Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
11 osób interesuje się tą książką
Saga rodzinna autorki światowych bestsellerów Santy Montefiore.
Sofia Solanas dorasta na okazałym ranczu położonym na argentyńskiej pampie. Rozpieszczoną, upartą i dumną dziewczynkę kochają wszyscy z wyjątkiem matki, która brakiem uczucia karze córkę za swoje poczucie wyobcowania i niepewności.
Kiedy Sofia wdaje się w namiętny romans z kuzynem, który zdaniem jej rodziców, przyniesie rodzinie wyłącznie hańbę, wysyłają oni dziewczynę do Europy.
Zraniona, rozdzielona z ukochanym mężczyzną, na dwadzieścia lat zrywa z nimi wszelkie kontakty. Do Argentyny wraca dopiero wtedy, gdy rodzinę Solanas dotyka nieszczęście...
Santa Montefiore wspaniale opowiada historie o miłości i śmierci osadzone w romantycznych sceneriach i fascynujących czasach. „Vogue”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 727
Kiedy zamykam oczy, widzę płaskie, żyzne równiny argentyńskiej pampy. Jest to miejsce jedyne w swoim rodzaju. Szeroki horyzont rozciąga się na wiele kilometrów – kiedyś, dawno temu, siadywaliśmy na szczycie drzewa ombu i obserwowaliśmy, jak słońce znika powoli, zalewając równinę miodowozłotym blaskiem.
Jako dziecko nie zdawałam sobie sprawy z politycznego chaosu, który panował wokół nas. Były to dni wygnania generała Perona, burzliwe lata okresu 1955–1973, kiedy to wojskowi rządzili krajem jak nieświadome rzeczywistości dzieci, bawiące się w „komórki do wynajęcia” w świecie walki o władzę. Mroczne dni terroryzmu i partyzantki… A jednak Santa Catalina, nasze ranczo, była małą oazą spokoju, daleką od buntów, zamieszek, przymusu i przemocy, które szalały w stolicy. Ze szczytu swego magicznego drzewa z miłością patrzyliśmy na świat dawnych wartości i tradycyjnego rodzinnego życia, pełen konnych przejażdżek, rozgrywek polo i długich, leniwych barbecue w oślepiającym letnim słońcu. Jedyną oznaką tego, że poza granicami naszej posiadłości dzieje się coś złego, była obecność ochroniarzy.
Mój dziadek, Dermot O’Dwyer, nigdy nie wierzył w magiczne właściwości drzewa ombu, chociaż w gruncie rzeczy był przesądny i każdego wieczoru chował butelkę z alkoholem w innym miejscu, aby oszukać krasnoludki. Mimo to nie wyobrażał sobie, aby drzewo mogło mieć jakąkolwiek nadprzyrodzoną moc.
– Drzewo to drzewo – mówił z wyraźnym irlandzkim akcentem. – Po prostu drzewo, nic więcej.
Ale dziadek nie był ulepiony z argentyńskiej gliny. Podobnie jak jego córka, a moja matka, był tu obcy i nigdy nie zdołał całkowicie się dopasować. Nie życzył sobie nawet, żebyśmy pochowali go w rodzinnym grobowcu.
Powstałem z ziemi i do niej powrócę – lubił mawiać.
Tak więc pochowaliśmy go na równinie, z butelką whisky – myślę, że do ostatniej chwili zależało mu na tym, aby okpić krasnoludki…
Nie wyobrażam sobie Argentyny bez krzaczastego drzewa ombu, mądrego i wszechwiedzącego niczym wyrocznia. Dziś wiem, że nie da się dokładnie odtworzyć obrazu przeszłości, ale to stare drzewo zamknęło w swych gałęziach wszystkie ważne wspomnienia i nadzieje na przyszłość, jakie wtedy nosiłam w sercu. Ombu, niczym tkwiąca pośrodku nurtu rzeki skała, pozostało takie samo jak dawniej, chociaż wszystko dookoła uległo zmianie.
Opuściłam Argentynę latem 1976 roku, ale dopóki moje serce bije, mimo wszystkiego, co się wydarzyło, echo jego uderzeń będzie rozbrzmiewać nad tymi trawiastymi równinami. Dorastałam na rodzinnym ranczu lub campo, jak nazywa się taką posiadłość w języku hiszpańskim. Santa Catalina znajduje się w samym środku równiny, stanowiącej część wielkiego regionu na wschodzie kraju i ogólnie znanej jako pampa. Cały ten obszar jest płaski jak talerz i z każdego punktu roztacza się doskonały widok na wiele kilometrów. Długie, proste drogi przecinają tę ziemię, suchą latem, a wilgotną i żyzną zimą. W okresie mojego dzieciństwa drogi te były jeszcze zwykłymi ubitymi ścieżkami.
Wjazd na naszą farmę przywodził na myśl obraz dróg wjazdowych do miasteczek ze spaghetti westernów – wysoko nad szeroką bramą kołysała się w jesiennym wietrze duża tablica z wypisaną czarnymi literami nazwą: „Santa Catalina”. Droga była długa i zakurzona, z obu stron otoczona wysokimi klonami, które zasadził mój pradziadek, Hector Solanas. Pod koniec dziewiętnastego wieku Hector zbudował dom, ten, w którym dorastałam. Była to typowa, biała kolonialna budowla o płaskim dachu, tworząca niepełny kwadrat wokół sporego dziedzińca. W dwóch przednich rogach stały dwie wieżyczki – w jednej znajdowała się sypialnia moich rodziców, w drugiej mojego brata, Rafaela, który jako pierworodny otrzymał najładniejszy pokój.
Mój dziadek, dla utrudnienia także Hector, miał czterech synów: Miguela, Nica, Paca i Alejandra. Każdy z nich po zawarciu małżeństwa zbudował własny dom na terenie posiadłości. Moim ojcem jest Paco. Wszyscy moi stryjowie mają dzieci, ale ja najwięcej czasu spędziłam w domu Miguela i jego żony Chiquity, w towarzystwie ich syna Santiego oraz córki Marii. Zawsze darzyłam ich największą sympatią, chociaż domy Nica i Valerii, a także Alejandra i Maleny również stały dla nas otworem i bardzo często tam bywaliśmy.
W Santa Catalina domy zbudowane zostały pośrodku równiny, a jedną działkę od drugiej oddzielają potężne drzewa – sosny, eukaliptusy, topole i platany, zasadzone w taki sposób, aby ich skupiska przypominały parki. Przed każdym domem znajdują się tarasy, gdzie codziennie siadywaliśmy, wpatrując się w rozciągające się przed nami bezkresne pola. Pamiętam, że zaraz po przyjeździe do Anglii zachwyciły mnie ogrody i żywopłoty przed wiejskimi domami, tak uporządkowane i świetnie utrzymane. Ciocia Chiquita uwielbiała angielskie ogrody i starała się stworzyć coś na ich podobieństwo, ale w Santa Catalina było to w zasadzie niemożliwe. Pedantycznie wytyczone kwietniki i klomby wydawały się dziwnie nie na miejscu w zestawieniu z otaczającym je ogromnym obszarem. Moja matka zdawała sobie z tego sprawę, sadziła więc tylko tropikalne rośliny pnące i hortensje i wszędzie wieszała doniczki z geranium.
Na polach wokół Santa Catalina kręciło się mnóstwo kucyków, które wuj Alejandro hodował i sprzedawał do różnych krajów. Za gęstą ścianą z drzew i krzewów znajdował się duży basen oraz nasz wspólny kort tenisowy. Szefem wszystkich gauczów, którzy zajmowali się kucami i mieszkali w domach zwanych ranczami, był Jose. Żony i córki gauczów pracowały jako pokojówki w naszych domach, gotując, sprzątając i opiekując się dziećmi. Zawsze niecierpliwie czekałam na długie letnie wakacje, które trwały od połowy grudnia do połowy marca. W ciągu tych kilku miesięcy nigdy nie wyjeżdżaliśmy z Santa Catalina. Moje najukochańsze wspomnienia pochodzą właśnie z tego okresu.
Argentyna jest bardzo katolicka, nikt jednak nie wyznawał katolicyzmu równie żarliwie jak moja matka, Anna Melody O’Dwyer. Dziadek O’Dwyer był religijny w rozsądny, spokojny sposób, w przeciwieństwie do matki, której całym życiem kierowała potrzeba podtrzymywania pozorów. Matka manipulowała religią i starała się dopasować ją do siebie. Spory, jakie dziadek i matka całymi godzinami toczyli na temat woli bożej, były dla nas, dzieci, doskonałą rozrywką. Mama wierzyła, że wola boża objawia się we wszystkim – jeżeli jest przygnębiona, to widać Bóg karze ją za jakieś przewinienia, jeśli jest szczęśliwa i zadowolona, to najwyraźniej zasłużyła na nagrodę. Kiedy sprawiałam jej kłopoty wychowawcze, co w zasadzie działo się na okrągło, twierdziła, że Bóg wymierza jej karę za to, że nie wychowuje mnie w odpowiedni sposób.
Dziadek O’Dwyer mówił, że mama po prostu usiłuje zrzucić z siebie odpowiedzialność za swoje czyny.
– Nie zwalaj na Boga winy za to, że dziś rano jesteś nie w humorze. Wszystko zależy od tego, jak patrzysz na świat, Anno Melody, i z jakiego powodu próbujesz go zmienić.
Uważał, że zdrowie jest darem bożym, natomiast szczęście zależy od nas samych i naszego sposobu postrzegania świata. Kieliszek z winem może być w połowie pełny lub w połowie pusty, mawiał. Rzecz w tym, aby mieć pozytywny stosunek do życia. Matka twierdziła, że to bluźnierstwo. Ciemnoróżowy rumieniec wypełzał na jej twarz za każdym razem, kiedy dziadek O’Dwyer prezentował swoje poglądy, a robił to dość często, ponieważ bardzo lubił się z nią drażnić.
– Mów sobie, co chcesz, Anno Melody, ale im szybciej przestaniesz wkładać własne słowa w usta Pana Boga i nauczysz się brać na siebie odpowiedzialność za własne nastroje, tym będziesz szczęśliwsza – dogryzał jej.
– Niech Bóg ci wybaczy, tato – odpowiadała, a kolor jej policzków potwornie gryzł się z czerwonymi jak zachód słońca włosami.
Mama miała piękne włosy, długie, rude loki, zupełnie jak Wenus Botticellego, tyle że nigdy nie wyglądała na tak spokojną czy poetycko zamyśloną jak tamta. Zwykle była albo zbyt wystudiowana i nienaturalna, albo wściekła. Podobno kiedyś nie miała w sobie cienia sztuczności – dziadek powiedział mi, że biegała boso po Glengariff, ich domu w Irlandii Południowej, podobna do dzikiego zwierzątka o oczach koloru burzowych chmur. Mówił, że chociaż jej oczy są niebieskie, czasami wydawały się szare jak dżdżysty irlandzki dzień, gdy słońce bezskutecznie usiłuje przedrzeć się przez chmury. Brzmiało to naprawdę bardzo romantycznie. Dziadek opowiadał mi, jak mama uciekała w góry.
– W wiosce takiej wielkości nikt i nic nie może nigdy zginąć, a już zwłaszcza ktoś tak pełen życia jak Anna Melody O’Dwyer, ale pewnego dnia zniknęła na wiele godzin. Przeszukaliśmy okoliczne wzgórza, wołając ją głośno. W końcu znaleźliśmy ją siedzącą pod drzewem, na brzegu strumienia, zajętą zabawą z sześcioma lisiątkami, które znalazła. Wiedziała, że jej szukamy, ale najzwyczajniej w świecie nie mogła oderwać się od tych maluchów. Straciły matkę i garnęły się do rąk Anny, która płakała z żalu nad ich losem.
