Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Powieść autorki światowych bestsellerów Santy Montefiore.
Nowa, piękna, kolekcjonerska edycja.
Pozwólcie miłości wzrastać...
Miranda i David przeprowadzają się z Londynu do pięknego domu na wsi, otoczonego czarodziejskim ogrodem.
Jednak Miranda wciąż chwiejnie biega po mokrym trawniku na wysokich obcasach, Davida nigdy nie ma w domu, a dzieci za żadne skarby świata nie chcą oderwać się od telewizora.
I wtedy zjawia się zagadkowy Francuz... Sięgając do tajemnic mądrości przyrody, powoli zaczyna leczyć przeszłość i teraźniejszość. Ale kim właściwie jest? Jego sekret kryje się w najgłębszych zakamarkach ogrodu, ponieważ ogród, podobnie jak miłość, potrafi przywrócić ludzkiej duszy zdrowie nie tylko o każdej porze roku, ale także w każdym pokoleniu.
Powieść Santy Montefiore to odejście od gatunku, w jakim specjalizowała się dotychczas ta utalentowana pisarka. Wysławia uwodzicielskie piękno angielskich krajobrazów oraz lecznicze siły natury, lecz przede wszystkim przedstawia epicką historię miłosną, rozgrywającą się w samym sercu życia rodzinnego oraz konflikt między obowiązkiem i pożądaniem.
Każdy, kto lubi Joanne Harris lub Mary Wesley, z pewnością pokocha nastrojowy romans Santy Montefiore.
„Mail on Sunday”
Tej książki nie da się odłożyć... Zakończenie jest fascynujące, ostatnie fragmenty przyprawiają o najprawdziwsze dreszcze...
„Daily Express”
Wspaniała epicka historia miłosna... Zaskakująca, poruszająca i znakomicie napisana.
Elizabeth Buchan
Santa Montefiore błyskotliwie łączy intrygę oraz opis komplikacji życia w kraju w stanie wojny w wyjątkowo fascynującej romantycznej historii.
Red
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 533
Pomysł czarodziejskiego ogrodu ożył w mojej wyobraźni dopiero gdy pojechałam odwiedzić Georgię Langton w Dorset. Georgia jest nie tylko utalentowaną ogrodniczką, lecz także jedną z najbardziej czarujących ekscentryczek w Anglii. Zainspirowała mnie do działania tyloma fascynującymi ideami, że napisanie tej książki było czystą przyjemnością, od początku do końca. Jestem Georgii za to ogromnie wdzięczna i zapewniam czytelników, że wszelkie techniczne błędy w tekście są wyłącznie moim dziełem.
Sue Johnson-Hill i tym razem czekała w Bordeaux, żeby z entuzjazmem i cierpliwością odpowiedzieć na moje pytania. Już drugi raz pospieszyła mi z pomocą, za co serdecznie jej dziękuję!
Bardzo dziękuję również mojemu ojcu, który nauczył mnie głębiej pojmować życie i cenić przyrodę. Jego mądry przykład sprawił, że stworzyłam właśnie takiego bohatera.
Moja matka jest prawdziwym źródłem wiedzy, wrażliwą redaktorką tekstu i znakomitą słuchaczką, która trafnie i mądrze oceniała moje pomysły. Poświęciła mi mnóstwo czasu, energii i entuzjazmu, i naprawdę trudno mi wyrazić wdzięczność, jaką do niej czuję.
Książka nie nadawałaby się do wydania bez dokładnego plewienia, którym zajęła się redagująca moje teksty Susan Fletcher. Susan jest znakomitą, wyjątkową redaktorką i koneserką dobrych lektur. Ma wielką cierpliwość i oko do szczegółów, którego mnie raczej brak. Zawsze cenię jej rady i szczerze dziękuję za trud włożony w to, aby książka była jak najlepsza.
Moja agentka, Sheila Crowley, posiada niezwykłą cechę – zawsze czuję się przy niej tak, jakbym była jej jedyną autorką. Jest wytrwała, pogodna, lecz także twarda i zdecydowana, kiedy wymagają tego okoliczności. Dziękuję, że czuwała w moim narożniku i dodawała mi odwagi, gdy wyrywałam sobie włosy z głowy z rozpaczy i nie mogłam napisać ani jednego zdania!
Jeszcze raz i jeszcze raz dziękuję Kate Rock, bez której pomocy na pewno nie wydałabym mojej pierwszej powieści; Eleni Fostiropoulos i mojej fantastycznej drużynie z wydawnictwa Hodder; mojej koleżance po piórze, Elizabeth Buchan, która hojnie podzieliła się ze mną pomysłami, a także mojej szkolnej przyjaciółce, Cosimie Townley, która przedstawiła mnie Miss Fitz, przy okazji podrzucając mi pomysł z tchórzofretką.
Dziękuję moim najukochańszym dzieciom, Lily i Sashy, za natchnienie i miłość.
I wreszcie najmocniej i najserdeczniej dziękuję mojemu mężowi Sebagowi, jak zwykle. Niestrudzenie dostarcza mi pomysłów, stale mnie wspiera i mądrze doradza. Na wszystkich kartkach tej powieści można znaleźć odciski jego palców…
Hartington House, lato 2004
Zmierzch już się czaił, kiedy dotarła do domku, mocno przyciskając do piersi tekturowe pudełko. Słońce wisiało nisko na niebie, malując obłoki różową farbą i upodobniając je do kłębków cukrowej waty, długie cienie kładły się na wilgotnej od rosy trawie. Powietrze słodko pachniało żyzną ziemią i rozwijającymi się kwiatami. Malutkie ważki kołysały się wśród traw, ich skrzydełka mieniły się w świetle. Dom był dziwny, symetryczny, z wysokim dachem, który jakby przygniatał znajdujące się pod nim ściany. Całkiem możliwe, że kiedyś pełnił rolę stodoły albo spichlerza, ponieważ stał na środku pola. Dachówki były brązowe i porośnięte mchem, komin lekko przechylony w lewo. Szczyt dachu trochę się zapadł, jakby zmęczył się własnym trwaniem. Pnące róże pieniły się nad drzwiami, z których zaczęła już odpadać farba. Dom sprawiał wrażenie w przykry sposób zapomnianego i opuszczonego, ukryty w niewielkim zagajniku u stóp ogrodu, tuż nad rzeką. Tłusty gołąb przygotowywał się do snu, gruchając leniwie przy kałuży, a dwie wiewiórki pomknęły w górę po pniu potężnego kasztana i przycupnęły w zagięciu gałęzi, obserwując ją podejrzliwymi czarnymi ślepkami.
Chwilę stała nieruchomo, przyglądając się spokojnym wodom rzeki Hart, powoli podążającym doliną w stronę morza. Pamiętała, jak łowiła ryby siatkami i rzucała patyki z małego kamiennego mostku. Nic się tu nie zmieniło. Krowy nadal muczały na łące nad rzeką, a dalekie terkotanie traktora dobiegało od drogi za żywopłotem. Zamrugała, otrząsnęła się ze wspomnień i wsunęła klucz do zamka.
Drzwi otworzyły się z bolesnym skrzypnięciem. Weszła do holu i od razu poczuła leciutki lecz trwały zapach kwiatów pomarańczy. Kiedy zajrzała do salonu, zagraconego niezliczonymi fotografiami, bibelotami i książkami, pomyślała sobie, że ktoś tu mieszka. Jeśli dobrze wiedziała, agencja nie sprzedała jeszcze posiadłości, do której należał domek i która była na rynku już od ponad dziesięciu miesięcy.
– Halo! – zawołała. – Jest tu ktoś?
Cisza. Nerwowo ściągnęła brwi i zamknęła za sobą drzwi wejściowe. Pudełko postawiła na podłodze w holu. Powietrze w domu było ciepłe i trochę ciężkie, pachnące kurzem, dawnymi wspomnieniami i łzami. Ją także oczy piekły od łez.
Weszła do kuchni, gdzie na stole stały porcelanowe filiżanki i imbryczek, a krzesła były odsunięte. Pozostałości po podwieczorku dla dwojga… Położyła rękę na oparciu jednego z krzeseł, bo nagle zakręciło jej się w głowie. Przez wszystkie lata, kiedy mieszkała w wielkim domu, ani razu nie zajrzała do tego domku. Drzwi zawsze były tu zamknięte, a ona nigdy nie czuła ciekawości. Sądząc po grubości warstwy kurzu, pokrywającej kuchenny stół, nikt inny także tu nie zaglądał.
Z góry dobiegł jakiś dźwięk, chyba ciche kroki.
– Halo! – zawołała znowu, nagle przestraszona. – Czy ktoś tu jest?
Cisza. Wróciła do holu i podniosła pudełko. Gdy się wyprostowała, odkryła, że nie może oderwać oczu od podestu schodów, rozjaśnionego nieziemskim blaskiem. Jej lęk rozwiał się w jednej chwili, a w głębi serca rozległo się bezgłośne wołanie.
Zaczęła powoli wspinać się po schodach na pięterko. Na górze, po lewej stronie, znajdował się pusty pokój. Postawiła tam pudełko i przystanęła w progu. Nie miała ochoty go zostawiać, ponieważ w środku było coś niezwykle cennego. Z niezmiernym trudem rozstawała się z tą rzeczą, wiedziała jednak, że właśnie tak powinna postąpić. Nawet jeżeli nikt go tu nigdy nie znajdzie, ona będzie miała pewność, że zrobiła wszytko, co było w jej mocy. Nie podobało jej się, że ukrywa coś przed własną rodziną, ale tę tajemnicę musiała zabrać ze sobą do grobu; nawet jeśli jej sekret nikogo nie mógł już zranić, nadal był jak popiół z ogniska, które kiedyś płonęło z ogromną siłą.
Sypialnia po drugiej stronie podestu odwróciła jej uwagę od pudełka. Ten pokój miał znajomy zapach świeżo ściętej trawy i słodki aromat kwiatu pomarańczy, który poczuła już na dole. Usiadła na łóżku, w smudze słonecznego światła, przedostającej się do środka przez gruby kożuch pleśni, pokrywający plamami szyby w oknie. Ciepłe promienie padały na jej twarz, były bursztynowe, w kolorze żalu. Przymknęła powieki, wyczuwając czyjąś bliską obecność i wsłuchała się w ciszę. Oczy znowu paliły ją od łez, wiedziała jednak, że jeśli je otworzy, zmarnuje tę szczególną chwilę.
Nie odchodź, powiedziała bez słów. Nie zostawiaj mnie, proszę… Później wyprostowała się, czekając na odpowiedź.
Żółte listki płaczącej wierzby jesienią
Hartington House, Dorset październik 2005
Gus podkradł się do drzwi gabinetu matki i przyłożył ucho do szpary. Wciągnął do nosa znajomy zapach papierosów Marlboro Lites i poczuł, jak jego frustracja narasta. Słuchał jej niskiego, zachrypniętego głosu i wiedział, że rozmawia z jego nauczycielem, panem Marlowem. Z góry założył, i słusznie, że matka nie stoi po jego stronie. Gus stanowił problem, którego rozwikłaniem nikt nie miał ochoty się fatygować.
