Szkatułka z motylem - Santa Montefiore - ebook + książka

Szkatułka z motylem ebook

Santa Montefiore

4,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Powieść autorki światowych bestsellerów Santy Montefiore.

Nowa, piękna, kolekcjonerska edycja.

Federica ubóstwia swojego ojca, znanego chilijskiego podróżnika i pisarza. Na jego rzadkie wizyty wyczekuje w domu u wybrzeża Chile. Z jednej ze swoich wypraw ojciec przywozi córce szkatułkę: z zewnątrz niepozorną, w środku skrywającą cudownego motyla ze świetlistych kamieni. Szkatułka powstała dla inkaskiej księżniczki, której ukochany chciał powiedzieć, że prawdziwe piękno tkwi wewnątrz nas.

Uszczęśliwiona Federica nie podejrzewa, że już wkrótce szkatułka będzie jedynym wspomnieniem po ojcu. Rodzice się rozstają – matka, udręczona samotnością, a w końcu także zdradą męża, przeprowadza się z dziećmi do rodzinnej Anglii.

Upłynie wiele burzliwych lat. Zraniona milczeniem ojca Federica przeżyje małżeństwo z rozsądku i zatraci własną tożsamość, zanim zrozumie przesłanie szkatułki i dostrzeże miłość na swojej drodze.

Świetnie napisana i przesiąknięta głębokimi uczuciami powieść. „Szkatułka z motylem” to wspaniała historia o miłości, potrzebie posiadania i wewnętrznej przemianie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 783

Oceny
4,5 (156 ocen)
96
42
12
6
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Kala7

Nie oderwiesz się od lektury

polecam
00
AnnaMalicka

Nie oderwiesz się od lektury

Pietnapowiesc
00
DorotaMagdalena
(edytowany)

Z braku laku…

Lekkie i łatwe, mocno naiwne, jak setki podobnych.
00
hadas2

Nie oderwiesz się od lektury

Książkę czyta się jednym tchem, wzruszająca i wciągająca powieść o miłości.
00
Re7-Bobie

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna książka, polecam.
00

Popularność




Część I

Roz­dział pierw­szy

Viña del Mar, Chile, lato 1982 roku

Fede­rica otwo­rzyła oczy i ujrzała odmie­niony świat. Było gorąco, ale nie duszno, ponie­waż mor­ska bryza nio­sła chłodny powiew znad fal zim­nego Pacy­fiku. Pokój Fede­riki powoli budził się do życia w bla­dym poran­nym świe­tle, które wle­wało się do środka przez szparę mię­dzy zasło­nami, rzu­ca­jąc jasne, łagodne pasma na pod­łogę i ściany, poże­ra­jąc resztki nocy i wydo­by­wa­jąc z pół­mroku rów­niutki sze­reg pogrą­żo­nych we śnie lalek. Z końca ulicy dobie­gało nie­usta­jące szcze­ka­nie psa señory Baraca, który z tru­dem wydo­by­wał głos z gar­dła, ponie­waż zupeł­nie ochrypł, ale szcze­kał dalej, jak zwy­kle. Pew­nego dnia cał­kiem straci głos, pomy­ślała Fede­rica. Nie byłoby to takie złe – sąsie­dzi mogliby się wresz­cie spo­koj­nie wyspać. Kie­dyś w dro­dze do szkoły Fede­rica pró­bo­wała dać nie­szczę­snemu stwo­rze­niu cia­steczko, lecz matka powie­działa, że na pewno pies jest chory i zaro­ba­czony.

– Naj­le­piej w ogóle go nie doty­kaj – pora­dziła, cią­gnąc sze­ścio­let­nią córkę za rękę. – Nie wia­domo, gdzie łaził.

Sęk w tym, że pies señory Baraca ni­gdy ni­gdzie nie łaził… Fede­rica ode­tchnęła słod­kim zapa­chem drzew poma­rań­czo­wych, napły­wa­ją­cym do pokoju. Miała wra­że­nie, że pra­wie czuje smak owo­ców, ciężko zwi­sa­ją­cych z gałą­zek niczym gwiazd­kowe pre­zenty. Jed­nym wierz­gnię­ciem zrzu­ciła z sie­bie przy­kry­cie i uklę­kła na brzegu łóżka, wyglą­da­jąc na świat cał­kiem inny niż ten, nad któ­rym poprzed­niego wie­czoru zapa­dały ciem­no­ści. Widok wscho­dzą­cego słońca prze­szył jej chu­dziut­kie ciało cudow­nym dresz­czem i przy­wo­łał sze­roki uśmiech na bladą buzię. Dzi­siaj ojciec wraca do domu po wie­lo­mie­sięcz­nej podróży…

Ramon Cam­pione był praw­dzi­wym olbrzy­mem. I nie cho­dzi tu tylko o budowę ciała, cho­ciaż przy wzro­ście ponad metr osiem­dzie­siąt był wysoki jak na Chi­lij­czyka i jak na Wło­cha, bo wła­śnie z Włoch wywo­dziła się jego rodzina, lecz o gigan­tyczną wyobraź­nię, która przy­po­mi­nała galak­tykę, bo nie miała gra­nic i była pełna nie­spo­dzia­nek. Ramon wciąż odby­wał wędrówki do naj­bar­dziej odle­głych zakąt­ków świata, gdzie czer­pał inspi­ra­cje ze wszyst­kiego co inne i piękne. Podró­żo­wał, pisał i znowu podró­żo­wał. Rodzina pra­wie go nie znała, gdyż Ramon ni­gdy nie prze­by­wał z bli­skimi wystar­cza­jąco długo, by zdo­łali odkryć, jaki czło­wiek kryje się za wspa­nia­łymi tek­stami i cudow­nymi, magicz­nymi foto­gra­fiami jego autor­stwa. W oczach córki Ramon był potęż­niej­szy od Boga. Fede­rica powie­działa kie­dyś ojcu Ama­deo, że Jezus to po pro­stu nikt w porów­na­niu z jej tatą, który potrafi robić znacz­nie wię­cej, niż tylko zamie­niać wodę w wino.

– Tatuś umie latać – oświad­czyła z dumą.

Matka Fede­riki rzu­ciła księ­dzu prze­pra­sza­jący uśmiech, prze­wró­ciła oczami i wyja­śniła cicho, że Ramon nie­dawno wypró­bo­wy­wał w Szwaj­ca­rii nowy rodzaj sprzętu, coś w rodzaju lotni z nar­tami. Ojciec Ama­deo ze zro­zu­mie­niem poki­wał głową, lecz jed­no­cze­śnie mocno się zanie­po­koił. Mar­twił się, że biedne dziecko będzie cier­piało, jeśli pew­nego dnia Ramon spad­nie ze wznie­sio­nego przez Fede­ricę pie­de­stału, bo prze­cież było to nie­unik­nione. Fede­rica powinna obda­rzyć takim zaufa­niem Boga, nie czło­wieka, pomy­ślał z poboż­nym wes­tchnie­niem.

Fede­rica chęt­nie by już wstała, ale było jesz­cze wcze­śnie. Niebo wyglą­dało jak blada, wielka i świe­tli­sta laguna, ciszę świtu zakłó­cał jedy­nie świer­got pta­ków i natrętne szcze­ka­nie psa señory Baraca. Ze swo­jego pokoju widziała ocean, który roz­my­wał się w sza­rej mgle na hory­zon­cie, zupeł­nie jakby niebo pochła­niało morze. Matka czę­sto zabie­rała ich na plażę Caleta Abarca, ponie­waż nie mieli wła­snego basenu, lecz zwy­kle woda była zbyt zimna, aby się w niej kąpać. Cza­sami jeź­dzili do małej nad­mor­skiej wio­ski Cacha­gua, odle­głej o godzinę jazdy samo­cho­dem, do dziad­ków, któ­rzy mieli tam śliczny letni dom, oto­czony wyso­kimi pal­mami i aka­cjami. Fede­rica uwiel­biała morze. Ojciec powie­dział kie­dyś, że jej miłość do morza jest zupeł­nie natu­ralna, bo uro­dziła się pod zna­kiem Raka. Fede­rice nie bar­dzo spodo­bało się to wyja­śnie­nie, nie lubiła bowiem raków, kra­bów i innych podob­nych stwo­rzeń.

Dopiero po dłuż­szym cza­sie usły­szała kroki na scho­dach, a póź­niej wysoki głos swo­jego młod­szego brata Enri­que, zwa­nego Halem na cześć księ­cia Hen­ryka z Wil­liama Szek­spira. Natu­ral­nie przy­do­mek był pomy­słem Ramona – jego żona, matka Fede­riki i Hala, była Angielką, lecz nie inte­re­so­wała się ani lite­ra­turą, ani histo­rią. Helena inte­re­so­wała się głów­nie sobą.

– Już się ubra­łaś, kocha­nie? – zdzi­wiła się, gdy Fede­rica prze­bie­gła przez kory­tarz i wpa­dła do pokoju Hala, z któ­rego Helena wła­śnie usi­ło­wała ścią­gnąć piżamę.

– Tata dzi­siaj wraca! – zawo­łała Fede­rica, pod­ska­ku­jąc z pod­nie­ce­nia.

– Tak, wraca – odparła Helena i wzięła głę­boki oddech, aby ukryć żal, jaki czuła do wiecz­nie nie­obec­nego męża. – Stój spo­koj­nie, Hal. Nie mogę wło­żyć ci buci­ków, kiedy tak wierz­gasz!

– Przy­je­dzie przed lun­chem? – zapy­tała Fede­rica.

Szybko roz­su­nęła zasłony, pozwa­la­jąc, by cie­płe słońce zalało ciemny pokój poran­nym bla­skiem.

– Powi­nien zja­wić się przed połu­dniem – odpo­wie­działa cier­pli­wie Helena. – Samo­lot ląduje o dzie­sią­tej – dodała, prze­cze­su­jąc czarne włosy Hala miękką szczotką.

Chło­piec bun­tow­ni­czo potrzą­snął głową, zapisz­czał, zesko­czył z łóżka i wybiegł na kory­tarz.

– Wło­ży­łam naj­lep­szą sukienkę, spe­cjal­nie dla niego – oznaj­miła Fede­rica, lek­kim kro­kiem scho­dząc za matką po scho­dach.

– Wła­śnie widzę.

– Pomogę Lidii przy­go­to­wać lunch. Robimy ulu­bione danie tatu­sia, wiesz, mamo?

– To zna­czy?

– Pastel de choclo, a na deser pyszne cia­sto, meren­gon de lúcuma. – Fede­rica strzą­snęła z ramion dłu­gie jasne włosy, które ciężką falą opa­dły na jej wąskie plecy.

Dziew­czynka nosiła opa­skę nad czo­łem i ta fry­zura, przy jej dość niskim wzro­ście i drob­nej budo­wie, spra­wiała, że nie wyglą­dała na sześć lat.

– Tata wraca dziś do domu – obwie­ściła Fede­rica Halowi, poma­ga­jąc matce nakryć do stołu.

– I przy­wie­zie mi jakiś pre­zent? – Hal miał dopiero cztery lata i pamię­tał ojca głów­nie jako dostawcę licz­nych poda­run­ków.

– Oczy­wi­ście, skar­bie. – Helena posta­wiła przed syn­kiem fili­żankę zim­nego mleka. – Tatuś zawsze przy­wozi ci pre­zenty, prawda? Zresztą nie­długo będzie Gwiazdka i dosta­niesz całe mnó­stwo nowych zaba­wek.

Fede­rica czuj­nie pro­wa­dziła rączkę Hala, który zanu­rzył łyżeczkę w puszce z roz­pusz­czalną cze­ko­ladą i prze­niósł cały ładu­nek do swo­jej fili­żanki, a potem wil­gotną ście­reczką starła z obrusa dro­biny ciem­no­brą­zo­wego pyłu.

– Fede, roga­liki są ją gotowe – powie­działa Helena, zapa­la­jąc papie­rosa. – Czuję, że zaczy­nają się przy­pa­lać.

Nie­spo­koj­nie zer­k­nęła na wiszący na ścia­nie zegar i przy­gry­zła dolną wargę. Wie­działa, że powinna poje­chać z dziećmi na lot­ni­sko, bo prze­cież tak zro­bi­łaby każda dobra matka, nie była jed­nak w sta­nie sta­wić czoła temu wyzwa­niu. Nie wytrzy­ma­łaby dłu­giej jazdy z lot­ni­ska w San­tiago na wybrzeże i koniecz­no­ści pro­wa­dze­nia lek­kiej roz­mowy, jakby wszystko było w naj­lep­szym porządku. Nie, znacz­nie lepiej będzie zacze­kać na Ramona w domu, dużym domu, w któ­rym było dość miej­sca, aby nie musieli cią­gle na sie­bie patrzeć. Co za idio­tyczna sytu­acja, pomy­ślała z gory­czą. Oboje już dawno zagu­bili się w ogrom­nych prze­strze­niach, któ­rymi sta­rali się oddzie­lić od sie­bie. Zagu­bili się w odle­głych kra­jach, wśród fik­cyj­nych postaci, które dla Ramona były znacz­nie waż­niej­sze niż praw­dziwi, potrze­bu­jący jego obec­no­ści i bli­sko­ści ludzie… W każ­dym razie tak jej się wyda­wało. A prze­cież sta­rała się, naprawdę się sta­rała… Teraz była pusta w środku i zmę­czona świa­do­mo­ścią, że mąż stale ją zanie­dbuje.

Fede­rica posma­ro­wała roga­lik masłem i pocią­gnęła łyk zim­nej cze­ko­lady. Roz­ma­wiała z bra­tem wyso­kim, pod­nie­co­nym gło­sem, który draż­nił nerwy matki. Helena stała przy oknie, dmu­cha­jąc dymem w szybę. Kie­dyś byli w sobie zako­chani, ale cóż, nawet nie­na­wiść jest wyra­zem miło­ści, cho­ciaż ma zupeł­nie inne obli­cze… Już dawno prze­stała nie­na­wi­dzić męża i może byłby to wystar­cza­jący powód, aby z nim zostać, lecz teraz czuła obo­jęt­ność i była tym prze­ra­żona. Na obo­jęt­no­ści nic nie wyro­śnie, nic. Obo­jęt­ność jest bez­płodna i mar­twa jak twarz księ­życa.