Zapytałam go, dlaczego tak się zmieniła, a on odparł, że życie bardzo ją rozczarowało.
– Słońce zupełnie zniknęło z jej oczu – powiedział.
Od tamtej pory często zastanawiałam się, co okazało się dla niej tak wielkim rozczarowaniem.
Mój ojciec przypominał bohatera romansu. Oczy miał niebieskie jak niezapominajki i nawet kiedy się nie uśmiechał, kąciki jego warg były lekko uniesione ku górze. Wszyscy na farmie szanowali seniora Paca. Był wysoki, szczupły i mocno owłosiony, chociaż i tak znacznie mniej kudłaty niż jego brat Miguel, który miał tak ciemną karnację, że wszyscy nazywali go El Indio (Indianin). Tata miał dość jasną cerę, podobnie jak jego matka, i był tak przystojny, że Soledad, nasza pokojówka, często oblewała się mocnym rumieńcem, podając do stołu. Kiedyś przyznała mi się, że nie jest w stanie spojrzeć mu prosto w oczy. Ojciec uważał jej zachowanie za oznakę pokory, nie mogłam więc zdradzić mu, że Soledad ma do niego słabość, zresztą ona nigdy by mi tego nie wybaczyła. Soledad rzadko miała okazję rozmawiać z ojcem, ponieważ wszystkie sprawy omawiała bezpośrednio z mamą, lecz była wyjątkowo spostrzegawcza i niewiele rzeczy uchodziło jej uwagi.
Chcąc spojrzeć na Argentynę oczami obcokrajowców, muszę najpierw wrócić myślą do krainy dzieciństwa, do lat, kiedy razem z dziadkiem O’Dwyerem jeździłam konnym wózkiem zwanym carro, przysłuchując się komentarzom dziadka dotyczącym spraw, które mnie wydawały się całkowicie zwyczajne, a nawet nudne. Zacznijmy od charakteru mieszkańców mojej ojczyzny. W szesnastym wieku Argentyna została podbita przez Hiszpanów i od tej pory rządzili nią wicekrólowie reprezentujący hiszpańską koronę. 25 maja i 9 czerwca 1816 roku Argentyna zdobyła niezależność. Dziadek mawiał, że dwukrotne świętowanie wybicia się na niepodległość jest typowe dla Argentyńczyków.
– Zawsze muszą robić wszystko lepiej niż reszta świata i mieć wszystkiego więcej – mamrotał drwiąco.
I chyba miał rację – w końcu Avenida 9 de Julio (aleja 9 Czerwca) w Buenos Aires jest najszerszą ulicą na świecie. Jako dzieci byliśmy bardzo dumni z tego faktu.
Pod koniec dziewiętnastego wieku, w rezultacie rewolucji rolniczej, tysiące Europejczyków, głównie z północnej części Włoch oraz z Hiszpanii, wyemigrowało do Argentyny, aby uprawiać żyzną glebę pampasów. Właśnie wtedy przybyli tu moi przodkowie. Hector Solanas był głową rodziny i dzielnym człowiekiem. Gdyby nie on, być może nigdy nie mielibyśmy naszego drzewa ombu i płaskiej jak talerz równiny.
Kiedy przywołuję wspomnienia z lat dzieciństwa i młodości, widzę przede wszystkim surowe, brunatne twarze gauczów, z całą wyrazistością wyłaniające się z mojej mglistej pamięci. Wzdycham wtedy głęboko, z tęsknotą, ponieważ gauczo jest romantycznym symbolem wszystkiego, co wiąże się z Argentyną. Historia określa gauczów jako ludzi krwi indiańsko-hiszpańskiej, dzikich, nieokiełznanych wyrzutków, którzy kiedyś żyli na łonie dzikiej przyrody, łapiąc pasące się na łąkach konie i z ich pomocą zaganiając stada dzikiego bydła. Gauczowie sprzedawali wyprawione bydlęce skóry i łój po bardzo korzystnych cenach i kupowali herbatę matę oraz tytoń. Oczywiście wszystko to działo się w czasach, gdy wołowina nie cieszyła się jeszcze takim popytem jako towar eksportowy. Mate (wymawiaj: matej) to tradycyjna herbata ziołowa, którą gauczowie popijali ze zdobionej, okrągłej gurdy przez srebrną „słomkę” zwaną bombilla. Napój ten uzależnia, a zdaniem naszych pokojówek działa odchudzająco.
Życie gauczów upływa w siodle. Są znakomitymi, niezrównanymi jeźdźcami. W Santa Catalina zawsze stanowili barwny fragment krajobrazu. Strój gauczo jest praktyczny i jednocześnie przyciąga oko – argentyńscy kowboje noszą luźne spodnie bombachas z zapinanymi na guziki mankietami, które wpuszczają w skórzane buty, obwiązują się wełnianym pasem faja, przykrywanym sztywnym skórzanym pasem rastra zdobionym srebrnymi monetami. Rastra podtrzymuje także mięśnie ich pleców podczas długich dni spędzanych na końskim grzbiecie. Zwykle każdy gauczo nosi za pasem facon, nóż używany do kastrowania i obdzierania ze skóry zwierząt, a także do krojenia żywności i samoobrony. Dziadek O’Dwyer często żartował, że Jose, szef naszych gauczów, powinien występować w cyrku. Ojca bardzo denerwowały takie dowcipy i w takich momentach był zadowolony, że jego teść nie mówi po hiszpańsku.
Gauczowie są niezwykle sprawni fizycznie i dumni. Stanowią ważny element romantycznego wizerunku Argentyny i napisano o nich wiele powieści, pieśni oraz wierszy. Najlepszym przykładem twórczości o tej tematyce jest epicki poemat El Gaucho Martina Fierro, którego długich fragmentów uczyliśmy się w szkole na pamięć. Czasami, kiedy rodzice przyjmowali w Santa Catalina zagranicznych gości, gauczowie przygotowywali dla nich fantastyczne występy, składające się z rodeo, pokazów ujeżdżania koni i prawdziwie mistrzowskiej sprawności jeździeckiej. Pędzili na koniach z karkołomną szybkością, tnąc powietrze długim lassem, podobnym do demonicznego węża.
Jose nauczył mnie grać w polo, a warto zaznaczyć, że w latach mojej wczesnej młodości niewiele dziewcząt grywało w polo. Chłopcom bardzo się to nie podobało, ponieważ byłam lepsza od niektórych z nich, a już na pewno sprawniejsza niż ich zdaniem powinna być dziewczyna.
Ojciec zawsze chlubił się tym, że Argentyńczycy są niewątpliwie najlepszymi graczami polo na całym świecie, chociaż tak naprawdę ta gra narodziła się w Indiach, a do Argentyny przywieźli ją Brytyjczycy. W miesiącach letnich, w październiku i listopadzie, moja rodzina zasiadała na trybunach stadionu polo w Palermo w Buenos Aires, gorliwie kibicując zespołom grającym w wielkich turniejach. Pamiętam, że moi bracia i kuzyni wykorzystywali te rozgrywki jako okazję do podrywania dziewczyn, podobnie jak niektóre msze odprawiane w wielkomiejskich kościołach, gdzie niewiele osób zwraca uwagę na księdza, gdyż prawie wszyscy zajęci są przyglądaniem się sobie nawzajem. W Santa Catalina w polo grywano niemal przez cały rok. Stajenni (petiseros) szkolili kuce i dbali o nie, i wystarczyło powiedzieć, że chcemy rozegrać mecz, by w ciągu godziny osiodłane konie czekały na nas w cieniu eukaliptusów.
W latach sześćdziesiątych Argentynę nękało bezrobocie, inflacja, przestępczość, niepokoje społeczne i represje, lecz nie zawsze było tak źle. Na początku dwudziestego wieku Argentyna była zamożnym krajem, który wzbogacił się na eksporcie mięsa i pszenicy, najbogatszym w całej Ameryce Południowej. Z tego okresu pochodzą pieniądze, które zarobił mój dziadek ze strony ojca. Był to złoty wiek bogactwa i elegancji. Hector Solanas winił za upadek gospodarczy bezwzględną dyktaturę prezydenta Juana Dominga Perona. W 1955 roku władzę przejęli wojskowi, a Peron został zmuszony do ucieczki z kraju. Peron do dziś pozostaje gorącym tematem rozmów, zupełnie jakby okres jego panowania jeszcze się nie skończył. Ten człowiek budzi w ludziach ogromne uwielbienie lub ogromną nienawiść, lecz nigdy obojętność.
Peron, który zdobył władzę dzięki armii i w 1946 roku objął prezydenturę, był przystojnym, bystrym i charyzmatycznym politykiem. Razem z żoną, piękną, lecz bezwzględnie ambitną Evą Duarte, stworzył fascynujący, cieszący się niesłychaną popularnością dwuosobowy zespół, raz na zawsze rozprawiając się z teorią, zgodnie z którą tylko członkowie starych rodów mają szansę zostać „kimś” w Buenos Aires. Peron pochodził z małego miasta, a Eva była nieślubnym dzieckiem, które wychowało się na wsi, w wielkiej biedzie, krótko mówiąc – współczesnym Kopciuszkiem.
Hector powtarzał, że Peron zdobył i długo utrzymywał się przy władzy tylko dzięki ustawicznemu nadskakiwaniu klasie robotniczej. Narzekał też, iż Peron i jego żona, Evita, zdeprawowali robotników, ucząc ich żyć z zasiłków, nie z pracy własnych rąk. Zabierali pieniądze bogatym i rozdawali je ubogim, w ten sposób pozbawiając kraj zamożności. Znana jest historia o tym, jak to Evita poleciła rozdać biedakom kilka tysięcy par alpargatos (espadryli noszonych przez robotników), a następnie odmówiła zapłacenia rachunku i podziękowała nieszczęsnemu producentowi za tak hojny dar dla ludu.
Wśród klasy robotniczej Evita cieszyła się opinią świętej, była dosłownie uwielbiana przez biednych i ciemiężonych. Moja babka, Maria Elena Solanas, opowiedziała nam niesamowitą historię o tym, jak kiedyś wybrała się do kina ze swoją kuzynką Susaną. Bezpośrednio przed filmem na ekranie jak zwykle pojawiła się twarz Evity i wtedy Susana szepnęła Marii Elenie do ucha, że jej zdaniem narodowa bohaterka Argentyny z całą pewnością farbuje włosy na słynny jasny blond. Kiedy film dobiegł końca, kilkanaście rozwścieczonych kobiet zaciągnęło Susanę do damskiej toalety i tam brutalnie obcięło jej włosy do skóry. Tak wielka była potęga Evity Peron, która potrafiła doprowadzić ludzi do całkowitego ogłupienia, wręcz szaleństwa.
Mimo jej władzy klasa wyższa zawsze uważała ją za niewiele lepszą od ulicznej dziewczyny. Przedstawiciele starych argentyńskich rodzin nie ukrywali, że Evita, dzięki kolejnym kochankom, a wreszcie Peronowi, wydobyła się z ubóstwa, aby zostać najbogatszą i najsławniejszą kobietą świata. Należy jednak przyznać, że byli oni w mniejszości. Gdy w 1952 roku Evita umarła, mając trzydzieści trzy lata, dwa miliony ludzi wzięło udział w jej pogrzebie, argentyńscy robotnicy zaś poprosili papieża, aby wyniósł ją na ołtarze. Jej ciało zostało zabalsamowane przez hiszpańskiego specjalistę, doktora Pedra Ara. Przez ponad trzydzieści lat trumnę z przypominającymi woskową figurę zwłokami przewożono z miejsca na miejsce, obawiając się narodzin silnego kultu, i wreszcie w 1976 roku złożono na spoczynek na eleganckim cmentarzu La Recoleta w Buenos Aires, obok „oligarchów”, których tak głęboko nienawidziła.