– Nie do wiary! – wykrzyknęła matka. – Strasznie mi przykro, panie Marlow! Coś takiego! Nigdy więcej się to nie zdarzy, obiecuję! Ojciec Gusa przyjeżdża jutro wieczorem z Londynu, więc dopilnuję, żeby z nim porozmawiał… Ma pan słuszność, nic nie usprawiedliwia gryzienia innych dzieci… Zaraz go poszukam i odeślę z powrotem do szkoły! – Jej głos złagodniał, potem Gus usłyszał, jak odsunęła krzesło i wstała. – Wiem, że czasami może być nieco agresywny, ale dopiero parę miesięcy temu przeprowadziliśmy się tu z Londynu… To trudna sytuacja, Gus zostawił w mieście wszystkich swoich przyjaciół i kolegów, on ma siedem lat, na pewno pan rozumie… Uspokoi się i pogodzi z nowymi warunkami, proszę dać mu tylko trochę czasu, dobrze? Bardzo proszę… To w gruncie rzeczy całkiem dobry chłopak…
Gus nie czekał dłużej. Na palcach przebiegł przez korytarz i przez ogrodowe drzwi wydostał się na taras. Trawnik przypominał ciemnozielony, mokry dywan, lśniący w bladym świetle poranka. Wziął głęboki oddech, zadrżał i wsunął ręce do kieszeni spodni, przyglądając się, jak mgła unosi się do góry. Kurtkę zostawił w szkole. Przełknął żal i ruszył w stronę tymiankowej alejki, po jej obu stronach kołysały się kudłate kulki. Szedł przed siebie, przygarbiony, z rozmachem kopiąc kamyki i szukając wzrokiem jakiegoś małego stworzenia, na którym mógłby wyładować swój gniew.
Na końcu tymiankowej alejki rozciągała się łąka, pełna owiec należących do sąsiada Jeremy’ego Fitzherberta. Wśród owiec pasł się osioł o wiecznie zmechaconej sierści i imieniu Charlie. Gus uwielbiał straszyć biedne zwierzę i często gonił go z kijem dookoła pastwiska tak długo, aż osioł zaczynał ochryple porykiwać. Teraz, gdy Gus wspiął się na płot, Charlie natychmiast wyczuł niebezpieczeństwo i zastrzygł uszami. Zaraz potem zauważył małego chłopca, który zeskoczył właśnie z ogrodzenia na trawę. Oczy Charliego rozszerzyły się ze strachu. Zamarł bez ruchu, jego nozdrza rozdęły się szeroko, a serce przyspieszyło gwałtownie i nierówno, zupełnie jak zardzewiały silnik.
Gusa ogarnęło miłe podniecenie. Zapomniał o tym, że ugryzł Adama Hudsona na boisku, że uciekł ze szkoły, zapomniał o gniewie w głosie matki i swoim obezwładniającym poczuciu osamotnienia. W tej chwili nie myślał o niczym poza nieszczęsnym osłem, na którego miał ochotę zapolować.
– Boisz się, co? – syknął, zbliżając się do przerażonego zwierzaka. – Ty tchórzu!
Skoczył naprzód, z przyjemnością patrząc, jak Charlie cofa się niezgrabnie i truchta w kierunku lasu na skraju łąki, żałośnie rżąc ze strachu. Szkoda, że nie przyniosłem kija, pomyślał Gus. Zabawa jest jeszcze lepsza, kiedy uda się go uderzyć.
Kiedy wreszcie się znudził, zagłębił się między drzewa, zostawiając drżącego Charliego w kącie łąki, otoczonego owcami. Ziemia w lesie była gąbczasta, zasypana gałązkami i brunatnymi liśćmi, wśród których szukał pożywienia piękny bażant o lśniących piórach. Słońce słabo przeświecało przez listowie, wydobywając z mroku pajęcze sieci, rozpięte między gałęziami krzewów niczym strzępy koronki. Gus podniósł z ziemi patyk i zaczął zmiatać nim pajęczyny na ziemię, rozgniatając butami uciekające pająki. Krótka chwila przyjemności szybko uleciała i Gus został sam na sam z podświadomym przekonaniem, że nikomu nie jest potrzebny.
Miranda Claybourne odłożyła słuchawkę i utkwiła wzrok w rozpościerającym się za oknem sadzie. Ziemia usiana była jabłkami i ostatnimi w tym roku śliwkami. Wyczuła obecność syna za drzwiami, lecz teraz Gusa już nie było. Musiał wybrać sobie na wagary akurat Dzień Nieprzekraczalnego Terminu, pomyślała ze złością. Zdusiła papierosa w popielniczce, wmawiając sobie, że drobne potknięcie w walce z paleniem jest absolutnie naturalne i zrozumiałe; zaciągnęła się zresztą tylko trzy razy, co w zasadzie się nie liczyło. Nie miała czasu na szukanie Gusa, nie wiedziała nawet, gdzie zacząć, ponieważ posiadłość była duża i, co zauważyła z uczuciem przygnębienia, potwornie zarośnięta i wilgotna. Sama myśl o długiej wędrówce w kaloszach była po prostu nie do zniesienia dla eleganckiej dziewczyny z miasta, przyzwyczajonej do pantofelków na wysokim obcasie firmy Jimmy Choo oraz gładkich, betonowych chodników. Na domiar złego właśnie dziś musiała dokończyć swoją comiesięczną kolumnę dla magazynu „Red”. Jak na razie, jedynym plusem życia na wsi okazało się to, że nie musiała się starannie czesać i malować przed odebraniem dzieci ze szkoły. Gus i jego pięcioletnia siostra Storm codziennie rano pokonywali na rowerach trasę od domu do bramy, gdzie zostawiali swoje pojazdy i wsiadali do szkolnego autobusu, który zatrzymywał się tam punktualnie o ósmej, żeby ich zabrać. W Londynie Miranda musiała wcześnie wstawać, żeby zadbać o swój wygląd przed spotkaniem z innymi mamusiami na wysokich obcasach i w ogromnych okularach przeciwsłonecznych od Gucciego, o zadbanych włosach, ufarbowanych i doskonale obciętych w słynnym salonie fryzjerskim Richarda Warda. W Hartington prawie nikt nie słyszał o Guccim czy Richardzie Wardzie, a w każdym razie tak uważała Miranda. Z początku wydawało się jej to trochę dziwne, lecz urocze, natomiast teraz już tylko dziwne, i to wcale nie trochę. Dowcipnie narzekała na te prowincjonalne dziwactwa w swojej kolumnie, która stanowiła kronikę jej starań o przyzwyczajenie się do życia na wsi, i zgrabnie obracała zniechęcenie w żart. Deszczowa, przygnębiająca pogoda, w niemożliwy do wyjaśnienia sposób bardziej deszczowa i bardziej przygnębiająca niż w Londynie oraz dziwne aspekty życia w Hartington tworzyły trudną do zniesienia całość. Miranda mogła już tylko śmiać się ze wszystkiego, co ją spotykało.
W przeciwieństwie do męża, wcale nie miała ochoty wyprowadzać się z Londynu. Na samą myśl o oddaleniu się od sklepów firmowych Harveya Nicholsa na odległość większą niż parę metrów, przesyconych zapachem cudownych perfum tegoż projektanta mody, zimny pot spływał jej po plecach. Smętna konieczność jedzenia w lokalnym pubie, a nie w takich restauracjach jak Ivy czy Le Caprice, zupełnie wystarczyła, by Miranda do pewnego stopnia doceniła uroki własnej kuchni. Bardzo brakowało jej zajęć pilates w Notting Hill, lunchów w Wolseley, na które umawiała się z koleżankami i jakże przyjemnych zakupów w sklepie Ralpha Laurena. Nie mieli jednak wyboru. Gus został wyrzucony ze szkoły za agresywne zachowanie i przeniesienie go do spokojnej i cichej wiejskiej szkoły wydawało się rozsądnym rozwiązaniem. Musiał upłynąć jeszcze cały rok, zanim Gusa będzie można wysłać do szkoły z internatem, powierzając trudne dziecko kompetentnym opiekunom i wreszcie pozbywając się kłopotów. Mirandzie i Davidowi Claybourne jeden rok złego zachowania Gusa wydawał się co najmniej stuleciem.
Miranda nie miała pojęcia, co powinna teraz zrobić. Naprawdę nie miała czasu na zajmowanie się Gusem… Wyrzuciła papierosa z popielniczki do kosza na śmieci i przykryła go kilkoma zgniecionymi kartkami papieru, żeby jego widok nie przypominał jej o braku silnej woli. Szczerze żałowała, że nie zatrudniła opiekunki do dzieci, tylko uparła się, że sama da sobie ze wszystkim radę. Głównym problemem matki pracującej było poczucie winy, rzecz jasna. Wyrzuty sumienia szły ręka w rękę z uczuciem potwornego zmęczenia, ponieważ matka pracująca stara się zrobić wszystko sama i jeszcze wygospodarować trochę czasu dla siebie. David proponował, aby poszukała kucharki i ogrodnika, bo wtedy miałaby więcej czasu na pisanie. Życie na wsi nie przypominało życia w Londynie, gdzie można zamówić do domu sushi albo chińszczyznę od pana Winga; w Hartington Miranda musiała jechać samochodem do miasta, co wymagało wcześniejszego zaplanowania. Nie miała czasu, by się zastanawiać, co przygotować na śniadanie, obiad i kolację. Dobrze chociaż, że pan Tit, mleczarz, codziennie rano przywoził gazety i mleko białą ciężarówką z tablicą rejestracyjną, na której widniał napis COW 1. Rozśmieszało to Mirandę nawet w czasie tej najbardziej ponurej godziny całego dnia, kiedy na dworze było ciemno i mokro, a ona nerwowo starała się przygotować dzieci do wyjścia do szkoły. Jeśli chodzi o ogród, to mieli tu prawdziwy ogród, nie patio z kilkoma roślinami w doniczkach, ale całą ogromną działkę. Niestety, na wsi niełatwo było znaleźć pomoc domową. Londyn pełen był cudzoziemców, którzy błagali o pracę, ale do Dorset nie dotarł chyba ani jeden obcokrajowiec. Wszystko to razem było naprawdę dziwne i denerwujące… Miranda nie czuła się tu jak u siebie. David zakochał się w domu od pierwszego wejrzenia, ponieważ cierpiał na pewien przerost ambicji i wizja wiejskiej rezydencji przemawiała do niego, natomiast Miranda zaakceptowała Hartington bez wielkiego przekonania i wciąż tęskniła za Notting Hill i miejskim asfaltem, nękana lekkimi wyrzutami sumienia, że nie docenia faktu posiadania dużego domu w iście sielankowym otoczeniu. Tylko że… Co właściwie można było robić na wsi, na miłość boską?
