Smak szczęścia - Santa Montefiore - ebook + audiobook + książka

Smak szczęścia ebook

Santa Montefiore

4,2

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Wspaniała opowieść o pokusie, w niezrównany sposób oddająca atmosferę upajającego niebezpieczeństwa i uczuciowych rozterek zakazanej miłości.

"The Daily Record"

Czy dla miłości warto rzucić wszystko?

Angelica, autorka doskonale sprzedających się książek dla dzieci, nawiązuje ożywioną korespondencję e-mailową z Jackiem. Szybko dochodzi do wniosku, że łagodny flirt nie zaszkodzi ani jej samej, ani jej małżeństwu. Nigdy nie naraziłaby przecież na niebezpieczeństwo swojego stabilnego związku ani szczęścia i spokoju ukochanych dzieci... Kiedy jednak pisarka wyjeżdża w trasę promocyjną do Republiki Południowej Afryki, jej rzeczywisty romans z Jackiem zaczyna się na dobre.

Niezwykła powieść o prawdziwym znaczeniu miłości i szczęścia. To książka dla każdej kobiety, która w pewnym momencie życia zadała sobie pytanie, co by było, gdyby...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 483

Oceny
4,2 (5 ocen)
4
0
0
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Irenaira

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam
00
coolturka

Dobrze spędzony czas

Angelica jest autorką książek dla dzieci, matką i mężatką. Na jednym z przyjęć poznaje Jacka właściciela winnicy z Afryki Południowej i podtrzymują znajomość poprzez wymianę e-maili. Kobieta jest pewna, że nigdy nie zdradziłaby męża, lecz gdy wyjeżdża w trasę promocyjną do RPA, słowa zmieniają się w czyny. "Mi­łość, którą czuje pani do męża, uza­leż­niona jest od jego zacho­wa­nia wobec pani, kocha go pani, jeśli czuje się pani przy nim oży­wiona, pięk­na i doce­niona. Jeśli prze­sta­nie pani czuć się przy nim do­brze, prze­sta­nie pani go ko­chać. Może nie rzuci go pani, lecz ja­kość pani miło­ści ule­gnie zmia­nie". Nuda i rutyna potrafią zabić każdy, nawet najbardziej udany związek. Gdy mąż Angeliki nie dostrzega w niej już kobiety, tylko matkę swoich dzieci, ta spragniona uznania zwraca się ku uwodzącemu ją Jackowi. "Jego uwaga była dla niej ni­czym pro­mie­nie słoń­ca, w któ­rych cudow­nym cie­ple mogła wy­grze­wać się do woli". Sprzyjające warunki sprawiają, że tych dwoje na ni...
00

Popularność




Prolog

Duch ludzki to kalej­do­skop zło­żony z milio­nów maleń­kich luste­rek, w któ­rych odbija się całe spek­trum barw, w zależ­no­ści od punktu, na który pada świa­tło. Ma wiele płasz­czyzn i jest nie­ogra­ni­czony w swym poten­cjale, jed­nak w tej skom­pli­ko­wa­nej sali luster nie­które płasz­czyzny ni­gdy nie mają szansy zalśnić, lecz wiecz­nie spo­czy­wają w ciem­no­ści, igno­ro­wane i ukryte.

Może zda­rzyć się tak, że ni­gdy w pełni nie uświa­do­mimy sobie naszej zdol­no­ści obda­rza­nia miło­ścią. Może zda­rzyć się, że ni­gdy w pełni nie roz­kwit­niemy. Jed­nak cza­sami jakieś wyda­rze­nie w naszym życiu pozwala nam uświa­do­mić sobie, czym i kim mogli­by­śmy się stać, gdy­by­śmy pozwo­lili temu świa­tłu odna­leźć ciemne i ukryte płasz­czy­zny naszej duszy. Wtedy dopiero widzimy, że mamy skrzy­dła i mie­li­śmy je zawsze…

W poszu­ki­wa­niu ide­al­nego szczę­ścia

Część I

Pożą­da­nie

Rozdział pierwszy

Szczę­ście w życiu zależy od jako­ści naszych myśli.

W poszu­ki­wa­niu ide­al­nego szczę­ścia

Lon­dyn Wrze­sień 2008

Ange­lica Lari­viere wcią­gnęła majtki spanx i uważ­nie obej­rzała się ze wszyst­kich stron w lustrach luk­su­so­wej łazienki, zapro­jek­to­wa­nej spe­cjal­nie dla niej przez Smal­l­bone’a z firmy pro­jek­tanc­kiej Devi­zes. Lustra ota­czały z trzech stron wannę i umiesz­czone były na prze­ciw­le­głej ścia­nie, nad dwoma umy­wal­kami, na ich mar­mu­ro­wych bla­tach paliły się świece firmy Dyp­ti­que i stały piękne szklane fla­ko­niki z per­fu­mami. Ange­lica uwiel­biała piękne rze­czy: pro­mie­nie słońca prze­świe­ca­jące przez usianą kro­plami rosy paję­czynę, mgłę nad lśnią­cym jak lustro jezio­rem, antyczny żyran­dol ze szkła, ptaki wśród gałęzi drzewka magno­lii, gwiazdy i księ­życ w pełni, Paryż, per­fumy, melan­cho­lijny zaśpiew wio­lon­czeli, blask świec, poru­sza­jącą suro­wość wrzo­so­wi­ska w środku zimy, śnieg. Jej wyobraź­nia była o wiele bar­dziej wyra­fi­no­wana niż rze­czywistość. Pełne cudow­nych szcze­gó­łów jak zacza­ro­wany ogród, jej sny i marze­nia wyle­wały się na stro­nice fan­ta­stycz­nych ksią­żek dla dzieci, które pisała, powie­ści, w któ­rych życie nie znało żad­nych ogra­ni­czeń, a piękno poja­wiało się na ski­nie­nie dłoni. Ale najbar­dziej Ange­lica kochała miłość, ponie­waż nic nie mogło rów­nać się z tym uczu­ciem.

Zasta­na­wia­jąc się nad szyb­kim bie­giem czasu, przy­po­mniała sobie nagle tam­ten pierw­szy poca­łu­nek w Paryżu, pod latar­nią na Place de la Made­le­ine. Oli­vier już ni­gdy nie poca­łuje tak jak wtedy, ona sama ni­gdy nie poczuje dotyku skrzy­de­łek setek maleń­kich psz­czó­łek, muska­ją­cych od środka żołą­dek… I nie cho­dziło o to, że Oli­vier jej nie cało­wał, ale o to, że poca­łu­nek męża bar­dzo różni się od poca­łunku kochanka. Pierw­sze spo­tka­nie ni­gdy się nie powtó­rzy. Mał­żeń­stwo, dzieci i życie rodzinne pogłę­biły ich wza­jemne uczu­cie, lecz zara­zem skra­dły jakąś część magii, która kie­dyś ich spo­wi­jała. Teraz byli raczej jak rodzeń­stwo. Ange­lica z nostal­gią wró­ciła teraz myślami do tam­tych bez­cen­nych chwil, z nostal­gią i pew­nym żalem, że ni­gdy już nie doznają tak inten­syw­nej miło­ści.

I wła­śnie w tym momen­cie do łazienki wkro­czył ośmio­letni Joe, czy­sty i zaru­mie­niony, już w piża­mie. Jego oczy roz­sze­rzyły się z prze­ra­że­nia na widok matki.

– Ble­eee! – wykrzyk­nął, krzy­wiąc się bole­śnie. – Znowu te maj­tasy!

Ange­lica wzięła kie­li­szek z winem i zaczęła ugnia­tać pal­cami wzbu­rzone jasne włosy.

– Przy­kro mi, słonko, ale dziś wie­czo­rem są mi koniecz­nie potrzebne – wyja­śniła, pocią­ga­jąc łyk schło­dzo­nego sau­vi­gnon. – Albo wiel­kie maj­tasy, albo wielki brzuch, a ja dobrze wiem, co powin­nam wybrać!

– Tatuś też ich nie lubi…

– To dla­tego, że Fran­cuzi lubią piękną bie­li­znę!

Pomy­ślała o peł­nej deli­kat­nych i ele­ganc­kich kom­ple­tów od Calvina Kle­ina szu­fla­dzie, któ­rej ni­gdy nawet nie otwie­rała, ponie­waż wolała pro­ste baweł­niane majtki i biu­sto­no­sze ze sklepu Marks & Spen­cer, i nagle zro­biło jej się smutno, że po dwójce dzieci i dzie­się­ciu latach mał­żeń­stwa prze­stała sta­rać się o sek­sowny wygląd. Pośpiesz­nie wło­żyła czarną sukienkę od Prady i spoj­rzała na synka.

– Lepiej? – zagad­nęła, przy­bie­ra­jąc pozę modelki i posy­ła­jąc mu zalotny uśmiech.

– Fiu! – Z piersi Joego wyrwało się melo­dra­ma­tyczne wes­tchnie­nie.

Ange­lica przy­kuc­nęła i poca­ło­wała go w poli­czek.

– Ład­nie pach­niesz – dorzu­cił.

– No, dobrze… Jeżeli chcesz, żeby dziew­czyny cię lubiły, zawsze mów im, że pięk­nie wyglą­dają, pamię­taj! Jak to porząd­nie poćwi­czysz, może któ­re­goś dnia znaj­dziesz żonę…

– Nie zamie­rzam z nikim się żenić. – Joe objął ją mocno i oparł głowę na jej ramie­niu.

– Och, kiedy tro­chę pod­ro­śniesz, na pewno zmie­nisz zda­nie!

– Nie. Chcę być zawsze z tobą.

Oczy Ange­liki wypeł­niły łzy wzru­sze­nia.

– Skar­bie, to naj­przy­jem­niej­sza rzecz, jaką mogłam usły­szeć.

Komu potrzebna magia, gdy ma takiego synka jak ty, pomy­ślała.

– Popro­szę Peł­nego Joego – szep­nęła.

Chło­piec przy­tu­lił się do niej i zachi­cho­tał.

– O, jak miło…

– Mogę pooglą­dać Mrówkę ban­dytę?

– Pro­szę bar­dzo!

Joe chwy­cił pilota do tele­wi­zora, wspiął się na łóżko matki i zawo­łał sio­strę. Ange­lica usły­szała, jak sze­ścio­let­nia Isa­bel bie­gnie do nich przez kory­tarz.

Odwró­ciła się do lustra i czub­kiem palca starła smużkę tuszu do rzęs z dol­nej powieki. Ten chło­pak będzie kie­dyś łamał serca dziew­czy­nom, pomy­ślała, robiąc krok do tyłu, żeby lepiej przyj­rzeć się swemu odbi­ciu. Nie naj­go­rzej, oczy­wi­ście dzięki maj­ta­som spanx. Wyglą­dała cał­kiem szczu­pło. Ogar­nięta falą entu­zja­zmu, weszła do robio­nej na zamó­wie­nie gar­de­roby i wyjęła dawno nie­no­szony czarny pasek z ładną złotą klamrą w kształ­cie motyla, który kie­dyś zna­la­zła na pchlim targu w Por­to­bello. Wró­ciła przed lustro, zapięła klamrę, wsu­nęła stopy w czarne szpilki bez pal­ców i peł­nym podziwu spoj­rze­niem ogar­nęła swoją cudow­nie odmie­nioną syl­wetkę.

Joe i Isa­bel gawę­dzili na jej łóżku, co chwilę zano­sząc się nie­po­ha­mo­wa­nym, typo­wym dla małych dzieci śmie­chem. Drzwi otwo­rzyły się nagle i do pokoju wszedł Oli­vier, z pew­no­ścią sie­bie czło­wieka przy­wy­kłego do roli osoby domi­nu­ją­cej w domu.

– Cuch­nie tu jak w bur­delu! – Włą­czył świa­tło. – Dzieci powinny być już w łóżku…

– Są w łóżku, naszym! – zaśmiała się Ange­lica. – Cześć, kocha­nie!

Zmarsz­czył brwi i zdmuch­nął świece, dobrze wie­dząc, że Ange­lica o tym zapo­mni.

– Widzę, że nala­łaś sobie kie­li­szek wina… Też chęt­nie bym się napił!

– Marny dzień?

Zdjął kra­wat.

– Marny okres, nastrój w City jest naprawdę zły. – Wszedł do gar­de­roby i powie­sił mary­narkę na wie­szaku. – Ode­bra­łaś moje rze­czy z pralni che­micz­nej? Chciał­bym wło­żyć tę mary­narkę od Guc­ciego.

Ange­lica zaczer­wie­niła się gwał­tow­nie.

– Zapo­mnia­łam, prze­pra­szam!

– Merde! Cza­sami naprawdę zasta­na­wiam się, co dzieje się w tej two­jej pustej gło­wie!

– W tej pustce kryje się cały świat, wiesz? – Ange­lica postu­kała pal­cem w swoją skroń, sta­ra­jąc się nie stra­cić dobrego nastroju. – Osta­tecz­nie płacą mi za to, co pro­du­kuje moja wyobraź­nia!