Kiedy Peron uciekł z kraju, rząd, na skutek interwencji wojskowych, zmieniał się nieustannie. Jeżeli obecny gabinet wydawał się dowództwu armii nieodpowiedni, dochodziło do przewrotu. Ojciec mówił, że wojsko pozbywało się kolejnych polityków, nie dając im szansy. Z zadowoleniem i uznaniem wyrażał się tylko o przewrocie w 1976 roku, kiedy to generał Videla pozbawił władzy niekompetentną Isabelitę, drugą żonę Perona, która w 1973 roku objęła prezydenturę po śmierci męża, wkrótce po jego powrocie do Argentyny.
Gdy zapytałam ojca, jak to się dzieje, że wojsko ma w naszym kraju tyle do powiedzenia, zawahał się. Po chwili namysłu odparł, że prawdopodobnie przyczyną tego stanu rzeczy jest fakt, iż Argentynę podbili hiszpańscy rycerze, ówcześni przedstawiciele jednej z największych i najsilniejszych armii na świecie.
Argentyńczycy traktują wojskowych jak nauczycieli, tyle że wyposażonych w broń – powiedział kiedyś.
Chodziłam wtedy jeszcze do szkoły, więc bez trudu zrozumiałam, co chciał przez to powiedzieć. Któż może posiadać większą władzę niż nauczyciel? Nie wiem, jak udało się to naszej rodzinie przy tych nieustannych zmianach rządu, ale jedno jest pewne – nigdy nie mieliśmy żadnych problemów natury politycznej.
W tych niebezpiecznych czasach prawdziwym zagrożeniem dla rodziny takiej jak moja były porwania. W Santa Catalina aż roiło się od ochroniarzy, lecz dla nas, dzieci, ludzie wynajęci po to, aby nas chronić, byli zwyczajną częścią naszego życia, podobnie jak Jose czy Pablo, i ich obecność nigdy nam nie przeszkadzała. Przechadzali się po całym terenie, z tłustymi brzuszyskami wylewającymi się ze spodni khaki i obfitymi wąsami, które rozwiewał ciepły wiatr. Santi naśladował sposób, w jaki się poruszali, z jedną ręką na kaburze pistoletu, drugą drapiąc się w okolicy krocza lub ocierając spocone czoło mocno przybrudzoną chustką do nosa. Gdyby nie byli tacy grubi, mogliby wyglądać groźnie, lecz nam wydawali się po prostu śmieszni. Robiliśmy sobie z nich żarty i wymyślaliśmy zabawy, w których odgrywali ważną rolę.
Ochroniarze odwozili nas także do szkoły. Dziadek Solanas przeżył próbę porwania, więc mój ojciec dbał, abyśmy nigdy nie wychodzili na miasto bez ochrony. Nie wątpię, że matka byłaby zachwycona, gdyby zamiast dziadka Solanasa porwano wtedy dziadka O’Dwyera, nie jestem tylko pewna, czy zapłaciliby za niego okup. Poza tym nie sądzę, aby jakikolwiek porywacz poradził sobie z dziadkiem O’Dwyerem…
Było rzeczą zupełnie naturalną, że dzieci przychodziły do szkół w mieście z ochroniarzami i były przez nich odbierane. W czasie przerwy śniadaniowej często z nimi flirtowałam. Zwykle kręcili się przy wejściu, sapiąc z gorąca i opowiadając sobie smakowite historyjki o dziewczynach i pistoletach. Gdyby rzeczywiście doszło do próby porwania, ci rozleniwieni głupcy najprawdopodobniej w ogóle by nie zareagowali. Uwielbiali ze mną rozmawiać. Maria, siostra Santiego, zawsze bardzo ostrożna, starała się namówić mnie, żebym odeszła od bramy i bawiła się z nią w głębi dziedzińca, lecz im mocniej nalegała, tym bardziej wyzywające stawało się moje zachowanie. Kiedyś przyjechała po mnie matka, ponieważ Jacinto, nasz szofer, zachorował. O mało nie zemdlała z wrażenia, gdy towarzyszący jej ochroniarze przywitali się ze mną serdecznie, oczywiście zwracając się do mnie po imieniu. Carlito Blanco mrugnął znacząco, a matka prawie eksplodowała. Jej twarz była równie czerwona jak hodowane przez Antonia pomidory. Po tym wydarzeniu przerwa śniadaniowa stała się nudna jak flaki z olejem. Mama odbyła rozmowę z panną Sarah, która solennie zabroniła mi zbliżać się do szkolnej bramy. Powiedziała, że ochroniarze są „prostymi ludźmi” i nie powinnam się z nimi zadawać, ponieważ nie należą do mojej klasy. Kilka lat później dziadek O’Dwyer opowiedział mi o pochodzeniu naszej rodziny i wtedy zrozumiałam, jak śmieszne były te słowa właśnie w jej ustach.
Tak naprawdę nie miałam pojęcia, czego obawiają się dorośli i co znaczy określenie „brudna wojna”, którego zaczęli używać, gdy w połowie lat siedemdziesiątych, po śmierci Perona, wojskowi przystąpili do walki ze wszystkimi, którzy sprzeciwiali się ich rządom. Dopiero znacznie później, gdy po wielu latach nieobecności wróciłam do Argentyny, dowiedziałam się, że „brudna wojna” dotarła do Santa Catalina i wdarła się do naszego domu. Nie było mnie tam, nie widziałam więc cierpienia moich najbliższych i nie mogłam im pomóc.
Jakie dziwne i zaskakujące bywa życie… Ja, Sofia Solanas Harrison, wspominam przygody z okresu dzieciństwa i wczesnej młodości i myślę o tym, jak ogromna odległość dzieli mnie od argentyńskiej farmy, na której dorastałam. Zamiast płaskiej pampy mam dziś przed oczami łagodne, zielone wzgórza Anglii i mimo całego ich piękna nadal tęsknię za tamtym zatopionym w słońcu krajobrazem.
Santa Catalina, styczeń 1972
– Sofia, Sofia! Por Dios! Gdzież się podziała ta dziewczyna?!
Anna Melody Solanas de O’Dwyer przechadzała się w tę i z powrotem po tarasie, ze znużeniem i irytacją mierząc wzrokiem suchą równinę. Miała na sobie elegancką, długą białą suknię bez rękawów, płomiennie rude włosy zebrała w luźny koński ogon. Trwające od grudnia do marca letnie wakacje stanowiły prawdziwe wyzwanie dla jej cierpliwości. Sofia zachowywała się jak nieoswojone zwierzę, bez słowa znikała na całe godziny, buntowała się przeciwko matce i traktowała ją w opryskliwy, szorstki sposób, z czym Anna nie bardzo potrafiła sobie poradzić. Czuła się emocjonalnie zgnębiona, wykorzystana i zużyta. Z całego serca pragnęła, aby wreszcie nadeszła jesień, a wraz z nią początek nowego semestru. Dobrze, że przynajmniej w Buenos Aires nad każdym krokiem dzieci czuwała ochrona. Dzięki Bogu za szkołę, pomyślała Anna. Kiedy Sofia wróci do swoich zajęć, odpowiedzialność za zdyscyplinowanie tej pannicy znowu spadnie na nauczycieli. Co za ulga…
– Jezus, Maria, daj dziewczynie trochę swobody, kobieto – warknął dziadek O’Dwyer, wychodząc na taras z sekatorem w ręku. – Jeżeli nie popuścisz smyczy, pewnego dnia Sofia skorzysta z pierwszej nadarzającej się okazji i ucieknie!
– Po co ci ten sekator, tato? – zapytała podejrzliwie, obserwując go spod zmrużonych powiek.
– Nie mam zamiaru obciąć ci głowy, jeżeli tego właśnie się obawiasz, Anno Melody. – Zachichotał i kilka razy żartobliwie trzasnął sekatorem.
– Znowu piłeś, tato.
– Odrobina alkoholu nikomu jeszcze nie zaszkodziła.
– Ogrodem zajmuje się Antonio, więc nie wiem, co tam chcesz robić. – Anna bezradnie pokręciła głową.
– Twoja kochana mama kochała swój ogród. Te ostróżki po prostu proszą, żeby je przyciąć, mawiała. Uwielbiała ostróżki, to były jej ulubione kwiatki…
Dermot O’Dwyer urodził się i wychował w Glengariff, w Irlandii Południowej. Bardzo wcześnie ożenił się ze swoją ukochaną ze szkoły podstawowej, Emer Melody. Jego bliscy powątpiewali nawet, czy jest dość dorosły, aby utrzymać rodzinę, ale Dermot zawsze dokładnie wiedział, czego chce, i nic nie mogło wpłynąć na zmianę raz podjętej przez niego decyzji. Umawiał się na randki z Emer Melody w zrujnowanym opactwie u stóp wzgórz Glengariff i właśnie tam wzięli ślub. Potężna budowla prawie nie miała dachu, a przez dziury w murze wciskały się do środka chciwe, zielone palce powoju i innych pnączy, z pełną determinacją usiłujące wziąć w posiadanie to, co jeszcze nie uległo zniszczeniu.
W dzień ślubu padał tak ulewny deszcz, że panna młoda musiała włożyć kalosze i unosić białą szyfonową suknię aż do kolan. Tuż za nią sunęła jej tęga siostra Dorothy Melody, zaciskając drżące dłonie na rączce dużej białej parasolki. Emer i Dorothy miały ośmioro rodzeństwa. Byłoby ich dziesięcioro, gdyby bliźnięta nie odeszły z tego świata przed ukończeniem pierwszego roku życia. Ojciec O’Reilly schronił się pod czarnym parasolem i powiedział zgromadzonym krewnym i przyjaciołom młodej pary, że deszcz to szczęśliwy znak i że Bóg najwyraźniej błogosławi ich związek święconą wodą z nieba.
Miał rację. Małżonkowie kochali się do dnia, kiedy Emer zmarła ponurego lutowego poranka w 1958 roku. Dermot nie chciał pamiętać żony bladej i zimnej, leżącej sztywno na kuchennej podłodze, wolał wspominać ją taką, jaką była trzydzieści dwa lata wcześniej, w dzień ich ślubu, z kwiatami kapryfolium wplecionymi w długie rude włosy, z radosnym, odrobinę kpiącym uśmiechem na ustach i z jasnymi, niewielkimi oczami, które błyszczały wyłącznie dla niego. Po jej śmierci wszystko w Glengariff przypominało mu o niej, dlatego spakował rzeczy – album ze zdjęciami, należący do Emer koszyczek do robótek ręcznych, Pismo Święte swojego ojca oraz paczkę starych listów – i kupił bilet w jedną stronę do Argentyny. Jego córka początkowo sądziła, że przyjechał tylko na parę tygodni, ale kiedy tygodnie i miesiące zaczęły powoli mijać, zrozumiała, że zostanie u niej na zawsze.
Anna Melody otrzymała drugie imię po matce. Dermotowi bardzo podobało się „melodyjne” drugie imię żony i proponował nawet, by dziewczynkę nazwać po prostu Melody, lecz Emer doszła do wniosku, że brzmiałoby to trochę nie po chrześcijańsku, dlatego małej nadano imię Anna, po babce.