Jako niezależna dziennikarka, zawsze pracowała w napięciu i na ostatnią chwilę. Pieniądze, które zarabiała, nie były im potrzebne – David pracował w City i zarabiał więcej niż większość ludzi jest w stanie wydać przez całe życie, ale pisanie miała we krwi i nie mogłaby przestać pisać nawet gdyby chciała. Marzyła, że kiedyś napisze powieść, wspaniałą historię miłosną, coś w rodzaju Anny Kareniny albo Przeminęło z wiatrem, nie miała jednak jeszcze dobrego pomysłu. Na razie pisywała więc artykuły do czasopism i gazet, co zaspokajało jej potrzebę wyrażenia samej siebie i dawało istotny punkt zaczepienia w Londynie. Teraz zagłuszała pracą cichy głos rozpaczy, który z uporem szeptał jej przykre słowa. Odkładała rozmaite sprawy z nadzieją, że same jakoś się załatwią albo znikną, że David przyzna, iż przeprowadzka była fatalnym błędem i zabierze ich z powrotem tam, gdzie było ich miejsce. Życie na wsi nie odmieniło przecież Gusa. Jednak radość, jaką David czerpał z przebywania w Hartington, brała się głównie z tego, że w niedzielę wracał do Londynu i mógł do woli przechwalać się weekendem spędzonym w swojej wiejskiej posiadłości. Tymczasem Miranda skazana była na Hartington w świątek, piątek i sobotę…
Pomyślała o mężu, przystojnym i fascynującym Davidzie Claybourne. Zawsze opanowany, zawsze silny i sprawny, płynął przez życie bez najmniejszego wysiłku, zupełnie jakby każdą czynność i sytuację zdążył już przećwiczyć, i to nieraz, w jakimś poprzednim wcieleniu. Odkąd przeprowadziła się z dziećmi do Hartington, rzadko go widywała. Z początku przyjeżdżał do domu w czwartki i zostawał do niedzielnego wieczoru, ale teraz zjawiał się późnym wieczorem w piątek i wyjeżdżał w niedzielę zaraz po lunchu. Najczęściej był zmęczony i miał ochotę na weekend przed telewizorem, w którym leciały rozgrywki golfa. Gdyby nie znała go tak dobrze, już dawno zaczęłaby podejrzewać go o romans, ale David zanadto przejmował się opinią innych, żeby pozwolić sobie na skok w bok.
Wróciła do biurka i wybrała numer męża w firmie Goldman Sachs. Chciała podzielić się z nim troską o Gusa, to jasne, lecz pragnęła także po prostu usłyszeć jego głos.
– To ja, kochanie! – odezwała się, kiedy podniósł słuchawkę.
– Co u was, skarbie? Wszystko w porządku?
Głos Davida wibrował energią i Miranda od razu poczuła się lepiej.
– Chodzi o Gusa – powiedziała. – Uciekł.
Z piersi Davida wyrwało się pełne zniecierpliwienia westchnienie.
– Znowu?!
Mirandzie zrobiło się przykro, że najwyraźniej zepsuła mu dzień.
– Musisz z nim wieczorem stanowczo porozmawiać – rzekła. – Ciebie powinien posłuchać.
– Przydałoby mu się porządne lanie!
– Wymierzanie kar cielesnych to przestępstwo. Nietrudno się domyślić, że tego rodzaju zasady prawne wymyślili ludzie, którzy nie mają dzieci.
– Rozmawiałaś z panem Marlowem?
– Tak. Nie jest szczególnie zadowolony. Boże, żeby tylko Gusa nie wyrzucili i z tej szkoły! – Miranda zaczęła nerwowo bawić się ołówkiem.
– Nie wyrzucą go, na wsi ludzie są bardziej tolerancyjni. Poza tym Gus szybko wyrośnie z takich zachowań, zobaczysz! Na razie dopiero przyzwyczaja się do nowego otoczenia.
– Obyś miał rację…
– Jesteś przygnębiona, kochanie?
– Nie wiem, w co mam wsadzić ręce, i tyle! Muszę dziś skończyć kolumnę, a nie mogę spokojnie usiąść przy biurku, bo mam mnóstwo domowych zajęć. Teraz jeszcze Gus uciekł ze szkoły… Naprawdę nie mam czasu! Zaraz zacznę wyrywać sobie włosy z głowy.
– Szkoda takich pięknych włosów! – zaśmiał się David. – Słuchaj, gdybyś zadała sobie trochę trudu i przyjęła kogoś do pomocy w domu, miałabyś więcej czasu na ważne rzeczy!
Nie potrafił zrozumieć zagubienia i dziwnej niepewności żony. Ostatnio jej zachowanie wydawało mu się kompletnie niezgodne z jej charakterem. Przez osiem miesięcy dowodziła ekipą budowlaną jak zaprawiony w walce oficer, ale teraz zupełnie straciła energię.
– Powinnaś była posłuchać mnie i poszukać opiekunki do dzieci – ciągnął. – Całkiem możliwe zresztą, że Jayne zgodziłaby się przenieść z nami do Dorset, gdybyśmy przedstawili jej propozycję nie do odrzucenia… Marzyłaś, żeby zostać boginią domowego ogniska, ale to raczej trudne do zrealizowania, prawda? Głupio zrobiliśmy, pozwalając Jayne pożegnać się z nami. Ona jedna umiała okiełznać Gusa! Cóż, jesteś teraz panią na włościach, skarbie, więc postaraj się jakoś zorganizować, na miłość boską, bo inaczej oboje zwariujemy!
David najwidoczniej uważał, że problemy ich syna to sprawa żony.
– Wróci, kiedy zgłodnieje – odparła Miranda, urażona, że David znowu obarcza ją winą za domowe kłopoty. – I wtedy odeślę go do szkoły!
Odłożyła słuchawkę i wróciła za biurko. Ponuro popatrzyła na ironiczny tytuł swojej kolumny: „Mój sen o życiu na wsi”.
Gus siedział pod drzewem. Burczało mu w brzuchu, chciał iść do domu, posiedzieć przy kominku w dużym pokoju i pooglądać Władcę Pierścieni na DVD. Miał też ogromną ochotę na wiejską zapiekankę Jayne i jabłka z płatkami owsianymi oraz sosem karmelowym. Szarpiący nim gniew powoli odpłynął, przegnany wilgotnym wiatrem, który przenikał go aż do kości. Gus energicznie zacierał dłonie i ogrzewał je oddechem. Nawet gdyby dysponował odpowiednim słownictwem, co oczywiście nie miało miejsca, nie potrafiłby wyjaśnić swojego postępowania. Nie wiedział, dlaczego zatruty jest zniechęceniem i złością. Czuł się odrzucony, a kiedy atakował innych, było mu trochę lżej. Nagle wielka bańka urosła w jego żołądku, powędrowała w górę tchawicą i eksplodowała w gardle, przybierając postać głośnego, żałosnego, niekontrolowanego szlochu. Własne łzy zaskoczyły go i przeraziły, nie był jednak w stanie nad nimi zapanować.
– Wszystko w porządku, chłopcze?
Gus odwrócił się, pospiesznie tłumiąc płacz. Mężczyzna podszedł do niego tak cicho, że w ogóle nic nie słyszał. Za plecami przybysza dyszały dwa czarne owczarki.
– Jesteś synem Davida Claybourne’a, prawda? – zapytał Jeremy Fitzherbert.
Gus kiwnął głową. Jeremy przedstawił mu się i jego szczupłą, ogorzałą twarz rozjaśnił uśmiech. Jeden z psów oparł się o nogawkę brązowych sztruksowych spodni Jeremy’ego, wetkniętych w zielone kalosze. Tweedowa czapka przykrywała rzednące kasztanowe włosy mężczyzny, oczy miał małe, błyszczące i intensywnie niebieskie. Dłonią w rękawiczce poklepał psa po głowie; w drugiej trzymał długi kij, ten sam, którym Gus tak często dręczył osła.
– Nie powinieneś być teraz w szkole? No, chodź, odprowadzę cię do domu!
Chłopiec niechętnie podniósł się z trawy. Jeden z psów skoczył ku niemu i Gus cofnął się nerwowo.
– Och, on tylko chce sobie poskakać! – zaśmiał się Jeremy. – Nie bój się, nie gryzie! Ten chudy nazywa się Pan Ben, a gruby to Wolfgang… – Serdecznie poklepał Pana Bena.
Gus otarł twarz rękawem i ruszył za Jeremym ścieżką. Owce skupiły się w ciasną grupkę, gotowe zmienić miejsce na pastwisku. Osioł Charlie nadal tkwił w odległym rogu i czujnie obserwował nadchodzących.
– Charlie! – Jeremy wyjął z kieszeni marchewkę. – Chodź tutaj, staruszku!
Charlie ani drgnął.
– Co z nim? – wymamrotał Jeremy do siebie.
Gus spuścił wzrok i wepchnął ręce do kieszeni.
– Ach, te osły – westchnął Jeremy, potrząsając głową. – Później wrócę i sprawdzę, czy wszystko z nim w porządku. To stare zwierzę, ma ponad dziewięćdziesiąt lat, wiesz?
– Naprawdę? – Gus ostrożnie zerknął spod ciemnej grzywki.
Jeremy zauważył w jego oczach jakiś twardy błysk i zmarszczył brwi. Nie wiedział, jak należy rozmawiać z osobą w wieku Gusa, więc bez słowa ruszył w górę tymiankowej alejki. Gus w milczeniu szedł za nim, zastanawiając się, jak by tu odzyskać kij, który trzymał w ręku mężczyzna.
Kiedy dotarli do końca alejki, Gus szybko przeszedł przez prowadzącą do ogrodu bramę i rzucił Jeremy’emu szybkie spojrzenie, bardziej zbywające niż pełne wdzięczności.
– Czy twoja mama jest w domu? – spytał Jeremy. – Chciałbym się z nią zobaczyć.
Gus zawahał się i przygryzł dolną wargę. Jeremy odniósł dziwne wrażenie, że chłopiec zbiera siły przed spotkaniem z matką.
– Maaaamooo! – zawołał w końcu.
Dłonie Mirandy zawisły nad klawiaturą laptopa. Zalała ją fala ulgi. Pospiesznie zbiegła do holu, gdzie Gus niepewnie przestępował z nogi na nogę, z rękami w kieszeniach i buzią wysmarowaną błotem i łzami. Serce Mirandy ścisnęło się boleśnie.
– Kochanie, tak się martwiłam! Gdzie byłeś? – Uklękła i próbowała zagarnąć syna w ramiona, lecz on nagle zesztywniał, jakby jej dotyk sprawiał mu przykrość. – Nie możesz tak po prostu znikać, to niebezpieczne.
Miranda dopiero teraz zauważyła stojącego w drzwiach Jeremy’ego.
– Och, przepraszam, nie widziałam pana… – Podniosła się z kolan.
– Nazywam się Jeremy Fitzherbert, jestem waszym sąsiadem. – Mężczyzna zdjął rękawiczkę i uścisnął dłoń Mirandy. – Machaliśmy już do siebie z oddali, ale nie zostaliśmy sobie przedstawieni.
– Ach, tak, poznał pan tylko mojego męża, Davida.
Ręka Jeremy’ego była szorstka i ciepła. Zwrócił uwagę na zadbane paznokcie Mirandy i pierścionek z dużym szafirem i brylantem na trzecim palcu lewej dłoni. Pachniała limetką.
– Mam na imię Miranda. – Uśmiechnęła się. – Dziękuję, że przyprowadził go pan do domu! Niepokoiłam się, co się z nim dzieje.
– Był w lesie – rzekł Jeremy. – Nie grozi mu tam żadne niebezpieczeństwo, no, chyba żeby złapał się we wnyki na lisy.
– Wnyki na lisy? – Oczy Mirandy rozszerzył lęk.
Jeremy wzruszył ramionami.