Helena zamiesz­kała w Chile i usi­ło­wała zapu­ścić tam korze­nie, ponie­waż podob­nie jak póź­niej Fede­rica, uwie­rzyła, że Ramon jest Bogiem. Nie ule­gało wąt­pli­wo­ści, że był naj­bar­dziej fascy­nu­ją­cym i przy­stoj­nym męż­czy­zną, jaki kie­dy­kol­wiek poja­wił się w Polperro. Potem przy­słał Hele­nie egzem­plarz „Natio­nal Geo­gra­phic” ze swoim arty­ku­łem oraz zdję­ciami sta­rych jaskiń prze­myt­ni­ków i roz­sy­pu­ją­cych się zam­ków, które mu poka­zała. Pozor­nie były to zwy­czajne foto­gra­fie, a jed­nak prze­ni­kało je świa­tło jakby spoza tego świata. W zdję­ciach Ramona kryło się coś tajem­ni­czego i mistycz­nego, coś, czego nie potra­fiła nazwać. Każde napi­sane przez niego słowo trwało w jej pamięci długo po zakoń­cze­niu lek­tury. Teraz wie­działa, że ta magia była miło­ścią, miło­ścią, która nie opusz­czała ich przez pierw­sze sześć lat, prze­mie­nia­jąc nawet naj­bar­dziej przy­ziemne zaję­cia, na przy­kład napeł­nia­nie baku samo­chodu ben­zyną, w cza­ro­dziej­skie prze­ży­cia. Kiedy się kochali, działo się to w innym wymia­rze, i mocno wie­rzyła, że tylko Ramon posiada moc two­rze­nia wokół nich odmien­nej rze­czy­wi­sto­ści. Dopiero gdy magia zni­kła, pojęła, że połą­cze­nie zostało po pro­stu zerwane, jak linia pod napię­ciem, które wytwa­rzali oboje, nie tylko jedno z nich. Połącz­nie prze­stało ist­nieć, ponie­waż jedna strona poczuła roz­cza­ro­wa­nie, i już ni­gdy nie udało się go nawią­zać. Ten szcze­gólny rodzaj magii pło­nie wyso­kim, potęż­nym pło­mie­niem, lecz szybko gaśnie. Począt­kowo wszę­dzie podró­żo­wali razem. Odwie­dzali naj­dal­sze zakątki Chin, pusty­nie Egiptu i jeziora Szwe­cji. Kiedy Helena zaszła w ciążę z Fede­ricą, wró­cili do Chile. Magia na­dal im towa­rzy­szyła, a ona była zachwy­cona bia­łymi pia­skami plaż i rusty­kalną pro­stotą. Teraz magii już nie było i Helena czuła się pusta w środku, wypa­lona, ponie­waż prze­peł­nia­jąca ją kie­dyś miłość powoli ode­szła. Ona także powinna odejść, nie chciała dłu­żej tu miesz­kać, zresztą po co… Tęsk­niła za wil­got­nymi, zie­lo­nymi wzgó­rzami swo­jego dzie­ciń­stwa i wcze­snej mło­do­ści. Drżącą dło­nią zapa­liła następ­nego papie­rosa i znowu ner­wowo spoj­rzała na zegar.

Fede­rica sprząt­nęła po śnia­da­niu, pod­śpie­wu­jąc i tań­cząc po kuchni. Hal bawił się pocią­giem w swoim pokoju, Helena na­dal tkwiła przy oknie.

– Mamo! – krzyk­nął Hal. – Pociąg mi się zepsuł! Nie chce jeź­dzić!

Helena wsu­nęła do kie­szeni paczkę papie­ro­sów i wyszła, zosta­wia­jąc upo­rząd­ko­wa­nie kuchni Fede­rice. Dziew­czynka sta­ran­nie wytarła stół, zmyła tale­rze, fili­żanki i naczy­nia, wło­żyła far­tu­szek i posta­no­wiła zacze­kać na Lidię.

Kiedy Lidia otwo­rzyła furtkę, od razu zoba­czyła przy­ci­śniętą do szyby drobną twa­rzyczkę Fede­riki, roz­świe­tloną sze­ro­kim uśmie­chem.

– Hola, señorita! – zawo­łała zdy­szana, wcho­dząc do holu. – Wcze­śnie dziś wsta­łaś.

– Sprząt­nę­łam już nawet po śnia­da­niu – odpo­wie­działa Fede­rica po hisz­pań­sku.

Helena dosko­nale znała ten język, ale w domu wszy­scy, nawet Ramon, zawsze roz­ma­wiali po angiel­sku.

– Dobre z cie­bie dziecko… – wysa­pała Lidia, wcho­dząc do kuchni. – Ach, praw­dziwy anio­łek… Wszystko przy­go­to­wa­łaś!

Lidia poto­czyła ciem­nymi oczami po kuchni i uśmiech­nęła się na widok sta­ran­nie usta­wio­nych na bla­cie misek, mise­czek i łyżek.

– Chcia­łam, żeby na przy­jazd taty wszystko wypa­dło wspa­niale – wyznała Fede­rica, któ­rej policzki pło­nęły z eks­cy­ta­cji.

Z tru­dem zacho­wy­wała cier­pli­wość i usi­ło­wała pil­no­wać się, aby nie pod­ska­ki­wać, tylko nor­mal­nie cho­dzić. Było to trudne, bo kiedy pod­ska­ki­wała, uczu­cie łasko­ta­nia w brzu­chu zni­kało, cho­ciaż oczy­wi­ście tylko na moment. Lidia prze­brała się w różowy kom­bi­ne­zon i umyła spuch­nięte brą­zowe ręce. Potem zapro­po­no­wała, by Fede­rica zro­biła to samo.

– Zanim zabie­rzesz się do goto­wa­nia, trzeba zawsze umyć ręce – rze­kła. – Nie wia­domo prze­cież, czego wcze­śniej doty­ka­łaś, prawda?

– To tak jak z psem señory Baraca! – Fede­rica zachi­cho­tała.

– Pobre­cito, bie­dac­two – wes­tchnęła Lidia, prze­chy­la­jąc głowę i uśmie­cha­jąc się współ­czu­jąco. – To zwie­rzę cały boży dzień jest uwią­zane w małym ogródku, więc nic dziw­nego, że szczeka od świtu do zmierz­chu.

– Señora Baraca w ogóle go nie wypro­wa­dza? – zdzi­wiła się dziew­czynka, opłu­ku­jąc dło­nie pod kra­nem.

– Cza­sami go wypro­wa­dza, ale jest już stara. A my, sta­rzy ludzie, nie mamy zbyt wiele ener­gii…

– Wcale nie jesteś stara, Lidio!

– Nie jest stara, tylko tłu­sta – powie­działa po angiel­sku Helena, która wła­śnie weszła do kuchni z loko­mo­tywą Hala w ręku. – Lidia mia­łaby dużo wię­cej ener­gii i siły, gdyby tyle nie jadła. Przez cały dzień dźwiga wszę­dzie to cięż­kie ciało, wyobra­żasz sobie? Nic dziw­nego, że sapie i co chwilę dostaje zadyszki.

– Buenos días, señora – przy­wi­tała Helenę Lidia, która nie rozu­miała ani słowa po angiel­sku.

– Dzień dobry, Lidio – odparła Helena po hisz­pań­sku. – Potrzebny mi nóż, żeby napra­wić ten prze­klęty pociąg.

Nie zdo­była się nawet na naj­mniej­szy uśmiech. Była zbyt nie­spo­kojna i zde­ner­wo­wana, aby myśleć o kim­kol­wiek poza sobą.

– Pro­szę się nie mar­twić, don Ramon wkrótce będzie w domu i naprawi zabawkę – zauwa­żyła pogod­nie Lidia. – To zaję­cie dla męż­czy­zny.

– Ser­deczne dzięki, Lidio, to bar­dzo pomocna uwaga, doprawdy – zezło­ściła się Helena. – Podaj mi nóż, Fede.

Fede­rica speł­niła pole­ce­nie i w mil­cze­niu patrzyła, jak matka wycho­dzi z kuchni.

– Och, w domu jest znacz­nie przy­jem­niej, kiedy przy­jeż­dża twój tata! – oświad­czyła Lidia, chwy­ta­jąc dziew­czynkę w obję­cia. – Założę się, że w nocy w ogóle nie mogłaś zasnąć!

– Nie mogłam, to prawda – przy­tak­nęła Fede­rica i spoj­rzała na zegar. – Nie­długo tu będzie…

Lidia zauwa­żyła, że małe ręce dziecka dygocą. Fede­rica kro­iła masło, w sku­pie­niu marsz­cząc brwi.

– Uwa­żaj, żeby się nie ska­le­czyć – łagod­nie powie­działa Lidia. – Nie chcesz chyba, żeby tatuś po powro­cie zastał córeczkę z sied­mioma pal­cami, co?

Lidia roze­śmiała się gło­śno, sap­nęła i zaka­słała.

Helena, która zwy­kle świet­nie radziła sobie z napra­wia­niem róż­nych przed­mio­tów, zepsuła loko­mo­tywę do końca. Hal zalał się łzami. Matka przy­tu­liła go i zdo­łała pocie­szyć, obie­cu­jąc, że kupi mu nową loko­mo­tywę, więk­szą i ład­niej­szą.

– Ta i tak była już stara i znisz­czona – powie­działa. – Po co komu taka loko­mo­tywa? Pociąg wygląda bez niej dużo lepiej.

Nagle przy­szło jej do głowy, że ona też chcia­łaby być pocią­giem bez loko­mo­tywy. Zapa­liła następ­nego papie­rosa. Przez sze­roko otwarte drzwi do ogrodu pły­nęło powie­trze pach­nące morzem, poma­rań­czami i ozo­nem. Jest za gorąco, żeby sie­dzieć w domu, pomy­ślała z iry­ta­cją, powin­ni­śmy poje­chać na plażę. Otarła spo­cone czoło i spoj­rzała na zega­rek. Gar­dło miała ści­śnięte ze zde­ner­wo­wa­nia. Samo­lot Ramona wła­śnie wylą­do­wał.

Fede­rica i Lidia krę­ciły się po kuchni jak dwie psz­czoły nad kwia­tem pach­ną­cym nek­ta­rem. Fede­rica uwiel­biała uczest­ni­czyć we wszel­kich domo­wych zaję­ciach i z ogrom­nym entu­zja­zmem speł­niała pole­ce­nia Lidii. Czuła się doro­sła, bo Lidia wła­śnie tak ją trak­to­wała. Gawę­dziły o nęka­ją­cych Lidię bólach krę­go­słupa oraz kolce, a także o kurzaj­kach, które poja­wiły się na sto­pach jej męża.

– Boję się opie­rać nogi tam, gdzie on – powie­działa Lidia. – Dla­tego cią­gle noszę skar­petki, nie zdej­muję ich nawet pod prysz­ni­cem.

– Ja też bym tak robiła – przy­tak­nęła Fede­rica, nie do końca pewna, co to są kurzajki.

– Jesteś roz­sądna tak jak ja. – Lidia uśmiech­nęła się do chu­dego dziecka, jej zda­niem zde­cy­do­wa­nie za poważ­nego jak na sześć, no, pra­wie sie­dem lat.

Uwa­żała, że winę za zbyt­nią doj­rza­łość Fede­riki ponosi Helena. Matka po pro­stu zasy­pała małą obo­wiąz­kami. W rezul­ta­cie Fede­rica potra­fiła zająć się domem, i to cał­kiem nie­źle, zupeł­nie bez pomocy.

Kiedy Helena znowu zaj­rzała do kuchni, aro­mat pastel de choclo uświa­do­mił jej, że jest potwor­nie głodna. Fede­rica wycie­rała wła­śnie naczy­nia, a Lidia koń­czyła zmy­wać. Hele­nie udało się chwy­cić miseczkę z reszt­kami kremu, zanim pulchne dło­nie kucharki zanu­rzyły ją w pie­ni­stej wodzie. Nabrała na palec odro­binę śmie­tany, spró­bo­wała i łako­mie obli­zała wargi.

– Pyszne, kocha­nie – powie­działa ze szcze­rym podzi­wem. Uśmiech­nęła się do córeczki i pogła­skała jej lśniące, jasne włosy. – Świetna z cie­bie kucharka, naprawdę.

Fede­rica odpo­wie­działa uśmie­chem. Dosko­nale znała zmienną naturę matki. Helena w jed­nej chwili była ziry­to­wana i roz­draż­niona, a zaraz potem łagodna i miła. Sta­no­wiła cał­ko­wite prze­ci­wień­stwo Ramona, który zawsze był pogodny i bez­tro­ski. Pochwała matki jak zwy­kle bar­dzo ucie­szyła dziew­czynkę. Wypro­sto­wała się dum­nie i o mało nie pękła z rado­ści.

– Jest nie tylko świetną kucharką, ale i dosko­nałą gospo­sią, señora – ode­zwała się cie­pło Lidia. Duże czarne zna­mię na jej pod­bródku zady­go­tało pod wpły­wem sze­ro­kiego uśmie­chu. – Posprzą­tała po śnia­da­niu, cał­kiem sama – dorzu­ciła lekko kar­cą­cym tonem, ponie­waż nie podo­bało jej się, że señora Helena zrzuca wszystko na barki dziecka.