Po urodzeniu Anny Melody Emer nabrała przekonania, że Bóg uznał, iż nie powinni mieć więcej dzieci. Anna Melody jest tak piękna, że Bóg nie chce dać im następnego dziecka, które niewątpliwie żyłoby w jej cieniu, powtarzała często. Bóg Emer był dobry i wiedział, co jest dobre dla niej i dla jej rodziny, mówiła, ale bardzo pragnęła mieć więcej dzieci. Jej bracia i siostry swoim potomstwem mogliby zaludnić spore miasteczko, tymczasem ona cieszyła się tylko swoją Anną Melody. Na szczęście matka nauczyła ją dziękować Bogu za to, czym w swojej łaskawości ją obdarowywał, dlatego szybko przyjęła do wiadomości, iż powinna Mu być z całego serca wdzięczna za jedyną córkę. Emer przelała całą miłość, jaką była gotowa ofiarować dużej rodzinie, na męża i dziecko, i skutecznie tłumiła zazdrość, jaka ogarniała ją, ilekroć odwiedzała domy swojego rodzeństwa.
Anna Melody miała cudowne, beztroskie dzieciństwo. Rozpieszczana przez rodziców, nigdy nie musiała dzielić się z nikim zabawkami czy czekać na swoją kolej, a podczas zabaw z kuzynkami i kuzynami wystarczyło, by pisnęła, że coś nie układa się po jej myśli, a matka już biegła na ratunek. W rezultacie inne dzieci nie chciały się z nią bawić, narzekały, że Anna psuje każdą zabawę, i błagały rodziców, by jej nie zapraszali. A kiedy jednak pojawiała się, ignorowały ją lub mówiły, żeby sobie poszła, bo nikt jej tu nie chce. Tak więc Anna Melody najczęściej nie brała udziału we wspólnych zabawach i wcale jej to nie przeszkadzało, ponieważ w pełni odwzajemniała antypatię ciotecznego rodzeństwa. Była dziwnym dzieckiem, które lepiej czuło się w czasie samotnych spacerów wśród wzgórz niż w nieco klaustrofobicznej grupie młodych oberwańców, którzy biegali po ulicach Glengariff jak bezdomne koty. Wysoko nad Glengariff Anna mogła spokojnie marzyć o życiu podobnym do tego, jakie wiodły gwiazdy filmowe, o pięknych sukniach, długich, lśniących rzęsach i wspaniałych rezydencjach. Katharine Hepburn, Lauren Bacall, Deborah Kerr… Anna Melody spoglądała z góry na miasto i powtarzała sobie, że pewnego dnia jeszcze im wszystkim pokaże. Zostawi tu swoje okropne kuzynki i nigdy nie wróci…
Kiedy wyszła za Paca i na zawsze opuściła Glengariff, nie poświęciła choćby jednej myśli rodzicom, którzy nagle zostali sami w pustym domu, mogąc jedynie wspominać ukochaną córkę. Bez Anny Melody dom wydawał im się zimny i ciemny. Zabrakło osoby, która rozświetlała go uśmiechem i miłością. Emer bardzo się zmieniła. Dziesięć lat, które przecierpiała bez córki, było pustych i smutnych. Anna Melody często pisała do rodziców i obiecywała, że niedługo ich odwiedzi, lecz z czasem zrozumieli, iż są to tylko słowa, za którymi nie stoi szczera intencja, i ich nadzieja umarła.
Emer odeszła w 1958 roku. Dermot nie miał najmniejszych wątpliwości, że pękło jej serce z żalu i tęsknoty, ale sam był silniejszy i bardziej odważny od żony. Wyruszając do Buenos Aires, zadawał sobie pytanie, dlaczego, u diabła, nie podjął tej decyzji wiele lat temu. Gdyby to zrobił, być może jego ukochana żona byłaby z nim teraz.
Anna (tylko Dermot nazywał córkę oboma imionami: Anna Melody) przyglądała się, jak jej ojciec grzebie w ziemi, i zastanawiała się, dlaczego nie może być taki, jak dziadkowie innych dzieci. Ojciec Paca, Hector Solanas, podobnie jak jego dziadek, zawsze był elegancko ubrany i gładko ogolony, nawet w zwykłe dni. Nosił wyłącznie kaszmirowe swetry i koszule z Saville Row w Londynie, i zachowywał się niemniej poważnie i dostojnie niż król angielski, Jerzy. W oczach Anny Hector miał wiele wspólnego z przedstawicielami rodów królewskich i nigdy nie spadł z piedestału, który specjalnie dla niego wzniosła w swoim sercu. Nawet po śmierci Hectora nadal przyłapywała się na tym, jak bardzo pragnie jego aprobaty. Minęło już tyle lat od przyjazdu do Argentyny, a wciąż brakowało jej poczucia przynależności. Czasami miała wrażenie, że obserwuje świat z miejsca odgrodzonego niewidzialną szybą, miejsca, do którego nikt nie mógł się przedostać.
– Seniora Anna, dzwoni do pani seniora Chiquita.
Anna gwałtownie wróciła do rzeczywistości i do swojego ojca, który z miną szalonego botanika przycinał wszystko, co zielone.
– Gracias, Soledad – rzuciła. – Nie będziemy czekać na seniorę Sofię. Usiądziemy do stołu o dziewiątej, jak zwykle.
– Como quiera, seniora Anna – odparła pokornie Soledad, z lekkim uśmiechem wracając do rozgrzanej jak piec kuchni.
Z trojga dzieci seniory Anny najmocniej kochała Sofię.
Soledad zaczęła pracować w domu Paca, kiedy miała siedemnaście lat. Była siostrzenicą pokojówki Chiquity i niedawno poślubiła Antonia, który miał doglądać całej posiadłości. Antonio i Soledad byli bezdzietni, chociaż bardzo pragnęli potomstwa. Soledad pamiętała czasy, gdy Antonio wchodził w nią w każdym ustronnym miejscu, za piecem, za krzakiem czy drzewem, kiedy tylko nadarzyła się okazja. Byli parą namiętnych, młodych kochanków i Soledad myślała o tym z prawdziwą dumą. Niestety, nigdy nie udało im się począć dziecka, więc Soledad usiłowała znaleźć pocieszenie w uczuciu, jakim obdarzyła Sofię.
Seniora Anna prawie cały czas poświęcała synom, natomiast Soledad nigdzie nie ruszała się bez małej Sofii, trzymając ją na biodrze, owiniętą w fartuch lub przytuloną do jej obfitego biustu. Czasami zabierała nawet małą na noc do swego domu – Sofia lepiej spała, otoczona kobiecym zapachem pokojówki i jej miękkimi ramionami. Zaniepokojona, że dziecko nie dostaje dość miłości od matki, wkroczyła do dziecinnego pokoju, aby wynagrodzić Sofii brak matczynej czułości. Seniora Anna nie miała nic przeciwko temu, wręcz przeciwnie, wydawała się nawet wdzięczna. Nigdy nie interesowała się zbytnio córką. Soledad kochała Sofię, nie mogła jednak naprawić całego zła tego świata. Napięcie panujące między seniorem Pakiem a seniorą Anną nie było jej sprawą, i jeśli nawet czasami rozmawiała o nich z innymi służącymi, robiła to tylko po to, aby wyjaśnić, dlaczego spędza tyle czasu z małą Sofią. Wyłącznie po to. Soledad nie lubiła plotek i troszczyła się o córkę swoich pracodawców tak chętnie i serdecznie, jakby była jej własnym dzieckiem.
Teraz szybko zerknęła na zegarek. Rzeczywiście, było już późno i wszystko wskazywało na to, że Sofia znowu będzie miała kłopoty. Cóż, nic nowego… Rzadko zdarzało się, aby Sofia nie miała na pieńku z matką. Moje biedne jagniątko, pomyślała Soledad, mieszając sos tuńczykowy i doglądając pieczeni cielęcej. Sofia tak bardzo pragnie zwrócić na siebie uwagę matki, że gotowa jest na wszystko, by osiągnąć ten cel.
Anna weszła do salonu, pokręciła ze złością głową i sięgnęła po słuchawkę.
– Witaj, Chiquito – odezwała się, opierając się o ciężką drewnianą komodę.
– Anno, tak mi przykro… Sofia znowu wybrała się gdzieś z Santiagiem i Marią. Powinni zaraz wrócić…
– Znowu! – wybuchnęła Anna. Chwyciła leżące na stoliku czasopismo i zaczęła się nim nerwowo wachlować. – Santiago powinien być bardziej odpowiedzialny, w marcu kończy osiemnaście lat, na Boga! Będzie mężczyzną! Nie mam pojęcia, dlaczego odpowiadają mu zabawy z piętnastoletnim dzieckiem! Tak czy inaczej, to nie pierwszy raz, prawda? Czy nie rozmawiałaś z nim na ten temat w zeszłym tygodniu?
– Oczywiście, że rozmawiałam – odparła cierpliwie szwagierka. Chiquita bardzo nie lubiła, kiedy Anna wpadała w złość.
– Por Dios, Chiquita, nie rozumiesz, iż porywacze tylko czekają, żeby dopaść naszych dzieci?
– Uspokój się trochę, Anno. Mieszkamy w bardzo spokojnej okolicy, a poza tym ci troje na pewno nie pojechali daleko…
Anna w ogóle jej nie słuchała.
– Santiago ma zły wpływ na Sofię – warknęła. – Dziewczyna jest młoda i nierozsądna, więc patrzy w niego jak w obraz. Szkoda, że przynajmniej Maria nie ma więcej oleju w głowie!
– Zbesztam ich, kiedy wrócą – westchnęła ze znużeniem Chiquita.
– Mam nadzieję.
Zapadło krótkie, kłopotliwe milczenie, potem zaś Chiquita spróbowała zmienić temat.
– Czy mogę ci jakoś pomóc w przygotowaniu przyjęcia przed jutrzejszym meczem? – zapytała trochę sztywno.
– Nie, dziękuję – odpowiedziała Anna, już znacznie łagodniejszym tonem. – Och, Chiquito, przepraszam cię… Czasami po prostu nie wiem, co zrobić z Sofią… Jest taka uparta i bezmyślna… Z chłopcami nie mam żadnych kłopotów, za to z nią… Nie mam pojęcia, po kim odziedziczyła ten trudny charakterek!
– Ja też nie – rzekła Chiquita, usiłując ukryć rozbawienie.
– Dzisiaj jest najpiękniejsza noc lata – westchnęła Sofia, sadowiąc się wygodniej na jednej z najwyższych gałęzi drzewa ombu.
Żadne drzewo na świecie nie może równać się z ombu. Ma rozłożyste, niskie gałęzie, a obwód jego pnia często przekracza dziesięć metrów. Grube korzenie, podobne do długich, potężnych macek, przebijają ziemię, co sprawia wrażenie, jakby drzewo usiłowało rozlać się po ziemi niczym wosk. Ombu jest jedynym drzewem, które od tysięcy lat rośnie na tych suchych równinach i stanowi stały element prawdziwie argentyńskiego krajobrazu. Rdzenni Indianie widywali swoich bogów w jego gałęziach i ludzie do dziś mówią, że żaden gauczo nie powinien układać się pod nim na spoczynek. Wychowane w Santa Catalina dzieci uważały, że to magiczne, czarodziejskie drzewo mogło spełniać życzenia, jeśli miało na to ochotę. Bardzo ważne było też to, że z jego najwyższych gałęzi rozpościerał się widok na całą okolicę. Ale przede wszystkim ombu miało po prostu tajemniczy urok, którego nikt nie potrafił nazwać, a który stale przyciągał kolejne pokolenia dzieci.
– Widzę Josego i Pabla. Pospieszcie się, nudziarze! – zawołała niecierpliwie.