– Zapa­mię­tu­jesz wątki tych swo­ich fan­ta­stycz­nych powie­ści, ale zapo­mi­nasz ode­brać moje rze­czy z pralni! Do tej pory nie ode­bra­łaś spodni od krawca, a pro­si­łem cię o to kilka tygo­dni temu! Gdy­byś ty wyko­ny­wała moją pracę, wylą­do­wa­li­by­śmy na ulicy!

– I wła­śnie dla­tego wyko­nuję inną! Prze­pra­szam, naprawdę.

– Nie prze­pra­szaj! Wyraź­nie widzę, jakie miej­sce zaj­muję w two­jej hie­rar­chii waż­nych spraw!

– Nie złość się, kocha­nie, pro­szę. Idziemy na kola­cję i będziemy się dobrze bawić, zapo­mnisz o City i mary­narce od Guc­ciego! – Sta­nęła za ple­cami męża i objęła go w pasie. – Dobrze wiesz, że jesteś dla mnie naj­waż­niej­szy.

– Więc bądź anioł­kiem i zrób mi drinka, dobrze? I zagoń dzieci do łóżek! Let­nie waka­cje trwają zde­cy­do­wa­nie za długo! Kiedy zaczyna się szkoła?

– W czwar­tek.

Oli­vier z iry­ta­cją pocią­gnął nosem.

– Wresz­cie! – Zdjął spodnie i sta­ran­nie je powie­sił, jak zwy­kle skru­pu­lat­nie porządny. – Idę wziąć prysz­nic!

– Jak wyglą­dam?

Zer­k­nął na nią, wyj­mu­jąc złote spinki z man­kie­tów koszuli.

– Po co ten pasek?

– Bo tak jest mod­nie, skar­bie!

– Dla­czego pró­bu­jesz pod­kre­ślić syl­wetkę w miej­scu, gdzie jest naj­szer­sza?

Spoj­rzała na niego ze zdu­mie­niem.

– W miej­scu, gdzie jest naj­szer­sza? – powtó­rzyła nie­pew­nie.

Roze­śmiał się i poca­ło­wał ją w szyję.

– Zawsze wyglą­dasz pięk­nie, naj­droż­sza!

Patrzyła, jak zdej­muje koszulę i rzuca spinki do skó­rza­nej szka­tułki, sto­ją­cej na desce do pra­so­wa­nia. Cho­ciaż natura poską­piła mu impo­nu­ją­cej postury i wyso­kiego wzro­stu, był atrak­cyj­nym męż­czy­zną. Miał nie­złą musku­la­turę, ponie­waż regu­lar­nie gry­wał w tenisa na kor­tach Queen’s albo bie­gał po Hyde Parku, jeśli któ­ryś z jego trzech kum­pli od tenisa nie mógł przyjść. Był typo­wym Fran­cu­zem, o gęstych kasz­ta­no­wych wło­sach, lekko falu­ją­cych i scze­sa­nych z czoła, i gład­kiej oliw­ko­wej cerze, która nie bla­dła nawet zimą. Miał ładne rysy, długi, ary­sto­kra­tyczny nos i błę­kitne jak nie­za­po­mi­najki oczy w opra­wie błysz­czą­cych czar­nych rzęs. Kiedy się spo­tkali, uwagę Ange­liki zwró­ciły jego wargi, któ­rych jeden kącik uno­sił się w lek­kim uśmie­chu. Wtedy zda­rzało się to czę­sto, lecz teraz trzeba było mocno się napra­co­wać, żeby wargi Oli­viera przy­naj­mniej zadrgały z roz­ba­wie­nia. Ubie­rał się z ele­gan­cją praw­dzi­wego pary­ża­nina, w szcze­gólny spo­sób dba­jąc o odpo­wiedni dobór butów, które zawsze były sta­ran­nie wypo­le­ro­wane, oraz gar­ni­tu­rów, kupo­wa­nych wyłącz­nie w naj­lep­szych salo­nach mody. Oli­vier przy­wią­zy­wał ogromną wagę do dobrego wyglądu i nie szczę­dził pie­nię­dzy na rze­czy z takich firm, jak Turn­bull & Asser czy Gucci. Lubił ele­gancko wyglą­dać i tego samego wyma­gał od Ange­liki.

Ange­lica poło­żyła dzieci z pomocą Sunny, gosposi, i podała whi­sky z lodem mężowi, który wła­śnie wyszedł spod prysz­nica, roz­ta­cza­jąc dookoła aro­mat drzewa san­da­ło­wego. Oli­vier nawet nie zauwa­żył, że zdjęła pasek i odło­żyła go na półkę w gar­de­ro­bie razem z rado­ścią, którą wcze­śniej pro­mie­niała. Stra­ciła całą ochotę na wie­czorne wyj­ście, cho­ciaż Scar­let, gospo­dyni przy­ję­cia, była jedną z jej naj­bliż­szych przy­ja­ció­łek. Czuła się teraz jak par­ciany worek na kar­to­fle.

Kiedy się­gała po torebkę, w okienku leżą­cej obok komórki poja­wiła się wia­do­mość: Przy­jedź zaraz, pro­szę. Jesteś mi potrzebna. Kate. Serce Ange­liki pod­sko­czyło ze zde­ner­wo­wa­nia. Kate znowu wpa­ko­wała się w jakieś kło­poty! Zer­k­nęła na zega­rek. Kate miesz­kała przy Thur­loe Squ­are, po dro­dze do domu Scar­let, który znaj­do­wał się w Chel­sea. Jeśli się pospie­szy, może uda jej się zła­pać tak­sówkę, a z Oli­vie­rem spo­tka się na miej­scu.

Reak­cja męża Ange­liki była łatwa do prze­wi­dze­nia. Wes­tchnął nie­chęt­nie i zaklął pod nosem, nie szczę­dząc ostrych słów, aby odpo­wied­nio pod­kre­ślić swoje roz­draż­nie­nie.

– To dopiero jest aktorka! – wark­nął. – A ty lecisz na każde jej ski­nie­nie, zupeł­nie jak­byś była jakąś cho­lerną damą dworu, która nie jest w sta­nie przej­rzeć wszyst­kich tych machi­na­cji!

– Kate łatwo wpada w przy­gnę­bie­nie, a teraz naj­wy­raź­niej jest w okrop­nym sta­nie.

– Całe życie jest w okrop­nym sta­nie!

– To nie jej wina, że Pete ma romans!

– Dosko­nale go rozu­miem! Gdy­bym był jej mężem, miał­bym jeden romans za dru­gim!

– Mam nadzieję, że to nie jest groźba!

– Ni­gdy w życiu, mój aniele. To, że skła­damy się z wielu prze­ci­wieństw, dobrze robi mojej duszy: ja jestem mate­ria­li­stą, ty osobą ete­ryczną, duchową. – Zaśmiał się, zado­wo­lony z doko­na­nej ana­lizy. – Cóż, jedź do niej, spo­tkamy się u Scar­let, tylko nie bądź na miej­scu póź­niej niż o ósmej trzy­dzie­ści, dobrze? Powiem im, że musia­łaś zająć się kry­zy­sową sytu­acją, twoja zaprzy­jaź­niona dama dworu Kate na pewno to zro­zu­mie! Tak czy ina­czej, Scar­let nie będzie zachwy­cona, jeśli się spóź­nisz.

Kiedy wycho­dziła, zauwa­żył jej torebkę, leżącą na łóżku, obok błysz­czyka do ust i puder­niczki.

– Aniołku, jak zapła­cisz za tak­sówkę, jeżeli nie weź­miesz torebki?! – zawo­łał ze znie­cier­pli­wie­niem.

Ange­lica zawró­ciła, pozbie­rała rze­czy i wybie­gła z domu.

Narzu­ciła na ramiona kasz­mi­rowy szal i zła­pała tak­sówkę na Ken­sing­ton Church Street. Jak na wrze­sień wie­czór był bar­dzo chłodny. Szare chmury, gęste jak owsianka, wisiały nisko na nie­bie i coraz wcze­śniej robiło się ciemno. Nie­które drzewa miały już poma­rań­czowe liście. Ulice pełne były ludzi, któ­rzy wró­cili z waka­cji tuż przed roz­po­czę­ciem roku szkol­nego, samo­chody poru­szały się wolno i przed pała­cem Ken­sing­ton utwo­rzył się korek. Ange­lica była zado­wo­lona, że jedzie w prze­ciw­nym kie­runku.

Tak­sów­karz wyrwał ją z zamy­śle­nia ponu­rymi uwa­gami na temat braku słońca i kolej­nego mokrego lata.

– Glo­balne ocie­ple­nie – oświad­czył smęt­nie. – Dobrze cho­ciaż, że Boris jest bur­mi­strzem, a Came­ron zmie­cie Browna. Nie wszystko jest źle!

Ange­lica wysia­dła przed bia­łym domem Kate z dwoma drzew­kami lau­ro­wymi strze­gą­cymi lśnią­cych różo­wych drzwi i naci­snęła dzwo­nek. Z wewnątrz dobie­gły ją dźwięki pio­senki Mamma Mia i kobiece głosy. Pró­bo­wała zaj­rzeć do środka, ale zasłony były szczel­nie zacią­gnięte. Przez głowę prze­mknęła jej myśl, że może wia­do­mość była stara i u Kate odbywa się jakieś przy­ję­cie, które ona zaraz zakłóci.

Drzwi otwo­rzyły się w końcu i sta­nęła w nich Kate w kasz­mi­ro­wym szla­froku, z butelką char­don­nay w jed­nej ręce i z papie­ro­sem w dru­giej. Twarz miała mokrą od łez, tusz do rzęs roz­ma­zany na zapuch­nię­tych powie­kach, krót­kie brą­zowe włosy odgar­nięte do tyłu i obwią­zane apaszką od Hermèsa. Wyglą­dała jak mała zroz­pa­czona dziew­czynka.

– Och, Ange­lico, dzię­kuję, że przy­je­cha­łaś! Jesteś moją praw­dziwą przy­ja­ciółką!

Ange­lica nie była jedyną praw­dziwą przy­ja­ciółką Kate. W salo­nie sie­działy już Leti­zia i Can­dace, obie rów­nie zdez­o­rien­to­wane jak świeżo przy­była.

– Co się dzieje? – wyszep­tała Ange­lica, pogrą­ża­jąc się w obłoku per­fum „Fra­cas”, ulu­bio­nego zapa­chu Leti­zii.

– Nie mam poję­cia, kocha­nie! – Wło­ski akcent Leti­zii kusząco otu­lał angiel­skie słowa, zupeł­nie jak puszy­sty koci ogon. – Wiem dokład­nie tyle, co ty…

– Gdzie są dzieci?

– U matki Kate.

– A Pete?

– W Moskwie.

– Szczę­ściarz z niego.

– Esatto, skar­bie! Męż­czyźni źle zno­szą kobiece łzy, zwłasz­cza te, któ­rych sami są przy­czyną.

– Zro­bię wam drinka – ode­zwała się Kate, wycho­dząc chwiej­nym kro­kiem z pokoju.

Ange­lica opa­dła na krze­sło.

– Gdy­bym wie­działa, że wy dwie tu jeste­ście, nie zawra­ca­ła­bym sobie głowy. Oli­vier będzie wście­kły, jeśli spóź­nię się na kola­cję.

– Uwa­żasz, że masz pro­blem? – Can­dace unio­sła ide­al­nie wyrów­nane brwi. – Powin­nam być teraz w teatrze!

– Jesteś dla niej taka dobra – roz­czu­liła się Leti­zia.

– Nie, jestem idiotką! – Uro­dzona i wycho­wana w Nowym Jorku Can­dace ni­gdy spe­cjal­nie nie prze­bie­rała w sło­wach. – Wysła­łam Harry’emu SMS-a, że spo­tkamy się w cza­sie prze­rwy, ale jest taki wście­kły, że w ogóle nie odpo­wie­dział. Jeżeli dalej będę robić takie numery, roz­wie­dzie się ze mną!

– Kate jest potwor­nie chuda. – Zie­lone oczy Leti­zii spo­częły na drzwiach do holu. – Zupeł­nie jakby od tygo­dni nie jadła żad­nych węglo­wo­da­nów. Tro­chę jej zazdrosz­czę, jeśli mam być szczera.

– Naj­szyb­ciej chud­nie się ze zmar­twie­nia – oświad­czyła Can­dace. – Powinni sprze­da­wać je w bute­lecz­kach.

– Myśli­cie, że Pete ją zosta­wił? – zapy­tała Ange­lica.

– Skądże znowu, prze­cież oni oboje są od sie­bie uza­leż­nieni! – Can­dace ze znie­cier­pli­wie­niem popa­trzyła na swoje zadbane różowe paznok­cie. – Jedno wpę­dza dru­gie w stres, prak­tycz­nie nie­ustan­nie! Co ona tam robi? Wyci­ska sok z wino­gron na to wino, czy co?

– Mamy przed sobą bar­dzo długi wie­czór, jak dwa razy dwa – wes­tchnęła Leti­zia.

W końcu Kate wró­ciła z otwartą butelką wina.

– Nie mogłam zna­leźć kor­ko­ciągu! – zanio­sła się pijac­kim chi­cho­tem, wty­ka­jąc papie­rosa mię­dzy wargi. – Pew­nie łamie­cie sobie głowy, dla­czego tu jeste­ście.