– Wiem. – Helena poki­wała głową. – Nie mam poję­cia, co bym bez niej zro­biła…

Słowa były jak naj­bar­dziej na miej­scu, lecz w gło­sie Heleny brzmiała obo­jęt­ność. Strzą­snęła popiół z papie­rosa do popiel­niczki i opu­ściła kuch­nię. Poszła na górę. Czuła się zmę­czona, serce cią­żyło jej tak bar­dzo, że nawet wygodne schody wyda­wały się zbyt trudne do poko­na­nia. Szła chłod­nym bia­łym kory­ta­rzem, lekko sta­wia­jąc stopy na drew­nia­nych deskach. W donicz­kach sto­ją­cych na pięk­nych pod­staw­kach kwi­tły jasne stor­czyki. Nie­które kwiaty nale­ża­łoby obe­rwać i wyrzu­cić, ale Hele­nie nie chciało się tym zająć. W sypialni zasłony z bia­łego lnu falo­wały na wie­trze, jakby same pró­bo­wały roz­su­nąć się na boki i wpu­ścić słońce do wnę­trza. Helena szarp­nęła nimi z roz­draż­nie­niem i spoj­rzała na morze. Roz­cią­gało się przed nią, świe­tli­ste i drżące, zapra­szało, żeby popły­nęła gdzieś daleko, jak naj­da­lej stąd. Hory­zont obie­cy­wał wol­ność i nowe życie.

– Pomóc ci sprząt­nąć pokój, mamo? – zapy­tała cicho Fede­rica. Helena odwró­ciła się i spoj­rzała w małą, poważną buzię córki. – Chcia­ła­byś zro­bić tu porzą­dek na przy­jazd taty, tak? – Pod­nio­sła popiel­niczkę i zga­siła w niej papie­rosa.

– No, tak… – odparła Fede­rica nie­śmiało. – Przy­nio­słam tro­chę kwia­tów i…

Serce Heleny bole­śnie ści­snęło się ze współ­czu­cia. Rozu­miała, że córeczka kocha ojca mimo jego dłu­gich, powta­rza­ją­cych się wyjaz­dów. Fede­rica kochała Ramona, cho­ciaż mogła go nie­na­wi­dzić. Obda­rzyła go bez­wa­run­kową miło­ścią. Im czę­ściej wyjeż­dżał, tym rado­śniej go witała, bie­gnąc pro­sto w jego ramiona jak wdzięczna kochanka. Helena miała ochotę powie­dzieć Fede­rice prawdę i znisz­czyć jej ilu­zje, pra­gnęła tego z czy­stej zło­śli­wo­ści, ponie­waż w głębi serca żało­wała, że nie podziela wyobra­żeń córeczki. Zawsze uwa­żała, że świat dzieci jest cudo­wa­nie pro­sty i zazdro­ściła Fede­rice jej uczu­cia.

– W porządku, Fede – rze­kła z napię­ciem. – Sprząt­nij, tacie na pewno bar­dzo spodo­bają się te kwiaty. Nie będę ci prze­szka­dzać…

Weszła do łazienki i zamknęła za sobą drzwi. Fede­rica usły­szała, jak matka włą­cza prysz­nic i stru­mień wody ude­rza o meta­lowe ścianki wanny. Wes­tchnęła cicho. Posłała łóżko, wkła­da­jąc pod poduszkę i narzutę świeżą lawendę, dokład­nie tak, jak nauczyła ją bab­cia, i posta­wiła wazo­nik z kwiat­kami na sto­liku noc­nym po stro­nie ojca. Potem poskła­dała rze­czy matki i zanio­sła je do sta­rej dębo­wej szafy, wcze­śniej jed­nak pie­czo­ło­wi­cie uło­żyła na pół­kach nie­dbale poroz­rzu­cane czę­ści ubra­nia, aż w końcu wnę­trze przy­wo­dziło na myśl dobrze zor­ga­ni­zo­wany sklep. Otwo­rzyła na oścież okna, żeby zapa­chy ogrodu i morza wygo­niły z pokoju brudny papie­ro­sowy dym. Wresz­cie usia­dła przy toa­letce i się­gnęła po foto­gra­fię ojca, który uśmie­chał się do niej tro­chę łobu­zer­sko zza szkła ozdob­nej srebr­nej ramki. Ramon był bar­dzo przy­stojny – miał błysz­czące czarne włosy, oliw­kową skórę, lśniące orze­chowe oczy o szcze­rym, inte­li­gent­nym spoj­rze­niu i duże usta, zdra­dza­jące poczu­cie humoru i natu­ralny urok. Fede­rica prze­su­nęła kciu­kiem po szkle i uchwy­ciła w nim odbi­cie zamy­ślo­nej buzi. W obra­zie swo­jej twa­rzy widziała tylko matkę, jej bar­dzo jasne włosy, jasno­nie­bie­skie oczy, jasno­ró­żowe wargi, jasną skórę… Bar­dzo żało­wała, że nie odzie­dzi­czyła ciem­nej, wło­skiej urody ojca… Szkoda, że wziął ją po nim tylko Hal, który na pewno będzie rów­nie przy­stojny. Wszyst­kie dziew­czynki w jej kla­sie były ciemne, tak jak Hal. Kiedy matka zabie­rała ją do Val­pa­ra­iso, ludzie gapili się na nią z zacie­ka­wie­niem, a señora Esco­bar, wła­ści­cielka baru kanap­ko­wego za rogiem, nazy­wała ją La Ange­lita (Anio­łek) i za żadne skarby świata nie chciała uwie­rzyć, że ludzka istota może mieć tak jasne włosy. Naj­lep­sza przy­ja­ciółka Heleny, Lola Migu­enes, posta­no­wiła utle­nić swoje czarne jak noc włosy, ale w poło­wie eks­pe­ry­mentu zabra­kło jej odwagi i teraz cho­dziła z lokami koloru rdza­wej dachówki, co zda­niem Fede­riki wyglą­dało wyjąt­kowo paskud­nie. Helena nie dbała o swój wygląd tak jak Chi­lijki, które zawsze miały sta­ranny mani­kiur, błysz­czący lakier na dłu­gich paznok­ciach, per­fek­cyj­nie nało­żoną szminkę i ele­ganc­kie stroje. Helena krzą­tała się po domu z wło­sami byle jak upię­tymi na czubku głowy i z papie­ro­sem zwi­sa­ją­cym z kącika ust. Fede­rica uwa­żała, że matka umie być śliczna, kiedy się postara. Sądząc po sta­rych foto­gra­fiach, kie­dyś musiała być bar­dzo piękna, lecz ostat­nio zupeł­nie się zanie­dbała. Fede­rica nie tra­ciła jed­nak nadziei, że matka zmo­bi­li­zuje się teraz ze względu na powrót ojca.

Helena wyszła z łazienki, spo­wita obło­kiem pary. Jej twarz była zaró­żo­wiona, oczy lśniły. Fede­rica wycią­gnęła się na narzu­cie z bia­łego ada­maszku i patrzyła, jak matka przy­go­to­wuje się na powrót męża. Helena czuła zapach lawendy i doj­rza­łych poma­rań­czy, i posta­no­wiła, że na razie nie zapali następ­nego papie­rosa, żeby nie zepsuć wypra­co­wa­nego przez Fede­ricę efektu. Miała wyrzuty sumie­nia. Fede­rica była tak pod­nie­cona jak koń w bramce star­to­wej tuż przed wyści­giem, gdy tym­cza­sem ona ocze­ki­wała przy­jazdu Ramona z nie­po­ko­jem, nie­chę­cią i skry­waną świa­do­mo­ścią, że jest tylko kwe­stią czasu, kiedy zmo­bi­li­zuje się i odej­dzie od niego. Nakła­da­jąc maki­jaż, obser­wo­wała w lustrze Fede­ricę, która wcale nie podej­rze­wała, że na parę chwil stała się obiek­tem zain­te­re­so­wa­nia matki. Dziew­czynka wpa­try­wała się w okno, jakby sądziła, że ojciec przy­bę­dzie stat­kiem, nie samo­cho­dem. Miała dzie­cinny, miękki pro­fil, lecz wyraz twa­rzy doro­słej kobiety. Pełne napię­cia ocze­ki­wa­nie, co pod­kre­ślała pio­nowa zmarszczka mię­dzy brwiami i drżące wargi, świad­czyło o świa­do­mo­ści cał­ko­wi­cie nie­przy­sta­ją­cej do jej wieku. Fede­rica uwiel­biała ojca, kochała go miło­ścią wier­nego psa, nato­miast Hal kochał matkę, która w głębi duszy uwa­żała, że dużo bar­dziej zasłu­guje na to uczu­cie.

Kiedy Helena była już gotowa, deli­kat­nie uma­lo­wana i ubrana w obci­słe białe spodnie i baweł­nianą koszulkę, z jesz­cze wil­got­nymi wło­sami sple­cio­nymi w wężowy war­kocz, usia­dła na łóżku obok córki i pogła­skała jej poli­czek.

– Ślicz­nie wyglą­dasz, kocha­nie – powie­działa i z czu­ło­ścią poca­ło­wała nie­winne czoło dziecka. – Po pro­stu prze­ślicz­nie, możesz mi wie­rzyć.

– Nie­długo tu będzie, prawda? – zapy­tała cicho Fede­rica.

– Tak, lada chwila – odparła, masku­jąc drże­nie głosu ze sku­tecz­no­ścią nabytą w wyniku wie­lo­let­niej prak­tyki.

Pod­nio­sła się i szybko zbie­gła po scho­dach. Nie mogła zapa­lić w sypialni, bo Fede­rica wło­żyła w jej upo­rząd­ko­wa­nie zbyt wiele wysiłku i miło­ści, ale musiała się zacią­gnąć, i to już, natych­miast. W chwili, gdy pode­szwy jej espa­dryli dotknęły kafli posadzki w holu, drzwi wej­ściowe otwo­rzyły się i sta­nął w nich Ramon podobny do wiel­kiego czar­nego wilka. Helena gwał­tow­nie wcią­gnęła powie­trze i poczuła, jak jej żołą­dek kur­czy się bole­śnie. Patrzyli na sie­bie, w mil­cze­niu oce­nia­jąc chłodną obcość, która nie­uchron­nie nara­stała mię­dzy nimi, gdy tylko zna­leźli się w jed­nym pomiesz­cze­niu.

– Fede, tatuś przy­je­chał! – zawo­łała Helena.

Jej twarz nie zmie­niła wyrazu, lecz głos wibro­wał skry­wa­nymi emo­cjami. Ramon ode­rwał ciem­no­brą­zowe oczy od kamien­nych rysów żony i rozej­rzał się w poszu­ki­wa­niu córki. Fede­rica zbie­gała po scho­dach, prze­ska­ku­jąc po dwa stop­nie i pisz­cząc z rado­ści. Prze­mknęła obok matki i sko­czyła pro­sto w obję­cia ojca, obej­mu­jąc cien­kimi ramion­kami zaro­śniętą szyję, przy­wie­ra­jąc policz­kiem do oboj­czyka i wdy­cha­jąc ciężki, korzenny zapach, który wyróż­niał go spo­śród wszyst­kich innych ludzi.

Ramon poca­ło­wał cie­pły poli­czek córki i pod­niósł ją wysoko, śmie­jąc się tak gło­śno, że poczuła wibra­cje, prze­bie­ga­jące przez jej ciało.

– Ach, więc tęsk­ni­łaś za mną! – wykrzyk­nął, okrę­ca­jąc ją dookoła sie­bie.

Fede­rica oto­czyła go nogami w pasie, aby nie spaść na zie­mię.

– Tak, tatu­siu! – Roze­śmiała się.

Ogar­nęła ją fala wiel­kiego szczę­ścia i rado­ści, chciało jej się śmiać i pła­kać jed­no­cze­śnie. Wła­śnie wtedy do holu wbiegł Hal, spoj­rzał na ojca i wybuch­nął pła­czem. Helena pod­bie­gła do synka, w grun­cie rze­czy bar­dzo zado­wo­lona z jego poja­wie­nia się, które nieco roz­ła­do­wało nie­przy­jemną dla niej atmos­ferę, wzięła go na ręce i poca­ło­wała w mokry poli­czek.

– To tata, kocha­nie – rze­kła, bez­sku­tecz­nie usi­łu­jąc nadać gło­sowi rado­sne brzmie­nie. – Tatuś wró­cił do domu…

Hal musiał wyczuć jej roz­terkę, bo znowu zalał się łzami. Ramon posta­wił córkę na ziemi i pod­szedł do syna, szlo­cha­ją­cego w ramio­nach matki.

– To tylko tata, Hal­cito – ode­zwał się.

Uśmiech­nął się sze­ro­kimi, dużymi ustami, lecz strach nie znik­nął z dzie­cię­cej buzi. Hal moc­niej przy­tu­lił się do Heleny i odwró­cił głowę.

– Przy­kro mi, Ramon – powie­działa sucho Helena.

Wyczu­wała roz­cza­ro­wa­nie męża, ale w głębi serca cie­szyła się, że Hal odrzu­cił go w tak jed­no­znaczny spo­sób. Miała ochotę powie­dzieć Ramo­nowi, że nie może ocze­ki­wać miło­ści od swo­ich dzieci, jeżeli nie uczest­ni­czy w ich życiu. W ostat­niej chwili jej wzrok padł na roz­pa­loną miło­ścią i podzi­wem twarz Fede­riki oraz jej pełne ufno­ści oczy, i zro­zu­miała, że nie jest to takie oczy­wi­ste. Tak czy ina­czej, Ramon nie zasłu­gi­wał na miłość córeczki.

– Mam dla cie­bie pre­zent, Hal – oznaj­mił Ramon, się­ga­jąc po torbę i odpi­na­jąc bły­ska­wiczny zamek. – Natu­ral­nie dla cie­bie także, Fede – dodał, gdy dziew­czynka czule poło­żyła rękę na jego ple­cach. – O, pro­szę, to dla cie­bie, Hal… – Ramon zna­lazł wresz­cie obie­cany pre­zent i pod­szedł do synka, który sze­roko otwo­rzył oczy z rado­ści na widok poma­lo­wa­nego na wesołe kolory drew­nia­nego pociągu. – Pomy­śla­łem sobie, że coś takiego na pewno ci się przyda…

Hal natych­miast zapo­mniał o stra­chu i wycią­gnął rączki po zabawkę.

– Zepsu­łam dzi­siaj jego starą loko­mo­tywę – powie­działa Helena, zmu­sza­jąc się do uśmie­chu ze względu na dzieci. – Nie mogłeś dostać nowego pociągu w lep­szym momen­cie, prawda, Hal?