– Już idę, chwileczkę! – odkrzyknął Santi, przywiązując kuce do pnia.
– Pomożesz mi, Santi? – zapytała Maria miękkim, nieco zachrypniętym głosem, przyglądając się, jak Sofia wspina się coraz wyżej, przeskakując z jednej grubej gałęzi na drugą.
Maria zawsze podziwiała odważną, wygadaną i pewną siebie Sofię. Przyjaźniły się od najwcześniejszego dzieciństwa i wszystko robiły razem – razem spiskowały, wymyślały różne figle, bawiły się i dzieliły sekretami. Kiedy były mniejsze, matka Marii i Santiaga, Chiquita, nazywała je Las Dos Sombras, dwa cienie, ponieważ prawie nigdy się nie rozstawały.
Pozostałe dziewczynki na farmie były od nich starsze lub młodsze, nic więc dziwnego, że Sofia i Maria, które były rówieśnicami, stały się naturalnymi sojuszniczkami w rodzinie zdominowanej przez chłopców. Żadna nie miała siostry i już wiele lat temu postanowiły zawrzeć „braterstwo krwi”, kłując się w palce szpilką i łącząc dwie kropelki krwi. Od tej pory miały wspólną, wyjątkową tajemnicę, której nie znał nikt inny. W ich żyłach płynęła ta sama krew i naprawdę czuły się siostrami, były też bardzo dumne z łączącej je szczególnej więzi.
Ze szczytu drzewa Sofia widziała cały świat, a w każdym razie jej świat, ciągnący się aż po horyzont, nasycony barwami różu, złota i czerwieni. Powietrze było lepkie od upału i wilgoci, między gałęziami unosiły się całe chmury groźnie bzyczących komarów.
– Znowu jakiś mnie ugryzł – burknęła Maria, drapiąc się po nodze.
– Proszę bardzo. – Santi schylił się i podstawił splecione dłonie pod stopę siostry.
Szybkim ruchem dźwignął ją w górę, tak wysoko, żeby mogła oprzeć się brzuchem o pierwszą gałąź. Wiedział, że dalej już sobie poradzi.
Sam wspiął się na drzewo z lekkością, która nigdy nie przestawała zdumiewać wszystkich jego krewnych i przyjaciół. Jako małe dziecko spadł z kuca podczas meczu polo i po tym wypadku trochę utykał. Przerażeni rodzice polecieli z chłopcem do Stanów, gdzie odbyli z nim pielgrzymkę po gabinetach wszystkich znanych specjalistów. Okazało się później, że mogli darować sobie ten wysiłek. Santi dowiódł, że przewidywania lekarzy nie zawsze się sprawdzają, i doskonale poradził sobie z nieznacznym kalectwem. Już kilka miesięcy po wypadku biegał szybciej niż wszyscy jego kuzyni, nawet ci kilka lat starsi, i wcale nie przeszkadzało mu, że jedną stopę stawia do środka, a jako młody mężczyzna cieszył się na ranczu opinią najlepszego gracza polo.
– Santiago posiada odwagę, jakiej dziś prawie się nie spotyka, nie ma dwóch zdań – mawiał z dumą jego ojciec. – Chłopak daleko zajdzie i w pełni na to zasługuje.
– Fantastyczny widok, prawda? – Sofia się uśmiechnęła, kiedy kuzyn wreszcie do niej dołączył. – Masz scyzoryk, Santi? Chcę zapisać życzenie.
– Na czym ci tym razem zależy? – zapytał, siadając obok niej i machając nogami w powietrzu. – Zresztą twoje życzenie i tak się nie spełni – prychnął. – Nie wiem, dlaczego uważasz, że powinnaś je uwiecznić…
Ale Sofia pieszczotliwie dotknęła grubego pnia ombu, palcami szukając na nim śladów przeszłości.
– Och, spełni się na pewno, może nie w tym roku, lecz z pewnością wtedy, gdy będzie to dla mnie naprawdę ważne. Drzewo wie, które życzenie spełnić, a które odrzucić… – Z czułością poklepała gałąź, na której siedzieli.
– Niedługo powiesz mi, że to cholerne drzewo myśli i czuje – mruknął kpiąco, spoconą ręką odgarniając z czoła gęste jasne włosy.
– Jesteś zwykłym ignorantem, Santi, ale mam nadzieję, że pewnego dnia coś jednak do ciebie dotrze. Poczekaj, a zobaczysz… Kiedyś, gdy będziesz czegoś bardzo, bardzo pragnął, zakradniesz się tutaj pod osłoną ciemności i wytniesz w korze swój znak. – Sofia roześmiała się głośno.
– Wolałbym już chyba pojechać do naszej La Vieja Bruja – oświadczył Santi. – Stara wiedźma ma większą szansę, żeby pokierować moim życiem, niż to durne drzewo.
– Jedź do niej, jeśli masz ochotę i potrafisz nie oddychać wystarczająco długo, by nie zadławić się jej smrodem – odparła Sofia. – O, znalazłam jedno! – wykrzyknęła, przesuwając palcami po jednym z ich ostatnich nacięć. Podobnie jak stara rana, zostawiło na korze czysto zarysowaną białą bliznę.
Maria dotarła do nich wreszcie, zaczerwieniona i spocona z wysiłku. Płowobrązowe włosy, opadające na ramiona luźnymi lokami, miejscami przykleiły się do jej błyszczących okrągłych policzków.
– Spójrzcie tylko, co za niesamowity widok! – wydyszała, rozglądając się dookoła.
Sofia straciła już jednak zainteresowanie widokiem i teraz, zgięta wpół, szukała wzrokiem śladów własnej twórczości na pniu.
– To jest chyba moje. – Wdrapała się na gałąź tuż nad Santim, aby z bliska przyjrzeć się korze. – Tak, moje. To mój symbol, widzicie?
– Może sześć miesięcy temu to był jakiś symbol, ale w tej chwili to tylko niewyraźna plama – powiedział Santi i podciągnął się wyżej.
– Wycięłam gwiazdę – oznajmiła z dumą Sofia. – Całkiem nieźle idzie mi rysowanie gwiazdek. A gdzie twój znak, Mario?
Maria niepewnie przesunęła się bliżej pnia, przeszła nad Santim i z westchnieniem ulgi usiadła, obejmując ramieniem gałąź. Dopiero po dłuższej chwili znalazła swoją bliznę i pogłaskała ją z nostalgicznym wyrazem twarzy.
– Moim znakiem był ptak. – Uśmiechnęła się lekko.
– Dlaczego go wycięłaś? – zapytała Sofia, zeskakując bez trudu ze swojej gałęzi i siadając obok Marii.
– Będziecie się śmiać, jeśli wam powiem…
– Skądże znowu – oburzył się Santi. – Czy twoje życzenie się spełniło?
– Naturalnie, że nie i nigdy się nie spełni, ale warto było je wypowiedzieć.
– Co to było za życzenie? – zniecierpliwiła się Sofia, zaintrygowana tajemniczą miną kuzynki.
– Dobrze, powiem wam. Chciałam mieć piękny głos, żeby akompaniować mamie, kiedy gra na gitarze. – Maria podniosła orzechowe oczy i spostrzegła, że brat i kuzynka ledwo tłumią wesołość.
– Ptak miał być symbolem pięknego głosu, tak? – Santi uśmiechnął się szeroko.
– Chyba tak, chociaż nie dlatego go narysowałam.
– Więc dlaczego, głuptasie?
– Bo lubię ptaki, a kiedy wypowiadałam życzenie, na drzewie usiadł jakiś ptak, naprawdę bardzo blisko mnie. Był prześliczny. Tata zawsze mówił, że symbol niekoniecznie musi mieć coś wspólnego z życzeniem, wystarczy wyciąć w korze swój znak. Tak czy inaczej, mój ptak wcale nie był taki znowu śmieszny, a poza tym zrobiłam to rok temu, kiedy miałam niecałe czternaście lat. Powiedz, czego ty chciałaś, skoro tak bawi cię moje życzenie, Sofio!
– Żeby tata pozwolił mi zagrać w Pucharze Santa Catalina – wyniośle odparła Sofia, czekając na reakcję Santiego.
Tak jak przewidywała, Santi wybuchnął trochę sztucznie głośnym śmiechem.
– W Pucharze Santa Catalina? Chyba żartujesz! – wykrzyknął ze zdumieniem, mrużąc jasnozielone oczy i odpowiednią miną podkreślając swoje niedowierzanie.
– Mówię zupełnie poważnie. – Sofia wyzywająco wysunęła do przodu podbródek.
– A co miała symbolizować ta gwiazda? – zainteresowała się Maria, otrzepując koszulową bluzkę w miejscu, gdzie ubrudziła ją mchem.
– Że chcę być gwiazdą polo – wyznała śmiało Sofia, tak naturalnym tonem, jakby zdradzała im, że zamierza zostać pielęgniarką.
– Gwiazdą polo, też coś! – Santi położył się na gałęzi i zaniósł się drwiącym chichotem. – Zagrać w Pucharze Santa Catalina! Jesteś jeszcze dzieckiem, Sofio!
– Dzieckiem, ty nadęty ośle? – powtórzyła, udając złość. – W kwietniu, czyli za trzy miesiące, skończę szesnaście lat i będę kobietą…
– Chofi, nigdy nie będziesz kobietą, bo przecież nie byłaś dziewczynką – rzucił Santi. – Dziewczynka nie zachowuje się jak ostatni łobuz, dziewczynka jest miła, łagodna i spokojna jak Maria. Nie, Chofi, nie masz ani jednej cechy typowej dla dziewczyny.
Sofia nie spuszczała z niego oczu. Dżinsy Santiego były znoszone, luźne i trzymały się nisko na biodrach. Jego koszulka podjechała wysoko, odsłaniając płaski, brązowy brzuch i wystające kości biodrowe. Ktoś mógłby pomyśleć, że Santi jest permanentnie głodzony, tymczasem nikt w domu nie jadł więcej od niego. Pochłaniał jedzenie z determinacją i żarłocznością człowieka, który od dawna nic nie jadł. Sofia miała ochotę przejechać palcami po jego skórze i połaskotać go. Była gotowa sięgnąć po jakąkolwiek wymówkę, żeby tylko go dotknąć. Większą część dnia zwykle spędzali razem i kontakt fizyczny bardzo ją podniecał, ale w ciągu ostatniej godziny czy dwóch nie miała okazji dotknąć Santiego. Bardzo tego pragnęła…
– A jakie jest twoje życzenie? – zapytała, znowu skupiając na sobie całą uwagę Santiego.
– Och, nie wiem i niewiele mnie to obchodzi! Przecież to wszystko są jakieś bzdury!
– Pamiętacie, jak mój tata zachęcał nas, żebyśmy każdego lata wypowiadali tutaj swoje życzenia? – odezwała się Sofia ze wzruszeniem.
– Nasi rodzice także wycinali swoje znaki w korze ombu, kiedy byli dziećmi – powiedziała pogodnie Maria. – Jestem pewna, że nawet teraz znaleźlibyśmy je, gdybyśmy ich poszukali.
– Dawno zniknęły, Mario – oświadczył Santi. – Kora drzewa wchłania blizny po roku, najwyżej dwóch. Zresztą to nieważne. Musisz przyznać, że trzeba by nie lada czarów, żeby Paco pozwolił Sofii zagrać w Pucharze Santa Catalina…
I znowu zaniósł się śmiechem, trzymając się za brzuch, by pokazać, jak bawią go ambicje kuzynki. Sofia zgrabnie zeskoczyła ze swojej gałęzi, przysiadła obok niego i przebiegła palcami po jego brzuchu. Po chwili tych chińskich tortur Santi zaczął błagać o litość.