– Porywają mi kurczęta, a te najbardziej odważne czasami atakują nawet zabłąkane owce. Wydaje mi się jednak, że Gus jest za sprytny, aby wpaść w taką pułapkę.
Miranda odwróciła się, ale Gus zdążył już zniknąć.
– Jestem przyzwyczajona do miejskich parków i niewiele wiem o życiu na wsi – w jej głosie zabrzmiała nuta zdenerwowania. – Wszystko to jest dla mnie kompletnie nowe.
Jeremy ogarnął wzrokiem długie brązowe włosy, ściągnięte w koński ogon i jasnobłękitne oczy, lśniące trochę twardo, jak kryształ, podobnie jak oczy jej syna. Miał przed sobą piękną kobietę o wysokich, wyraźnie zaznaczonych kościach policzkowych i mocnym podbródku, nieco za szczupłą jak na jego gust.
– Ma pan żonę, panie Fitzherbert?
– Proszę mówić mi po imieniu! – Uśmiechnął się. – Nie, jestem biednym kawalerem, przypadkiem zasługującym na najwyższą litość. Każda znana mi kobieta o litościwym sercu stara się znaleźć mi narzeczoną, ale kto by tam dziś chciał zostać żoną farmera. – W oczach Jeremy’ego lśniły iskierki poczucia humoru.
– O, jestem pewna, że jakaś dama czeka na ciebie, chociaż oboje nic jeszcze o tym nie wiecie! Masz mnóstwo czasu, nie pogania cię żaden biologiczny zegar, nic nie zmusza do zawarcia małżeństwa, zanim będziesz na to rzeczywiście gotowy! – Miranda rozciągnęła wargi w uśmiechu, nie chcąc sprawiać wrażenia niezadowolonej z życia. – Zapytałam cię o żonę tylko dlatego, że szukam kucharki i ogrodnika, a kobieta wiedziałaby, jak się do tego zabrać. Nie znasz przypadkiem kogoś, kto szukałby takiej pracy? Ciągle brakuje mi czasu, jestem pisarką i po prostu nie mogę sobie pozwolić na przeczesywanie okolicy w poszukiwaniu pomocy.
Jeremy ze zrozumieniem pokiwał głową. Nie wątpił, że w Londynie Miranda miała całą armię Filipińczyków na usługi.
– Najlepiej byłoby powiesić ogłoszenie w cukierni Cate’s Cake Shop w mieście. Cate ma dużą klientelę, więc wcześniej czy później znajdzie się ktoś odpowiedni. Może zaproponowałabyś jako mieszkanie ten domek nad rzeką? Jest pusty, prawda?
– Ten stos kamieni?! Nie wyobrażam sobie, żeby ktokolwiek chciał tam zamieszkać! To ruina!
Jeremy się roześmiał.
– Ale ma swój urok i nie trzeba dużo pieniędzy, by przywrócić go do znośnego stanu! Jeżeli zaoferujesz domek, łatwiej znajdziesz kogoś do pracy na terenie posiadłości! Całkiem prawdopodobne, że będzie to ktoś przyjezdny, więc domek stanie się dodatkową zachętą!
– Pewnie masz rację.
– Popytam wśród sąsiadów, czy nie znają kogoś, kto by ci się przydał.
– Dziękuję! – Miranda uświadomiła sobie nagle, że Jeremy nadal stoi w drzwiach.
Wyglądał na zziębniętego, więc zaproponowała mu filiżankę kawy i natychmiast tego pożałowała. Na szczęście Jeremy odmówił.
– Muszę zajrzeć do Charliego – wyjaśnił.
– Do Charliego?
– To osioł, bardzo przyjacielskie zwierzę. Zastałem go dziś skulonego w rogu pastwiska, a to zupełnie do niego niepodobne. Mam nadzieję, że twojemu synowi nic nie jest, bo w lesie płakał. Mam konia, nazywa się Whisper i mały mógłby na nim pojeździć, gdyby miał ochotę. W razie czego daj mi znać, jestem w książce telefonicznej.
– Dziękuję! – odparła.
Zamknęła drzwi za gościem i spojrzała na zegarek. Nie miała pojęcia, co mogłaby dać Gusowi na lunch.
Znalazła syna siedzącego na ławie w kuchni i zajętego game boyem. Gdy weszła, zerknął na nią niechętnie.
– Posłuchaj, skarbie – zaczęła, starając się nadać głosowi zdecydowany ton. – Dlaczego ugryzłeś tego chłopca w szkole? Sądzisz, że uda ci się z kimś zaprzyjaźnić, jeżeli będziesz gryzł kolegów?
– Nie chcę się z nikim zaprzyjaźniać! – Gus nawet na chwilę nie oderwał wzroku od malutkiego monitora.
– Ale dlaczego go ugryzłeś?
– To on zaczął!
– Nie obchodzi mnie, kto zaczął! Nie możesz terroryzować ludzi! Chcesz, żeby cię wyrzucili? Będziemy wtedy musieli wysłać cię wcześniej do szkoły z internatem.
– Nie! – odpowiedział Gus, szybko podnosząc głowę. W ogóle nie chciał iść do szkoły z internatem. – Każesz mi wrócić dzisiaj do szkoły?
– Nie – nie miała serca tak go ukarać. – Muszę pojechać do miasta i zostawić ogłoszenie w cukierni. Jeśli chcesz, możesz posiedzieć w domu. Zaraz wstawię do piecyka rybne krokiety.
– Mogę obejrzeć Władcę Pierścieni? – Gus odrzucił nadąsaną minę jak niepotrzebną maskę.
– Jeżeli obiecasz mi, że nie będziesz prześladował innych dzieci.
– Obiecuję! – rzucił lekko, zeskakując z ławy.
Miranda uściskała go mocno.
– Kocham cię! – powiedziała.
Te dwa słowa zawsze służyły jako rekompensata za brak czasu dla syna. Gus bez słowa pobiegł do dużego pokoju, w którym znajdował się telewizor z odtwarzaczem DVD, a Miranda poszła zadzwonić do szkoły i poinformować nauczyciela, że Gus już się znalazł, ale nie wróci na lekcje z powodu bólu brzucha. Chciała też poprosić, aby jakieś starsze dziecko doprowadziło Storm do szkolnego autobusu. Postanowiła, że wyśle Gusa, aby odebrał siostrę spod bramy – przynajmniej tyle mógł chyba zrobić.
Jeremy zagwizdał na psy i zawrócił na pastwisko. Charlie nadal stał w odległym rogu.
– No, chodźże, staruszku! – zawołał Jeremy, zdejmując rękawicę i wyjmując marchewkę.
Lubił czuć dotyk aksamitnych nozdrzy Charliego. Minęła dłuższa chwila, nim osioł się zorientował, że Jeremy jest sam. Dopiero wtedy podrzucił łbem i pogalopował przez łąkę. Gdy dobiegł do Jeremy’ego, parsknął kilka razy, wtulił miękki pysk w jego dłoń i wziął marchewkę ostrożnie, aby nie ugryźć pana w palce. Jeremy potarł krótką sierść między oczami zwierzęcia i uśmiechnął się do niego.
– Co się z tobą dzieje, Charlie? – zapytał. – Dlaczego stałeś tam i stałeś, zupełnie jakbyś się bał podejść? Przecież nigdy nie odmawiasz marchewki…
Po paru minutach Jeremy ruszył w stronę lasu, a Charlie podążył za nim. Osiołek niczego nie pragnął bardziej, niż pójść z panem do stajni Manor Farm, gdzie mieszkał razem z koniem Whisperem, lecz Jeremy poklepał go po grzbiecie i zamknął furtkę, zostawiając Charliego na łasce okropnego małego chłopca, który ostatnio ciągle gonił go z kijem.
W nocy dzikie wiatry świszczą wokół domu jak rozbawione duchy
Miranda dojechała do miasta wąską, krętą drogą. Hartington było uroczą, staroświecką osadą, która w szesnastym wieku powstała nad rzeką Hart. Most w górnym biegu rzeki wzniesiono podobno specjalnie dla królowej Elżbiety I, aby jej powóz nie utknął w błocie, gdy postanowiła odwiedzić miejscowy zamek, dziś kompletną ruinę, do którego z drugiej strony miasta można było dotrzeć pieszo w ciągu pięciu minut. Mieszkańcy Hartington byli dumni ze swej tradycji i co roku w czerwcu świętowali odwiedziny wielkiej monarchini w mieście.
Na ulicy biegnącej środkiem z pewnym trudem mieścił się jeden samochód, a tłoczące się tu i ówdzie niewielkie sklepiki wydawały się czynić ją jeszcze węższą. Był tu salon fryzjerski u Troya, cukiernia Cate’s Cake Shop, sklep z pamiątkami, antykwariat, delikatesy i księgarnia. Dalej ulica wychodziła na duży skwer ze stawem, po którym pływały kaczki i na boisko do gry w krykieta. Z jednej strony skweru stał ratusz miejski, klasyczny budynek z piaskowca, z imponującymi kolumnami i wysokimi zielonymi odrzwiami oraz gospoda Duck and Dapple z charakterystycznymi belkowanymi sufitami i malutkimi okienkami z epoki Tudorów. Z drugiej strony znajdowała się szkoła podstawowa, gdzie mały Adam Hudson wciąż jeszcze czuł ból, jaki zadały mu zęby mieszkającego od niedawna w tej okolicy kolegi i gdzie pan Marlow mamrotał do siebie gniewne uwagi na temat bezczelności Gusa Claybourne’a. Nad skwerem dominował kościół pod wezwaniem świętej Hildy i plebania; to tu wielebna Freda Beeley odprawiała nabożeństwa i przewodniczyła modlitewnym spotkaniom i to tu stary pułkownik Pike co tydzień narzekał i oburzał się, że proboszcz jest kobietą.
Od przeprowadzki do Hartington House Miranda wypuszczała się do miasta tylko wtedy, gdy koniecznie musiała coś kupić, na przykład prezent na urodziny teściowej albo puszkę duszonej fasolki. Ani razu nie zadała sobie trudu, aby porozmawiać z miejscowymi, chociaż ze sposobu, w jaki na nią patrzyli, jasno wynikało, że doskonale wiedzą, kim jest. Zamieszkała przecież w Hartington House, wielkiej posiadłości po drugiej stronie rzeki. Otoczony pagórkami i krętymi drogami dom ukryty był wśród drzew i odgrodzony od miasta, które wydawało się wciąż tkwić korzeniami w przeszłości. W Londynie ludzie nie mieli w zwyczaju przystawać, aby pogawędzić na ulicy, a mieszkający w tym samym domu sąsiedzi przez całe lata nie zamieniali ze sobą ani słowa. Miranda aż kuliła się wewnętrznie na samą myśl, że wszyscy mogliby wiedzieć o niej rozmaite rzeczy i oceniać ją, że mogłaby brać udział w proszonych drugich śniadaniach w miejskim ratuszu albo chodzić do kościoła i wymieniać uściski dłoni z ludźmi, których nie miała najmniejszej ochoty poznawać. Wystarczająco trudna była dla niej świadomość, że dzieci wcześniej czy później zaczną przyprowadzać do domu kolegów ze szkoły, chociaż, sądząc po ostatnich wysiłkach Gusa, raczej nie należało liczyć na to, że chłopiec z łatwością nawiąże nowe kontakty. Ustawiając dżipa na parkingu za sklepem z upominkami, Miranda zadrżała, uświadomiwszy sobie, że – chcąc nie chcąc – będzie musiała porozmawiać z właścicielką cukierni. Ostatnią rzeczą, jakiej teraz potrzebowała, był aktywny udział w życiu towarzyskim miasta. Słowo „społeczność” budziło w niej głęboki wstręt, przywoływało wizje kobiet z prowincji, z chusteczkami na głowach, popijających razem herbatę i rozważających, jak zorganizować zbiórkę pieniędzy na nowy dach kościoła. Cóż, po prostu powieszę kartkę z ogłoszeniem, uśmiechnę się słodko i ucieknę, postanowiła.