– Dosko­nale, bar­dzo się cie­szę – odparł Ramon. Odwró­cił się i pod­szedł do podróż­nej torby. – Zaraz, zaraz, gdzie jest twój pre­zent, Fede? Przy­wio­złem ci coś naprawdę wyjąt­ko­wego…

Ramon zer­k­nął w pełną rado­snego ocze­ki­wa­nia twarz córki, pogła­dził jej dłoń, która znowu spo­częła na jego ramie­niu. Takie gesty były typowe dla Fede­riki, to dziecko musiało nawią­zać kon­takt fizyczny, aby w pełni odczuć bli­skość dru­giej osoby. Ramon zanu­rzył obie ręce w tor­bie wypeł­nio­nej nie ubra­niami, lecz notat­ni­kami, sprzę­tem foto­gra­ficz­nym i upo­min­kami z dale­kich kra­jów. Wresz­cie jego palce natra­fiły na szorstki papier. Wycią­gnął paku­nek, sta­ra­jąc się nie stuk­nąć nim w meta­lowe czę­ści sta­ty­wów, apa­ra­tów i obiek­ty­wów.

– Pro­szę, kocha­nie. – Uśmiech­nął się, wkła­da­jąc paczuszkę w jej drżące dło­nie.

– Dzię­kuję, tatu­siu! – Fede­rica wes­tchnęła z zachwy­tem i zaczęła roz­pa­ko­wy­wać pre­zent.

Hal pobiegł do dzie­cię­cego pokoju, żeby poba­wić się nowym pocią­giem. Helena zapa­liła papie­rosa i zacią­gnęła się ner­wowo, oparta o poręcz scho­dów.

– Jak się masz? – zapy­tał Ramon, nie zbli­ża­jąc się do żony.

– W porządku, wszystko bez zmian – odparła chłodno.

– To dobrze.

Helena ze znu­że­niem przy­mknęła oczy.

– Musimy poroz­ma­wiać, Ramon.

– Nie teraz.

– To chyba oczy­wi­ste…

– Póź­niej.

Fede­rica roz­wi­nęła papier i odsło­niła pry­mi­tyw­nie wyrzeź­bioną drew­nianą szka­tułkę. Nie była ładna, nie wyda­wała się też zabawna. Dziew­czynka poczuła, że do oczu napły­wają jej gorące łzy, gar­dło ści­snęło się z roz­cza­ro­wa­nia. Nie dla­tego, że zale­żało jej na ład­niej­szym pre­zen­cie, wcale nie, nie była prze­cież chciwa czy roz­piesz­czona, lecz dla­tego, że poda­ru­nek, jaki ojciec przy­wiózł Halowi, był o wiele ład­niej­szy od tego. W pre­zen­tach ojca dopa­try­wała się wyrazu jego miło­ści. Skoro więc nie chciało mu się nawet poszu­kać dla niej cze­goś przy­jem­nego, to naj­wy­raź­niej nie kochał jej zbyt mocno…

– Dzię­kuję, tatu­siu… – wykrztu­siła, wsty­dli­wie poły­ka­jąc łzy. – Bar­dzo ładne…

Nie miała jed­nak siły wal­czyć z ogar­nia­ją­cymi ją uczu­ciami. Pod­nie­ce­nie, z jakim cze­kała na ojca, było zbyt wiel­kie i teraz roz­cza­ro­wa­nie dopro­wa­dziło ją do łez, które szybko popły­nęły po roz­pa­lo­nych policz­kach.

– Fede, mi amor! – zdzi­wił się Ramon.

Chwy­cił córkę w ramiona, przy­cią­gnął ją do sie­bie i poca­ło­wał mokrą buzię.

– Ładne, naprawdę ładne… – powtó­rzyła, sta­ra­jąc się oka­zać wdzięcz­ność i nie chcąc go ura­zić.

– Otwórz ją! – szep­nął jej do ucha.

Fede­rica się zawa­hała.

– Śmiało, amor­cita, otwórz!

Drżącą ręką pod­nio­sła wieczko. Mała szka­tułka z zewnątrz wyda­wała się mało atrak­cyjna, co tu dużo mówić, po pro­stu brzydka, ale w środku znaj­do­wała się naj­pięk­niej­sza rzecz, jaką Fede­rica kie­dy­kol­wiek widziała. W dodatku po otwo­rze­niu szka­tułka wygry­wała dziwną, cudow­nie uro­kliwą melo­dię.

Roz­dział drugi

Fede­rica z zachwy­tem wpa­try­wała się w szka­tułkę, któ­rej wnę­trze wyło­żone było pięk­nie cię­tymi kamy­kami mie­nią­cymi się wszyst­kimi kolo­rami, lśnią­cymi tak wspa­niale, jakby każdy mały klej­not miał pul­su­jące wła­snym świa­tłem serce. Mię­dzy krysz­ta­łami nie było ani jed­nego kawałka drewna – wyda­wało się, że szka­tułka została wyko­nana z samych przej­rzy­stych kamieni. Można było odnieść wra­że­nie, że patrzy się na trzon skry­sta­li­zo­wa­nej skały. Na dnie szka­tułki drżały deli­katne motyle skrzy­dła, zło­żone z kawał­ków gra­na­to­wych, jasno­nie­bie­sko­zie­lo­nych jak akwa­ma­ryna oraz bursz­ty­no­wych. Efekt był tak nie­zwy­kły, że Fede­rica ostroż­nie przy­ło­żyła palec do powierzchni, pra­gnąc się prze­ko­nać, iż rze­czy­wi­ście są to kamie­nie, a nie błysz­czące kro­ple wody z jakie­goś zacza­ro­wa­nego źró­dełka. Za sprawą dziw­nego, opa­li­zu­ją­cego świa­tła motyl robił wra­że­nie goto­wego do odlotu. Fede­rica powoli poru­szyła szka­tułką, pra­gnąc spraw­dzić, skąd bie­rze się ten per­łowy blask, i natych­miast ule­gła cza­rowi magicz­nych poru­szeń i drgnień motyla, który przy każ­dej zmia­nie poło­że­nia mie­nił się coraz to nowymi bar­wami, od błę­ki­tów po roz­ma­ite odcie­nie różu, czer­wieni i poma­rań­czo­wego. Dziew­czynka wstrzy­mała oddech i usta­wiła szka­tułkę pro­sto. Motyl odzy­skał chłodną barwę morza, lecz przy następ­nym poru­sze­niu znowu roz­ja­rzył się ogniem.

– Och, jaki piękny… – Pocią­gnęła nosem, ani na chwilę nie odry­wa­jąc wzroku od swo­jej lśnią­cej szka­tułki z klej­no­tami.

– Piękno nie zawsze widać na pierw­szy rzut oka, Fede – powie­dział cicho Ramon, przy­tu­la­jąc córkę.

Spoj­rzał na żonę, która na­dal stała sztywno oparta o poręcz scho­dów, wydmu­chu­jąc w powie­trze kłęby dymu jak roz­wście­czony smok. Wes­tchnęła ze znie­cier­pli­wie­niem i potrzą­snęła głową, a potem wyszła z holu na kory­tarz, cią­gnąc za sobą smugę dymu. Helena czuła, że musi powie­dzieć Ramo­nowi, iż nie zawsze będzie w sta­nie kupić sobie miłość córki za pre­zent. Nie­stety, dosko­nale zda­wała sobie sprawę, że mąż nie musi kupo­wać uczu­cia Fede­riki – miał je za darmo.

Ramon wypro­sto­wał się i ode­rwał wzrok od smużki papie­ro­so­wego dymu, którą, razem z pełną nie­za­do­wo­le­nia atmos­ferą, zosta­wiła w holu jego żona. Spoj­rzał na jaśnie­jącą rado­ścią buzię córki, cał­ko­wi­cie nie­świa­do­mej wibru­ją­cego w powie­trzu napię­cia i uczu­cia zawodu. Otwartą dło­nią potarł nie­ogo­loną twarz i brudne czarne włosy, które teraz się­gały mu do ramion. Było gorąco. Chciał ode­tchnąć świe­żym powie­trzem i tro­chę popły­wać. Nie­cier­pli­wie cze­kał na powrót do domu, wie­lo­krot­nie wyobra­żał sobie tę chwilę, odgry­wał ją i malo­wał ide­al­nymi bar­wami, lecz gdy oto rze­czy­wi­ście wró­cił do naj­bliż­szych, ogar­nęło go pra­gnie­nie, by znowu wyje­chać. Dom zawsze wyda­wał mu się przy­jem­niej­szym miej­scem, kiedy fil­tro­wał jego obraz przez szkiełko wzru­sza­ją­cych wspo­mnień oraz ocze­ki­wań i nadziei, szkoda tylko, że cza­sami o tym zapo­mi­nał.

– Chodź, Fede – powie­dział. – Pój­dziemy na plażę, tylko ty i ja, dobrze? Weź ze sobą szka­tułkę.

Fede­rica zerwała się na równe nogi, tuląc swój skarb do chu­dziut­kiej piersi. Wzięła Ramona za rękę i oboje wyszli przed dom.

– A co z mamą i Halem? – zapy­tała, nie­przy­tomna z rado­ści, że ojciec wybrał ją, tylko ją, nikogo innego.

– Hal bawi się pocią­giem, mama go pil­nuje, a ja chciał­bym spo­koj­nie opo­wie­dzieć ci, jak zna­la­złem tę szka­tułkę. Wiąże się z nią bar­dzo smutna legenda. Wiem, że uwiel­biasz takie histo­rie…

– Uwiel­biam twoje histo­rie – spro­sto­wała, pod­bie­ga­jąc, aby dotrzy­mać mu kroku.

Helena patrzyła bez­rad­nie, jak mąż wycho­dzi z domu, zabie­ra­jąc ze sobą przy­tła­cza­jący cię­żar swo­jej obec­no­ści. Nagle poczuła się oszu­kana, jakby nara­sta­jące w jej piersi napię­cie oka­zało się jedy­nie wytwo­rem wyobraźni. Dom wyda­wał jej się dziw­nie skar­lały i sku­lony, kiedy wypeł­niał go swą potężną syl­wetką Ramon, a teraz oto nie­spo­dzie­wa­nie odzy­skał poprzed­nią wiel­kość. Przy­gry­zła wargi, zawie­dziona i roz­trzę­siona. Jak on śmie nas opusz­czać, pomy­ślała z gory­czą. Jak śmie! Dla­czego nie może cho­ciaż na tro­chę zostać w domu, na miłość boską…

W połu­dnie słońce pra­żyło naprawdę mocno i nawet bryza znad oce­anu nie dawała trwa­łego orzeź­wie­nia, tylko tro­chę chło­dząc powie­trze. Minęli dom señory Baraca i jej psa, który na ich widok zaczął szar­pać się na smy­czy i szcze­kać jak sza­lony. Fede­rica opo­wie­działa ojcu, że biedny kun­del szczeka całymi dniami, ponie­waż chciałby pobie­gać, a w małym ogródku nie ma dość miej­sca.

– Wobec tego weźmy go na plażę – zapro­po­no­wał.

– Naprawdę? – ucie­szyła się. – Mogli­by­śmy?

Chwilę póź­niej z dumą patrzyła, jak ojciec dzwoni do drzwi señory Baraca. Sta­nęli w cie­niu mig­da­łowca. Z dru­giego końca ulicy dobie­gały odgłosy dzie­cię­cych zabaw i dźwięcz­nego, gło­śnego śmie­chu, podob­nego do pokrzy­ki­wa­nia pta­ków na plaży. Fede­rica wcale nie żało­wała, że nie bawi się razem z innymi dziećmi. Pra­gnęła tylko jed­nego – żeby ojciec tym razem na dobre został w domu i już ni­gdy nie wyjeż­dżał.

– Si? – roz­le­gło się zza zamknię­tych drzwi.

Głos był głę­boki i gar­dłowy, przy­tłu­miony przez zale­ga­jącą w krtani flegmę.

– Nazy­wam się Ramon Cam­pione, señora Baraca – ode­zwał się Ramon z pew­no­ścią sie­bie, która cecho­wała wszyst­kie jego poczy­na­nia.

Fede­rica wypro­sto­wała się, naśla­du­jąc ojca, który zawsze cho­dził z wysoko pod­nie­sioną głową.

– Ramon Cam­pione, coś takiego… – wymam­ro­tała señora, otwo­rzyła drzwi i sta­nęła na progu, podobna do sku­lo­nej wrony. Była stara, przy­gar­biona, ubrana w czarną żałobną suk­nię, którą stale nosiła, cho­ciaż jej mąż nie żył już od ponad dzie­się­ciu lat. – Myśla­łam, że jest pan gdzieś na dru­gim końcu świata – zachry­piała.

– Wła­śnie wró­ci­łem do domu – odparł Ramon łagod­nym tonem, aby nie prze­stra­szyć sta­ruszki. Fede­rica mocno zaci­snęła palce na jego dłoni. – Moja córka bar­dzo chcia­łaby zabrać pani pie­ska na spa­cer po plaży. Mam nadzieję, że nie ma pani nic prze­ciwko temu, aby sobie tro­chę pobie­gał.

Stara kobieta kla­snęła języ­kiem o dzią­sła, mocno wcią­ga­jąc policzki.

– Znam was, więc nie muszę się oba­wiać, że chce­cie go ukraść – powie­działa. – Może rze­czy­wi­ście ruch dobrze mu zrobi, kto wie… Jeżeli się zmę­czy, może wresz­cie się zamknie. Jakimś cudem nie osza­la­łam dotąd ze smutku, ale to zwie­rzę na pewno wykoń­czy mnie szcze­ka­niem…

– Zro­bimy, co w naszej mocy – rzekł Ramon, posy­ła­jąc star­szej pani pełen galan­te­rii uśmiech. – Prawda, Fede?

Fede­rica sku­liła się u jego boku i nie­śmiało spu­ściła oczy. Powy­krzy­wiane przez artre­tyzm palce señory Baraca nie­zgrab­nie odwią­zy­wały smycz, włosy na jej pod­bródku w bla­sku słońca do złu­dze­nia przy­po­mi­nały paję­czynę. W końcu señora otwo­rzyła furtkę i wrę­czyła koniec smy­czy Ramo­nowi. Pies prze­stał szcze­kać, zaczął nato­miast ska­kać jak piłeczka, pry­cha­jąc z entu­zja­zmem więź­nia świeżo wypusz­czo­nego na wol­ność.