– To twoje uro­dziny, a my kom­plet­nie o nich zapo­mnia­ły­śmy!

Leti­zia rzu­ciła Can­dace ostrze­gaw­cze spoj­rze­nie.

– Co się stało? – zapy­tała łagod­nie i pokle­pała miej­sce na kana­pie obok sie­bie.

Kate z cięż­kim wes­tchnie­niem osu­nęła się na mięk­kie poduszki. Can­dace wyjęła butelkę z jej ręki.

– Chyba muszę się tro­chę wzmoc­nić – wymam­ro­tała.

– Spóź­niam się – obwie­ściła Kate mrocz­nym tonem.

– Skar­bie, wszyst­kie cią­gle gdzieś się spóź­niamy! – rzu­ciła Can­dace.

– Ale tu nie cho­dzi o spóź­nie­nie do teatru czy na imprezę. – Kate omio­tła przy­ja­ciółki zna­czą­cym spoj­rze­niem.

– Ach, o to cho­dzi! – Can­dace znowu unio­sła brwi. – Co za nie­spo­dzianka! Wyda­wało mi się, że oboje cią­gle ska­cze­cie sobie nawza­jem do gar­dła, nie do łóżka!

– Zro­bi­łaś test? – spy­tała Ange­lica.

– Nie, i wła­śnie dla­tego was zapro­si­łam. Potrze­buję moral­nego wspar­cia, żeby go zro­bić.

– Nie zro­bi­łaś testu? – ziry­to­wała się Ange­lica.

Może test da wynik nega­tywny, ni­gdy nie wia­domo. Nie­wy­klu­czone, że przy­je­chały tu zupeł­nie bez sensu.

– Więc może będziesz miała jesz­cze jedno dziecko, co w tym złego? – Can­dace nalała sobie tro­chę wina.

– Tak, dziecko pomoże wam dojść do poro­zu­mie­nia, zbli­żyć się do sie­bie od nowa! – zamru­czała zachę­ca­jąco Leti­zia. – Nie ma nic bar­dziej roman­tycz­nego niż takie maleń­stwo, kocha­nie!

Kate potrzą­snęła głową, a jej oczy napeł­niły się łzami.

– Nie w tym wypadku. – Przy­gry­zła dolną wargę. – Jeśli jestem w ciąży, to nie wia­domo z kim.

– Czyżby coś mi umknęło? – wykrztu­siła z tru­dem Can­dace.

– Nie tobie jed­nej – mruk­nęła Ange­lica.

Wszyst­kie trzy pyta­jąco popa­trzyły na Kate.

– Pozwo­li­łam sobie na skok w bok, tylko na jedną noc. To był błąd. Pete był wtedy z tą swoją starą zdzirą, a ja wpa­dłam w roz­pacz. Idiotka ze mnie, wiem. Teraz nie ma już dla mnie ratunku. Na domiar złego jestem modelką i nie zatrudni mnie nikt poza tymi agen­cjami od pasku­dek.

– W tym sta­nie? – prych­nęła Can­dace. – Będziesz miała szczę­ście, jeżeli w ogóle ktoś cię zatrudni!

– To był tylko ten jeden jedyny raz, za który będę poku­to­wać do końca życia.

– Kto to jest?

– Nie mogę wam powie­dzieć! Za bar­dzo się wsty­dzę.

Ange­lica zmru­żyła oczy, roz­wa­ża­jąc moż­liwe kan­dy­da­tury. Leti­zia objęła chu­dziut­kie ramiona Kate i przy­tu­liła ją, ota­cza­jąc chmurą deli­kat­nego kasz­miru i per­fum.

Can­dace spoj­rzała na zega­rek.

– Nie chcę być nie­uprzejma, ale Jeremy Irons nie będzie cze­kał, aż raczę poja­wić się na drugi akt! Mogły­by­śmy przejść do rze­czy?

– Prze­pra­szam. – Kate wstała, przy­go­to­wu­jąc się na chwilę prawdy. – Jeste­ście dla mnie bar­dzo, bar­dzo dobre.

– Masz test? – zapy­tała Leti­zia. – To, co masz zro­bić jutro, zrób dzi­siaj.

Kate wska­zała stół, na któ­rym leżały cztery pudełka.

– Tak na wszelki wypa­dek. No, wie­cie.

– Jasne, wiemy, testy zwy­kle kła­mią! – Can­dace się­gnęła po tek­tu­rowe pakie­ciki. – No, Kate, chodźmy na górę!

Leti­zia przy­nio­sła szklankę z kuchni, Can­dace podała testy, nato­miast Ange­lica pomo­gła ofie­rze wła­snej nie­roz­wagi wejść na pię­tro i wepchnęła ją do łazienki obok sypialni.

– Teraz tylko dobrze celuj! – Can­dace rzu­ciła się na olbrzy­mie łoże Kate i pogła­skała bru­natną futrza­stą narzutę. – Milut­kie w dotyku.

– Czyje to może być? – zasy­czała Ange­lica.

– Na pewno Ral­pha Lau­rena – odparła Can­dace.

– Nie mówię o narzu­cie, tylko o dziecku! Kto może być jego ojcem?

– Cóż…

– Rob­bie? – pod­su­nęła Leti­zia.

– Jaki Rob­bie?

– Jej tre­ner!

– Nie, to byłby zbyt wielki banał! – Can­dace lek­ce­wa­żąco mach­nęła ręką. – Powie­dzia­łaby nam zresztą, gdyby cho­dziło o niego! To musi być ktoś, kogo znamy. Ktoś z naszego śro­do­wi­ska.

– Nie mogę się wysiu­siać! – jęk­nęła Kate z łazienki. – Za bar­dzo się zestre­so­wa­łam!

– Odkręć kran – pora­dziła jej Leti­zia.

– Zabiję ją, jeśli okaże się, że to fał­szywy alarm! – zagro­ziła Can­dace.

Ange­lica spoj­rzała na zega­rek.

– Moż­liwe, że Oli­ver cię wyrę­czy i zadusi ją pierw­szy! – rzu­ciła. – Boże, jest już ósma trzy­dzie­ści!

– Jak tam leci?

– Teraz nie mogę prze­stać! – Panu­jącą w łazience ciszę prze­rwał dono­śny krzyk. – Nie mie­ści się w szklance, pomocy!

Ange­lica, Can­dace i Leti­zia zamil­kły. Kate wysta­wiła głowę zza drzwi.

– Jeste­ście tu?

– A jakże! – odparła Can­dace. – Nie mamy prze­cież nic lep­szego do roboty, jak tylko cze­kać, aż się wysi­kasz.

– I co? – zapy­tała Leti­zia.

– Jesz­cze nie zro­bi­łam testu. – Kate wynu­rzyła się z łazienki ze szklanką w ręku. – Okrop­nie się boję.

– O, nie! Za dużo infor­ma­cji! – Can­dace zasło­niła oczy.

– Musi­cie zro­bić to razem ze mną. – Kate wrę­czyła pude­łeczko każ­dej przy­ja­ciółce.

– To jakieś sza­leń­stwo! – obru­szyła się Can­dace, jed­nak wzięła pudełko i otwo­rzyła.

Leti­zia rzu­ciła puste opa­ko­wa­nie na łóżko.

– Jestem prze­ko­nana, że wynik będzie nega­tywny – oświad­czyła. – Czego mamy wypa­try­wać?

– Uro­dzi­łaś się wczo­raj, czy co? – zdu­miała się Can­dace. – Nie­bie­skiego paseczka! I lepiej sprawdź­cie, co z moim.

– Mam wra­że­nie, że cof­nę­łam się o kilka lat! – Ange­lica z nostal­gią popa­trzyła na test. – Teraz żałuję, że nie uro­dzi­łam jesz­cze jed­nego dziecka.

– Możesz wziąć sobie moje! – burk­nęła Kate.

– To nie­moż­liwe, nie­stety.

Cztery kobiety zanu­rzyły testowe patyczki w moczu pani domu.

– Chyba zaraz zwy­mio­tuję – jęk­nęła Kate.

– Ty zwy­mio­tu­jesz? – skrzy­wiła się Can­dace. – To przy­naj­mniej twoje wła­sne siuśki!

Ange­lica wycią­gnęła swój paty­czek z moczu i zoba­czyła, jak w malut­kim okienku poja­wia się błę­kit. Ogar­nęła ją fala współ­czu­cia dla przy­ja­ciółki.

– To twoje dziecko, Kate – ode­zwała się cicho.

Wszyst­kie trzy popa­trzyły na swoje testy i prze­nio­sły wzrok na Kate.

– Są jakieś wyniki nega­tywne? – spy­tała Leti­zia z nadzieją w gło­sie.

Zde­cy­do­wa­nie potrzą­snęły gło­wami. Kate bez­wład­nie osu­nęła się na łóżko.

– Cho­lera jasna! Co ja teraz zro­bię?!

– A co chcesz zro­bić? – Leti­zia usia­dła obok i oto­czyła Kate ramie­niem.

– Nie macie poję­cia, jak ciężko haro­wa­łam na ten brzuch! – Kate wybuch­nęła pła­czem. – Teraz wiem już, co jest grane, i nawet nie mogę zapa­lić papie­rosa ani napić się wina! Rów­nie dobrze mogła­bym wstą­pić do zakonu!

– Tro­chę za późno – mruk­nęła Can­dace.

Kate poło­żyła dłoń na brzu­chu.

– Gdy­bym miała pew­ność, że jest Pete’a, nie byłoby tak źle, prawda? Ale jeżeli nie jest jego? Prze­cież on od razu zgad­nie, męż­czyźni zawsze wie­dzą, czy dziecko jest ich, czy nie! Widzą podo­bień­stwo albo nie!

– Nie zawsze – zauwa­żyła Leti­zia.

– Och, oni naprawdę zawsze wie­dzą! – par­sk­nęła Can­dace. – Dzięki temu ojco­wie nie poże­rają swo­ich dzieci!

– Nie musisz podej­mo­wać decy­zji już teraz – powie­działa Ange­lica, świa­doma, że z każdą chwilą jest coraz bar­dziej spóź­niona. – Daj sobie parę dni na prze­my­śle­nie całej sytu­acji!

Zaczer­wie­nione oczy Kate spo­częły na sukience Ange­liki.

– Przy­dałby ci się pasek. – Pocią­gnęła nosem.

– W domu wło­ży­łam pasek, ale Oli­vier powie­dział, że w ten spo­sób pod­kre­ślam swoją syl­wetkę w naj­szer­szym miej­scu.

Kate na moment zapo­mniała o wła­snym nie­szczę­ściu.

– Co powie­dział?!

– Mam nadzieję, że obcię­łaś mu jaja! – Can­dace nie zamie­rzała ukry­wać naj­szczer­szego obu­rze­nia.

– Nie, zdję­łam pasek.

– Ty głu­pia! Pozwa­lasz, żeby wycie­rał sobie buty twoim ser­cem? – Can­dace zaśmiała się czule. – I co my mamy z tobą zro­bić?

– Chyba potrzebne mi nowe ciało.

Leti­zia wes­tchnęła.

– Nie, skar­bie, nie nowe ciało, tylko nowy mąż!

Kate z tru­dem dotarła do komody, wysu­nęła szu­fladę i wyjęła z niej pasek.

– Nie sprze­ci­wiaj mi się, bo kiedy się upiję, jestem nie­bez­pieczna! – oświad­czyła, zapi­na­jąc pasek wokół talii Ange­liki. – To nie jest naj­szer­szy punkt two­jej figury, nie­za­leż­nie od tego, co mówi Oli­vier! Wyglą­dasz fan­ta­stycz­nie!

– Naprawdę! – przy­tak­nęła Leti­zia. – Oli­vier powi­nien się wsty­dzić! Trzeba było wyjść za Wło­cha, słonko, oni uwiel­biają puszy­ste kobiety.

– Naj­szer­sza część, co za bzdury! – Can­dace posłała Ange­lice pełen czu­ło­ści uśmiech. – To ego Oli­viera jest tak sze­ro­kie, że z tru­dem mie­ści się w drzwiach! Powtórz mu to i zoba­czymy, czy będzie zado­wo­lony. Idź na tę imprezę i rzuć ich wszyst­kich na kolana, skar­bie!

– Skoro roz­pra­wi­ły­śmy się już z twoim pro­ble­mem, poga­dajmy o mnie! – przy­po­mniała Kate.

Can­dace mocno ją uści­skała.

– Ange­lica ma rację – powie­działa. – Prze­myśl to sobie dokład­nie, pocze­kaj parę dni! Zadzwoń do mnie rano, dobrze? Leti­zia utuli cię do snu.

– Wycho­dzisz? – zapy­tała lękli­wie Kate.

– Ale ja ni­gdzie się nie wybie­ram! – Leti­zia uśmiech­nęła się uspo­ka­ja­jąco.

Can­dace pocią­gnęła Ange­licę do drzwi.

– Chodź, kocha­nie, wyno­simy się!

Ange­lica objęła na poże­gna­nie Kate, któ­rej drobna twarz przy­po­mi­nała teraz buzię dziecka pierw­szy raz pozo­sta­wio­nego przez rodzi­ców w szkole z inter­na­tem.