Cate Sharpe siedziała przy okrągłym stoliku i rozmawiała z Henriettą Moon, do której należał sklep z pamiątkami. Ciemne włosy Cate obcięte były na pazia i tworzyły ostrą, surową ramę dla szczupłej, bladej twarzy z oczami koloru gorzkiej czekolady i dla drobnych ust nad słabym podbródkiem.
– Nie powinnaś chyba pić czekolady, jeżeli starasz się zrzucić parę kilogramów, moja droga – odezwała się Cate, leniwie rozciągając samogłoski. – Gdybym ja miała przed sobą tak ostrą walkę z nadwagą jak ty, piłabym kawę, która przyspiesza przemianę materii.
Henrietta się uśmiechnęła, odwołując się do mechanizmu obronnego, jaki nauczyła się stosować w dzieciństwie. Potrząsnęła głową, aż długie kasztanowe włosy opadły jej na twarz i wzięła głęboki oddech.
– Dałam już sobie spokój z dietami – wyjaśniła.
Nie mówiła prawdy, ale łatwiej było udawać, że nie przejmuje się swoją tuszą.
– Życie jest za krótkie! – dorzuciła.
Cate macierzyńskim gestem położyła rękę na dłoni Henrietty, choć ta miała już trzydzieści osiem lat i była zaledwie o siedem lat młodsza od swojej mentorki.
– Wiesz, że mam dla ciebie największy szacunek, ale jeśli szybko czegoś nie zrobisz, będziesz żyła znacznie krócej niż powinnaś – oznajmiła Cate. – Jesteś ładna i gdybyś straciła z dziesięć kilo, miałabyś większą szansę znaleźć sobie jakiegoś faceta. Mówię to z przykrością, lecz mężczyźni nie czują pociągu do tęgich kobiet, uważają je za mało atrakcyjne. Mogę ci to powiedzieć, bo jestem twoją przyjaciółką i chyba nie wątpisz, że twoje dobro zawsze leży mi na sercu, prawda?
Henrietta bez słowa skinęła głową i przełknęła łyk czekolady.
– Nieduży dziś ruch, co? – zagadnęła po chwili Cate.
Henrietta znowu przytaknęła.
– Na pewno nie jest ci łatwo! – zaśmiała się Cate. – Pracujesz przecież naprzeciwko cukierni!
Cate, która była właścicielką cukierni i zawsze miała idealną sylwetkę… Cate, która nosiła dopasowane krótkie spódniczki i obcisłe sweterki, której biały fartuszek z nazwą cukierni wyhaftowaną różową nicią dzień w dzień zachwycał czystością… Cate, której nie lubił nikt, nawet jej własny mąż… Cate gadała dalej, a oczy Henrietty zasnuła mgiełka.
Henrietcie ślina napłynęła do ust, gdy tak patrzyła na wyłożone na kontuarze ciastka. Na zewnątrz panował nieprzyjemny ziąb i trochę słodyczy na pewno zwiększyłoby odporność na chłód, lecz Cate siedziała między nią i ladą niczym Cerber, niwecząc wszelkie nadzieje na odrobinkę słabości.
W tym momencie drzwi otworzyły się i do cukierni weszła Miranda Claybourne. Cate i Henrietta natychmiast rozpoznały tę zarozumiałą mieszkankę Londynu, która niedawno wprowadziła się do Hartington House.
– Dzień dobry! – Miranda posłała obu kobietom uroczy uśmiech.
Zsunęła ciemne okulary od Chanel na czubek głowy i podeszła do kontuaru po podłodze z czarno-białych kafelków. Wnętrze cukierni wydało jej się bardzo różowe – różowe ściany, różowe rolety, różowe koszyczki ze smakowicie wyglądającymi ciastkami, poustawiane w równe rzędy. Zorientowała się, że za ladą nikogo nie ma i odwróciła się do Cate i Henrietty.
– Wiecie może, gdzie się podziała? – zagadnęła.
– Chodzi pani o mnie. – Podniosła się z miejsca Cate. – Jestem Cate…
– Miranda Claybourne – odparła Miranda, wyciągając rękę. – Sprowadziłam się tu niedawno i szukam pomocy domowej. Jeremy Fitzherbert, nasz sąsiad, powiedział, że powinnam porozmawiać właśnie z panią. Najwyraźniej ta cukiernia to serce Hartington! – zaśmiała się.
Cate potraktowała uwagę Mirandy jako komplement i podała jej dłoń, wiotką i wilgotną jak niewyrobione ciasto.
– Cóż, znam wszystkich w okolicy i w mojej cukierni jest zwykle pełno ludzi. Mam tu nawet tablicę ogłoszeniową. – Wskazała ścianę przy drzwiach, gdzie na sporej korkowej tablicy wisiało mnóstwo małych karteczek. – Mogę panią poczęstować kawą?
Miranda nie miała wielkiej ochoty na kawę, ale coś w sposobie bycia Cate sugerowało, że właścicielka cukierni mogłaby poczuć się urażona odmową.
– Chętnie się napiję – rzekła pospiesznie.
Zdejmując płaszcz od Prady i siadając przy okrągłym stoliku, przez chwilę myślała o Gusie, który został sam w domu. Cate postawiła przed nią różowe ciasteczko i filiżankę kawy. Henrietta zmierzyła poczęstunek łakomym wzrokiem.
– Świetny płaszcz! – oświadczyła Cate, siadając. – Ach, to jest Henrietta – dodała niedbale. – Jest właścicielką sklepu z pamiątkami.
– Już się poznałyśmy – powiedziała Henrietta, która bynajmniej nie oczekiwała, aby zapamiętała ją taka kobieta jak Miranda Claybourne. – Była pani w moim sklepie.
– A, tak… – Miranda przypomniała sobie pospieszny zakup pachnącej świecy i papieru do notowania. – Rzeczywiście.
Henrietta spuściła wzrok. Nigdy w życiu nie widziała równie eleganckiej osoby.
– I jak? – zagadnęła Cate. – Jak wam się układa?
– Świetnie – odpowiedziała Miranda, nie chcąc wdawać się w szczegóły.
Nie miała nic szczególnie pozytywnego do powiedzenia, a nie chciała urazić swoich rozmówczyń.
– Jakiego rodzaju pomocy pani szuka? – zapytała Henrietta.
Miranda od razu zwróciła uwagę na jej piękną cerę, podobną do gładkiego kremu toffi. Henrietta musiała mieć pod czterdziestkę, ale na jej twarzy nie było ani jednej zmarszczki. Miranda chciała zapytać, jakich kosmetyków używa, wolała jednak nie nawiązywać zbyt bliskich znajomości. Pociągnęła łyk kawy i mimo woli uniosła brwi. Kawa była po prostu znakomita – niepotrzebnie rozpaczała nad nieodwołalną utratą londyńskiej kawiarni Caffe Nero.
– Potrzebny mi ktoś do gotowania i sprzątania, no i ogrodnik – wyjaśniła. – Ogród jest w fatalnym stanie.
– Wie pani, że ten ogród był kiedyś naprawdę zachwycający? – Henrietta popatrzyła na nią uważnie.
– Naprawdę? Nigdy bym nie uwierzyła.
– O, tak! – potwierdziła Cate. – Lightlyowie zakładali najpiękniejsze ogrody na świecie! Pewnie nie zna się pani zbyt dobrze na ogrodnictwie, mieszkała pani przecież w Londynie.
– Ava Lightly miała dobrą rękę do roślin – dodała pospiesznie Henrietta.
Przestraszyła się, że Miranda mogła poczuć się urażona. Cate nie bardzo umiała rozmawiać z obcymi, była jak czujne zwierzę, które oznacza swoje terytorium mieszanką słodyczy i zjadliwości.
– Wyjechała stąd dwa lata temu – ciągnęła. – Ogród szybko zarasta, jeśli nikt o niego nie dba.
– Ja raczej nie mam dobrej ręki do roślin. – Miranda zerknęła na swoje starannie wypolerowane paznokcie i skrzywiła się na myśl, że będzie musiała sama robić sobie manicure. – Tak czy inaczej, przygnębia mnie widok splątanych krzewów i zachwaszczonych trawników.
Henrietta głośno przełknęła ślinę, widząc, jak Miranda zagłębia zęby w ciastku.
– Sama pani je piecze? – Miranda z zaciekawieniem spojrzała na Cate.
Właścicielka cukierni kiwnęła głową i ułożyła wargi w tak wydatny dzióbek, że jej podbródek kompletnie zniknął.
– Nigdzie w Dorset nie znajdzie pani lepszej kawy ani ciastek – oznajmiła z dumą. – Mam nadzieję, że będzie pani u mnie częstym gościem. Kiedy ktoś raz spróbuje moich specjałów, zawsze będzie za nimi tęsknił.
– Teraz już doskonale wiem, dlaczego. – Miranda zupełnie nie rozumiała, jak ta chuda, wręcz koścista kobieta mogła piec takie pyszne ciastka i nie opychać się nimi.
– Ja też popytam, czy ktoś nie szuka pracy – zaproponowała Henrietta. – Do mojego sklepu przychodzi mnóstwo klientów, Hartington przyciąga ludzi z całej okolicy, więc nigdy nie wiadomo.
Uśmiechnęła się do Mirandy, która mimo wszystko poczuła do niej sympatię. Henrietta miała miły, serdeczny i skromny uśmiech kobiety zupełnie nieświadomej własnej urody.
Drzwi otworzyły się znowu i do środka wpadł podmuch zimnego wiatru.
– No, proszę bardzo! – zawołał szeroko uśmiechnięty mężczyzna o gładkiej, przystojnej twarzy. – To tutaj ją trzymacie? Zaskakujesz mnie, Etto! Cate, twoja skrytość wcale mnie nie dziwi, po tobie spodziewam się wyłącznie najgorszego.
– To Troy – oświadczyła radośnie Henrietta. – Gdyby chciała pani ułożyć włosy albo zrobić sobie nową fryzurę, jego zakład fryzjerski jest po drugiej stronie ulicy. Chociaż oczywiście pani i tak ma idealną fryzurę.
Mężczyzna odwrócił się do Mirandy, kładąc dłonie na pasku dżinsów.
– Jest tu pani już od dość dawna i do tej pory nie zajrzała pani, żeby się przywitać? Czujemy się głęboko urażeni. – Lekko wydął wargi, a jego zaraźliwy uśmiech sprawił, że nastrój Mirandy od razu się poprawił. – Cate, miłości mojego życia, mam okropną ochotę na ciastko! Na dworze jest paskudnie zimno, a o dwunastej przychodzi znana nam wszystkim potworna staruszka na tę swoją niebieską płukankę!