– Nazywa się Rasta – oświad­czyła sta­ruszka, bio­rąc się pod boki. – Poda­ro­wał mi go mój syn, zanim jesz­cze znik­nął na dobre. Poza tym kun­dlem nikogo nie mam. Wola­ła­bym syna, bo robił znacz­nie mniej hałasu…

– Przy­pro­wa­dzimy Rastę przed lun­chem – zapew­nił Ramon.

– Jak pan chce, don Ramon – odrze­kła i zamru­gała powie­kami z nie­za­do­wo­le­niem istoty nawy­kłej do życia w pół­mroku swo­jego smutku.

Ramon i Fede­rica zeszli ze wzgó­rza w kie­runku morza, raz po raz pod­bie­ga­jąc, aby dotrzy­mać kroku Raście, który ska­kał i pędził przo­dem. Naprę­żał smycz, pra­gnąc obwą­chać każdą bramę i słu­pek, każde drzewo i traw­nik, i bez­tro­sko pod­no­sił nogę wszę­dzie tam, gdzie wyczu­wał zapach innego zwie­rzę­cia. Rasta był wzru­sza­jąco szczę­śliwy. Serce Fede­riki wzno­siło się wysoko na fali rado­ści, kiedy przy­glą­dała się, jak chudy czarny kun­de­lek prze­żywa wol­ność, praw­do­po­dob­nie po raz pierw­szy od wielu mie­sięcy. Spoj­rzała na ojca i jej policzki zapło­nęły z podziwu i uwiel­bie­nia. Jej tata potra­fił zro­bić wszystko, abso­lut­nie wszystko.

Prze­szli na drugą stronę drogi bie­gną­cej wzdłuż wybrzeża i po wyło­żo­nych pły­tami scho­dach zbie­gli na plażę Caleta Abarca. Brze­giem morza spa­ce­ro­wało parę osób, małe dziecko bawiło się z psem, rzu­ca­jąc mu piłeczkę w ude­rza­jące o pia­sek fale. Fede­rica zdjęła san­dały i zanu­rzyła różowe palce stóp w miękki pia­sek, podobny do prze­sia­nej przez Lidię mąki. Ramon prze­brał się w kąpie­lówki, zosta­wił ubra­nie i skó­rzane moka­syny pod okiem Fede­riki i poszedł obmyć zmę­czone podróżą ciało w zim­nym Pacy­fiku. Fede­rica patrzyła, jak biegł ku morzu razem z Rastą, który z zachwy­tem ska­kał dookoła niego. Ramon był silny i owło­siony, miał budowę ciała alpi­ni­sty lub wio­śla­rza, lecz poru­szał się z zaska­ku­jącą lek­ko­ścią i wdzię­kiem. Jego wyobraź­nia była głę­boka i tajem­ni­cza jak morze, pełne wra­ków i dawno temu zato­pio­nych kon­ty­nen­tów. Fede­rica rosła na jego opo­wie­ściach; wie­działa, że to wła­śnie one w jakiś spo­sób łago­dzą ból spo­wo­do­wany dłu­go­trwa­łymi roz­sta­niami. Kiedy wspo­mi­nała roz­ma­ite okresy swo­jego krót­kiego życia, odkry­wała, że pamięta głów­nie wyprawy w głąb nie­zwy­kle płod­nego umy­słu ojca. Jej pamięć reje­stro­wała prze­ży­wane razem z Ramo­nem przy­gody, nie dłu­gie mie­siące roz­stań. Teraz obser­wo­wała, jak ojciec roz­pry­skuje wodę wokół sie­bie i wnie­bo­wzię­tego Rasty. Słońce prze­świe­cało przez czubki fal, budziło bły­ski w jedwa­bi­stych wło­sach Ramona. Gdyby nie wie­działa, kogo ma przed sobą, mogłaby wziąć go za roz­ba­wioną fokę. Poło­żyła szka­tułkę na kola­nach i pogła­skała surowe drew­niane wieczko. Zasta­na­wiała się, do kogo wcze­śniej nale­żał ten skarb. Po ple­cach prze­le­ciał jej przy­jemny dreszcz ocze­ki­wa­nia na kolejną cza­ro­dziej­ską histo­rię. Otwo­rzyła szka­tułkę, z zachwy­tem wsłu­chu­jąc się w melo­dię małych dzwo­necz­ków, i utkwiła spoj­rze­nie w poły­sku­ją­cych klej­no­ci­kach, two­rzą­cych drżące skrzy­dła motyla.

Po dłu­giej kąpieli mokry Ramon usiadł obok Fede­riki na gorą­cym pia­sku, aby wysu­szyć się na słońcu. Rasta, który naj­wy­raź­niej nie chciał ani na chwilę rezy­gno­wać z odzy­ska­nej wol­no­ści, ganiał w górę i w dół plaży, ści­ga­jąc się z falami. Ramon czuł głę­bo­kie zado­wo­le­nie, że córce spodo­bała się szka­tułka. Fede­rica zasłu­gi­wała na tę drobną radość. Co tu dużo mówić, Helena miała rację – nie był dobrym ojcem. Dobrzy ojco­wie spę­dzali z dziećmi dużo czasu, naj­czę­ściej kosz­tem wła­snych spraw i roz­ry­wek. On do nich nie nale­żał, jego cha­rak­ter wyklu­czał takie ojco­stwo. Był wędrow­cem, włó­częgą. Jego matka czę­sto powta­rzała, że dzieci dają rodzi­com dokład­nie tyle, ile dają im rodzice. Tak czy ina­czej, jego postę­po­wa­nie nie było chyba jed­nak do końca złe, bo Fede­rica kochała go i miłość ta znaj­do­wała odbi­cie w każ­dym jej geście czy wyra­zie twa­rzy. Wbił wzrok w nie­bie­skawy hory­zont. Cie­kawe, jak długo tym razem wytrzyma w domu, zanim zna­jomy nie­po­kój pokona jego wąt­pli­wo­ści i wyrzuty sumie­nia i pogna go pro­sto w ramiona nowej przy­gody…

– Opo­wiedz mi tę legendę, tato – popro­siła Fede­rica.

Ramon usiadł wygod­nie, posa­dził sobie córkę mię­dzy nogami, oto­czył jej drobne ciało ramio­nami i oparł nie­ogo­lony poli­czek o jej głowę. Oboje patrzyli na mozaikę z krysz­ta­łów i słu­chali cichego dźwięku dzwon­ków.

– Ta szka­tułka nale­żała kie­dyś do pięk­nej inka­skiej księż­niczki – zaczął Ramon.

Fede­rica wes­tchnęła z zachwy­tem. Uwiel­biała opo­wie­ści ojca. Przy­tu­liła się do niego, prze­czu­wa­jąc, że ta histo­ria będzie zupeł­nie wyjąt­kowa. Na okry­tych żółtą sukienką kola­nach trzy­mała otwartą szka­tułkę i co chwilę muskała pal­cami lśniące kamyki, przy­glą­da­jąc się, jak przy każ­dej zmia­nie kąta pada­nia świa­tła poja­wiają się wciąż nowe odcie­nie, zupeł­nie jak za sprawą cza­rów.

– Księż­niczka miała na imię Topa­huay i miesz­kała w pałacu w wio­sce Pisac, w Peru. Inko­wie byli jedną ze sta­ro­żyt­nych cywi­li­za­cji Ame­ryki Połu­dnio­wej. Odda­wali cześć słońcu, Inti, oraz panu­ją­cemu cesa­rzowi, Ince. Po cesa­rzu naj­wyż­szą pozy­cję w kraju zaj­mo­wali szla­chet­nie uro­dzeni Inko­wie Capas, praw­dziwi potom­ko­wie zało­ży­ciela pań­stwa, Manco Capaca. Topa­huay nale­żała do jed­nego z tych ary­sto­kra­tycz­nych rodów, zwa­nych pana­cas. Miała gładką brą­zową skórę, okrą­głą, otwartą twarz, bystre zie­lone oczy i dłu­gie czarne włosy, które spla­tała w się­ga­jący pra­wie do kostek war­kocz. Ludzie podzi­wiali jej urodę i nie było takiego mło­dego ary­sto­kraty, który nie pra­gnąłby poślu­bić Topa­huay. Lecz księż­niczka zako­chała się w czło­wieku niskiego rodu, nale­żą­cym do klasy yana­kuna, klasy słu­żą­cych. Mał­żeń­stwo mię­dzy człon­kami tych klas było nie do pomy­śle­nia. Mimo to Topa­huay i Wan­chuko kochali się tak mocno i żar­li­wie, że zła­mali prawa swego kraju i zaczęli się pota­jem­nie spo­ty­kać. Cza­sami Topa­huay prze­bie­rała się za dziew­czynę yana­kuna i wtedy spa­ce­ro­wali spo­koj­nie uli­cami, trzy­ma­jąc się za ręce, a nawet wymie­nia­jąc poca­łunki. W takich chwi­lach nie musieli się lękać podejrz­li­wych spoj­rzeń krew­nych księż­niczki czy słu­żą­cych. Topa­huay miała zale­d­wie trzy­na­ście lat. Może pomy­ślisz, że dziew­czyna w tak mło­dym wieku nie powinna jesz­cze myśleć o mał­żeń­stwie, ale w tam­tych cza­sach trzy­na­sto­latka stała już na progu doj­rza­ło­ści, nic więc dziw­nego, że rodzice Topa­huay zaczęli roz­glą­dać się za odpo­wied­nim mężem dla córki. Księż­niczka czuła się więź­niem świata ogra­ni­czo­nego zaka­zami i naka­zami kodeksu spo­łecz­nego, świata, z któ­rego nie było dla niej drogi ucieczki. W głębi duszy wie­działa, że będzie musiała wyjść za czło­wieka ze swo­jej sfery i na zawsze roz­stać się z Wan­chuko. Wan­chuko także był tego świa­dom, dla­tego posta­no­wił zro­bić dla niej szka­tułkę, wyglą­da­jącą z zewnątrz tak zwy­czaj­nie, żeby Topa­huay mogła zabrać ją ze sobą gdzie­kol­wiek zechce, nie budząc niczy­ich podej­rzeń. Szka­tułka miała jed­nak zawie­rać tajemne prze­sła­nie, wia­do­mość, którą tylko Topa­huay mogłaby zoba­czyć i odczy­tać, obraz, który przy­po­mi­nałby jej o miło­ści, jaką darzył ją Wan­chuko. Z tą wła­śnie myślą Wan­chuko wyko­nał zwy­czajną, pro­stą drew­nianą szka­tułkę, tak zwy­czajną, że pra­wie brzydką. Kiedy pudełko było już gotowe, wyru­szył na poszu­ki­wa­nie naj­pięk­niej­szych kamieni, jakie można zna­leźć wśród wzgórz i w jaski­niach. Były to krysz­tały i bar­dzo cenne kamie­nie, które Wan­chuko odkrył na dnie jeziora, błę­kitne i zie­lone, tak piękne, jakby powstały z samej wody. Zgro­ma­dziw­szy wszyst­kie potrzebne mu klej­noty, zamknął się w małym pokoju i dzień w dzień od świtu do zmierz­chu przy­ci­nał i kroił kamie­nie, dopa­so­wu­jąc je do obrazu, jaki pra­gnął stwo­rzyć wewnątrz szka­tułki. Zro­bił też znacz­nie mniej­sze pudełko i umie­ścił w nim spe­cjalny mecha­nizm, dzięki któ­remu po otwar­ciu szka­tułki roz­le­gała się dziwna, uro­kliwa muzyka, przy­po­mi­na­jąca dźwięki malut­kich dzwo­necz­ków. Legenda mówi, że to mniej­sze pudełko było naprawdę cza­ro­dziej­skie, stwo­rzyła je bowiem siła miło­ści mło­dego czło­wieka, która nie pocho­dziła z tego świata. Podobno także za sprawą tej magii udało mu się dopa­so­wać kamie­nie. Wan­chuko nie użył kleju, kamie­nie trzy­mają się wyłącz­nie dzięki ide­al­nemu uło­że­niu, jak mozaika, rozu­miesz? Gdy­byś wyjęła jeden, wypa­dłyby wszyst­kie i motyl prze­stałby ist­nieć, więc chyba rze­czy­wi­ście jego two­rze­niu musiały towa­rzy­szyć czary… Nie ma innego wytłu­ma­cze­nia. Motyl miał być sym­bo­lem urody Topa­huay i jej szcze­gól­nej nie­woli. Gdy Wan­chuko dał księż­niczce szka­tułkę, zapła­kała sre­brzy­stymi łzami. Powie­działa, że żałuje, iż nie ma skrzy­deł jak motyl, aby odfru­nąć razem z uko­cha­nym. Wan­chuko nie prze­czu­wał, że jego poda­ru­nek sta­nie się także sym­bo­lem losu Topa­huay. Motyle żyją tylko jeden dzień. Życie księż­niczki miało zostać gwał­tow­nie prze­rwane. Impe­rium Inków stało u szczytu potęgi. Było to naj­więk­sze i naj­sil­niej­sze pań­stwo, jakie kie­dy­kol­wiek ist­niało w Ame­ryce Połu­dnio­wej. Wkrótce wszystko miało się zmie­nić…