– Zate­le­fo­nuję do cie­bie z samego rana, oczy­wi­ście jeżeli Oli­vier nie zabije mnie za to spóź­nie­nie.

– Dzię­kuję, że przy­je­cha­ły­ście. – Kate wes­tchnęła. – Naprawdę doce­niam to, że mnie wspie­ra­cie.

– Wiem! – odkrzyk­nęła Can­dace, zbie­ga­jąc po scho­dach na par­ter. – I spo­dzie­wamy się solid­nej nagrody w nie­bie! Naj­le­piej, żeby były to torby w stylu Bir­kin od Cha­nel i pan­to­fle od Loubo­utina, dostar­czane cię­ża­rów­kami i we wszyst­kich kolo­rach!

– Co za kosz­mar! – jęk­nęła Ange­lica, kiedy zna­la­zły się na ulicy.

– Tym razem to praw­dziwy kosz­mar – zgo­dziła się Can­dace. – Dokąd jedziesz?

– Na Cado­gan Squ­are.

– Pod­wiozę cię.

Can­dace przy­wo­łała ruchem dłoni kie­rowcę i po chwili przy kra­węż­niku zatrzy­mał się lśniący czarny mer­ce­des.

– Spóź­nisz się do teatru!

– Powiem, że weszłam tyl­nymi drzwiami, co za róż­nica. Harry i tak jest już na mnie wście­kły. Zresztą, jeśli o mnie cho­dzi, to na dzi­siej­szy wie­czór mam już dosyć teatru!

– Myślisz, że ona gra?

– Całe jej życie to teatr, ale jed­nak wszyst­kie szcze­rze ją kochamy!

Kiedy wsia­dały do samo­chodu, fron­towe drzwi domu Kate otwo­rzyły się i na schody wybie­gła Leti­zia z torebką Ange­liki w ręku.

– O Boże! – Ange­lica zła­pała się za głowę. – Znowu!

– Gdyby twój mózg nie był zamknięty w czaszce, zosta­wia­ła­byś go w naj­róż­niej­szych miej­scach – zażar­to­wała Can­dace.

– Zupeł­nie jak­bym sły­szała Oli­viera.

– Nie, skar­bie! Oli­vier wcale nie uważa, że masz mózg!

Rozdział drugi

Budda mówi, że ból i cier­pie­nie rodzą się z pożą­da­nia lub pra­gnie­nia; aby uwol­nić się od bólu, musimy prze­ciąć więzy pożą­da­nia.

W poszu­ki­wa­niu ide­al­nego szczę­ścia

Kiedy Ange­lica dotarła na miej­sce, kola­cja była w toku. Młody męż­czy­zna w czar­nej kurtce à la Nehru popro­wa­dził ją przez oświe­tlony świe­cami hol do jadalni, roz­brzmie­wa­ją­cej gwa­rem gło­sów i brzę­kiem kie­lisz­ków i pach­ną­cej liliami. Gdy weszła, zna­jomi przy­wi­tali ją ser­decz­nymi okrzy­kami i nie­szko­dli­wymi żar­tami na temat spóź­nie­nia. Bała się nawet zer­k­nąć na Oli­viera; cały czas czuła na sobie jego gniewne spoj­rze­nia, rzu­cane z prze­ciw­le­głego krańca stołu. Pani domu, ubrana w obci­słe skó­rzane spodnie i lśniące czarne wyso­kie buty, była łagod­niej nasta­wiona – zerwała się z miej­sca, obe­szła stół dookoła i czule uści­skała Ange­licę, podzwa­nia­jąc bran­so­let­kami.

– Hej, laleczko! Dosta­łam wia­do­mość od Kate, ale nie mogłam wyjść. – Scar­let zni­żyła głos. – Wszystko u niej w porządku?

– Opo­wiem ci póź­niej, bo to długa histo­ria. Tak czy ina­czej, Kate żyje i ma się nie naj­go­rzej…

– To już coś! Masz ochotę na drinka?

– Wypi­łam już jed­nego…

– Chyba powin­naś napić się jesz­cze, bo jesteś blada jak ściana. Zaraz podrę­czę tro­chę Oli­viera! Zoba­czysz, że do deseru zmięk­nie i zapo­mni, że się spóź­ni­łaś!

– Dzięki, Scar­let! Teraz mój mąż wygląda jak roz­wście­czona bestia.

Oli­vier pochło­nięty był roz­mową z fascy­nu­jącą Cate­riną Tin­tello. Nic nie popra­wiało mu nastroju tak sku­tecz­nie jak towa­rzy­stwo pięk­nych kobiet.

– Posłu­chaj mnie teraz, skar­bie – szep­nęła Scar­let. – Po pra­wej masz prze­uro­czego Jacka Mey­era z Repu­libki Połu­dnio­wej Afryki, a po lewej mojego nieco mniej cudow­nego mał­żonka. Posta­raj się dać Oli­vie­rowi solidny powód do zmar­twie­nia, zrób to dla mnie, dobrze?

– Och, twój Wil­liam jest naprawdę słodki!

– Tak, w moich oczach, ale Jack jest słodki w oczach wszyst­kich. Pozwól, że cię przed­sta­wię.

Scar­let lekko dotknęła ramie­nia Jacka, który wła­śnie mówił coś do sie­dzą­cej po jego pra­wej ręce inte­re­su­ją­cej i try­ska­ją­cej ener­gią Stash Helm. Odwró­cił się uprzej­mie i wstał, góru­jąc nad kobie­tami niczym potężny niedź­wiedź. Ange­lica poczuła, jak jej serce zaczyna moc­niej bić na widok dużej, kudła­tej głowy Mey­era i jego sze­ro­kiego, zaraź­li­wego uśmie­chu. Uśmiech­nęła się w odpo­wie­dzi, świa­doma, że doku­cza­jące jej napię­cie top­nieje pod wpły­wem uści­sku jego cie­płej dłoni.

– Jack, poznaj Ange­licę Lari­viere – powie­działa Scar­let. – Ange­lico, Jack jest nie­po­praw­nym flir­cia­rzem, pamię­taj, że cię ostrze­ga­łam!

– Kiedy kota nie ma, pies sie­dzi na ganku – ode­zwał się Jack, nie odry­wa­jąc wzroku od Ange­liki.

Mło­dej kobie­cie bar­dzo spodo­bał się wesoły błysk w jego osło­nię­tych oku­la­rami oczach.

– Tego psa nie da się zatrzy­mać na ganku! – zaśmiała się Scar­let.

– Nie­które psy nie nadają się do trzy­ma­nia na ganku – dodała Ange­lica.

– Wygląda na to, że sporo pani wie o psach.

– Ange­lica sporo wie na każdy temat – wtrą­ciła Scar­let. – Jest pisarką, i to bar­dzo znaną! Jack uwiel­bia książki, dla­tego posa­dzi­łam was obok sie­bie.

Scar­let wró­ciła na swoje miej­sce, a Jack pod­su­nął Ange­lice krze­sło.

– Pach­nie pani poma­rań­czami – powie­dział.

– Zbyt mocno?

– Nie. To zachwy­ca­jący zapach.

Ange­lica była zafa­scy­no­wana jego akcen­tem, nie­zbyt wyraź­nym, lecz przy­wo­dzą­cym na myśl dotyk gorą­cego słońca i aro­mat żyznej czer­wo­nej gleby.

Jack usiadł, wciąż nie spusz­cza­jąc z niej oka.

– Nie mogę oprzeć się wra­że­niu, że panią znam.

Potrzą­snęła głową i odwró­ciła wzrok, cał­ko­wi­cie roz­bro­jona intym­no­ścią jego spoj­rze­nia.

– To chyba nie­moż­liwe.

– Nie spo­tka­li­śmy się wcze­śniej?

– Na pewno nie…

Roze­śmiał się cicho i roz­ło­żył ser­wetkę na kola­nach.

– Zabawne, bo ja naprawdę jestem prze­ko­nany, że skądś się znamy. Może z poprzed­niego życia, kto wie…

Zanim zdą­żyła odpo­wie­dzieć, odwró­cił się do niej sie­dzący z lewej strony Wil­liam. Z roz­tar­gnie­niem cmok­nęła go w poli­czek, sły­sząc, jak Jack podej­muje prze­rwaną roz­mowę ze Stash.

– Świet­nie wyglą­dasz! – Wil­liam popa­trzył na wywo­łane przez Jacka rumieńce na policz­kach Ange­liki. – Gdzie spę­dzi­li­ście lato?

Wil­liam zawsze zacho­wy­wał się z uprzejmą rezerwą; cecho­wał go nieco fleg­ma­tyczny spo­kój typowy dla Angli­ków z wyż­szych sfer. Ange­lica znała jego i Scar­let od wielu lat, oboje nale­żeli do dobrego lon­dyń­skiego towa­rzy­stwa, a Scar­let zali­czała się do ści­słego kręgu jej naj­lep­szych przy­ja­ció­łek. Ange­lica bar­dzo lubiła Wil­liama, jed­nak w tej chwili wola­łaby się odwró­cić i poroz­ma­wiać z Jac­kiem.

Kątem oka obser­wo­wała jego ruchy i w rezul­ta­cie pra­wie w ogóle nie słu­chała, co mówił do niej Wil­liam. Pierw­sze danie zostało już zabrane ze stołu, podob­nie jak tale­rze, i cho­ciaż Jack rzu­cił jej tylko kilka uwag na temat jedze­nia i wina, miała dziwne wra­że­nie, że są odizo­lo­wani od reszty gości, zupeł­nie jakby nagle zna­leźli się tylko we dwoje na maleń­kiej wyspie, sku­pieni wyłącz­nie na wza­jem­nej bli­sko­ści. Czuła jego ramię tuż przy swoim, cie­płe i w nie­zro­zu­miały spo­sób zna­jome, sły­szała też głos, wypo­wia­da­jący słowa z obcym akcen­tem. Jego śmiech był zaraź­liwy i Ange­lica śmiała się w tych samych momen­tach co on, uda­jąc, że reaguje weso­ło­ścią na wypo­wie­dzi Wil­liama. Pan domu poczuł się ogrom­nie dow­cipny i w rezul­ta­cie zaczął wyka­zy­wać się nie­zwy­kłym oży­wie­niem.

W końcu, z wyraźną nie­chę­cią, Wil­liam odwró­cił się do Hester Ber­ridge, tęga­wej, rumia­nej Angielki, która hodo­wała konie w Suf­folk, pod­czas gdy jej mąż pra­co­wał w gale­rii Tate. Ange­lica przez parę chwil mogła sku­pić się na swo­ich myślach, ponie­waż Jack na­dal roz­ma­wiał ze Stash. Powoli sączyła wino, z przy­jem­nym pod­nie­ce­niem ocze­ku­jąc na dal­szy roz­wój wyda­rzeń. Spoj­rzała na męża, na­dal pochło­nię­tego roz­mową z Cate­riną. Ich głowy pra­wie się sty­kały, a na twa­rzy Oli­viera malo­wał się łobu­zer­ski uśmiech. Daw­niej patrzył w taki spo­sób na nią, lecz było to w zamierz­chłej erze, zanim się pobrali i pozwo­lili, aby tema­tem ich roz­mów stały się pra­wie wyłącz­nie sprawy domowe. Teraz Oli­vier odrzu­cił głowę do tyłu i wybuch­nął śmie­chem, wtó­ru­jąc Cata­ri­nie. Ange­lice by­naj­mniej to nie prze­szka­dzało – jej mąż zawsze sta­no­wił o wiele przy­jem­niej­sze towa­rzy­stwo, gdy tro­chę sobie poflir­to­wał.

– A więc wresz­cie mogę poroz­ma­wiać z pisarką. – Jack sku­pił na niej spoj­rze­nie tak inten­sywne, jakby była jedyną kobietą w pokoju, z którą warto zamie­nić parę słów.

Ange­lica zauwa­żyła głę­bo­kie zmarszczki wokół jego ust i na skro­niach, szcze­gól­nie wyraźne, gdy się uśmie­chał, i nagle ogar­nęło ją uczu­cie, któ­rego nie zaznała od bar­dzo dawna – miała wyraźne wra­że­nie, że w jej brzu­chu łopo­czą skrzy­dełka psz­czół lub malut­kich motyli.

– Jakiego rodzaju książki pani pisze?

– Powie­ści fan­ta­styczne dla dzieci. Pew­nie nie wzbu­dzi­łyby pana zain­te­re­so­wa­nia, chyba że cie­kawi pana magia i podróże w cza­sie.

– Oczy­wi­ście! Uwiel­biam Tol­kiena i prze­czy­ta­łem całą serię o Har­rym Pot­te­rze, od deski do deski! Pew­nie jestem po pro­stu wiel­kim dzie­cia­kiem.

– Jak więk­szość męż­czyzn. W trak­cie pro­cesu dora­sta­nia zmie­niają się jedy­nie ceny ich zaba­wek!

Roze­śmiał się i kurze łapki na jego skro­niach się pogłę­biły.

– Moje książki dostar­czają czy­tel­ni­kom odro­biny roz­rywki, to wszystko – dodała skrom­nie.

– Znacz­nie trud­niej jest pisać książki dla dzieci niż dla doro­słych – zauwa­żył Jack.