– Jesteś bardzo nieuprzejmy! – zachichotała Henrietta. – Staruszka wcale nie jest potworna, a Troy tak naprawdę ma na imię Peter – wyjaśniła Mirandzie.
– Bardzo mi miło! – rzekł Troy, nie czekając na odpowiedź. – I ja też poproszę kawę… – Utkwił jasnoorzechowe oczy w Mirandzie, mierząc ją wzrokiem z bezwstydną śmiałością. – Jest pani najbardziej zachwycającą istotą, jaka od lat pojawiła się w Hartington. Ostatni raz widziałem coś równie pięknego w lasach za miastem – była to cudna lisica, oczywiście we własnym futrze. Widzę, że pani futerko pochodzi od Prady, a te skórzane botki są po prostu świetne, najmodniejsze w tym sezonie. – Z aprobatą pociągnął nosem. – Na dodatek jest pani urocza i piękna! A jaki jest pani mąż? Bardzo przystojny?
Miranda o mały włos nie opluła kawą swojego zamszowego żakietu.
– Boże, co to za pytanie! – Parsknęła śmiechem. – Piękno tkwi w oku patrzącego. Moim zdaniem jest przystojny!
– No i ma pani ogromną klasę – ciągnął Troy. – Uwielbiam osoby z klasą! Jeżeli ma pani szlachecki tytuł, ostrzygę panią za darmo!
– Nie mam tytułu, niestety. Jestem zupełnie zwyczajną panią Claybourne.
– Panią Claybourne z Hartington House jednakże, a to brzmi imponująco! Piękna i fascynująca, co za połączenie! Wystarczy, aby zawrócić w głowie gejowi!
– Miranda szuka pomocy domowej – poinformowała Henrietta. – Kucharki.
– Umiem gotować – oświadczył, nie odrywając wzroku od Mirandy.
– I ogrodnika!
Przygarbił się, udając przygnębienie.
– W tej dziedzinie jestem kompletnie beznadziejny! Każda roślina, jakiej dotknę, natychmiast usycha. Dobrze, że moja kotka nie jest zielona, bo też marnie by skończyła… Szkoda by było, gdyby przeze mnie zmarnował się ogród, który kiedyś zasługiwał na miano najpiękniejszego w całym hrabstwie Dorset!
Henrietta zauważyła, że Cate przestała się odzywać. Stała odwrócona do nich plecami i robiła kawę, raz tylko rzuciła Troyowi niepewne spojrzenie.
– Jak tam moja kawa, skarbie? – zagadnął.
– Już prawie gotowa – odpowiedziała Cate.
Atmosfera nagle ostygła, jak zwykle dopasowując się do nastroju Cate. Zachowali się nierozsądnie, tak długo ignorując gospodynię. Miranda wyczuła, co się dzieje i szybko zerknęła na zegarek.
– Boże, muszę już pędzić! Bardzo się cieszę, że mogłam was poznać.
– My także – odparła szczerze Henrietta. – Znajdziemy ogrodnika, proszę się nie martwić!
– Już pani idzie? – zdumiał się Troy. – Przecież dopiero się poznaliśmy, spędziłem w pani towarzystwie zaledwie dziesięć minut! Może to moja woda kolońska nie przypadła pani do gustu?
– Wręcz odwrotnie! – Miranda z rozbawieniem pokręciła głową. – Ten zapach idealnie do pana pasuje!
– Jest słodki, prawda?
– Ale przyjemnie słodki!
– Co za ulga! – Troy rzucił Mirandzie filuterny uśmiech. – Proszę przywieźć kiedyś pana Claybourne na strzyżenie, z radością go poznam.
I sugestywnie poruszył brwiami.
– Chyba nie powinnam ryzykować – powiedziała Miranda. – Mogłabym go później nie odzyskać.
Wstała i włożyła płaszcz. Obie kobiety obserwowały ją z zazdrością. Płaszcz był czarny, dopasowany, z szerokim futrzanym kołnierzem i linią ramion tak ostro podkreśloną poduszkami, że Miranda prawie cięła nimi powietrze.
– Dziękuję za kawę i ciastko. – Uśmiechnęła się do Cate. – Naprawdę nigdzie nie piłam lepszej, nawet w Londynie!
Cate rozpogodziła się w jednej chwili.
– Mogę przyczepić to ogłoszenie na tablicy? – Miranda wyjęła kartkę z torebki.
– Oczywiście, wszyscy na pewno je przeczytają! – zawołała Cate.
Jej zapewnienie nie było potrzebne – ogłoszenie okazało się tak duże, że nikt nie miał szans go nie zauważyć.
– Nooooo – zamruczał Troy z zachwytem po wyjściu Mirandy. – Niezła laseczka! „Dziękuję za kawę i ciastko”! – powtórzył, naśladując akcent gościa. – Coś cudownego!
– Z początku zachowywała się dość chłodno, ale pod koniec zrobiła się całkiem miła – odezwała się Henrietta. – Wydaje mi się jednak, że zupełnie nie wie, co o tobie myśleć, Troy! – dorzuciła żartobliwym tonem.
– Sympatyczna, ale chyba trochę nadęta, co? Typowa dama z Londynu, one zawsze uważają, że są lepsze od reszty ludzi – zauważyła Cate, stawiając przed Troyem kawę i ciastko. – To jedna z tych, które przywykły mieć do dyspozycji cały sztab służących! Najwyraźniej nie bardzo potrafi sobie poradzić bez sprzątaczki, kucharki, ogrodnika i Bóg wie, kogo jeszcze. Wparowała tutaj niemal bez słowa, można by pomyśleć, że to poczta! Wprowadziła się do Hartington House już dwa miesiące temu, a dopiero teraz raczyła do nas zajrzeć. Hartington to dla niej zabita deskami dziura, pewnie ma nas za prymitywnych prowincjuszy! – prychnęła wzgardliwie. – Dosyć ładna, chociaż nic nadzwyczajnego.
– Moim zdaniem za surowo ją osądzasz – rzekł Troy, świadomy, że Cate rzadko ma coś miłego do powiedzenia o innych. – Bardzo uprzejmie podziękowała za kawę i wychwalała ją pod niebiosa!
– Dałam jej do myślenia, co? Nigdzie nie znajdzie lepszej kawy!
– Muszę wracać do sklepu – powiedziała Henrietta. – Zostawiłam Clare całkiem samą…
– Nie przejmuj się, twoja siostra świetnie sobie radzi! – oświadczyła Cate. – Nie macie przecież dużego ruchu… Weźmiesz ciastko?
– Ciastko? – powtórzyła Henrietta, całkowicie zbita z tropu.
Zaledwie parę minut temu Cate krytykowała ją za łakomstwo.
– Dla Clare, głuptasie! – wyjaśniła Cate, wrzucając ciastko do papierowej torebki.
Henrietta wzięła ciastko i wyszła z uczuciem całkowitego upokorzenia.
*
Miranda znalazła Gusa przed kominkiem. Oglądał Władcę Pierścieni i zajadał się chipsami, popijając je coca-colą.
– Nie masz nic zadane? – spytała.
Gus wzruszył ramionami.
– Zostawiłem plecak w szkole.
Westchnęła.
– Nie zapomnij przynieść go w poniedziałek, bo znowu wpakujesz się w kłopoty! Wieczorem przyjeżdża ojciec, nie jest zachwycony twoimi dzisiejszymi wybrykami.
– Nie zrobiłem tego specjalnie! – Gus wepchnął sobie do ust garść chipsów. – To nie ja zacząłem.
– Nie mam ochoty cię słuchać, muszę wracać do pracy. Wyłącz film, kiedy przyjedzie twoja siostra, bo ona boi się tych ohydnych stworzeń.
– Orków – poprawił ją Gus.
– Wszystko jedno, jak się nazywają! Nie zapomnij wyłączyć!
– Ale mamo…
– Wyłącz film!
Miranda wróciła za biurko. Wciąż jeszcze miała w ustach smak pysznego ciastka i mocnej, świetnej kawy. Ludzie, których właśnie poznała, doskonale nadawali się na urozmaicenie jej tekstów. Troy był cudownie barwny, a Henrietta zmysłowa, miła, łagodna i całkowicie zdominowana przez Cate, która mimo swoich magicznych zdolności kulinarnych niewątpliwie była toksyczną osobowością. Całkiem interesujące trio… Bardzo zależało jej na stworzeniu ciekawych postaci, które mogłyby co miesiąc pojawiać się w jej kolumnie. Później może rozwinęłaby odpowiednie wątki, napisała powieść, sprzedała prawa do sfilmowania jakiemuś producentowi i z satysfakcją by patrzyła, jak świat otwiera się przed nią niczym gigantyczna ostryga. Jej palce zaczęły szybko wystukiwać zdania na klawiaturze.
Po chwili usłyszała trzaśnięcie wejściowych drzwi i lekkie kroki pięcioletniej córeczki.
– Kochanie! – zawołała, trochę zirytowana, że Storm wróciła do domu akurat w chwili, gdy ona wgryzała się w swoich bohaterów.
Storm stanęła w drzwiach. Jej oczy miały ponury wyraz, ciemne włosy były odgarnięte do tyłu, a policzki zaróżowione od chłodu.
– Miałaś dobry dzień w szkole?
– Nie – odparła dziewczynka. – Gus to bandyta.
Miranda przestała pisać i spojrzała na córkę.
– Bandyta?
– Madeleine nie chce przyjść bawić się ze mną, bo boi się Gusa!
– Wiem – westchnęła Miranda. – Ugryzł dziś jakiegoś chłopca.
– Widziałam ślad, ugryzł go do krwi!
– Ten mały pewnie pokazywał to wszystkim jak wojenną ranę! – powiedziała Miranda z rozdrażnieniem.
Nie miała cienia wątpliwości, że matka chłopca zadzwoni do niej ze skargą.
– Gus wyrywa nogi pająkom!
– I dobrze, pająki są okropne!
– To stworzenia Boże… – W oczach Storm zalśniły łzy.
– Na miłość boską, z kim ty rozmawiałaś, skarbie? – zdziwiła się Miranda.
– Pani Roberts mówi, że każda istota jest wyjątkowa, a Gus wszystko niszczy i zabija!
– Chodź do mnie, kochanie. – Wzięła córkę w ramiona.
– Nie lubię Gusa.
– Nie ty jedna… Może pobawisz się trochę w swoim pokoju, co? Gus ogląda teraz Władcę Pierścieni.
Storm się cofnęła.
– Masz coś zadane? – zapytała Miranda.
– Tak.
– Przyjdę za minutkę i ci pomogę, dobrze?
Dziewczynka wiedziała jednak, że „minutka” potrwa co najmniej godzinę i ostatecznie będzie musiała odrobić lekcje sama. Jej mama zawsze była okropnie zajęta.