– Chofi, nie rób mi tego na gałęzi, na miłość boską! Oboje spadniemy i zabijemy się! – wykrztusił między napadami śmiechu, gdy palce Sofii przekroczyły linię dzielącą opaloną skórę od białej, którą ukrywał przed słońcem pod szortami.
Chwycił Sofię za przegub dłoni i ścisnął tak mocno, że aż skrzywiła się z bólu. Santi miał prawie osiemnaście lat, był o całe dwa lata starszy od kuzynki i siostry. Sofię ogarniało dziwne podniecenie, kiedy Santi posługiwał się swą siłą, aby nad nią zapanować, lecz udawanie, że wcale jej się to nie podoba, stanowiło niezbędny element gry.
– Nie wiem, dlaczego uważasz, że to zupełnie niemożliwe – mruknęła, lekko masując przegub dłoni.
– Nie zamierzam ci tego tłumaczyć, ale to naprawdę nierealne. – Santi się uśmiechnął.
– Dlaczego?
– Bo dziewczyny nie grywają w meczach.
– Cóż, kiedyś musi być ten pierwszy raz – rzuciła buntowniczo. – Myślę, że tata w końcu pozwoli mi zagrać.
– Na pewno nie w Pucharze Santa Catalina. Każda drużyna stawia sobie za punkt honoru, żeby zwyciężyć w tym meczu. I w ogóle o czym my rozmawiamy – jako czwarty wystąpi Agustin, przecież to oczywiste.
– Dobrze wiesz, że potrafię grać nie gorzej niż Agustin.
– Wcale nie jestem o tym przekonany. Zresztą jeżeli nawet stryj Paco zdecydowałby się wypuścić cię na boisko, na pewno nie miałoby to nic wspólnego z magią. Manipulacja, zagrania nie fair – oto cechy charakterystyczne twojego stylu działania. Owinęłaś sobie biednego Paca wokół małego palca, a on nawet o tym nie wie.
– Sofia wszystkich owinęła sobie wokół małego palca. – Maria roześmiała się bez śladu zazdrości.
– Wszystkich poza mamą – mruknęła Sofia.
– Może wyszłaś z wprawy, Chofi?
– Sofia nigdy nie miała wprawy w postępowaniu z Anną.
Mecz o Puchar Santa Catalina co roku rozgrywały między sobą reprezentacje dwóch posiadłości – La Paz i Santa Catalina. Oba zespoły rywalizowały ze sobą od wielu lat, nawet pokoleń, a poprzedniego lata Santa Catalina przegrała różnicą jednej bramki. Chłopcy z Santa Catalina prawie każdego letniego popołudnia grywali w polo, podobnie jak kuzyni Anny w Glengariff z zapałem grali w dwa ognie. Ojciec Sofii, Paco, i jego starszy brat, Miguel, traktowali grę bardzo poważnie i stale namawiali chłopców do treningów. Santi już teraz potrafił zdobyć sześć punktów, gdy najlepsi gracze o sławie międzynarodowej zdobywali najwyżej dziesięć. Miguel był bardzo dumny z syna i nawet nie próbował tego ukryć.
Fernando, starszy brat Santiego, podczas swoich najlepszych występów zdobywał nie więcej niż cztery punkty i nie mógł znieść, że Santiago jest znacznie sprawniejszy na boisku. Jeszcze bardziej upokarzające było dla niego to, że Santi, który przewyższał go jako sportowiec, był kulawy. Fernando doskonale wiedział, że Santi jest oczkiem w głowie rodziców, i dlatego życzył bratu porażki, choćby tylko jednej, ale Santiago wydawał się niepokonany. Fernando przeżywał całą tę sytuację tak mocno, że w nocy, przez sen, z całej siły zgrzytał zębami i niedawno dentysta zalecił mu wkładanie na noc do ust obrzydliwej gumy. Zdaniem Fernanda był to kolejny gwóźdź, który Santi z zadowoleniem wbił w wieko jego trumny.
Sofia miała dwóch starszych braci, Rafaela i Agustina, którzy razem z Santim i Fernandem tworzyli meczową czwórkę. Rafael również potrafił zdobyć cztery punkty, natomiast Agustin tylko dwa. Sofia, ku swojej wielkiej wściekłości, w ogóle nie była brana pod uwagę.
Sofia szczerze żałowała, że nie jest chłopcem. Nienawidziła zabaw dla dziewczynek i wiecznie chodziła za chłopcami w nadziei, że dopuszczą ją do swoich zajęć. Santi zawsze jej na to pozwalał. Często poświęcał wolny czas, aby grać z nią w polo i nalegał, by trenowała razem z chłopcami, nawet jeżeli musiał pokonywać twardy opór ze strony swojego brata i kuzynów, którzy za żadne skarby świata nie chcieli wyjeżdżać na boisko z dziewczyną, zwłaszcza że ta dziewczyna potrafiła grać lepiej od nich. Santi powtarzał, że zgadza się na udział Sofii w meczach tylko dla świętego spokoju.
– Jesteś potwornie uparta, więc czasami łatwiej ci po prostu ustąpić – powiedział kiedyś.
Santi był ulubionym kuzynem Sofii. Kochała go, podziwiała i uważała, że jest dla niej lepszym bratem niż Rafael i kłótliwy Agustin.
Teraz Santi rzucił jej scyzoryk.
– Proszę bardzo, uwiecznij swoje życzenie – odezwał się leniwie, wyciągając paczkę papierosów z kieszeni koszuli. – Chcesz jednego, Chofi?
– Jasne, dlaczego nie.
Zapalił, zaciągnął się głęboko i podał papierosa kuzynce. Sofia zręcznie jak małpka wdrapała się na wyższą gałąź i usiadła ze skrzyżowanymi nogami, odsłaniając brązowe kolana, wyraźnie widoczne przez poszarpane dziury w dżinsach.
– Czego mogłabym życzyć sobie tym razem? – westchnęła, otwierając scyzoryk.
– Czegoś w miarę realnego – poradził jej i zerknął na siedzącą w milczeniu siostrę, która z nieukrywanym podziwem wpatrywała się w kuzynkę.
Sofia zaciągnęła się dymem i zaraz z wyraźnym obrzydzeniem wypuściła go z ust.
– Hej, jeżeli nie zamierzasz palić jak należy, oddaj mi papierosa! – Santi się zirytował. – Nie marnuj go. Nie masz pojęcia, z jakim trudem je zdobywam.
– Nie kłam, Encarnacion kupuje je dla ciebie – rzuciła Sofia i zabrała się do wycinania znaku w korze ombu.
Miękkie drewno łatwo ustąpiło pod ostrzem, cienkie drzazgi posypały się na ziemię jak czekoladowe wiórki.
– Kto ci o tym powiedział? – zapytał oskarżycielskim tonem.
– Maria.
– Wcale nie chciałam… – zaczęła Maria niepewnie.
– Daj spokój, kogo to obchodzi, Santi – przerwała jej Sofia. – Nikomu nie zdradzimy twojej tajemnicy, możesz nam wierzyć – dorzuciła, bardziej zainteresowana swoim życzeniem niż nieporozumieniem między rodzeństwem, które sama wywołała.
Santi wciągnął dym głęboko do płuc, trzymając papierosa między palcem wskazującym i kciukiem, ani na chwilę nie spuszczając wzroku z Sofii, która spokojnie poprawiała kształt swego znaku w korze. Sofia dorastała na jego oczach, dlatego traktował ją jak drugą siostrę. Fernando zupełnie go nie rozumiał i zawsze powtarzał, że Sofia potrafi być wyjątkowo męcząca. Na jej twarzy pojawił się wyraz intensywnego skupienia. Ma piękną skórę, pomyślał Santi, gładką i brązową jak cudowny mus z mlecznej czekolady, który czasami przyrządzała Encarnacion. Jej profil zdradzał pewną arogancję – może decydowała o tym wyraźna linia lekko zadartego nosa, a może zdecydowany zarys podbródka… Santiemu podobało się, że Sofia jest trudna i buntownicza. Jej brązowe oczy o kształcie migdałów w jednej chwili zmieniały barwę z jasnego brązu na głęboki, niepowtarzalny rudobrązowy odcień. Nikt nie ośmieliłby się powiedzieć, że Sofia jest osobą łagodną i ustępliwą. Podziwiał jej upór i zdecydowanie. Miała charyzmę, która przyciągała do niej ludzi, chociaż wiele osób sparzyło się, usiłując zbliżyć się do tej niezwykłej dziewczyny. Santi obserwował ich zabiegi z wyżyn uprzywilejowanej pozycji, jaką zajmował w życiu Sofii, zawsze gotowy wysłuchać jej narzekań na nielojalnych przyjaciół i znajomych.
Po chwili Sofia wyprostowała się i z dumą spojrzała na świeżo wycięty symbol.
– Co to takiego? – Zaciekawiona Maria przysunęła się bliżej pnia.
– Nie widzisz? – oburzyła się Sofia.
– Przykro mi, ale nie…
– To serce.
Maria lekko zmarszczyła brwi.
– Serce? – powtórzyła ze zdziwieniem.
– Straszny banał, nie sądzisz, Chofi? – odezwał się Santi. – Kim jest ten szczęściarz?
Znowu opadł na plecy i zaczął leniwie poruszać ramionami i nogami, zwisającymi z gałęzi.
– Nie powiem – wstydliwie odparła Sofia. – Nie wolno nikomu zdradzać swego życzenia, bo się nie spełni…
Rzadko się czerwieniła, ale w ostatnich miesiącach uczucia, jakimi darzyła kuzyna, uległy zmianie. Kiedy patrzył jej w oczy w ten specjalny, uważny sposób, rumieniec wypełzał na jej policzki, a serce skakało jak świerszcz polny. Sofia podziwiała Santiego, uwielbiała go, ale naprawdę nie rozumiała, dlaczego w jego obecności ogarnia ją czasami dziwna niepewność. Miała wrażenie, że dzieje się to całkowicie bez jej udziału, więcej, wbrew woli. Poskarżyła się Soledad, że rumieni się podczas rozmów z chłopcami, a służąca roześmiała się i oświadczyła, iż wiąże się to z dorastaniem. Sofia miała nadzieję, że szybko z tego wyrośnie. Z dużym zainteresowaniem analizowała swoje nowe uczucia i zastanawiała się, jak skupić na sobie uwagę Santiego, który kopcił jak komin i błądził myślami gdzieś daleko. Maria wzięła z jej rąk scyzoryk i wycięła w korze drzewa małe słońce.
– Obym żyła długo i szczęśliwie – powiedziała.
– Dziwne życzenie. – Sofia zabawnie zmarszczyła nos.
– Nigdy nie wolno traktować takich rzeczy jako absolutnie pewnych – odpowiedziała Maria z powagą.
– O Boże, znowu słuchałaś mojej szalonej matki! – Sofia przewróciła oczami, przybrała minę rozmodlonej dewotki i przeżegnała się kilka razy. – Czy teraz będziesz co chwilę całować krucyfiks?
Maria roześmiała się pogodnie.
– A ty nie masz żadnego życzenia, Santi? – zapytała. – Wymyśl jakieś, przecież to tradycja!
– Nie tradycja, tylko dziewczyńskie przesądy – odparł.
– Jak sobie chcesz – mruknęła Sofia, wygodnie opierając się o gruby pień. – Mmm… Czujecie, jak mocno pachnie eukaliptus? – Lekki wiatr chłodził jej rozpalone policzki, niosąc jedyny w swoim rodzaju aromat. – Ze wszystkich zapachów farmy ten kocham najbardziej. Gdybym znalazła się na bezludnej wyspie i poczuła zapach eukaliptusa, na pewno rozpłakałabym się z tęsknoty za domem – westchnęła melodramatycznie.