– Sama jestem chyba zbyt dzie­cinna, aby kur­czowo trzy­mać się rze­czy­wi­sto­ści.

– Który pisarz jest dla pani wzo­rem?

– Nie chcia­ła­bym, aby pan pomy­ślał, że porów­nuję się z wiel­kimi pisa­rzami, ale myślę o Phil­li­pie Pul­l­ma­nie w taki sam spo­sób, jak malarz o Michale Aniele…

– Dobrze jest wysoko mie­rzyć! Jeżeli skupi się pani na wyty­czo­nym celu, jego osią­gnię­cie z pew­no­ścią sta­nie się tylko kwe­stią czasu. Phil­lip Pul­l­man to praw­dziwy geniusz. Pani wyobraź­nia musi być wyjąt­kowo płodna…

– Och, ogrom­nie! – Roze­śmiała się. – Cza­sami sama gubię się w świa­tach, które wytwa­rza.

– Też chciał­bym się w nich zagu­bić. Rze­czy­wi­stość jest dla mnie zwy­kle aż za bar­dzo rze­czy­wi­sta.

– Mam wra­że­nie, że ktoś taki jak pan jed­nak nie czułby się dobrze w moich świa­tach.

– Dla­czego?

– Są zbyt… zbyt mięk­kie i puszy­ste, tak można by to okre­ślić. Trzeba prze­pły­nąć przez morze waty, żeby do nich dotrzeć.

– Jestem dobrym pły­wa­kiem. – Patrzył na nią z peł­nym uzna­nia uśmie­chem. – Pod jakim pseu­do­ni­mem pani pisze?

– Jako Ange­lica Gar­ner. To moje panień­skie nazwi­sko.

– Poszu­kam pani ksią­żek. Potrze­buję cze­goś cie­ka­wego na podróż do domu.

Zaru­mie­niła się z rado­ści.

– Co pan czy­tuje?

– Kiedy sie­dzę na ganku?

– Kiedy sie­dzi pan na ganku.

– Wiele rze­czy naraz. W każ­dym pokoju mam inną książkę. Lubię sen­sa­cję, kry­mi­nały, powie­ści o miło­ści.

– O miło­ści? – Lekko unio­sła brwi.

– Mam sporo kobie­cych cech. – Zro­bił zabawną minę.

– To mnie zaska­kuje…

– Dla­czego? Powieść bez miło­ści jest jak pusty­nia! – Jego spoj­rze­nie stało się jesz­cze bar­dziej inten­sywne. – Czy w życiu jest coś waż­niej­szego od miło­ści? Wszystko kręci się wokół niej! To dla niej jeste­śmy na świe­cie, a kiedy go opusz­czamy, miłość jest wszyst­kim, co zabie­ramy ze sobą.

– Zga­dzam się z panem. – Zasko­czyła ją siła emo­cji w jego gło­sie.

– Jestem nie­speł­nio­nym pisa­rzem – wyznał nie­śmiało, bawiąc się łyżeczką. – Ni­gdy niczego nie opu­bli­ko­wa­łem, cho­ciaż nie mogę powie­dzieć, żebym nie pró­bo­wał…

– Co pan pisze?

– Śmieci, naj­wy­raź­niej.

– Nie wie­rzę!

– Zaj­muję się wszyst­kim po tro­chu, ale w niczym nie jestem mistrzem.

– Czym jesz­cze się pan zaj­muje poza pisa­niem?

– W mło­do­ści chcia­łem zostać gwiazdą muzyki pop. – Skrzy­wił się, uprze­dza­jąc jej roz­ba­wie­nie. – Mia­łem dłu­gie, skoł­tu­nione włosy, nosi­łem skó­rzane spodnie, pali­łem trawkę i brzdą­ka­łem na gita­rze. Teraz pro­du­kuję wino.

– Sądzi­łam, że jest pan poetą.

Spoj­rzał na nią ze zdzi­wie­niem.

– Powieść bez miło­ści jest jak pusty­nia.

Roze­śmiał się i potrzą­snął głową.

– To tylko słowa bez­na­dziej­nego sta­rego roman­tyka!

Przy­glą­dała się, jak nakłada jedze­nie na talerz, podzi­wia­jąc lwią siłę jego pro­filu, duże, przy­po­mi­na­jące łapy dło­nie, męską ogo­rza­łość skóry, i pra­gnęła, aby ten wie­czór ni­gdy nie dobiegł końca. Wszystko, czym był Jack, było tak inne od sta­ran­nie wypo­le­ro­wa­nego, euro­pej­skiego uroku Oli­viera.

– Ma pan win­nicę w połu­dnio­wej Afryce?

– Dobrze pani zna RPA?

– Ni­gdy tam nie byłam.

Na twa­rzy Jacka poja­wił się wyraz zdu­mie­nia.

– Więc musi pani przy­je­chać! Mam piękną win­nicę o nazwie Rosen­bosch we Fran­sch­hoek. Na pewno byłaby pani nią zachwy­cona! No i mogłaby pani osa­dzić w niej akcję swo­jej nowej książki…

– Potrze­buję inspi­ra­cji, to prawda. Powoli zaczyna mnie męczyć to, co robię. Wła­ści­wie zasta­na­wiam się teraz nad czymś tro­chę innym.

– To zna­czy?

Zawa­hała się. Oli­vier pokpi­wał sobie z jej zain­te­re­so­wa­nia ezo­te­ryką, nie chciała więc nara­zić się na śmiesz­ność w oczach Jacka.

– Nie jestem pewna, czy doj­rza­łam już do roz­mowy na ten temat – odparła z zaże­no­wa­niem.

– Co to będzie? Opo­wieść o miło­ści?

– Nie.

– Kry­mi­nał?

– Nie.

– Powieść ero­tyczna?

Par­sk­nęła gar­dło­wym śmie­chem.

– Jesz­cze nie…

– Muszę wydo­być z pani, co to będzie! Jestem spod znaku Skor­piona, więc kiedy raz podejmę jakąś decy­zję, nic mnie nie powstrzyma!

Jego spoj­rze­nie było aż zbyt inten­sywne; musiała odwró­cić wzrok.

– Nie jestem nawet pewna, jak się do tego zabrać, jeśli już w ogóle… Oli­vier uważa, że to zbyt ambitny pro­jekt.

– Nie­ład­nie, że nie wspiera żony!

– Ale uczci­wie! Oli­vier jest bar­dzo szczery. – Zer­k­nęła na swój pasek i wcią­gnęła brzuch.

– Tak czy ina­czej, na pewno jest dumny z pani osią­gnięć.

– Oczy­wi­ście – odparła, bez trudu wychwy­tu­jąc nutę kłam­stwa w swoim gło­sie.

Oli­vier by­naj­mniej nie uwa­żał, aby pisa­nie ksią­żek dla dzieci było trudne czy wyma­ga­jące dużego wysiłku. Miała nadzieję, że jej nowy pomysł, a raczej jego reali­za­cja, wzbu­dzi w nim więk­szy podziw.

– Czy Oli­vier to ten przy­stojny Fran­cuz? – Jack ruchem głowy wska­zał męża Ange­liki.

– Tak.

– Należy do psów, które trzy­mają się wła­snego ganku?

– Tak mi się wydaje. Trzyma się domu, ale dużo szczeka.

– Psy muszą szcze­kać! To pod­bu­do­wuje nasze poczu­cie męsko­ści.

– A jeżeli weź­mie się je na odpo­wied­nio długą smycz, gene­ral­nie rzecz bio­rąc, nie pró­bują ucie­kać z ganku! Oczy­wi­ście jeśli mają do dys­po­zy­cji duży ganek, tak jak Oli­vier.

– Szczę­ściarz z niego!

– Wiem. Ma naj­więk­szy ganek w całym Lon­dy­nie.

Jack zmarsz­czył brwi.

– Cho­dziło mi raczej o to, że ma za żonę naj­pięk­niej­szą dziew­czynę w Lon­dy­nie.

Roze­śmiała się i utkwiła wzrok w tale­rzu.

– Scar­let ma rację, rze­czy­wi­ście jest pan nie­po­praw­nym flir­cia­rzem.

– Wcale nie, nie taki dia­beł straszny, jak go malują, a pani naprawdę jest bar­dzo piękna.

Zbyła go krót­kim spoj­rze­niem, odrzu­ca­jąc włosy do tyłu, on jed­nak ani na chwilę nie ode­rwał wzroku od jej twa­rzy.

– Lubię zmy­słowe kobiety – cią­gnął. – Kobiety o wiel­kich ser­cach, namiętne i gorące.

– Takie jak pana żona! – zakpiła łagod­nie.

– Wła­śnie, takie jak moja żona!

Jego oczy bły­snęły roz­ba­wie­niem i Ange­lica pośpiesz­nie prze­nio­sła wzrok na kie­li­szek.

– O czym więc zamie­rza pani pisać?

– Nie mogę panu powie­dzieć.

– I tu bar­dzo się pani myli! Jestem ide­alną osobą do roz­mowy na ten temat, ponie­waż mnie pani nie zna. Nie będę wyda­wał sądów, bo ja też pani nie znam. Szcze­rze mówiąc, jestem jedyną osobą, z którą mogłaby pani pody­sku­to­wać!

Dolał jej wina i usa­do­wił się wygod­niej, przy­bie­ra­jąc wycze­ku­jący wyraz twa­rzy.

– Jest pan bar­dzo natar­czywy.

– Kiedy wiem, czego chcę.

– No, dobrze. – Pod wpły­wem wina nabrała odwagi. – Nie jestem prze­ko­nana, czy w dal­szym ciągu chcę pisać mło­dzie­żowe powie­ści. Chcia­ła­bym napi­sać coś o głęb­szym sen­sie życia. Może dodać inną war­stwę, coś w rodzaju prze­no­śni lite­rac­kiej, coś, co dałoby do myśle­nia i czy­tel­ni­kowi, i mnie. Chcę zna­leźć ulotne szczę­ście, któ­rego wszy­scy szu­kamy. – Unio­sła rękę, aby jej nie prze­ry­wał, i nagle poża­ło­wała, że w ogóle zde­cy­do­wała się na tak oso­bi­ste zwie­rze­nia. – Zanim zacznie pan się ze mnie śmiać, muszę zazna­czyć, że czy­ta­łam wszyst­kie te porad­niki o samo­do­sko­na­le­niu się, poszu­ki­wa­niu swego praw­dzi­wego „ja” i o ezo­te­ryce. Znam wszyst­kie banały, któ­rych w nich pełno, wszy­scy je znamy. Sekret polega na tym, aby w prak­tyczny spo­sób wpro­wa­dzić je w życie. Nie każdy może zostać pustel­ni­kiem i oddać się medy­ta­cjom w odlud­nych miej­scach, jaski­niach i tak dalej, musi więc ist­nieć jakaś metoda odna­le­zie­nia nie­biań­skiego spo­koju i życia w zwy­czaj­nym świe­cie mate­rial­nym. Uwa­żam, że życie to coś wię­cej niż mecha­niczne prze­cho­dze­nie od jed­nego zaję­cia do dru­giego, od jed­nej roz­rywki do dru­giej. Och, Boże, powie­dzia­łam, co naprawdę myślę, i teraz może pan się śmiać do woli.

Jack poważ­nie poki­wał głową.

– Wcale się nie śmieję! Podej­rze­wam, że jest to naj­lep­szy pomysł, na jaki mogła pani wpaść.

Twarz Ange­liki roz­ja­śniła się w odpo­wie­dzi na nie­ocze­ki­waną pochwałę.

– Naprawdę tak pan myśli?

– Oczy­wi­ście! Wszyst­kich nas gna przez życie pra­gnie­nie szczę­ścia.

– A mimo tego tylu ludzi jest nie­szczę­śli­wych!

– Bo tajem­nym klu­czem do szczę­ścia jest miłość.

Obrzu­ciła go uważ­nym spoj­rze­niem.

– Tyle to i ja wiem.

– W takim razie nie musi pani pisać tej książki!

– To nie takie pro­ste. Czy­sta, bez­wa­run­kowa miłość to uczu­cie, które w zasa­dzie się nie zda­rza!

– Nie­prawda! Prze­cież wła­śnie takim uczu­ciem darzy pani dzieci!

– Naprawdę? Była­bym gotowa zabić i umrzeć dla nich, ale wcale nie jestem pewna, czy kie­ro­wałby mną cał­ko­wity brak ego­izmu. Potrze­buję moich dzieci, a to już nie ma nic wspól­nego z altru­izmem, prawda? Podam panu przy­kład. Nie­wy­klu­czone, że lep­sze wyniki w nauce osią­gnę­łyby w szkole z inter­na­tem, lecz ja nie jestem w sta­nie nawet wyobra­zić sobie, że mogła­bym się z nimi roz­stać, więc cho­dzą do szkół w Lon­dy­nie. To miłość warun­kowa, prawda? Tym­cza­sem praw­dziwe szczę­ście rodzi się z miło­ści bez­wa­run­ko­wej, i to nie tylko do dzieci.