Storm długo siedziała w swoim różowym pokoju. Tapeta doskonale pasowała do firanek – były na niej różowe cherubinki, tańczące wśród kwiatów. Nawet żarówki były różowe i napełniały pokój miękkim różowym światłem. Półki uginały się pod pluszowymi przytulankami i książeczkami. Storm miała śliczne puzderka na biżuterię, w których trzymała ozdoby i spinki do włosów, migotliwe motylki i bransoletki, miała różowe notesiki, w których bazgrała różowymi ołówkami, udając, że coś pisze oraz piękny domek z haftowanej różowej bawełny, pełny różowych poduszek, które z zapałem kolekcjonowała. Teraz właśnie tam poszukała schronienia. Czuła się smutna i osamotniona. Przycisnęła do piersi ulubioną różową poduszkę i wytarła łzy jej rogiem. Po co komu piękny pokój, skoro nie ma się przyjaciółek, przed którymi można by się nim pochwalić…
Miranda skończyła kolumnę i z westchnieniem ulgi wysłała ją e-mailem. Zupełnie zapomniała o pracy domowej córeczki. Podniosła się zza biurka i poszła do kuchni. Nalała sobie szklankę wody i wyjęła z lodówki marchewkę, żeby stłumić nikotynowy głód. Powinna przygotować podwieczorek dla dzieci, ale do głowy przychodziły jej tylko grzanki maczane w jajku, ponieważ Gus zjadł już paluszki rybne na lunch. Tępym wzrokiem wpatrywała się w puste wnętrze lodówki, kiedy zadzwonił telefon. Przytrzymała słuchawkę ramieniem i sięgnęła po pudełko z jajkami.
– Tak? – odezwała się, pewna, że usłyszy głos męża.
– Halo, tu Jeremy…
– Och, cześć!
– Szukasz ogrodnika, prawda?
– Tak! – Od razu poczuła się trochę lepiej.
– Chyba znalazłem kogoś, kto mógłby ci się przydać. To pan Underwood, starszy i dość ekscentryczny człowiek, ale ogrodnik z powołania.
– Jak go znalazłeś?
– Pracował kiedyś na farmie.
– A teraz?
– Jest na emeryturze i pracuje w niepełnym wymiarze godzin, więc mógłby przychodzić do ciebie na dwa, trzy dni w tygodniu.
– Ile ma lat?
Jeremy się zawahał.
– Sześćdziesiąt parę – odparł.
– Da sobie radę? Mamy tu sporo do zrobienia.
– Pozwól mu spróbować, to przyzwoity człowiek!
Storm weszła do kuchni, ubrana w kompletny strój wróżki, razem z błyszczącą koroną, skrzydełkami oraz różdżką.
– Jestem głodna, mamo! – jęknęła.
Duże oczy dziewczynki były zaczerwienione od płaczu. Miranda zmarszczyła brwi, zawahała się.
– Dobrze, porozmawiam z nim! – zgodziła się pospiesznie. – Mógłby przyjść jutro rano? Wiem, że to sobota, ale…
– Przyślę go!
– Dobrze. Dziękuję, Jeremy!
Odłożyła słuchawkę i odwróciła się do córki.
– Zrobię ci grzanki w jajku, kochanie… Dobrze się czujesz?
– Grzanki w jajku?! – wykrzyknął Gus od progu. – Nienawidzę grzanek w jajku!
– Nie masz dziś prawa narzekać, mój drogi! Albo grzanki, albo spaghetti!
– Spaghetti! – zdecydował Gus.
Storm zmarszczyła nosek.
– Lubię grzanki w jajku.
– To nie restauracja, oboje dostaniecie spaghetti, i już! – Miranda czuła, że nie zniesie wybuchu złości Gusa, a Storm i tak nigdy długo nie narzekała.
Dziewczynka się nadąsała.
– Możesz wziąć tyle keczupu, ile zechcesz – ułagodziła ją matka. – Naprawdę nie mam dziś siły wykłócać się z wami!
Patrzyła, jak dzieci jedzą i z przyjemnością sączyła wino. Wieczorem w domu będzie David, powinna więc wziąć kąpiel i włożyć coś ładnego, przygotować dla niego cielęcą wątróbkę z pieczonymi ziemniakami i sosem z czerwonego wina… Chciała zrobić na nim dobre wrażenie, zachęcić go, aby spędzał więcej czasu w domu. Była spragniona jego towarzystwa, sama potwornie nudziła się na wsi.
Mgliste poranki, które kryją w sobie obietnicę pięknego dnia
David Claybourne przyjechał do Hartington House o ósmej wieczorem. Gus, już w błękitnej flanelowej piżamie, czekał na niego w kuchni razem z matką, natomiast Storm spała w łóżeczku, tuląc do piersi ukochanego pluszowego króliczka i różową poduszkę, i śniła o nowych przyjaciółkach, które przyszły się z nią pobawić.
Kiedy Miranda usłyszała, że frontowe drzwi się otwierają, kazała Gusowi zaczekać w kuchni, a sama poszła porozmawiać z mężem. Stali w holu dość długo, szeptem wymieniając uwagi na temat chłopca. Gus, który wypił już swoją szklankę mleka, teraz nerwowo kręcił się na ławie, z niepokojem czekając na rodziców. Ziewał szeroko i zaczął łyżką wydrapywać linie na sosnowym blacie.
Wreszcie Miranda i David z poważnymi minami weszli do kuchni. Ojciec nie przywitał się z Gusem. Przysunął sobie krzesło i usiadł, matka podała mu kieliszek wina, a sobie nalała drugi.
– Mama mówi, że ugryzłeś dziś kolegę i uciekłeś ze szkoły!
Gus wpatrywał się w ojca szeroko otwartymi oczami i ze wszystkich sił starał się nie mrugać, aby nie okazywać słabości. Aragorn z Władcy Pierścieni nigdy nie okazywał słabości.
– Musisz natychmiast przestać się tak zachowywać, to nie do przyjęcia!
Chłopiec milczał.
– Za karę przez tydzień nie wolno ci oglądać telewizji!
Gus otworzył usta w niemym proteście, był jednak zbyt oszołomiony, aby się odezwać.
– Doprowadzasz nas do ostateczności, uważaj! – ciągnął David. – Ostrzegam, jeśli dalej będziesz terroryzował inne dzieci i przeszkadzał na lekcjach, nie pozostanie nam nic innego, jak tylko wcześniej wysłać cię do szkoły z internatem! Rozumiesz mnie?
Gus chwilę walczył z nieposłuszną łzą, która zawisła na rzęsach, ale w końcu poddał się i kiwnął głową.
– Masz coś na swoje usprawiedliwienie?
– To nie ja zacząłem – wyszeptał.
Łza spadła mu na policzek, więc pospiesznie otarł ją rękawem.
– Nie chcę słuchać opowieści o tym, kto komu dokuczył na szkolnym boisku! – oświadczył David. – Mam dosyć! Zmiataj do łóżka!
Gus zsunął się z ławy i powoli minął rodziców, zmierzając do drzwi. Żadne nie wyciągnęło ręki, aby go pogłaskać czy poklepać po głowie, żadne nie schyliło się, żeby pocałować go na dobranoc. Kiedy znalazł się w swoim pokoju, ostrożnie zamknął drzwi, a potem rzucił się na łóżko i stłumił gwałtowny szloch, wbijając zęby w poduszkę.
– Powinnam chyba zajrzeć do niego – powiedziała niespokojnie Miranda. – To jeszcze małe dziecko.
– Nie, moja droga – odparł David zdecydowanym tonem. – Na tym właśnie polega problem, jesteś zbyt łagodna. Nie odesłałaś go z powrotem do szkoły, tylko pozwoliłaś przez całe popołudnie oglądać film na wideo. Nic dziwnego, że Gus nie uczy się na błędach! Co właściwie chciałabyś mu powiedzieć? Niech trochę popłacze sobie przed snem, nic mu nie będzie. I nie nauczy się, jak trzeba się zachowywać, jeżeli ciągle będziesz go rozpieszczać. Postaraj się być bardziej twarda, nie wolno nam pozwolić, aby Gus wyrósł na potwora. To nie fair wobec niego! Zapoznanie go z zasadami przebywania wśród ludzi to nasz obowiązek!
– Ale ja nie mam pojęcia, jak to zrobić. – Miranda pociągnęła duży łyk wina i opadła na krzesło.
– Nie bądź śmieszna, to nie fizyka nuklearna! Zaczęłaś szukać pomocy do prac domowych?
– Tak! – Szybko się rozpogodziła. – Powiesiłam ogłoszenie w cukierni w mieście. Jak twierdzi nasz sąsiad, Jeremy Fitzherbert, jest to żywe serce Hartington. Jeremy przyśle tu zresztą kogoś jutro, na razie na rozmowę. To ogrodnik, nazywa się Underwood.
David z aprobatą skinął głową. Należał do ludzi, którzy lubią oglądać rezultaty działania innych.
– I jest już po sześćdziesiątce – dokończyła Miranda.
– Nigdy nie oceniam człowieka, dopóki go nie spotkam!
– Pewnie ma ogromne doświadczenie.
– A co z kucharką? A właśnie, coś tu bardzo przyjemnie pachnie…
– Cielęca wątróbka. – Uśmiechnęła się Miranda. – Twoje ulubione danie!
– Całkiem niewykluczone, że jednak przeistoczysz się w boginię ogniska domowego. – Dopił wino i wstał. – No, dobrze, wykąpię się teraz…
Miranda chwilę patrzyła za mężem. Nie zapytał nawet, co się z nią dzieje czy jak się czuje, nie zwrócił też uwagi na kaszmirową suknię, którą miała na sobie. A przecież zadała sobie tyle trudu, umyła włosy i umalowała się… Pokręciła głową i zabrała się do przyrządzania sosu z czerwonego wina. Oczy piekły ją od cebuli. Nagle ogarnęło ją uczucie wielkiego znużenia. Ostatni rok porządnie dał jej się we znaki. Gusa wyrzucono ze szkoły tuż przed ostatnimi świętami Bożego Narodzenia i trzeba było znaleźć dla niego domowego nauczyciela na czas poszukiwań domu na prowincji i przeprowadzki. Musiała załatwić wszystko przed początkiem nowego roku szkolnego we wrześniu.
Z góry nadal dobiegał płacz Gusa.
– Cholera jasna! – zaklęła, krzywiąc się na widok skaleczonego nożem palca. – Nie mogę gotować tu kolacji, gdy dzieciak wypłakuje oczy w swoim pokoju!
Otworzyła jedną z szuflad, wyjęła plaster z wizerunkiem Spidermana, szybko opatrzyła rozcięcie i pobiegła na górę.
Gus szlochał głośno. Weszła do pachnącego nieświeżymi herbatnikami pokoju i usiadła na łóżku synka. Przestał płakać, kiedy tylko wyczuł jej obecność i uniósł głowę z poduszki. Popatrzyła na niego, nie bardzo wiedząc, co robić i położyła mu rękę na głowie, w miejscu, gdzie włosy były wilgotne od potu.
– Uspokój się, już po wszystkim! – szepnęła. – Tatuś już się na ciebie nie gniewa!
Gus dosłownie zachłysnął się płaczem.
– Kochanie, wszystko w porządku. Nie gniewamy się już na ciebie. No, weź się w garść!
Chłopiec dalej szlochał rozpaczliwie. Miranda chwyciła go pod pachy i posadziła sobie na kolanach, żeby móc go przytulić. Ukrył buzię w załamaniu jej szyi i barku, zupełnie jak przed laty, kiedy był malutki.