Santi znowu zaciągnął się papierosem i wypuścił z ust kilka kółek dymu.
– Masz rację – oświadczył. – Zapach eukaliptusa zawsze kojarzy mi się z latem.
– Nie czuję eukaliptusa, tylko dym z marlboro – burknęła Maria, wachlując się dłonią.
– Więc się przesiądź.
– Nie, Santi, to ty się przesiądź!
– Mujeres! Ach, te kobiety!
Jasne włosy okalały jego głowę niczym tajemnicza aura, o której czasami opowiadała stara wiedźma z wioski. Jej zdaniem aurę miał każdy, wyjątek stanowili tylko ludzie naprawdę źli. Trójka młodych ułożyła się wygodnie na gałęziach ombu, podobna do rozleniwionych, śpiących kotów. W milczeniu wypatrywali pierwszych gwiazd.
Kuce parskały, od czasu do czasu tupały, znużone bezczynnością, i rzucały głowami, odganiając chmary unoszących się nad nimi komarów. W końcu Maria zaproponowała, żeby ruszyli w drogę powrotną do domu.
– Niedługo zrobi się całkiem ciemno – zauważyła niespokojnie, wskakując na grzbiet kuca.
– Mama mnie zabije – westchnęła Sofia.
– Ciotka Anna na pewno znowu powie, że to wszystko moja wina – jęknął Santi.
– Cóż, Santiago, przecież jesteś już dorosły i powinieneś się nami opiekować.
– Nie lubię wkraczać na ścieżkę wojenną przeciwko twojej matce, Chofi…
Trudno byłoby znaleźć osobę, która nie obawiałaby się wściekłości Anny. Sofia wsunęła stopy w strzemiona i ujęła wodze, sprawnie kierując kucem w ciemności.
Po powrocie na ranczo oddali konie staremu Josemu, szefowi wszystkich gauczów, który czekał na nich oparty o ogrodzenie, spokojnie sącząc herbatę mate przez pięknie zdobioną srebrną słomkę, z cierpliwością człowieka nieliczącego się z czasem. Na widok całej trójki pokręcił głową z łagodną dezaprobatą.
– Seniorita Sofia, mama panienki wydzwaniała do nas przez cały wieczór – skarcił dziewczynę. – Trzeba uważać, mała, czasy są niebezpieczne…
– Och, kochany Jose, nie powinieneś się martwić! – zaśmiała się Sofia. – Wiesz przecież, że i tak ujdzie mi to bezkarnie!
I pobiegła za Marią oraz Santim, którzy już poszli w kierunku jaśniejących w ciemności świateł.
Anna była wściekła, zgodnie z przewidywaniami. Obrzuciła córkę ostrym spojrzeniem i zerwała się z krzesła, gestykulując gwałtownie.
– Gdzie byłaś, na miłość boską?! – wybuchnęła.
Jej zarumienione policzki w zestawieniu z rudymi włosami wydawały się płomiennie czerwone.
– Wybraliśmy się na przejażdżkę – wyjaśniła Sofia. – Zupełnie straciłam poczucie czasu. Przepraszam.
Agustin i Rafael siedzieli rozparci na sofach i uśmiechali się ironicznie.
– Co was tak bawi? – warknęła dziewczyna. – Nie podsłuchuj, Agustin! To nie twoja sprawa!
– Jesteś kłamliwą ropuchą, Sofio – odgryzł się Agustin.
– Rafael, Agustin, nie róbcie sobie żartów. – Anna jeszcze bardziej się zdenerwowała.
– Lepiej zmykaj do swojego pokoju, seniorita Sofia – mruknął Agustin.
Anna nie miała najmniejszej ochoty słuchać jego uwag. Odwróciła się do męża, szukając u niego poparcia, ale Paco zaczął już rozmawiać z synami o Pucharze Santa Catalina. Dziadek O’Dwyer, który i tak nie pomógłby jej w tej sytuacji, pochrapywał głośno w fotelu pod oknem. Dlatego musiała znowu odegrać rolę surowej matki. Spojrzała na córkę i z westchnieniem ciężko doświadczonej przez życie cierpiętnicy kazała jej pójść do siebie, oczywiście bez kolacji.
Jej słowa nie zrobiły na Sofii najmniejszego wrażenia. Wyszła z salonu i skierowała się prosto do kuchni. Soledad nie zawiodła jej oczekiwań i czekała już na nią z kanapkami i talerzem gorącej zupy zapallo.
– Paco, dlaczego nigdy mnie nie popierasz? – zapytała ze znużeniem Anna. – Dlaczego zawsze bierzesz jej stronę? Sama nie zdołam jej wychować…
– Jesteś zmęczona, mi amor. Może chciałabyś wcześniej się położyć? – odrzekł Paco, z niepokojem wpatrując się w jej ponurą, pełną napięcia twarz.
Szukał w niej delikatnej młodej dziewczyny, którą poślubił wiele lat temu, i zastanawiał się, gdzie się podziała. Dlaczego bała się odsłonić swoją prawdziwą twarz? Anna, którą pamiętał, zgubiła się gdzieś i czasami miał wrażenie, że nigdy jej nie odzyska.
Kolacja przebiegła w dziwnej, nienaturalnej atmosferze. Anna milczała w proteście przeciwko zachowaniu Paca, Rafael i Agustin nadal rozmawiali z ojcem o meczu polo, zachowując się tak, jakby matki nie było przy stole. Nikt nie zwracał uwagi na nieobecność Sofii. Jej miejsce przy stole było tak często puste, że wszyscy zdążyli się już do tego przyzwyczaić.
– Musimy bardzo uważać na Roberta i Francisca Lobito – zauważył Rafael, mówiąc z pełnymi ustami.
Anna rzuciła mu karcące spojrzenie, lecz się nie odezwała. Rafael miał już dwadzieścia trzy lata, uważała więc, że nie bardzo może zwracać mu uwagę.
– Będą pilnować Santiego – rzekł Paco. – Santi jest naszym najlepszym graczem, więc oznacza to, że wy dwaj będziecie obciążeni dodatkowymi zadaniami. Rozumiecie mnie, chłopcy? Agustin, musisz się skoncentrować, skupić wyłącznie na grze.
– Nie martw się, tato – odezwał się Agustin, przenosząc wzrok z brata na ojca, aby podkreślić swoją całkowitą szczerość. – Nie zawiodę cię.
– Mam nadzieję, bo w przeciwnym razie zdejmę cię z boiska i pozwolę zagrać twojej siostrze – oświadczył Paco.
Agustin ściągnął brwi i pochylił głowę nad talerzem z pieczenią cielęcą. Anna westchnęła ciężko, a gdy Paco nie zareagował, odęła wargi i dalej jadła w milczeniu. Już dawno przyjęła do wiadomości fakt, że Sofia gra w polo ze swoimi braćmi i kuzynami, i przestała tracić energię na bezskuteczne protesty, bo przecież w końcu wszystko to działo się wśród rodziny. Ale mecz z La Paz to zupełnie co innego… Nie pozwolę, aby Paco wypuścił ją na boisko w obecności rodziny Lobito, pomyślała. Po moim trupie…
Tymczasem Sofia leżała w wannie pełnej ciepłej wody z błyszczącymi białymi bąbelkami i z odchyloną do tyłu głową rozmyślała o Santim. Dobrze wiedziała, że nie powinna pozwalać sobie na tego rodzaju marzenia o kuzynie. Gdyby powiedziała ojcu Juliowi, jakie to nieskromne, pożądliwe myśli i tęsknoty przepełniają jej umysł i rozpalają ciało, kazałby jej natychmiast odmówić co najmniej dwadzieścia Zdrowaś Maria. Anna przeżegnałaby się ze zgorszeniem i oświadczyła, że takie zauroczenie jest dewiacją, lecz dla Sofii była to najbardziej naturalna rzecz pod słońcem.
Wyobraziła sobie, że Santi całuje ją, i nagle zrozumiała, iż naprawdę bardzo chciałaby dowiedzieć się, jak smakują jego usta. Nigdy dotąd nie całowała żadnego chłopca. Co prawda kiedyś w szkole pospiesznie musnęła wargi Nacha Estrady, ponieważ przegrała zakład, ale to nie był prawdziwy pocałunek. Nie miało to nic wspólnego z tym, jak całuje się dwoje zakochanych. Zamknęła oczy i wyobraźnia podsunęła jej obraz jego twarzy o skórze koloru dojrzałego miodu, zobaczyła, jak jego pełne, uśmiechnięte usta rozchylają się lekko, by po chwili spocząć na jej wargach. Wyraźnie widziała jasnozielone oczy Santiego… Wpatrywał się w nią z czułością i pożądaniem… Ponieważ nie wiedziała, co w takich sytuacjach dzieje się dalej, przewinęła taśmę wyobraźni do tyłu, odegrała wszystko od początku, a potem jeszcze raz i jeszcze, aż wreszcie woda zupełnie wystygła, a jej skóra na palcach i dłoniach upodobniła się do pomarszczonej skóry starej iguany.
Sofia obudziła się, gdy pierwsze promienie świtu przedostały się do jej pokoju przez szparę między zasłonami. Chwilę leżała bez ruchu, wsłuchując się w odgłosy poranka. Ptaki przeskakiwały z gałęzi na gałąź wysokich platanów i topoli, zanosząc się śpiewem. Nie musiała sięgać po zegarek i sprawdzać, która godzina, ponieważ zawsze budziła się o szóstej. Uwielbiała wczesne poranki, kiedy reszta rodziny i większość służby pogrążona była jeszcze w głębokim śnie. Szybko wciągnęła dżinsy i koszulkę, związała długie ciemne włosy czerwoną wstążką i wsunęła stopy w płócienne espadryle.
Kiedy wyszła z domu, słońce dopiero podnosiło się z porannej mgły. Sofia przemknęła między drzewami i ruszyła w kierunku boiska polo. Jej stopy prawie nie dotykały ziemi. Jose czekał już na nią, jak zwykle ubrany w szerokie bombachas, buty z czekoladowobrązowej skóry i ciężki pas rastra, ozdobiony dużymi srebrnymi monetami. Pod doświadczonym okiem starego gauczo Sofia miała wraz z jego synem, Pablem, przez dwie godziny, które pozostały do śniadania, trenować prowadzenie i sposób uderzania piłki. Dziewczyna czuła się w siodle jak ryba w wodzie. Tylko na końskim grzbiecie, galopując po boisku, z dala od krytycznych spojrzeń matki i braci, potrafiła cieszyć się prawdziwą wolnością.
O ósmej oddała klacz pod opiekę Josego. Idąc do domu, zerknęła w kierunku domu Santiego, częściowo ukrytego za drzewami. Rosa i Encarnacion, pokojówki pracujące u Miguela i Chiquity, nakrywały stół na tarasie do śniadania, ubrane w olśniewająco białe fartuszki. Santiego nie było nigdzie widać – lubił spać i rzadko wstawał przed jedenastą. Parterowy, rozległy dom Chiquity w niczym nie przypominał domu Anny. Jego ściany pomalowane były na różowy kolor, który zdążył już nieco wyblaknąć. Wyglądał bardzo miło i przytulnie, lecz Sofii mimo wszystko najbardziej podobał się jej własny dom, z białymi ścianami i ciemnozielonymi okiennicami, częściowo zasłoniętymi ozdobnym powojem i dużymi, okrągłymi donicami z geranium i zawciągiem.