– Cóż, ja dostrze­gam tu pewien pro­blem. Z tru­dem zno­szę towa­rzy­stwo więk­szo­ści ludzi…

– Widzi pan? Jezus kochał wszyst­kich bez­wa­run­kowo. Wszy­scy wielcy duchowi mistrzo­wie gło­sili potrzebę abso­lut­nej, pozba­wio­nej ego­izmu, bez­wa­run­ko­wej miło­ści, takiej, która trwa bez względu i wbrew wszel­kim prze­ciw­no­ściom. Miło­ści nie­moż­li­wej dla nas, mniej udu­cho­wio­nych istot. – Posłała mu żar­to­bliwy uśmiech. – Nie mogę powie­dzieć, abym darzyła Oli­viera takim wła­śnie uczu­ciem.

Jack roze­śmiał się i spoj­rzał na Oli­viera, teraz zaję­tego oży­wioną roz­mową ze Scar­let.

– Jakie więc są te warunki? – zagad­nął.

– Nie potra­fię ich wyli­czyć, jest ich zbyt dużo! Musie­li­by­śmy pro­wa­dzić tę roz­mowę do bia­łego rana.

– Szkoda, że nie mamy tyle czasu. – Zni­żył głos. – Miłość, którą czuje pani do męża, uza­leż­niona jest od jego zacho­wa­nia wobec pani, kocha go pani, jeśli czuje się pani przy nim oży­wiona, piękna i doce­niona.

Unio­sła brwi, zasko­czona mądro­ścią i cel­no­ścią jego ana­lizy. Oli­vier ni­gdy nie chciałby roz­ma­wiać z nią na taki temat.

– Jeśli prze­sta­nie pani czuć się przy nim dobrze, prze­sta­nie pani go kochać. Może nie rzuci go pani, lecz jakość pani miło­ści ule­gnie zmia­nie.

– Ma pan abso­lutną rację. Oli­vier może spra­wić, że czuję się zado­wo­lona z sie­bie albo wręcz prze­ciw­nie. Jego miłość może mnie zra­nić albo pod­nieść na duchu. Gdy­bym kochała go bez­wa­run­kowo, nie mia­łoby dla mnie żad­nego zna­cze­nia, czy na­dal mnie kocha, czy nie.

– Czy­sta miłość kocha nawet rękę, która wymie­rza jej cios.

– Nie umia­ła­bym tak kochać!

Gdy nachy­lił się w jej stronę, wyraź­nie poczuła muśnię­cie pło­mie­nia jego cha­ry­zma­tycz­nej oso­bo­wo­ści. Można by pomy­śleć, że jego ciało zło­żone było z ognia…

– To wspa­niały pomysł na książkę, pro­szę mi wie­rzyć – powie­dział.

– Miło mi, że tak pan mówi…

– Powinna pani nosić imię Sage, nie Ange­lica1!

Roze­śmiała się, cał­ko­wi­cie zasko­czona.

– Więk­szość ludzi nie ma poję­cia, że ange­lica to nazwa zioła…

– Jestem czło­wie­kiem ze wsi, znam zioła, kwiaty, krzewy i drzewa. Inte­re­suję się także pta­kami, namięt­nie kocham całą przy­rodę. Nie potra­fił­bym długo wytrzy­mać w mie­ście, beton mnie przy­tła­cza.

– Ja też kocham przy­rodę, nie spę­dzam jed­nak dużo czasu poza mia­stem.

– Park to chyba za mało, prawda?

– Zde­cy­do­wa­nie! Na szczę­ście wycho­wy­wa­łam się w Nor­folk, moi rodzice na­dal tam zresztą miesz­kają, w pięk­nym miej­scu nad roz­le­wi­skiem rzeki. Na plaży dosłow­nie roi się od pta­ków.

– Ach, Nor­folk, cel piel­grzy­mek wszyst­kich, któ­rzy lubią obser­wo­wać ptaki!

– Skąd pan to wie?

– Kocham ptaki i kilka razy byłem w Nor­folk. Pamię­tam tysiące gęsi zimą, tłumy błot­nia­ków popie­la­tych, siko­rek, mew, a nawet parę bąków.

– Żar­tuje pan!

Uśmiech­nął się, zado­wo­lony, że jej zaim­po­no­wał.

– Mają wspa­niałe nazwy, prawda?

– Roz­po­znaje pan je wszyst­kie?

– Natu­ral­nie! Mówi­łem prze­cież, że znam się na pta­kach.

– Fak­tycz­nie, mógłby pan być orni­to­lo­giem.

– Pro­szę przy­je­chać do Repu­bliki Połu­dnio­wej Afryki! Mamy tam zatrzę­sie­nie egzo­tycz­nych gatun­ków, mię­dzy innymi małego zimo­rodka o mala­chi­towo-sza­fi­ro­wym upie­rze­niu i odważ­nego dudka, który nawo­łuje „puuup, puuup, puuup” na cały ogród.

– Mój Boże, skąd tyle pan wie o życiu i przy­ro­dzie?

– Czło­wiek, który kocha naturę, auto­ma­tycz­nie sta­wia sobie istotne pyta­nia, ponie­waż stale styka się ze śmier­cią i odro­dze­niem wśród drzew i kwia­tów. A kiedy patrzy daleko przed sie­bie, kiedy ogar­nia wzro­kiem roz­le­głe prze­strze­nie, mimo woli myśli o wła­snej śmier­tel­no­ści i czuje, że jest tylko małym zia­ren­kiem pia­sku na pustyni życia.

– Muszę chyba prze­trzeć oku­lary!

– Cie­szę się, że udało mi się dostar­czyć pani inspi­ra­cji.

W zamy­śle­niu upiła łyk wina.

– Rze­czy­wi­ście, dostar­czył mi pan inspi­ra­cji, i to nie tylko w dzie­dzi­nie orni­to­lo­gicz­nej. Zamie­rzam spró­bo­wać wzbo­ga­cić moje książki o głęb­szą war­stwę, wyru­szyć na poszu­ki­wa­nie ide­al­nego szczę­ścia.

– Bar­dzo dobrze! I nie mówię dla­tego, że uwa­żam panią za atrak­cyjną kobietę. Więk­szość ludzi prze­cho­dzi przez życie z zamknię­tymi oczami, mecha­nicz­nie, jak pani mówi, nie zada­jąc sobie żad­nych pytań co do jego zna­cze­nia. Ja zadaję je sobie codzien­nie, może mi pani wie­rzyć. – Przez jego twarz prze­mknął cień, jakby nagle przy­szło mu do głowy coś smut­nego. – Wszy­scy zmie­rzamy ku śmierci, ale ja chciał­bym dowie­dzieć się, co tu wła­ści­wie robię, zanim odejdę. I z całą pew­no­ścią chciał­bym, aby moje ostat­nie lata były pełne szczę­ścia.

Dopił wino, a sto­jący za jego ple­cami kel­ner natych­miast ponow­nie napeł­nił pusty kie­li­szek.

– Poroz­ma­wiajmy o czymś wesel­szym. Opo­wie mi pan o swo­ich dzie­ciach?

Opo­wie­dział jej o Lucy, Eli­za­beth i Sophie, trzech klej­no­tach w swo­jej koro­nie.

– Założę się, że owi­nęły sobie pana wokół swo­ich malut­kich palusz­ków!

Par­sk­nął śmie­chem na myśl o roz­ma­itych mani­pu­la­cjach i teatral­nych poka­zach córek.

– To już młode kobiety, nie dzieci – powie­dział. – Nawet Lucy, która ma dopiero pięt­na­ście lat, zacho­wuje się tak, jakby miała dwa­dzie­ścia jeden. Ojcu trudno jest przy­jąć do wia­do­mo­ści, że okres dzie­ciń­stwa należy już do prze­szło­ści. Chwi­lami mam ochotę zamknąć je w pudełku i przy­naj­mniej w ten spo­sób zacho­wać ich nie­win­ność. Sam jestem strasz­nym dra­niem, więc wszyst­kich mło­dych męż­czyzn, któ­rzy poja­wiają się w ich życiu, podej­rze­wam o jak naj­gor­sze zamiary.

– Sądzi ich pan według sie­bie.

– Otóż to! Pod poduszką trzy­mam strzelbę, więc biada każ­demu, kto brudną łapą tknie któ­rąś z moich słod­kich dziew­czy­nek!

– Nie odwróci pan biegu czasu.

– Wiem. Eli­za­beth ma osiem­na­ście lat i chło­paka na uni­wer­sy­te­cie Stel­len­bosch. Sophie jest od niej dwa lata młod­sza i Bóg jeden wie, na co sobie pozwala. Lucy jest śliczna jak marze­nie i już teraz dostrze­gam cień wie­dzy o życiu w jej pięk­nych oczach. Dam sobie rękę uciąć, że skosz­to­wała już zaka­za­nego owocu, i nic nie mogę na to pora­dzić.

– Dzieci prze­cho­dzą przez nasze ręce, ale nie należą do nas!

– Dla mnie to trudna lek­cja.

– Nie tylko dla pana. Moje dzieci są jesz­cze małe, lecz wiem, że trudno mi będzie pogo­dzić się z ich dora­sta­niem i „wyra­sta­niem” z domu, a co dopiero mówić o Oli­vie­rze, który kie­dyś będzie patrzył, jak jego córka odcho­dzi z jakimś mło­dym męż­czy­zną.

– Ni­gdy nie zapo­mnę, jakie były jako małe dziew­czynki. – Jack poki­wał głową. – Zwłasz­cza że mimo maki­jażu i doro­słych stro­jów na­dal są takie same. I nie mają poję­cia, jak bar­dzo są naiwne! Wydaje im się, że wie­dzą wszystko o życiu, a ja tak bar­dzo chciał­bym sta­nąć za ste­rem i bez­piecz­nie prze­pro­wa­dzić je przez naj­gor­sze mie­li­zny i skały.

Spoj­rzała na niego, ogar­nięta falą nie­ocze­ki­wa­nego roz­czu­le­nia. Ona rów­nież pra­gnęła prze­pro­wa­dzić Isa­bel i Joego na bez­pieczny brzeg.

– Więc kiedy pozna pani tajem­nicę szczę­ścia, pro­szę dać mi znać…

– Będzie pan pierw­szą osobą, któ­rej powie­rzę ten sekret!

Po kola­cji Oli­vier został przy stole z Cata­riną oraz kil­koma innymi oso­bami, nato­miast pozo­stali goście prze­szli do sąsied­niego pokoju, gdzie w kominku wesoło trza­skał ogień.

– Nie za wcze­śnie na roz­pa­la­nie w kominku? – zapy­tała Hester, pada­jąc na kanapę.

– To naj­gor­sze lato w histo­rii. – Scar­let zapa­liła papie­rosa. – Ostatni mie­siąc spę­dzi­łam we Wło­szech i tutaj dosłow­nie trzęsę się z zimna! Wy, wiel­bi­ciele koni i polo­wań, ni­gdy nie odczu­wa­cie chłodu.

– Dzięki temu, że cią­gle figlu­jemy na sia­nie! – Hester par­sk­nęła gar­dło­wym śmie­chem.

– Naprawdę?

– Oczy­wi­ście! Sta­ramy się tylko nie wystra­szyć koni! – Zer­k­nęła na swego męża, który stał przy oknie, pochło­nięty roz­mową ze Stash.

– Myśla­łam, że będzie ci za gorąco w tych skó­rza­nych spodniach, Scar­let – ode­zwała się Ange­lica, sia­da­jąc obok Hester na kana­pie.

Pani domu podała jej rękę.

– Zobacz, jestem zimna jak ryba! Mam okropne krą­że­nie!

– Powin­naś wię­cej jeść! Jesteś tak chuda, że nie masz choćby naj­cień­szej war­stwy izo­la­cyj­nej!

– Dzię­kuję za kom­ple­ment! – Scar­let wypu­ściła w powie­trze kółko z papie­ro­so­wego dymu.

– Chęt­nie odstą­pi­ła­bym ci odro­binę mojego tłusz­czyku. – Ange­lica uśmiech­nęła się.

– Kobiety w naszym wieku muszą wybie­rać mię­dzy twa­rzą a figurą – oświad­czyła Hester, która naj­wy­raź­niej wybrała twarz.

– Tak mówią, ale kiedy tyłek mi rośnie, przy­gnę­bie­nie rysuje bruzdy na mojej twa­rzy, więc dla­tego bez­względ­nie wybie­ram figurę – odparła Scar­let. – Mały zastrzyk albo drobna ope­ra­cyjka bez trudu popra­wią wygląd twa­rzy, jestem już zresztą tak naszpry­co­wana botok­sem, że ledwo mogę się uśmiech­nąć.

– Ja mach­nę­łam ręką na figurę, co wcale nie pomo­gło mojej twa­rzy – powie­działa Ange­lica, obser­wu­jąc kątem oka Jacka, który roz­ma­wiał z Wil­lia­mem w biblio­tece.

– Och, chęt­nie przy­ję­ła­bym tro­chę tłusz­czyku w zamian za twoją twarz! – zawo­łała Scar­let. – Wszyst­kie chcia­ły­by­śmy wyglą­dać tak pięk­nie jak ty! Sęk jed­nak w tym, że żaden maki­jaż nie ukryje śla­dów mojej grzesz­nej prze­szło­ści.