Do brze­gów Peru przy­byli Hisz­pa­nie i pod­bili kraj. Był to jeden z naj­bar­dziej krwa­wych epi­zo­dów histo­rii. I wła­śnie wtedy, gdy nadzieja konała, a krew tysięcy Inków spły­wała obfi­tymi rze­kami po zbo­czach gór w doliny, India­nie posta­no­wili zło­żyć piękną, podzi­wianą przez wszyst­kich Topa­huay w ofie­rze bogu wojny, licząc, że ten przyj­dzie im na ratu­nek. Księż­niczkę ubrano w szaty z naj­cień­szej, naj­de­li­kat­niej­szej wełny, jej włosy zaple­ciono i przy­brano stoma lśnią­cymi krysz­ta­łami. Na gło­wie umiesz­czono duży wachlarz z bia­łych piór, który miał prze­nieść ją do lep­szego świata i odstra­szyć demony, czy­ha­jące na dro­dze. Wan­chuko nie był w sta­nie ura­to­wać uko­cha­nej. Bez­radny i zła­many roz­pa­czą, mógł tylko patrzeć, jak Topa­huay idzie wąską gór­ską ścieżką, oto­czona orsza­kiem naj­wyż­szych kapła­nów i dygni­ta­rzy. Kiedy prze­cho­dziła obok niego, jej duże zie­lone oczy spo­częły na nim z tak wielką miło­ścią, że wokół jej głowy zapło­nęło świa­tło nie z tego świata. Usta Wan­chuko zadrżały. Wycią­gnął rękę i chwy­cił fałdę weł­nia­nego płasz­cza księż­niczki, chcąc ją zatrzy­mać. Nie­stety, było to nie­moż­liwe. Orszak minął go i ruszył dalej, coraz wyżej, w ramiona gór­skich mgieł. Wresz­cie dotarli do mostu łączą­cego ten świat z następ­nym, do mostu, który Topa­huay miała prze­kro­czyć sama. Wan­chuko poczuł, jak ogar­nia go potężny gniew. Nie mógł pła­kać i bał się pobiec za uko­chaną. Tkwił bez ruchu, cze­ka­jąc, pra­gnąc, aby wszystko się już skoń­czyło. Roz­pro­sto­wał zaci­śnięte palce i zoba­czył, że na jego drżą­cej dłoni leży kawa­łek barw­nej weł­nia­nej tka­niny. Chwilę póź­niej usły­szał krótki, prze­ni­kliwy krzyk. Pod­niósł oczy na góry, któ­rych poszar­pane, ska­li­ste szczyty powta­rzały echem krzyk Topa­huay. Kiedy ponow­nie spoj­rzał na swoją dłoń, kawa­łek mate­riału prze­mie­nił się w cudow­nego motyla. Osłu­piały Wan­chuko patrzył, jak motyl drży, jakby zasko­czony wła­sną meta­mor­fozą, a potem roz­kłada kru­che skrzy­dła i odla­tuje. Topa­huay stała się moty­lem, cho­ciaż wyda­wało się to nie­praw­do­po­dobne. Jej duch był wolny…

Fede­rica była głę­boko wzru­szona. Gorąca łza spły­nęła powoli po jej policzku na wargi, a stam­tąd na szka­tułkę, i znik­nęła mię­dzy krysz­ta­łami.

– Jak zdo­by­łeś szka­tułkę, tatu­siu? – zapy­tała szep­tem, jakby oba­wiała się, że dźwięk głosu znisz­czy magiczny nastrój tej chwili.

– Zna­la­złem ją w wio­sce o nazwie Puca Pucara. Rodzina Topa­huay odzy­skała ją po pogrze­bie księż­niczki. Jej naj­bliżsi zabrali ją do swo­jej wio­ski i prze­cho­wali do czasu, gdy w oko­licy poja­wili się żądni krwi Hisz­pa­nie. Wtedy matka Topa­huay, która od początku wie­działa, co kryje się w sercu córki, dała ją Wan­chuko i powie­działa mu, aby opu­ścił Peru i nie wra­cał, dopóki nie będzie to bez­pieczne. Tak więc Wan­chuko wyje­chał i wró­cił kil­ka­dzie­siąt lat póź­niej, już jako stary czło­wiek. Ni­gdy się nie oże­nił, ponie­waż przy­siągł, że jego serce będzie nale­żało wyłącz­nie do Topa­huay. Samot­nie wędro­wał po świe­cie, roz­my­śla­jąc o uko­cha­nej. Na jawie i we śnie cią­gle widział jej szczerą twarz i roze­śmiane oczy, i ten obraz niósł mu pocie­chę i poma­gał prze­trwać. Kiedy wró­cił do Pisac, nikogo tam nie roz­po­znał. Jego bli­scy i krewni Topa­huay zostali wymor­do­wani przez najeźdź­ców. Śmierć nie uznaje podzia­łów spo­łecz­nych, więc wszy­scy zgi­nęli razem, rzą­dzący i rzą­dzeni. Zroz­pa­czony Wan­chuko poszedł w góry tą samą ścieżką, którą tam­tego strasz­nego dnia podą­żała Topa­huay. Na szczy­cie, ku swemu zdu­mie­niu, ujrzał drobną sta­ruszkę, która sie­działa na tra­wie i wpa­try­wała się w dostojne gór­skie szczyty. Gdy się zbli­żył, zorien­to­wał się, że jest to sio­stra Topa­huay, Topa­quin. Czas pomarsz­czył jej skórę i przy­giął ciało do ziemi, ale prze­cież to samo spo­tkało i jego. Topa­quin także roz­po­znała Wan­chuko i popro­siła, aby usiadł obok niej. Długo roz­ma­wiali o Topa­huay, jej krót­kim, tra­gicz­nie prze­rwa­nym życiu oraz niszczy­cielskiej hisz­pań­skiej armii, która wdep­tała w zie­mię cywi­li­za­cję Inków. Wan­chuko dał Topa­quin szka­tułkę i powie­dział jej, że duch Topa­huay tań­czy w świe­tle krysz­ta­łów i śpiewa razem z dzwo­necz­kami. Potem poło­żył się w miej­scu, gdzie bru­tal­nie prze­rwana została nić życia Topa­huay, i umarł. On także prze­kro­czył most łączący nasz świat z tam­tym, nie był jed­nak sam – towa­rzy­szyła mu Topa­huay, jej miłość pro­wa­dziła go, aby żadne zło nie mogło go dotknąć… I tak szka­tułka tra­fiła do Puca Pucara i została tam, prze­ka­zy­wana kolej­nym poko­le­niom. Dała mi ją stara kobieta, która powie­działa, że mnie przyda się ona znacz­nie bar­dziej niż jej. Owi­nęła szka­tułkę w szal i po pro­stu mi dała. Jestem prze­ko­nany, że szka­tułka jest bez­cenna, podob­nie jak ty, Fede. Sza­nuj ją, bo powstała z miło­ści i z miło­ścią musi być prze­cho­wy­wana.

– Zawsze będę ją miała przy sobie, tato – odparła Fede­rica, prze­peł­niona wdzięcz­no­ścią i tak wzru­szona, aż cała jej buzia pobla­dła. – Dzię­kuję ci…

Ramon zer­k­nął na zega­rek. Fede­rica sie­działa jak zacza­ro­wana, drżącą ręką gła­dząc lśnią­cego motyla.

– Musimy wró­cić na lunch – szep­nął jej do ucha. – Gdzie Rasta? – Par­sk­nął śmie­chem, roz­glą­da­jąc się po plaży.

Wstał, prze­cią­gnął się leni­wie i wło­żył zrzu­cone przed kąpielą rze­czy. Fede­rica nie­chęt­nie wstała. Zamknęła szka­tułkę, wygła­dziła fałdy żół­tej sukienki i zawo­łała Rastę, który przy­biegł po chwili z piłką w pysku, mokry i na­dal try­ska­jący ener­gią.

– Idziemy, Rasta – powie­działa, kle­piąc się po udzie.

Pies pod­biegł, poło­żył piłkę na pia­sku u stóp dziew­czynki i rzu­cił jej wycze­ku­jące spoj­rze­nie. Fede­rica potrzą­snęła głową. Jakieś biedne dziecko na pewno szuka teraz piłki, pomy­ślała, ujmu­jąc ją kciu­kiem i jed­nym pal­cem, żeby nie pobru­dzić rąk. Rozej­rzała się dookoła, ale w pobliżu nie było nikogo, kto wyglą­dałby na wła­ści­ciela piłeczki.

– Co mam z nią zro­bić, tato? – zapy­tała.

– Och, pozwól mu ją zatrzy­mać – odparł Ramon, wsu­wa­jąc stopy w moka­syny. – Biedny Rasta nie ma nic do zabawy, a tej piłki i tak nikt nie szuka.

Fede­rica rzu­ciła piłkę daleko przed sie­bie. Pies pognał za nią z rado­snym uja­da­niem.

– Chodźmy do domu. – Ramon wziął córkę za rękę i pocią­gnął w stronę scho­dów.

– To była wspa­niała opo­wieść, tatu­siu.

– Wie­dzia­łem, że ci się spodoba.

– Bar­dzo mi się podo­bała, nie umiem nawet powie­dzieć, jak bar­dzo… – Wes­tchnęła, przy­ci­ska­jąc szka­tułkę do piersi. – A szka­tułka zawsze będzie moim naj­cen­niej­szym skar­bem…

Ramon szedł z córką w kie­runku domu, pogrą­żony w nie­we­so­łych myślach. Prze­czu­cie pod­po­wia­dało mu, że Helena się pod­dała i nie chce dłu­żej wal­czyć. Patrzyła na niego obo­jęt­nie i chłodno – ni­gdy dotąd nie widział u niej takiego spoj­rze­nia. Była zre­zy­gno­wana i smutna, jakby zdała sobie sprawę, że z tej sytu­acji nie ma dobrego wyj­ścia. Wes­tchnął głę­boko. Fede­rica myślami na­dal była w Pisac, razem z Topa­huay i Wan­chuko, i w mil­cze­niu szła u boku ojca.

Odpro­wa­dzili Rastę do señory Baraca, która nie kryła wdzięcz­no­ści, ponie­waż pies już nie szcze­kał, lecz tylko dyszał ciężko i mer­dał cie­niut­kim ogon­kiem. Sta­ruszka powie­działa, że Fede­rica może go wypro­wa­dzać, kiedy zechce.

– Skoro cię nie ugryzł, to chyba cię lubi – rze­kła bez uśmie­chu, gło­śno ssąc dzią­sła.

– Mama mówi, że nie powin­nam doty­kać Rasty – wyznała dziew­czynka, kiedy wcho­dzili do domu. – Może być strasz­nie brudny, bo prze­cież nie wia­domo, gdzie łaził…

– Teraz już wiemy, gdzie łaził. – Uśmiech­nął się Ramon. – Tak czy ina­czej, lepiej słu­chać mamy, więc nie zapo­mnij umyć rąk przed jedze­niem.

– Razem z Lidią ugo­to­wa­łam twoje ulu­bione danie – pochwa­liła się z dumą.

Ramon bły­snął zębami, które zalśniły biało na tle ciem­nej skóry.

– Pastel de choclo? – zapy­tał.

Fede­rica kiw­nęła głową.

– Nie zasłu­guję na taką wspa­niałą córkę…

– Ależ zasłu­gu­jesz! – zapro­te­sto­wała rado­śnie. – Jesteś naj­lep­szym ojcem na świe­cie!

Ani na chwilę nie wypusz­cza­jąc z ręki szka­tułki, ści­snęła dłoń Ramona tak mocno, że bez naj­mniej­szego trudu uwie­rzył w szcze­rość jej słów.

Roz­dział trzeci

Drzwi otwo­rzyły się gwał­tow­nie i sta­nęła w nich zaczer­wie­niona, nie­spo­kojna Lidia.

– Don Ramon! – wykrzyk­nęła, przy­kła­da­jąc rękę do szybko wzno­szą­cego się i opa­da­ją­cego obfi­tego biu­stu. – Señora Helena czeka z lun­chem! Kazała mi iść i poszu­kać was!

Ramon natych­miast roz­broił ją sze­ro­kim uśmie­chem.

– Na szczę­ście już nie musisz, Lidio. Wła­śnie się zna­leź­li­śmy. Podobno na lunch jest pastel de choclo…

– Si, don Ramon – przy­tak­nęła Lidia, zamy­ka­jąc drzwi i wcho­dząc za nimi do kuchni. – Fede­rica sama goto­wała.

– Pach­nie wspa­niale! – Ramon wcią­gnął w noz­drza cie­pły zapach cebuli. – Nie zapo­mnij umyć rąk, Fede – dorzu­cił, się­ga­jąc po leżące obok zlewu mydło.

Fede­rica odpo­wie­działa mu poro­zu­mie­waw­czym uśmie­chem, dokład­nie umyła ręce i pobie­gła do salonu.

– Mamo! – zawo­łała, bie­gnąc w pod­sko­kach kory­ta­rzem. – Mamo!

Chciała jak naj­szyb­ciej opo­wie­dzieć matce legendę o swo­jej szka­tułce. Helena wyszła z pokoju zmę­czona i wyraź­nie roz­draż­niona, z Halem na rękach.

– Gdzie byli­ście, Fede? – zapy­tała i z roz­tar­gnie­niem pogła­skała potar­gane wia­trem włosy dziew­czynki. – Hal umiera z głodu…

– Poszli­śmy na plażę i zabra­li­śmy ze sobą psa señory Baraca, Rastę. Bie­dak wresz­cie prze­stał szcze­kać, wiesz? Oka­zało się, że po pro­stu musiał się wybie­gać. Tatuś pły­wał, a ja pil­no­wa­łam jego rze­czy. Rasta też pły­wał. Potem tata opo­wie­dział mi legendę.

– Jaką legendę? – Helena udała zacie­ka­wie­nie, chcąc spra­wić córce przy­jem­ność.

– Legendę o Topa­huay i Wan­chuko. Topa­huay była inka­ską księż­niczką i ta szka­tułka została zro­biona spe­cjal­nie dla niej…

– Naprawdę? – Helena zdzi­wiła się cier­pli­wie. – To wspa­niale…

Pod­nio­sła wzrok i spoj­rzała pro­sto w twarz męża, który wła­śnie wcho­dził do jadalni. Pokój natych­miast wypeł­nił się aurą jego oso­bo­wo­ści i napię­ciem, które razem z nim powró­ciło do domu. Popa­trzyli na sie­bie z uprzej­mym zain­te­re­so­wa­niem, jak zupeł­nie obcy ludzie, któ­rzy widzą się po raz pierw­szy w życiu. Helena pierw­sza odwró­ciła wzrok.