Paco i Anna już wstali i siedzieli na tarasie pod dużym parasolem, popijając poranną kawę. Dziadek O’Dwyer demonstrował karciane sztuczki jednemu z chudych psów, który nie spuszczał wzroku z jego rąk i twarzy, ponieważ liczył na skrawki wędliny ze stołu. Paco, ubrany w różową koszulkę polo i dżinsy, przeglądał codzienną prasę, co jakiś czas poprawiając tkwiące na końcu garbatego nosa okulary. Kiedy Sofia podeszła, odłożył gazetę i dolał sobie kawy.
– Tato… – zaczęła dziewczyna.
– Nie.
– Co, nie? – roześmiała się i pochyliła, żeby go pocałować. – Jeszcze nie zdążyłam cię o nic poprosić!
– Wiem, o co ci chodzi, Sofio, i odpowiedź brzmi: nie.
Sofia usiadła i sięgnęła po jabłko. Zauważyła, że kąciki warg ojca uniosły się w uśmiechu i utkwiła w jego twarzy porozumiewawcze, rozbawione spojrzenie, trochę dziecinne i psotne, lecz absolutnie czarujące. Tego rodzaju spojrzenia rezerwowała tylko dla Paca i dziadka.
– Kochany tato, nigdy nie mam okazji naprawdę zagrać w polo! – poskarżyła się. – To niesprawiedliwe! Przecież to ty nauczyłeś mnie grać!
– Wystarczy, Sofio! – odezwała się Anna ostrym tonem. Nie mogła zrozumieć, dlaczego jej mąż zawsze daje się nabrać na te sztuczki. – Tata już ci odpowiedział, więc daj mu spokój, z łaski swojej, i zjedz śniadanie jak należy! Jabłko kroi się nożem, moja droga!
Rozdrażniona Sofia bez słowa wbiła nóż w nadgryziony owoc. Anna postanowiła ją zignorować i z wystudiowanym spokojem zaczęła przerzucać kartki czasopisma. Czuła, że córka obserwuje ją spod oka, i nieświadomie zacisnęła usta, przez co jej twarz nabrała nieprzyjemnego, twardego wyrazu.
– Dlaczego nie chcesz mi pozwolić grać w polo, mamo? – zapytała Sofia po angielsku.
– Ponieważ to nie przystoi młodej damie, Sofio. Jesteś dziewczyną, nie urwisem.
– Wiem, że nie cierpisz koni, ale to jeszcze nie znaczy…
– Moja antypatia do koni nie ma z tym nic wspólnego – przerwała jej Anna.
– Ależ ma! Chcesz, żebym stała się taka jak ty, lecz ja jestem inna, jestem podobna do taty! No es cierto, Papa?
– O czym rozmawiałyście? – z roztargnieniem odezwał się Paco, który nie przysłuchiwał się ich wymianie zdań, ponieważ zwykle tracił zainteresowanie, gdy mówiły po angielsku.
W tej chwili na tarasie pojawili się Rafael i Agustin. Obaj mrużyli oczy i nie ulegało wątpliwości, że blask słońca nie sprawia im najmniejszej przyjemności. Do białego rana bawili się w niewielkim klubie nocnym w mieście.
– Jest zdecydowanie zbyt jasno – jęknął Agustin. – Głowa mi pęka…
Anna odłożyła gazetę i obdarzyła synów czułym spojrzeniem.
– O której wróciliście? – zagadnęła współczująco.
– Koło piątej, mamo – odparł Rafael, całując matkę w policzek. – Najchętniej nie budziłbym się do południa… Co się dzieje, Sofio?
– Nic – warknęła dziewczyna. – Idę popływać.
Kiedy odeszła, Anna westchnęła znacząco i uśmiechnęła się do synów.
– Czeka nas trudny dzień – oznajmiła. – Sofia jest w fatalnym humorze, ponieważ nie może zagrać w meczu.
– Por Dios, ojcze, chyba nie wypuścisz jej na boisko?! – wybuchnął Rafael.
– Nie bierzesz tego poważnie pod uwagę, prawda, tato? – wykrztusił Agustin.
Anna była bardzo zadowolona, że przynajmniej tym razem jej kapryśna córka nie zdołała nakłonić ojca, aby spełnił jej życzenie. Uśmiechnęła się z wdzięcznością do Paca i na chwilę położyła dłoń na jego ręce.
– Teraz myślę wyłącznie o tym, czy posmarować sobie rogalik masłem i zjeść jeszcze grzankę z konfiturą, czy też poprzestać na kawie. Jest to jedyna decyzja, na której podjęcie mam ochotę tego ranka – odparł Paco i znowu schował się za gazetą.
– O co chodzi, Anno Melody? – zapytał dziadek O’Dwyer, który nie rozumiał ani słowa po hiszpańsku.
Dermot O’Dwyer należał do pokolenia, które uważało, że wszyscy powinni mówić po angielsku. Mieszkał w Argentynie od szesnastu lat, ale nie zrobił najmniejszego wysiłku, by nauczyć się języka. Nie przyswoił sobie nawet najbardziej potrzebnych i najczęściej używanych zwrotów, więc służba w Santa Catalina musiała interpretować jego gesty lub starać się zrozumieć pojedyncze hiszpańskie słowa, które wypowiadał bardzo powoli i głośno.
– Można by się spodziewać, że czegoś się w końcu nauczą! – mamrotał z rozdrażnieniem, gdy bezradnie rozkładali ręce i wzruszali ramionami.
– Sofia chce zagrać w meczu – wyjaśniła mu Anna.
– Cholernie dobry pomysł. Mogłaby pokazać tym chłopakom parę sztuczek.
Chłód wody przeniknął Sofię aż do kości, kiedy skoczyła do basenu, przecinając jego gładką powierzchnię. Zaciskając usta ze złości, pokonała parę długości, aż wreszcie znieruchomiała na chwilę, czując, że ktoś ją obserwuje. Na brzegu stała Maria.
– Cześć! – zawołała Sofia, z trudem łapiąc oddech.
– Co ci jest?
– Nawet nie pytaj. Jestem po prostu wściekła.
– Chodzi ci o mecz? – zapytała Maria, zdejmując białe płócienne szorty i wyciągając się na leżaku. – Ojciec nie pozwolił ci zagrać?
– Jak zgadłaś?
– Możesz to przypisać intuicji. Nie należysz do bardzo skrytych osób, Sofio.
– Czasami chętnie zadusiłabym moją matkę, wiesz?
– Myślisz, że nie znam tego uczucia? – odparła Maria i zaczęła wyjmować z kwiecistej kosmetyczki mleczka i olejki do opalania.
– Och, oczywiście, że go nie znasz, bo twoja matka jest święta, aniołem z nieba. Chiquita jest taka cudowna! Gdybym była jej córką…
– Wiem, wiem, jestem szczęściarą – przyznała Maria, która bardzo sobie ceniła łączącą ją z matką przyjaźń.
– Chciałabym tylko, żeby mama wreszcie dała mi święty spokój – jęknęła Sofia, wychodząc na brzeg i siadając obok przyjaciółki. – Chyba zachowuje się tak dlatego, że jestem dziewczyną, i to w dodatku najmłodszą w rodzinie…
– Wychowanie Panchita pochłania prawie całą uwagę naszej mamy, więc może rzeczywiście coś w tym jest – zgodziła się Maria.
– Dużo bym dała, żeby zamiast tych dwóch osłów mieć młodszego brata. Agustin jest po prostu koszmarny, ciągle się mnie czepia! I jeszcze patrzy na mnie w ten swój pogardliwy sposób…
– Za to Rafa jest dla ciebie dobry.
– Rafa ujdzie w tłoku, ale Agustin nadaje się do odstrzału – oznajmiła Sofia. – Może wyjedzie na jakieś zagraniczne studia? Oszalałabym ze szczęścia, mówię ci!
– Nigdy nie wiadomo – powiedziała Maria. – Każde życzenie może się spełnić.
– Jeśli masz na myśli drzewo ombu, to nigdy nie przyszłoby mi do głowy, żeby marnować życzenia na Agustina – parsknęła Sofia.
– Więc co zamierzasz zrobić w sprawie meczu? – Maria zajęła się rozsmarowywaniem olejku na swoich pulchnych udach. – Quemada, no?
– Tak, jesteś czarna, zupełnie jak Indianka! Daj mi trochę olejku, dobrze? Dzięki Bogu, że nie odziedziczyłam rudych włosów i jasnej cery mamy. Biedny Rafa, wystarczy, że chwilę posiedzi na słońcu i zaraz robi się czerwony jak tyłek pawiana…
– Co planujesz, pytam?
Sofia westchnęła głęboko.
– Poddaję się – rzekła dramatycznie, unosząc ręce.
– To do ciebie niepodobne. – Maria spojrzała na nią z wyraźnym rozczarowaniem.
– No, dobrze, więc powiedzmy, że jeszcze nie opracowałam żadnego planu. Poza tym nie jestem przekonana, czy sprawa jest warta zachodu, chociaż oczywiście bardzo chciałabym zobaczyć wyraz twarzy mamy i Agustina…
W tej samej chwili para silnych ramion podniosła ją wysoko. Zanim zdążyła się połapać, co się z nią dzieje, znalazła się w wodzie i zaczęła walczyć o swobodę ruchów.
– Santi! – krzyknęła, na sekundę wychylając głowę z wody. – Ty draniu!
Parsknęła śmiechem, wyrwała się z jego uścisku i wepchnęła go pod wodę. Ku jej zachwytowi Santi otoczył jej talię ramionami i pociągnął za sobą. Szamotali się jak dwójka szczeniaków, lecz wreszcie musieli wychynąć z wody i zaczerpnąć powietrza. Sofia żałowała, że walka na niby trwała tak krótko, ale bez słowa skargi wdrapała się z Santim na brzeg.
– Dzięki za kąpiel – wydyszała. – Już myślałam, że się tu usmażę…
– Mnie też wydawało się, że wyglądasz jak kiełbaska na ruszcie – odparł. – Zrobiłem ci uprzejmość, nie uważasz?
– Ładna mi przysługa!
– I jak, Chofi, nie wyjedziesz na boisko dziś po południu? – zagadnął kpiąco. – Muszę przyznać, że nieźle podkręciłaś swoich braci…
– Wcale tego nie żałuję.
– Daj spokój, Chofi! Nie sądziłaś chyba, że Paco pozwoli ci na taki wybryk?
– Jeśli musisz wiedzieć, to… To naprawdę miałam nadzieję, że uda mi się przekonać tatę…
Santi prychnął z rozbawieniem i ledwo widoczne linie wokół jego oczu i ust pogłębiły się w charakterystyczny dla niego sposób. Jest taki przystojny, kiedy się uśmiecha, pomyślała Sofia.
– Jeżeli ktoś potrafi do czegoś takiego przekonać starego Paca, to na pewno właśnie ty. Co przeszkodziło ci osiągnąć cel, Chofi?
– Przeliteruję ci, dobrze? M-A-M-A.
– Och, rozumiem. Wobec tego sytuacja jest beznadziejna, tak?
– Tak.
Santi usiadł na rozgrzanych kamieniach na brzegu basenu. Jego pierś i ramiona były pokryte miękkimi, jasnymi włosami, które bardzo fascynowały Sofię.
– Chofi, musisz udowodnić ojcu, że umiesz grać równie dobrze jak Agustin – powiedział, odgarniając mokre włosy z czoła.
– Doskonale wiesz, że umiem grać nie gorzej od niego, a nawet lepiej. Jose także o tym wie – możesz go zapytać.