– Wcale nie uwa­żam, że wyglą­dam pięk­nie!

– Ale my tak uwa­żamy! Jesteś jak łan wyzło­co­nego słoń­cem zboża, jak rumiana bułeczka świeżo wyjęta z pie­kar­nika. Dzi­wię się, że jesz­cze nie zosta­łaś gwiazdą jakiejś reklamy.

Roze­śmiały się i Ange­lica pochwy­ciła spoj­rze­nie Jacka, który odwró­cił się, aby się zorien­to­wać, co je tak roz­ba­wiło. Jego uwaga była dla niej niczym pro­mie­nie słońca, w któ­rych cudow­nym cie­ple mogła wygrze­wać się do woli.

Kiedy wnie­siono kawę i her­batę, Wil­liam i Jack dołą­czyli do grupy przy kominku. Ange­lica sta­rała się zacho­wy­wać jak naj­bar­dziej natu­ral­nie, lecz całe jej ciało wibro­wało roz­koszną rado­ścią, świeżą jak smak dawno nie­je­dzo­nego owocu. Uśmiech Jacka był zaraź­liwy. Jego włosy, koloru mokrej słomy, opa­dały na czoło, a gdy odgar­niał je do tyłu, spa­dały na kark wzbu­rzo­nymi falami, zupeł­nie jak lwia grzywa. Podzi­wiała jego sze­roką twarz, ciemne brwi, które, ścią­gnięte, łączyły się w jedną linię, oraz mig­da­łowe oczy, z wiel­kim poczu­ciem humoru obser­wu­jące oto­cze­nie. Jack zdo­mi­no­wał przy­ję­cie, jego komen­ta­rze były naj­bar­dziej dow­cipne, jego cha­ry­zma jaśniała peł­nym bla­skiem i wszy­scy przy­kla­ski­wali jego wypo­wie­dziom.

– Może byś coś zagrał, Jack? – zagad­nęła Scar­let, zapa­la­jąc następ­nego papie­rosa. – Bo jeśli ty nie chcesz, będę musiała sama się pro­du­ko­wać.

Ukoń­czyła klasę for­te­pianu i ni­gdy nie omi­jała oka­zji, aby popi­sać się talen­tem.

Jack nie potrze­bo­wał spe­cjal­nej zachęty.

– Przy­nieś mi kie­li­szek czer­wo­nego wina, a zagram ci, co zechcesz – oznaj­mił.

Usiadł na tabo­re­cie przy sto­ją­cym w biblio­tece instru­men­cie. Na for­te­pia­nie, ślub­nym pre­zen­cie Wil­liama dla Scar­let, stało mnó­stwo foto­gra­fii w srebr­nych ram­kach i duży wazon wypeł­niony tube­ro­zami. Jack, który zaim­po­no­wał Ange­lice pod­czas kola­cji, teraz kom­plet­nie ją olśnił. Zaczął od kilku utwo­rów jaz­zo­wych; jego palce tań­czyły po kla­wi­szach, a potężne ciało poru­szało się w rytm muzyki z tak wiel­kim wdzię­kiem i pew­no­ścią sie­bie, jakby for­te­pian sta­no­wił jego natu­ralną część. Póź­niej grał utwory na życze­nie gości i wszy­scy zgod­nie śpie­wali pio­senki Beatle­sów, Abby i Billy’ego Joela. Ange­lica przy­łą­czyła się do chóru, rumie­niąc się ogni­ście za każ­dym razem, gdy Jack chwy­tał jej spoj­rze­nie, i mając nadzieję, że nie sły­szy jej żało­snych popi­sów wokal­nych. Nie­za­leż­nie od tego, czy je sły­szał, czy nie, uśmie­chał się do niej tak, jakby w pokoju nie było nikogo poza nimi dwoj­giem.

Kiedy Oli­vier pod­szedł z Cate­riną i oświad­czył, że czas wra­cać do domu, Ange­lica poczuła roz­cza­ro­wa­nie. Wszel­kie próby tłu­ma­cze­nia i prze­dłu­ża­nia wizyty nie miały naj­mniej­szego sensu, bo gdy Oli­vier raz coś posta­no­wił, ni­gdy nie zmie­niał zda­nia. Teraz zna­cząco popa­trzył na zega­rek, pod­kre­śla­jąc swoje znie­cier­pli­wie­nie krót­kim ruchem głowy.

Zaczęła żegnać się z gospo­da­rzami i gośćmi. Kiedy dotarła do Jacka, ten ujął jej rękę i uca­ło­wał ją w oba policzki.

– Musi pani przy­je­chać do RPA – powie­dział. – Nie­wy­klu­czone, że odkryje pani tajem­nicę szczę­ścia, jeż­dżąc konno po veld.

– Ni­gdy się pan nie pod­daje, prawda?

– Życie jest krót­kie. – Jego oczy wpa­try­wały się w nią bła­gal­nie.

Roze­śmiała się i cof­nęła dłoń.

– Ogrom­nie się cie­szę, że mogłam pana poznać i posłu­chać, jak gra pan na for­te­pia­nie! Jest pan praw­dzi­wym mistrzem muzyki, ma pan cudowny dar.

Dobrze widziała jego roz­cza­ro­wa­nie, że już wycho­dzi, i bar­dzo jej to pochle­biło. Od lat nie wzbu­dziła takiego zain­te­re­so­wa­nia w żad­nym męż­czyź­nie. Nie mogła już docze­kać się, kiedy opo­wie o wszyst­kim Can­dace.

Oli­vier był w dosko­na­łym nastroju. Ani sło­wem nie wspo­mniał o jej spóź­nie­niu i nie zapy­tał o Kate, więc posta­no­wiła sko­rzy­stać z otwar­tej furtki.

– Co za miły wie­czór! – powie­dział, otwie­ra­jąc samo­chód i sado­wiąc się za kie­row­nicą. – Scar­let zawsze wydaje świetne przy­ję­cia!

– Jest spe­cja­listką od kon­tak­to­wa­nia ludzi ze sobą. Zawsze zapra­sza kogoś nowego, co jest bar­dzo inte­re­su­jące.

– Jaki był ten facet z Afryki? Wyglą­dał na dość zado­wo­lo­nego z sie­bie, jeśli mam być szczery.

– Był uro­czy.

– Jasne! To jeden z tych, co pole­gają wyłącz­nie na wła­snym uroku oso­bi­stym, bo inte­li­gen­cji i tak im bra­kuje. Założę się, że kobiety uwiel­biają ten image w stylu pod­sta­rza­łego Clinta Eastwo­oda!

– Dosko­nale gra na for­te­pia­nie, trzeba było dołą­czyć do nas wcze­śniej i posłu­chać go.

– Myśla­łem, że nie lubisz śpie­wać!

– Lubię, mam tylko fatalny słuch i głos. Jak tam Cate­rina?

Oli­vier uśmiech­nął się sze­roko.

– Cate­rina to psotna małpka.

Ange­lica z ulgą przy­jęła zmianę tematu. Nie miała ochoty roz­ma­wiać z mężem o Jacku.

– Tra­fił swój na swego! – rzu­ciła pogod­nie.

– Okropna z niej flir­ciara, jej mąż powi­nien mieć ją cały czas na oku…

– Nie ma prze­cież nic złego w tym, że tro­chę poflir­tuje!

– Mężatka nie powinna pozwa­lać sobie na takie zacho­wa­nie, bo wygląda to zupeł­nie ina­czej niż w przy­padku męż­czy­zny.

– Jak to? – Ange­lica naje­żyła się.

– Oba­wiam się, że w tej dzie­dzi­nie wciąż obo­wią­zuje podwójna moral­ność. Kobieta, która wdaje się we flirt na oczach męża, sta­wia go w nie­ko­rzyst­nym świe­tle i upo­ka­rza samą sie­bie.

– Rozu­miem, że męż­czy­zna, który flir­tuje na oczach żony, wcale się nie upo­ka­rza?

– To co innego.

– Czyim zda­niem?

Oli­vier skrę­cił w Glo­uce­ster Road.

– Facet to facet. Dla męż­czy­zny flirt naprawdę nie­wiele zna­czy. Flir­to­wa­łem z Cate­riną, lecz ona dosko­nale wie, że jestem ci abso­lut­nie oddany, ale gdy­byś ty flir­to­wała z jakimś face­tem, dała­byś mu pod­stawy do przy­pusz­czeń, że nie jesteś szczę­śliwa w mał­żeń­stwie i szu­kasz oka­zji do romansu.

– Bar­dzo się mylisz!

– Prze­szka­dzało ci, że flir­to­wa­łem z Cate­riną?

– Wcale nie, ale to dla­tego, że nie jestem zabor­cza i ufam ci!

– I masz rację!

– Chcesz powie­dzieć, że ty byś mi nie zaufał?!

– Tak. – Oparł rękę na jej kola­nie. – Gdy­byś flir­to­wała z kimś tak jak ja z Cate­riną, poczuł­bym się jak wino­grono zmiaż­dżone twoim obca­sem.

– Śmieszny jesteś!

– Jestem hipo­krytą, i tyle. Jestem bar­dzo zabor­czy i zazdro­sny, w prze­ci­wień­stwie do cie­bie, a moje serce jest wyjąt­kowo wraż­liwe!

Par­sk­nęła śmie­chem.

– Ten facet flir­to­wał z tobą i to jest jak naj­bar­dziej natu­ralne. Był­bym zdzi­wiony, gdyby zacho­wał się ina­czej, bo jesteś atrak­cyjną kobietą, Ange­lico. Ale czy doszłaś do wnio­sku, że jest nie­szczę­śliwy ze swoją żoną?

– Skądże znowu!

– No, widzisz! A gdy­byś to ty flir­to­wała z nim, na pewno zało­żyłby, że jesteś nie­szczę­śliwa ze mną.

– Nie flir­to­wa­łam z nim – zapew­niła go pośpiesz­nie.

Oli­vier przy­sta­nął na świa­tłach w dole Ken­sing­ton Church Street.

– Ni­gdy nie przy­szłoby mi do głowy, żeby zarzu­cić ci coś takiego, mon ange! Nie wyobra­żaj sobie tylko, że cię nie obser­wo­wa­łem.

Miała ochotę powie­dzieć mu, że był zbyt pochło­nięty Cate­riną, ale w ostat­niej chwili ugry­zła się w język. Cate­rina zro­biła jej przy­sługę.

Los chciał, że Oli­vier zna­lazł miej­sce par­kin­gowe w odle­gło­ści kilku metrów od ich domu w Brun­swick Gar­dens, pod zadba­nym drzew­kiem wiśni, któ­rego liście jesz­cze nie stra­ciły soczy­stej zie­leni. Ange­lica ruszyła w kie­runku domu i zacze­kała pod drzwiami na Oli­viera, który miał klucz. Uśmiech­nęła się, myśląc o Jacku i o tym, jak bar­dzo bli­ska była wpa­ko­wa­nia się w poważne kło­poty. Nie ma nic złego we flir­cie, dopóki pozo­staje nie­winny, powie­działa sobie. Od lat nie czuła się tak pełna życia i ener­gii… Może tajem­nica szczę­ścia pole­gała na podej­mo­wa­niu ryzyka, kto wie? Tylko jak spra­wić, aby to uczu­cie trwało jak naj­dłu­żej?

Rozdział trzeci

Myśląc pozy­tyw­nie, przy­cią­gasz pozy­tywne zda­rze­nia.

W poszu­ki­wa­niu ide­al­nego szczę­ścia

Następ­nego ranka Ange­licę obu­dziły wdra­pu­jące się na łóżko dzieci. Oli­vier wstał wcze­śnie do pracy, włą­cza­jąc świa­tło i wyry­wa­jąc ją z przy­jem­nego snu, ale po jego wyj­ściu natych­miast znowu zasnęła i zanu­rzyła się w potęż­nych ramio­nach Jacka. Miała uczu­cie, że to jest jej miej­sce, zupeł­nie jakby była stat­kiem, który po dłu­gim rej­sie wresz­cie zawi­nął do portu. Głosy dzieci dobie­gały do niej, odle­głe jak mewy pod nie­bem, a ona pra­gnęła na zawsze pozo­stać w tych sil­nych ramio­nach, zapew­nia­ją­cych ochronę przed wszel­kimi nie­bez­pie­czeń­stwami. Po pew­nym cza­sie okrzyki Isa­bel i Joego stały się jed­nak bar­dziej natar­czywe i naglące, musiała więc wró­cić do rze­czy­wi­sto­ści, w któ­rej dzieci zacie­kle wal­czyły o pilota do tele­wi­zora.