– Chcę sie­dzieć koło tatu­sia – oznaj­miła Fede­rica, wysu­wa­jąc krze­sło i zabor­czo pokle­pu­jąc jego sie­dze­nie.

– Sia­daj, gdzie masz ochotę, skar­bie – odparła Helena. – Mam nadzieję, że umy­łaś ręce?

– Och, tak! – zawo­łała Fede­rica ze śmie­chem. – Señora Baraca wygląda jak cza­row­nica, wiesz, mamo?

– To prawda. – Ramon zaśmiał się w nadziei, że żar­to­bliwy ton roz­mowy roz­ła­duje napię­cie.

– Ale chyba nie rzu­ciła na was złego uroku? – zapy­tała Helena, ze względu na dzieci uda­jąc roz­ba­wie­nie.

W gar­dle i klatce pier­sio­wej czuła bole­sny ucisk. Była bar­dzo zde­ner­wo­wana, nie miała siły odgry­wać roli bez­tro­skiej pani domu. Chciała jak naj­szyb­ciej poroz­ma­wiać z Ramo­nem na osob­no­ści. Musiała zrzu­cić z sie­bie cię­żar ponu­rych myśli i jakoś roz­wią­zać sytu­ację, w któ­rej się zna­leźli. Nie mogła dalej tak żyć, nie było to zresztą dobre dla żad­nego z nich…

– Nie, skądże znowu! – powie­działa Fede­rica. – Była bar­dzo wdzięczna, że zabra­li­śmy jej psa na spa­cer.

– Chcę zoba­czyć psa! – zapisz­czał Hal, nie­cier­pli­wie krę­cąc się na krze­sełku.

Lidia weszła do jadalni, nio­sąc misę z paru­ją­cym pastel de choclo.

– Fede­rica ugo­to­wała je dla cie­bie dziś rano – rze­kła Helena.

Popra­wiła Hala w fote­liku i usia­dła naprze­ciwko męża.

– Sły­sza­łem. – Ramon uśmiech­nął się do córki. – Jesteś dla mnie bar­dzo dobra, Fede.

– Też tak uwa­żam – zauwa­żyła sucho Helena. Miała ochotę dodać, że mąż nie zasłu­żył na tę dobroć, ale w ostat­niej chwili ugry­zła się w język. – Pra­co­wała w kuchni cały ranek, prawda, Fede?

– Tata nie zaglą­dał jesz­cze do swo­jego pokoju… – mruk­nęła nie­śmiało dziew­czynka.

– Co zro­bi­łaś z moim poko­jem, paskudna małpko?

– Sam się prze­ko­naj! – zachi­cho­tała.

– Fede nazry­wała dziś rano mnó­stwo kwia­tów – obwie­ścił wszem wobec nie­lo­jalny Hal.

– Mamo, nie pozwól mu! – gniew­nie zapro­te­sto­wała Fede­rica.

– Jak spra­wuje się twój pociąg, Hal? – zapy­tał Ramon, usi­łu­jąc odwró­cić uwagę synka.

– Jest bar­dzo kolo­rowy i szybko jeź­dzi. I robi tak: „Czu, czu, czu, czuuu!”.

Lidia posta­wiła przed chłop­cem paru­jący talerz.

– Nie lubię kuku­ry­dzy! – poża­lił się Hal, bun­tow­ni­czym gestem spla­ta­jąc ręce na brzu­chu.

– Lubi kuku­ry­dzę, kłam­czuch jeden! – wybuch­nęła Fede­rica. – Tylko udaje, dla­tego że to ja goto­wa­łam!

– Nie­prawda!

– Prawda!

– Nie!

– Tak!

– Wystar­czy, dzieci – ode­zwał się Ramon zde­cy­do­wa­nym tonem. – Hal, zja­daj wszystko, bo zaraz pój­dziesz do swo­jego pokoju bez lun­chu i bez pociągu!

Hal zmarsz­czył brwi i wykrzy­wił się do sio­stry. Jego brą­zowe oczy pełne były żalu i nie­chęci.

Ramon i Helena wie­dzieli, że kiedy dzieci zamilkną, co było nor­malną reak­cją po kłótni, będą musieli roz­ma­wiać oni, a na to nie mieli naj­mniej­szej ochoty. Nie chcieli zacho­wy­wać się wobec sie­bie z fał­szywą uprzej­mo­ścią, jak para akto­rów gra­ją­cych role w mar­nej sztuce. Ramon pozwo­lił Fede­rice opo­wie­dzieć matce legendę o księż­niczce Inków, prze­ry­wa­jąc dziew­czynce tylko wtedy, gdy pro­siła go o pomoc lub zapo­mniała o jakimś waż­nym szcze­góle. Był zdu­miony, że córka dosko­nale zapa­mię­tała całą histo­rię. Helena słu­chała uważ­nie i odwró­ciła się do synka naj­wy­żej dwa czy trzy razy, kiedy robił wszystko, żeby sku­pić na sobie jej uwagę.

– Cudowna opo­wieść, kocha­nie – powie­działa, gdy Fede­rica skoń­czyła mówić. – I ta cza­ro­dziej­ska szka­tułka jest teraz twoja! Masz szczę­ście!

Nie dodała: „Tylko jej nie zgub!”, co z pew­no­ścią zro­bi­łoby wiele matek, ponie­waż świet­nie wie­działa, że Fede­rica bar­dziej dba o swoje rze­czy niż ona sama.

– Pomy­śla­łem sobie, że mogli­by­śmy poje­chać do Cacha­gua na jakieś dwa tygo­dnie – zapro­po­no­wał Ramon lek­kim tonem, zupeł­nie jakby wszystko ukła­dało się cał­kiem nor­mal­nie i jakby nie zauwa­żył zmiany w zacho­wa­niu Heleny. – Spę­dzi­li­by­śmy Boże Naro­dze­nie z moimi rodzi­cami. Byliby zachwy­ceni, że mogą pobyć z tobą i z dziećmi.

– Och, tak, mamo, pojedźmy do dziad­ków! – pisnęła Fede­rica rado­śnie.

Dziew­czynka bar­dzo lubiła wizyty u rodzi­ców Ramona, w ich przy­tul­nym, miłym domu nad morzem. Helena żało­wała, że mąż wystą­pił z tą pro­po­zy­cją w obec­no­ści dzieci. Powinni naj­pierw poroz­ma­wiać, Ramon nawet nie zapy­tał jej o zda­nie. Jeżeli teraz powie, że nie mogą jechać, Fede­rica i Hal będą roz­cza­ro­wani i roz­ża­leni. Nie chciała im tego robić… Hal patrzył na nią bła­gal­nie, z nadzieją w brą­zo­wych oczach.

– Tak, tak! – krzyk­nął, waląc widel­cem w stół.

Hal także prze­pa­dał za dziad­kami, któ­rzy kupo­wali mu lody i zabie­rali na prze­jażdżki na kucyku. Dzia­dek czę­sto czy­tał mu bajki i nosił na barana.

– Dobrze, poje­dziemy do Cacha­gua – zgo­dziła się z wes­tchnie­niem. – Ramon, po lun­chu muszę z tobą poroz­ma­wiać. Nie zni­kaj gdzieś zaraz razem z Fede, bar­dzo pro­szę.

Sta­rała się mówić bez­tro­skim tonem, żeby nie zmar­twić dzieci. Wie­działa, co chce powie­dzieć Ramo­nowi i oba­wiała się, że może mimo woli zdra­dzić się ze swo­imi myślami.

– Nie zniknę – odparł, lekko marsz­cząc brwi.

W gło­sie Heleny było coś osta­tecz­nego, co mu się zupeł­nie nie podo­bało. Kobiety zawsze muszą wyja­śniać wszystko do końca, do bólu… Wszystko musi być zała­twione i roz­wią­zane. Helena była w tym mistrzy­nią. Nie umiała pod­dać się bie­gowi spraw, by zoba­czyć, co z tego wynik­nie. Musiała podej­mo­wać decy­zje, for­ma­li­zo­wać je i obwiesz­czać, co posta­no­wiła.

Po pierw­szym daniu, za które Ramon podzię­ko­wał córce, z czu­ło­ścią cału­jąc ją w czoło, Fede­rica pobie­gła za Lidią do kuchni, aby dokoń­czyć przy­go­to­wy­wa­nie powi­tal­nego tortu, meren­gon de lúcuma. W tym cza­sie Helena i Ramon roz­ma­wiali z Halem, gotowi zro­bić wszystko, byle tylko nie roz­ma­wiać ze sobą. Zachwy­cony Hal natych­miast zaczął się popi­sy­wać i chęt­nie zaśpie­wał pio­senkę o osiołku, któ­rej nauczył się w przed­szkolu. Rodzice nie spusz­czali z niego oczu, byle tylko nie patrzeć na sie­bie. Wresz­cie drzwi się otwo­rzyły i do jadalni weszła Fede­rica, nio­sąc biały bez­owy tort z jedną zapa­loną świeczką. Hal z zapa­łem odśpie­wał Happy Bir­th­day. Ramon i Helena roze­śmiali się. Napię­cie, dła­wiące krtań i klatkę pier­siową Heleny ustą­piło i przez chwilę mogła nor­mal­nie oddy­chać.

Fede­rica posta­wiła tort przed ojcem, który uro­czy­ście zdmuch­nął świeczkę. Hal kla­snął w dło­nie i zachi­cho­tał, kiedy pło­myk znowu się poja­wił, jak za sprawą cza­rów. Ramon udał zasko­czo­nego i jesz­cze raz zdmuch­nął świecę. Po chwili cała sytu­acja się powtó­rzyła. Dzieci pękały ze śmie­chu, prze­ko­nane, że ojciec naprawdę nie wie, co zro­bić z nie­ga­sną­cym pło­mie­niem. W końcu Ramon zamo­czył czubki pal­ców w szklance z wodą i zdu­sił knot.

– „Witamy w domu!” – gło­śno odczy­tał napis z bru­nat­nego lukru, wyko­nany jesz­cze nie­zbyt pewną ręką Fede­riki na puszy­stej war­stwie bia­łego kremu. – Dzię­kuję, Fede… – Przy­cią­gnął córkę do sie­bie i poca­ło­wał ją w poli­czek.

Kiedy kroił tort, Fede­rica sie­działa na jego kola­nach. Hal wycią­gał łyżeczkę w stronę tortu, aż wresz­cie udało mu się ścią­gnąć odro­binę kremu, który natych­miast obli­zał, żeby nikt nie zdą­żył mu tego zabro­nić. Helena udała, że niczego nie zauwa­żyła. Była zbyt zmę­czona, aby zuży­wać resztkę ener­gii na kar­ce­nie nie­sfor­nego dziecka. Musiała prze­cież jesz­cze poroz­ma­wiać z Ramo­nem.

Po lun­chu Fede­rica nie­chęt­nie wypro­wa­dziła Hala do ogrodu, a rodzice poszli na górę, żeby spo­koj­nie poroz­ma­wiać. Zasta­na­wiała się, czego ma doty­czyć ta roz­mowa. Była nie­za­do­wo­lona, że matka zaj­muje ojcu czas. Dziew­czynka zabrała szka­tułkę ze sobą, usia­dła w cie­niu drzewka poma­rań­czo­wego i zaczęła powta­rzać sobie w myśli opo­wie­dzianą przez ojca histo­rię.

– Mogę obej­rzeć twoją szka­tułkę? – zapy­tał Hal, sia­da­jąc obok sio­stry.

– Tak, tylko ostroż­nie, żebyś cze­goś nie zepsuł…

– Będę uwa­żał – obie­cał, bio­rąc puz­derko z jej rąk. – Ojej, jest śliczna! – zachwy­cił się.

– Tak. Dawno temu nale­żała do księż­niczki Inków.

– Kto to są Inko­wie?

– To taka rasa ludzi, któ­rzy kie­dyś miesz­kali w Peru – wyja­śniła Fede­rica.

– I co się stało z tą księż­niczką?

– Nie słu­cha­łeś, jak opo­wia­da­łam o tym przy stole? – Fede­rica uśmiech­nęła się pobłaż­li­wie.

– Słu­cha­łem, ale chcę posłu­chać jesz­cze raz. Pro­szę cię, Fede…

– No, dobrze – zgo­dziła się. – Opo­wiem ci wszystko od początku, ale słu­chaj uważ­nie i nie prze­ry­waj, bo prze­stanę!

– Nie prze­rwę ci ani razu – obie­cał Hal i ziew­nął.

Było bar­dzo gorąco, nawet w cie­niu. Ciche bzy­cze­nie psz­czół, fru­wa­ją­cych nad kwiet­ni­kami, i odle­gły szum morza sta­no­wiły przy­jemne tło leni­wych godzin sje­sty. Fede­rica objęła Hala, który natych­miast przy­tu­lił się do jej boku i oparł główkę na ramie­niu.

– Dawno, dawno temu, w dale­kim Peru… – zaczęła.

Hal zamknął oczy i prze­niósł się w obcy, zupeł­nie inny świat.

Ramon wszedł za żoną na pię­tro. Oboje mil­czeli. Przy­glą­dał się, jak szła przed nim kory­ta­rzem, przy­gar­biona, ze spusz­czoną głową. Gdy zbli­żali się do jego pokoju, uchwy­cił w powie­trzu zapach lawendy, który zawsze przy­po­mi­nał mu matkę i dom rodzi­ców w Cacha­gua. Helena odga­dła chyba, o czym myślał, bo wyja­śniła, że to Fede­rica wło­żyła mię­dzy pościel gałązki świe­żej lawendy z ogrodu.

Sta­ran­nie wywie­trzony pokój pach­niał nie tylko lawendą, ale także poma­rań­czami i różami. Rozej­rzał się po sypialni, którą dzie­lił z żoną przez więk­szą część trwa­ją­cego dwa­na­ście lat mał­żeń­stwa. Nie potra­fił wzbu­dzić w sobie prze­ko­na­nia, że oto wró­cił do sie­bie. Mimo wysił­ków Fede­riki był to pokój jego żony, a jej zimny spo­sób bycia wyraź­nie mówił mu, że nie jest tu mile widziany.

