niech pan wska­kuje do basenu, panie Dunc­liffe!

Tri­xie weszła do domu, by się prze­brać w bikini. Rezy­den­cja Joego była pięk­nie ume­blo­wana i bar­dzo schludna. Zna­la­zła w przed­po­koju drzwi do łazienki, weszła do środka i zdjęła ubra­nie. Kiedy wkła­dała bikini, spoj­rzała na wiszące na ścia­nach czarno-białe foto­gra­fie młod­szego, szczu­plej­szego Joego w towa­rzy­stwie róż­nych muzy­ków, któ­rych nie roz­po­zna­wała. Joe szcze­rzył zęby w uśmie­chu, stał obok przy­stoj­nych mło­dych ludzi w smo­kin­gach i olśnie­wa­jąco pięk­nych kobiet z wło­sami upię­tymi w stylu lat pięć­dzie­sią­tych; matka Tri­xie oparła się poku­sie robie­nia sobie takich fry­zur. Więk­szość zdjęć wyko­nano na przy­ję­ciach. Po chwili zauwa­żyła foto­gra­fię Joego z Elvi­sem Pre­sleyem. Przyj­rzała się bli­żej. Tak, to na pewno Elvis. Wywarło to na niej wra­że­nie. Może Joemu uda się zro­bić z Jaspera i jego zespołu mega­gwiazdy podobne do Elvisa? Poczuła dreszcz pod­nie­ce­nia. Było to nie­sły­cha­nie eks­cy­tu­jące. Pomy­ślała o Marianne Faith­full; per­spek­tywa zosta­nia dziew­czyną gwiazdy rocka wyglą­dała bar­dzo zachę­ca­jąco. Tri­xie pobie­gła przez dom w stronę basenu jak młoda kózka.

Spę­dzili popo­łu­dnie na pły­wa­niu i opa­la­niu się. Joe się obu­dził i Tri­xie stwier­dziła, że to dobro­duszny star­szy pan mówiący z roz­wle­kłym bostoń­skim akcen­tem, który uwiel­bia opo­wia­dać aneg­dotki na temat swo­ich doświad­czeń w branży muzycz­nej. Sie­dział w fotelu, podobny do leni­wej ropu­chy, palił cygaro i gadał, zado­wo­lony z wra­że­nia, jakie robi na mło­dych, peł­nych podziwu słu­cha­czach.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Rudy­ard Kipling, Puk z Puko­wej Górki, prze­kład auto­ry­zo­wany Józefa Bir­ken­ma­jera, Wydaw­nic­two „Alfa”, War­szawa 1985, s. 208–209. [wróć]