Wciąż jesz­cze zaspana, ode­brała im pilota i włą­czyła Toma i Jerry’ego, a potem wró­ciła do łóżka, aby jesz­cze przez chwilę cie­szyć się cie­niem snu. Uczu­cie, które ogar­nęło ją poprzed­niego wie­czoru, było dla niej wła­ści­wie zupełną nowo­ścią. Odkąd jako dwu­dzie­sto­pa­ro­let­nia dziew­czyna poznała w Paryżu Oli­viera, nie widziała poza nim świata. Bywał trudny i wyma­ga­jący, to prawda, cza­sami zacho­wy­wał się jak roz­piesz­czony dzie­ciak, który ocze­kuje, że wszyst­kie jego pra­gnie­nia zostaną natych­miast speł­nione, a złe nastroje dostrze­żone, lecz ona zawsze była nim zachwy­cona. Oli­vier miał nad nią ogromną wła­dzę, potra­fił wpra­wić ją w rado­sne unie­sie­nie albo rzu­cić na dno przy­gnę­bie­nia, jak to czę­sto bywa w przy­padku męż­czyzn ze skłon­no­ścią do zmien­nych nastro­jów. Cią­gle był dla niej tak samo atrak­cyjny i jego dotyk zawsze spra­wiał jej ogromną przy­jem­ność, nawet jeżeli ostat­nio doty­kał coraz rza­dziej.

Dzięki Jac­kowi poczuła się atrak­cyjna w spo­sób, który nie miał już nic wspól­nego z Oli­vie­rem, bo nic nie mogło rów­nać się z pierw­szą iskrą pożą­da­nia. Ange­lica zapo­mniała już, jak cudowne jest magne­tyczne przy­cią­ga­nie, emi­to­wane przez innego czło­wieka, nie­wi­dzialna, nie­wy­tłu­ma­czalna siła, która działa poprzez sam fakt bli­sko­ści tam­tej istoty i wywo­łuje poczu­cie straty, kiedy tra­cimy tę istotę z oczu. Zapo­mniała, jak to jest, gdy ma się motylki w brzu­chu i traci się ochotę na jedze­nie i sen. Minęło już dzie­sięć lat od czasu, gdy obec­ność Oli­viera wpra­wiała ją w takie drże­nie. Jej spo­tka­nie z Jac­kiem przy­po­mi­nało ener­ge­ty­zu­jący powiew wia­tru, który ude­rza w żagle, wydyma je i napeł­nia; pomo­gło jej to uświa­do­mić sobie, że na­dal jest atrak­cyjna.

Zja­dła śnia­da­nie z dziećmi, lek­kim kro­kiem krą­żąc po kuchni i pod­śpie­wu­jąc pio­senkę Abby. Póź­niej Joe i Isa­bel pobie­gli do ogrodu, zosta­wia­jąc ją samą, tylko z myślami. Sie­działa nad gazetą, z fili­żanką her­baty w dło­niach, zanu­rzona w zale­wa­ją­cym kuch­nię słońcu. Nie mar­twiła jej świa­do­mość, że naj­praw­do­po­dob­niej ni­gdy wię­cej nie zoba­czy Jacka – dzięki niemu coś poru­szyło się w jej sercu i teraz wszystko dookoła wyglą­dało zupeł­nie ina­czej, lepiej i pogod­niej.

Kiedy o dzie­wią­tej zadzwo­nił tele­fon, zerwała się na równe nogi.

– Hej, tu Can­dace! Na­dal żyjesz?

– O Boże, tak! Inten­syw­niej niż kie­dy­kol­wiek dotąd!

– Co zna­czy, że pokłó­ci­li­ście się z Oli­vie­rem, a potem pogo­dzi­li­ście się w naj­bar­dziej zde­ge­ne­ro­wany spo­sób.

– Nie. – Wes­tchnęła z roz­ma­rze­niem. – Zako­cha­łam się wczo­raj wie­czo­rem.

– Mam dziwne uczu­cie, że nie ma to nic wspól­nego z Oli­vie­rem.

– I masz rację. Był to tylko nie­winny flirt, ale dziś rano czuję się po pro­stu fan­ta­stycz­nie.

– Kto to był?

– Jakiś zna­jomy Scar­let i Wil­liama z RPA.

– Brzmi to inte­re­su­jąco!

– Chyba głów­nie dla­tego, że od lat nikt nie wpadł mi w oko i zdą­ży­łam już zapo­mnieć, jakie to cudowne uczu­cie.

– Oli­vier coś podej­rze­wał?

– Nie, był zbyt zajęty flir­tem z Cate­riną Tin­tello!

– Och, z tą starą żmiją! Ta jest na ski­nie­nie każ­dego faceta!

– Nie jestem zazdro­sna. Odwró­ciła uwagę Oli­viera, więc mogłam mieć Jacka tylko dla sie­bie. Boże, jaki on jest atrak­cyjny. Scar­let mnie ostrze­gała, i słusz­nie, bo to naprawdę nie­bez­pieczny facet, ale…

– Ale?

– Nie ma nic złego w nie­szko­dli­wym flir­cie.

– Po tam­tej uwa­dze na temat two­jego paska można śmiało uznać, że Oli­vier zasłu­żył sobie na coś takiego!

– Oli­vier naj­pierw gada, a potem myśli. Pod tym wzglę­dem jest naj­praw­dziw­szym Fran­cu­zem.

– Cóż, kocha­nie, zda­łaś sobie sprawę, że na­dal jesteś pocią­ga­jąca, i bar­dzo dobrze! Oli­vie­rowi na pewno to nie zaszko­dzi, trak­tuje cię jak abso­lutny pew­nik. Nie nama­wiam cię do żad­nych dra­stycz­nych kro­ków, rzecz jasna, ale drobny flir­cik od czasu do czasu przy­po­mni two­jemu mężowi, że jeśli nie będzie się sta­rał, znaj­dziesz sobie kogoś, kto bar­dziej cię doceni.

Ange­lica uśmiech­nęła się lekko.

– A co u cie­bie? – zapy­tała. – Harry wyba­czył ci spóź­nie­nie?

– Powie­dzia­łam mu, że przez całą drugą połowę aktu sta­łam z tyłu. Na szczę­ście, kiedy póź­niej poszłam do toa­lety, pod­słu­cha­łam dwie sta­ruszki, które zawzię­cie dys­ku­to­wały o sztuce, i po pro­stu powtó­rzy­łam ich opi­nie.

– Dosta­łaś jakąś wia­do­mość od Kate?

– Tak, zadzwo­niła do mnie o świ­cie, niech Bóg ma ją w swo­jej opiece! – Can­dace par­sk­nęła śmie­chem. – Pete wraca dzi­siaj wie­czo­rem, więc Kate musi się jakoś pozbie­rać. Zapro­po­no­wa­łam, żeby­śmy wszyst­kie spo­tkały się jutro na lun­chu u Cipria­niego, to nas tro­chę pocie­szy po tym, jak dzie­ciaki wró­ciły do szkoły. Wiem, że więk­szość matek wycze­kuje końca let­nich waka­cji jak zba­wie­nia, ale ja zawsze jestem zroz­pa­czona i strasz­nie boję się tej chwili.

– Może Kate posłu­cha naszej rady.

– Ona? Za żadne skarby! Będzie słu­chała nas z taką miną, jakby od tego zale­żało jej życie, lecz kiedy się poże­gnamy, natych­miast zapo­mni o wszyst­kich naszych mądrych suge­stiach i pogna robić wciąż te same błędy. Roz­sądne argu­menty łatwiej tra­fią do mojego psa niż do niej!

– I co ona zrobi?

– Wiem, co powinna zro­bić.

– To zna­czy?

– Pozbyć się ciąży.

– Tego ni­gdy nie zrobi!

– Bóg na pewno by ją zro­zu­miał…

– Nie jej Bóg!

– Takie roz­wią­za­nie byłoby i tak lep­sze od alter­na­tywy… że jeśli Pete dowie się, że dziecko nie jest jego, zostawi ją, i kropka. Za nic w świe­cie nie chcia­ła­bym wspie­rać ją pod­czas roz­wodu. Nie sądzę zresztą, żeby bez szwanku prze­szła przez takie prze­ży­cia, bo jest bar­dzo kru­cha.

– Co będzie, jeśli uro­dzi dziecko podobne do kogoś innego?

– Wszystko zależy od tego, kto to taki.

– Masz jakiś pomysł?

– Nie, ale pra­cuję nad tym. Na czyim ramie­niu Kate naj­czę­ściej się wypła­kuje?

– Nie na ramie­niu mojego męża, tego jestem pewna! Oli­vier jej nie znosi!

– Prze­cież to dziecko może być naprawdę każ­dego.

– Lepiej do niej zadzwo­nię!

– I zabierz ze sobą dzieci na lunch, dobrze?

Ange­lica poszła na górę, żeby się ubrać. Włą­czyła odtwa­rzacz CD i zachryp­nięty głos Amy Wine­ho­use wypeł­nił cały dom. Pro­mie­nie słońca zalały łazienkę, odbi­ja­jąc się od mar­mu­ro­wych płyt i luster; zapo­wia­dał się pogodny dzień, praw­dziwa rzad­kość tego chyba naj­bar­dziej sza­rego lata w histo­rii. Wie­działa, że powinna wziąć się do pracy nad nową książką, ale cią­gnię­cie tego samego gatunku i tema­tyki wcale do niej nie prze­ma­wiało, na doda­tek w ogóle się tym nie przej­mo­wała. Przy­szło jej nawet do głowy, że może na dobre stra­ciła natchnie­nie i nie napi­sze już żad­nej powie­ści. Pięć to okrą­gła liczba, wszyst­kie książki świet­nie się sprze­da­wały. Nie zdo­była ogrom­nej sławy, ale jej powie­ści można było kupić w księ­gar­niach na całym świe­cie, a ostat­nia, któ­rej akcja roz­gry­wała się w Ari­zo­nie, zro­biła sporą furorę w Ame­ryce. Naj­now­sza, Jedwabny wąż, miała uka­zać się w marcu i wydaw­nic­two pró­bo­wało namó­wić Ange­licę na odby­cie trasy pro­mo­cyj­nej po Austra­lii, pew­nie dla­tego, że aku­rat tam była naj­le­piej znana, oczy­wi­ście po Wiel­kiej Bry­ta­nii. Może powinna dać sobie spo­kój wła­śnie teraz, kiedy była na fali, i zająć się spo­tka­niami z przy­ja­ciół­kami oraz roz­wa­ża­niami nad sen­sem życia? Oli­vier i tak nie był zado­wo­lony, że ona pra­cuje. Nie ukry­wał głę­bo­kiego prze­ko­na­nia, że przede wszyst­kim powinna być żoną i matką, i że jej praca jest w jego oczach czymś w rodzaju hobby. Co jed­nak mia­łaby robić, gdyby prze­stała pisać? Can­dace pra­co­wała na rzecz orga­ni­za­cji cha­ry­ta­tyw­nych, Leti­zia reda­go­wała tek­sty dla „Vogue’a”, Scar­let pro­wa­dziła wła­sną firmę mar­ke­tin­gową, Bri­ght Scar­let Com­mu­ni­ca­tions, a Kate pozo­wała do zdjęć, głów­nie dla kata­lo­gów. Pisa­nie było jedyną rze­czą, która spra­wiała Ange­lice praw­dziwą satys­fak­cję i przy­jem­ność. Pośpiesz­nie ode­gnała wąt­pli­wo­ści. Dzi­siej­szy dzień mogła mieć tylko dla sie­bie – wspo­mnie­nie Jacka jesz­cze nie zbla­kło, a gdy spoj­rzała w lustro, ujrzała atrak­cyjną, zmy­słową kobietę. I co z tego, że cza­sami musiała wkła­dać wyszczu­pla­jące maj­tasy!

Zrzu­ciła nocną koszulę i otwo­rzyła szu­fladę z bie­li­zną, w któ­rej leżały porząd­nie poukła­dane w rządki koron­kowe figi i biu­sto­no­sze od Calvina Kle­ina, i z dresz­czy­kiem grzesz­nego pod­nie­ce­nia wybrała kom­plet w odcie­niu kości sło­nio­wej. Nie miała już smu­kłej, wiot­kiej syl­wetki, którą mogła poszczy­cić się w latach mło­do­ści, ale nie­wąt­pli­wie była bar­dzo kobieca. Uno­sząc się na szczy­cie fali entu­zja­zmu, posta­no­wiła zapi­sać się na zaję­cia pila­tes w dziel­nicy Not­ting Hill, tej samej, w któ­rej regu­lar­nie ćwi­czyła Can­dace. Powinna wziąć się do sie­bie, a zaję­cia pro­wa­dzone przez instruk­tora Davida Hig­ginsa gwa­ran­to­wały szyb­kie rezul­taty. Can­dace dostała, co prawda, od Matki Natury wysoki wzrost i dłu­gie nogi, godne konia wyści­go­wego, lecz twier­dziła, że jej pła­ski brzuch i wąska talia są zasługą rygo­ry­stycz­nego reżimu, narzu­co­nego przez Davida. Ange­lica wie­działa, że ni­gdy nie będzie tak wysoka jak jej przy­ja­ciółka i że żaden cud nie wydłuży jej nóg, mogła jed­nak popra­co­wać nad figurą i zrzu­cić parę kilo­gra­mów. Nie dla Oli­viera, nie dla Jacka, ale dla sie­bie. Przy­stojny przy­bysz z połu­dnio­wej Afryki zain­spi­ro­wał ją do pod­ję­cia próby odzy­ska­nia daw­nej formy.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. Gra słów: sage – szał­wia, ale także mądra, ange­lica – dzię­giel (wszyst­kie przy­pisy pocho­dzą od tłu­maczki). [wróć]