Posta­wił walizkę na pod­ło­dze i usiadł na brzegu łóżka. Helena pode­szła do okna i popa­trzyła na morze.

– Więc o czym chcesz poroz­ma­wiać? – zapy­tał, cho­ciaż dobrze znał odpo­wiedź.

– O nas – odparła sucho.

– To zna­czy?

– Wiele się zmie­niło, nie wydaje ci się?

– Wiele, to prawda.

– Mam dosyć uda­wa­nia przed dziećmi, że wszystko jest w porządku. Nic nie jest w porządku. Nie jestem szczę­śliwa. Ty cią­gle jeź­dzisz po świe­cie, piszesz swoje opo­wia­da­nia i żyjesz jak Cygan, więc może odbie­rasz to ina­czej, ale ja tkwię sama w domu, bez cie­bie, bez żad­nego wspar­cia… Sama wycho­wuję nasze dzieci… – Helena poczuła, że w jej skro­niach zaczyna pul­so­wać tępy ból.

– Prze­cież wie­dzia­łaś, że wła­śnie tak wygląda moje życie. – Ramon pokrę­cił głową i ścią­gnął brwi. – Nie mia­łaś wobec mnie żad­nych ocze­ki­wań, w każ­dym razie tak mówi­łaś. Dałaś mi wol­ność, bo rozumia­łaś, że bez niej nie będę mógł nor­mal­nie funk­cjo­no­wać.

– Wiem, rze­czy­wi­ście tak było, ale wtedy nie zda­wa­łam sobie sprawy, jak to naprawdę będzie. Na początku podró­żo­wa­li­śmy razem i było wspa­niale, jak w dobrym śnie. Kocha­łam nasze podróże i kocha­łam cie­bie, lecz teraz… – Helena zawie­siła głos.

– Teraz? – powtó­rzył ze smut­kiem.

– Teraz już cię nie kocham. – Helena odwró­ciła się i spoj­rzała na męża. Dostrze­gła wyraz bólu, który prze­mknął przez jego twarz. – Miłość wymaga pie­lę­gna­cji, Ramo­nie – dodała pospiesz­nie. – Nie wolno zosta­wiać jej samej sobie, bo wtedy nisz­czeje w zanie­dba­niu. Kie­dyś bar­dzo cię kocha­łam, ale teraz po pro­stu cię nie znam i chyba już nie roz­po­zna­ła­bym naszej miło­ści. Wiem jedno – jestem zmę­czona samot­no­ścią, mam jej dosyć, a ty cią­gle zosta­wiasz mnie samą, na całe mie­siące. I zawsze tak będzie…

Po policz­kach Heleny popły­nęły łzy, jedna za drugą, jedna za drugą, aż w końcu ufor­mo­wały się z nich dwa cien­kie stru­myczki roz­pa­czy i żalu.

– Wobec tego, co chcesz zro­bić? – zapy­tał.

Pode­szła powoli i przy­sia­dła obok niego.

– Gdy­byś bał się mnie stra­cić, został­byś i pisał tutaj. Zmie­nił­byś się dla mnie, ale nie zro­bisz tego, prawda?

Długą chwilę zasta­na­wiał się, jak odpo­wie­dzieć na to pyta­nie, lecz naj­wy­raź­niej jego mil­cze­nie roz­wiało jej wąt­pli­wo­ści.

– Kochasz mnie, Ramo­nie?

Jego błysz­czące oczy patrzyły na nią ze smut­kiem.

– Tak, kocham cię, kocham cię tak, jak umiem, Heleno. Na­dal cię kocham, ale to uczu­cie nie wystar­czy, abym się zmie­nił. Gdym został tu z tobą i z dziećmi, use­chł­bym. Tak, use­chł­bym jak roślina na pustyni, nie rozu­miesz? Nie chcę stra­cić ani cie­bie, ani dzieci, lecz nie potra­fię się zmie­nić… – Pokrę­cił głową. – Wra­cam do domu i już po pół godzi­nie zaczy­nam się zasta­na­wiać, kiedy będę mógł wyje­chać. Przy­kro mi…

Mil­czeli. Helena pła­kała z ulgi, że w końcu wyrzu­ciła z sie­bie drę­czące ją uczu­cia. Napię­cie zni­kło, ból głowy ustę­po­wał. Ramon nie wie­dział, co robić. Nie chciał jej stra­cić, była bez­piecz­nym por­tem, do któ­rego lubił wra­cać. Lubił myśl, że ma dom, do któ­rego w każ­dej chwili może przy­je­chać. Rzadko korzy­stał z tej moż­li­wo­ści, ale sama świa­do­mość roz­grze­wała mu serce. Kochał dzieci, cho­ciaż nie wyobra­żał sobie, aby mógł się nimi zaj­mo­wać codzien­nie, dzień po dniu, jak to w życiu… Nie był ani wzo­ro­wym mężem, ani ojcem.

– Co teraz? – zapy­tał po chwili.

– Chcę wró­cić do domu. – Helena wstała i znowu pode­szła do okna.

– Do Anglii?

– Tak.

– Ale to drugi koniec świata!

– Nie rozu­miem, dla­czego mia­łoby ci to prze­szka­dzać. Sam zawsze jesteś na dru­gim końcu świata i nie zamie­rzasz tego zmie­nić. Co za róż­nica, gdzie będziemy? Ty i tak będziesz na innym kon­ty­nen­cie.

– A dzieci?

– Pójdą do szkoły w Anglii. Zamiesz­kamy w Korn­wa­lii, z moimi rodzi­cami… – Nagle pod­bie­gła i uklę­kła u jego stóp. – Pro­szę cię, Ramo­nie, pozwól mi zabrać dzieci do kraju… Nie chcę tu dłu­żej miesz­kać, nie w takiej sytu­acji… Bez cie­bie to wszystko nie ma dla mnie sensu, rozu­miesz? Nie czuję się u sie­bie. Chcia­łam, żeby tak było, i naprawdę się sta­ra­łam, ale teraz chcę wra­cać do domu…

– Co im powiesz?

– Że jedziemy do domu. Że będziesz przy­jeż­dżał i odwie­dzał nas, tak samo jak zawsze. Że zamiesz­kamy w innym kraju, to wszystko. Oboje są jesz­cze mali, przy­sto­sują się. – Popa­trzyła na niego bła­gal­nie. – Pro­szę cię, Ramo­nie…

– Chcesz wziąć roz­wód? – zapy­tał bez­na­mięt­nie.

– Nie – odpo­wie­działa szybko. – Nie, nie chcę roz­wodu.

– Wystar­czy ci sepa­ra­cja?

– Tak.

– Co potem?

– Nic. – Spu­ściła głowę. – Nic. Chcę tylko zakoń­czyć tę sytu­ację, nic wię­cej.

Prze­czu­cie go nie myliło – posta­no­wiła go zosta­wić. Potrze­bo­wała jego zgody, żeby wywieźć dzieci z kraju, a on nie zamie­rzał jej tego odma­wiać. Jak­żeby mógł? Bywał tak rzadko w domu, że Fede­rica i Hal byli w więk­szym stop­niu jej dziećmi niż jego. I miała rację – wszystko jedno, gdzie zamiesz­kają, bo on i tak będzie odda­lony od nich o parę tysięcy kilo­me­trów. Zawsze. No, pra­wie zawsze…

– Dobrze, możesz zabrać dzieci do Anglii – zgo­dził się ze smut­kiem. – Ale naj­pierw chcę zawieźć je do moich rodzi­ców, do Cacha­gua. Chcę, żeby miały praw­dziwe rodzinne Boże Naro­dze­nie i żeby tak mnie zapa­mię­tały…

– Będziesz przy­jeż­dżał i odwie­dzał nas, prawda? – wyszep­tała, ponie­waż głos zachrypł jej ze zde­ner­wo­wa­nia i emo­cji.

Nie­spo­koj­nie szu­kała odpo­wie­dzi w jego oczach, pełna obaw, że jej decy­zja wpły­nie na jego sto­su­nek do dzieci i skłoni go do znik­nię­cia z ich życia.

– Oczy­wi­ście – odparł, potrzą­sa­jąc głową.

– Dzieci będą za tobą strasz­nie tęsk­niły. Nie możesz ich opu­ścić, Ramo­nie, one cię potrze­bują…

– Wiem.

– Nie karz ich za moje czyny. To wszystko doty­czy nas, nie ich.

– Wiem.

– Fede cię kocha, Hal także. Nie wyobra­żam sobie, jak mogła­bym żyć, gdy­byś zosta­wił ich z mojego powodu, przeze mnie. – Usia­dła, wypro­sto­wała się. – Nie odejdę, jeżeli mia­łoby to ozna­czać, że pozba­wiam dzieci ojca. Jestem gotowa poświę­cić swoje szczę­ście dla ich dobra…

Zaczęła szlo­chać. Ramon nie potra­fił wyzwo­lić się z poczu­cia zagu­bie­nia. Pogła­dził jej jasne włosy.

– Nie opusz­czę ich, Heleno – obie­cał.

Spoj­rzała na niego szkli­stymi oczami.

– Dzię­kuję…

Nagle jego wargi spo­częły na jej ustach. Ich ciała pod­świa­do­mie bun­to­wały się prze­ciwko chłod­nej obo­jęt­no­ści umy­słów. Zdzie­rali z sie­bie ubra­nia jak kona­jące z pra­gnie­nia zwie­rzęta, dra­piące zie­mię pazu­rami w poszu­ki­wa­niu wody. Helena czuła ostry dotyk jego zaro­stu na policz­kach i szyi oraz deli­katną mięk­kość warg i dzią­seł. Pod­czas wielu mie­sięcy jego nie­obec­no­ści wyobra­żała sobie, jak kocha się z innymi męż­czy­znami, lecz ni­gdy nie zdra­dziła Ramona. Nie bra­ko­wało jej po temu moż­li­wo­ści, odrzu­cała jed­nak wszyst­kie z bar­dzo pro­stego powodu – była żoną Ramona Cam­pione, nawet jeżeli tylko z nazwi­ska. Teraz pod­dała się doty­kowi męż­czy­zny, cho­ciaż w grun­cie rze­czy czuła dla niego tylko wdzięcz­ność. Mogłoby się wyda­wać, że w tych gorą­cych, intym­nych chwi­lach oboje uwie­rzyli, iż ich miłość zapło­nęła od nowa, Helena wie­działa jed­nak, że roz­kosz sek­su­alna żyje tylko chwilę, jest mira­żem. Zamknęła oczy, odci­na­jąc się od smut­nej rze­czywistości swo­jej sytu­acji i pozwo­liła sobie na przy­jemne dozna­nia pod doty­kiem jego dłoni, które odkry­wały naj­bar­dziej sekretne zaka­marki jej ciała nie mniej żar­li­wie niż za pierw­szym razem.

Minęło wiele mie­sięcy od chwili, gdy prze­żyli ostat­nie zjed­no­cze­nie w roz­ko­szy. Oboje zdą­żyli już zapo­mnieć tajem­nice swo­ich ciał. Palce Heleny sunęły wzdłuż krę­go­słupa Ramona i pie­ściły jego ramiona zupeł­nie tak samo, jak wtedy gdy jesz­cze kie­ro­wała nimi miłość. Prze­bie­gała języ­kiem po jego skó­rze, delek­to­wała się sma­kiem morza i męż­czy­zny. Kiedy ją cało­wał, otwo­rzyła oczy i zoba­czyła, że jego powieki są mocno zaci­śnięte. Zaczęła zasta­na­wiać się, o kim marzy i czy pod­czas swo­ich podróży miał wiele oka­zji, żeby ją zdra­dzić. Nie chciała wie­dzieć. Wresz­cie Ramon wszedł w nią, roz­bu­dza­jąc jej pożą­da­nie, uśpione, może nawet zamro­żone, i prze­stała myśleć o innych kobie­tach. Oboje zapo­mnieli o sobie, kiedy tak poru­szali się ryt­micz­nie, jak wiel­kie, rzu­ca­jące się nie­spo­koj­nie zwie­rzę. Z ich gar­deł wyry­wały się nie­przy­tomne jęki i wes­tchnie­nia, wibru­jące głę­boko w brzu­chach. Póź­niej, gdy padli na łóżko obok sie­bie, spo­ceni i wyczer­pani, czu­jąc pod­nie­ca­jący zapach potu, zmie­szany z aro­ma­tem lawendy i róży, patrzyli w sufit i każde z nich zasta­na­wiało się, dla­czego pozwo­lili ponieść się zmy­słom.

Helena była zbyt zaże­no­wana, aby spoj­rzeć Ramo­nowi w oczy. Wsty­dli­wie okryła ciało narzutą, zaraz jed­nak uświa­do­miła sobie, jak śmieszny jest ten gest w sytu­acji, gdy oboje przed chwilą kosz­to­wali intym­nej roz­ko­szy. Otwo­rzyła szu­fladę noc­nego sto­lika i poszpe­rała w niej w poszu­ki­wa­niu papie­ro­sów. W końcu zna­la­zła jed­nego, zapa­liła drżącą ręką i zacią­gnęła się chci­wie. Jakie to dziwne, że prze­ży­wamy chwile naj­więk­szej bli­sko­ści, a parę sekund póź­niej leżymy obok sie­bie dalecy i obo­jętni. Zer­k­nęła na Ramona i odwró­ciła się twa­rzą do niego.

– To było przy­jemne – ode­zwał się.

– Tak – odparła sztywno.

– Nie żałuj tego, Heleno. Nie ma nic złego w tym, że prze­ży­wamy cie­le­sne przy­jem­no­ści, nawet jeżeli nie czu­jemy do sie­bie nic poza fizycz­nym pożą­da­niem.

Zacią­gnęła się jesz­cze raz.

– Nie żałuję.

W głębi serca nie była jed­nak pewna, czy rze­czy­wi­ście nie żałuje. Czy naprawdę kochała się bez miło­ści? Pospiesz­nie odsu­nęła tę myśl od sie­bie, zresztą teraz nie miało to już zna­cze­nia. Wra­cała do domu.