– O co chodzi, skarbie? – zapytała łagodnie.
– Nie wiem – odparł w końcu ochrypłym głosem, z trudem łapiąc oddech. – Nie chcę iść do szkoły z internatem!
Niewiele mogła zrobić. Tuliła go, dopóki się nie uspokoił, a potem ułożyła w łóżku, pocałowała w czoło i zgasiła lampę. Zasnął szybko, jego blada buzia nagle odzyskała całą dziecięcą słodycz i niewinność. Miranda wpatrywała się w niego długo, zadając sobie pytanie, dlaczego ma takie trudne dziecko. Ani na moment nie przyszło jej do głowy, że może to mieć coś wspólnego z nią samą.
David wykąpał się i włożył płócienne spodnie i niebieską koszulę od Ralpha Laurena. Był przystojny, miał lśniące czarne włosy, opaloną skórę i ciemnoniebieskie oczy, ocienione długimi rzęsami, które mniej męskiej twarzy mogłyby nadać zbyt kobiecy wygląd. Silny i muskularny, codziennie rano ćwiczył w siłowni, która znajdowała się pod jego biurem. Był też próżny. Ubierał się elegancko i starannie, używał drogiej wody kolońskiej i stale się martwił, że łysieje. Nie brakowało mu pewności siebie – zarobił duże pieniądze w City, ożenił się z piękną kobietą, kupił duży dom na wsi i niewielkie pied-à-terre w Kensington. Miał wszystko – idealną rodzinę w Dorset oraz idealną kochankę w Londynie. Dwa oddzielne życia, wszystko tak, jak powinno być. Uważał, że sięga tylko po to, co słusznie należy się każdemu mężczyźnie. Kochał żonę, nie kochał kochanki, ale przecież Miranda nie mogła oczekiwać, że będzie żył w celibacie przez cały długi tydzień, prawda? Było to zrozumiałe samo przez się. Miranda miała dom na wsi, a on przyjemny i niezobowiązujący seks w Londynie. Nikomu nie działa się krzywda, wszyscy byli zadowoleni.
Miranda skończyła dusić wątróbkę, nakryła stół na dwie osoby i usiadła, czekając na męża. Zapaliła świecę, ale wydało jej się to zbyt teatralne, więc zgasiła ją i schowała. Wszystko to razem jest bardzo niesprawiedliwe, pomyślała. Gotuję, zmywam, sprzątam, piorę, raz w tygodniu jeżdżę do Sainsbury na zakupy, opiekuję się dziećmi i na dodatek pracuję zawodowo, a David ma tylko pracę i myśli tylko o sobie.
– Pieprzyć to wszystko! – mruknęła, nalewając sobie trzeci kieliszek wina. – I jeszcze zachowuje się tak, jakby w ogóle mnie nie widział!
David zszedł do kuchni w doskonałym nastroju. Nałożył sobie porcję wątróbki i usiadł.
– Tyle dziś sobie zadałaś trudu, kochanie! – Zmierzył Mirandę pełnym uznania wzrokiem. – Mam bardzo piękną żonę.
Serce Mirandy podskoczyło jak płomyk w ognisku.
– Dziękuję! Opowiedz mi, co dzieje się w Londynie, żebym mogła choć trochę wrócić do normalnego życia.
– Jest tak samo, jak przed twoim wyjazdem, tylko zimniej – odparł.
Miranda przełknęła rozczarowanie i postanowiła nie poddawać się zniechęceniu.
– Z kim się widziałeś?
– Z tymi samymi ludźmi, co zwykle, oczywiście kiedy miałem czas. W tym tygodniu codziennie siedziałem w pracy do dziesiątej, jestem wykończony!
– A jak tam Blythe?
Miranda wpadła na dawną szkolną przyjaciółkę na zajęciach judo w Chelsea, na które woziła Gusa. Po latach znowu zbliżyły się do siebie, gdy Miranda wspierała Blythe podczas trudnego rozwodu.
– Ciągle próbuję się do niej dodzwonić, ale za każdym razem włącza się automatyczna sekretarka – dodała. – Widać tak to już jest, gdy człowiek wyprowadza się na wieś – wszyscy przyjaciele natychmiast o tobie zapominają.
– Blythe wcale o tobie nie zapomniała! Jest bardzo zajęta rozmowami z adwokatami i księgowymi, sama rozumiesz. Udzieliłem jej nawet pewnej rady – wyznał pompatycznie David, unosząc widelec. – Powiedziałem jej, że powinna przeprowadzić rozwód w taki sposób, jakby zarządzała firmą, której najpoważniejszym klientem jest ona sama. Musi wynegocjować najlepsze warunki i nie oczekiwać, że prawnik wszystko za nią załatwi. Adwokat nie wie przecież, czego ona naprawdę chce i myśli wyłącznie o tym, ile pieniędzy może dla niej zdobyć i ile sam na tym zarobi. Może sobie być najlepszym specem od spraw rozwodowych w mieście, ale ona i tak musi powiedzieć mu, na czym jej szczególnie zależy. Poradziłem jej, żeby spisała listę żądań, bo albo dobije targu na własnych warunkach teraz, albo nigdy. Po zakończeniu formalności nie będzie już mogła poprosić o rzeczy, o których zapomniała. Jej mąż zgarnie całą pulę, a ona zostanie z niczym, żałując, że nie okazała się bardziej zapobiegliwa…
– I posłuchała cię?
– Tak sądzę! Problem polega na tym, że Blythe jest zbyt uczuciowa, zbyt emocjonalna i nie przywiązuje wagi do szczegółów. W tej chwili chce po prostu zakończyć małżeństwo i mieć to raz na zawsze za sobą. Uświadomiłem jej jednak, że pieniądze są ważne, jeżeli nie dla niej, to na pewno dla jej syna. Blythe wie, co jest dla niej dobre, a ja z przyjemnością jej pomogłem. Ten jej mąż nigdy mi się nie podobał, straszny z niego dupek!
– Szokujące, ilu naszych przyjaciół już się rozwiodło albo właśnie się rozwodzi – westchnęła. – Kiedy wreszcie uporządkujemy nasze tutejsze sprawy, trzeba będzie koniecznie zaprosić Blythe i Rafaela na weekend. Rafael to bardzo sympatyczny chłopiec, może wywarłby pozytywny wpływ na Gusa, kto wie… Spotkałyśmy się z Blythe po tylu latach niewidzenia, odkryłyśmy, że mieszkamy niedaleko siebie i właśnie wtedy przeprowadziłam się tutaj. Typowe, co? Chłopcy dopiero zaczęli się bliżej poznawać.
– Byle tylko Gus nie ugryzł Rafaela!
– Z czasem wszystko powinno się dobrze ułożyć, Gus na pewno przywyknie do nowego otoczenia i uspokoi się. – Lekko zmarszczyła brwi, świadoma, że problem z Gusem nie zniknie sam z siebie. – Nie sądzisz, że warto byłoby poradzić się specjalisty? – zapytała ostrożnie.
– Masz na myśli psychiatrę? – W jego głosie zabrzmiało oburzenie.
– Może dziecięcego psychologa…
– Po moim trupie! Nie pozwolę, żeby ktoś obcy wtrącał się w sprawy mojego syna i grzebał mu w psychice! Z Gusem wszystko jest w jak najlepszym porządku, szkoła z internatem szybko postawi go na nogi!
– Ale do szkoły z internatem pójdzie dopiero za rok, zresztą on wcale tego nie chce!
– To tylko taka faza, wyrośnie z tego. Musisz po prostu trzymać rękę na pulsie, kochanie, ciągle mieć go na oku! Ostatecznie to ty jesteś z nim przez cały tydzień, więc wszystko zależy od ciebie!
– Zaraz powiesz mi, żebym zajmowała się dziećmi w taki sposób, jakbym zarządzała firmą i że Gus jest moim najpoważniejszym klientem. – Zaśmiała się nienaturalnie.
– Nie, skarbie, to Gus jest firmą, a ja twoim najpoważniejszym klientem – sprostował zupełnie poważnie.
Po obejrzeniu telewizyjnych wiadomości poszli do sypialni. David siedział w łóżku i czytał „The Economist”, a Miranda, wstawiona i zmęczona, zwinęła się w kłębek, zasłaniając oczy od światła poduszką. Nie kochali się. David nie wykonał żadnego zachęcającego gestu, co Miranda, choć mocno urażona, że nie pożądał jej po tygodniu spędzonym oddzielnie, przyjęła jednak z pewną ulgą.
Następnego dnia rano Storm zajęła się zabawą w swoim pokoju, natomiast Gus, za karę pozbawiony telewizji, poszedł do lasu, żeby zastawiać pułapki na niczego nie podejrzewające nieszczęsne zwierzęta. David czytał gazetę przy śniadaniu złożonym z jajek, bekonu i grzanek, przygotowanym przez Mirandę. Czekała ją teraz rozmowa z ogrodnikiem.
– Chcesz porozmawiać z nim razem ze mną? – zapytała.
David, nie odrywając oczu od pierwszej strony „Telegraph”, odparł, że to jej działka.
– Ty jesteś ministrem spraw wewnętrznych – oświadczył.
– A ty kim jesteś? – zagadnęła, zirytowana brakiem zainteresowania z jego strony.
– Premierem – wyjaśnił. – Jeżeli potrzebujesz rady, chętnie ci jej udzielę, ale całkowicie ufam twojej opinii.
Miranda wysłała męża do Hartington, aby spróbował kawy w cukierni Cate i poszła do swojego gabinetu. Miała dosyć zajmowania się wszystkim w pojedynkę. Przypomniała sobie armię robotników budowlanych, malarzy, stolarzy i dekoratorów, których przywiozła tu, aby przeistoczyć Hartington House w dom swoich marzeń. David dał żonie wolną rękę – jej dobry gust był jednym z powodów, dlaczego się z nią ożenił – i bez słowa sprzeciwu płacił rachunki. Oczekiwał, że ona, jako minister spraw wewnętrznych, rzecz jasna, stworzy dom dla niego oraz ich dzieci i ani razu nie przyszło mu do głowy, aby zstąpić ze swego wysokiego urzędu i przyjść jej z pomocą. Nagle Mirandę uderzyła myśl, że nie ma już ani jednej rzeczy, którą zajmowaliby się wspólnie. Nawet dzieci trafiły pod jej wyłączną jurysdykcję i podlegały jedynie ostatecznej ocenie wielkiego premiera i lalkarza, który trzymał w ręku wszystkie sznurki.
Zastanawiała się jeszcze nad sytuacją w swoim małżeństwie, kiedy w holu zadźwięczał dzwonek. Miranda wzięła głęboki oddech i pospieszyła do drzwi. Modliła się w myśli, aby pan Underwood okazał się ogrodnikiem doskonałym i przy okazji poprosiła też Boga, by zesłał jej kucharkę i sprzątaczkę. Otworzyła drzwi i ujrzała stojącego na progu człowieczka, podobnego do gnoma, w brązowej kurtce i spodniach oraz tweedowej czapce na szopie gęstych, kręconych siwiejących włosów. Na jej widok przybysz szybko zdjął czapkę i przycisnął ją do piersi.
– Nazywam się Underwood, przyszedłem w sprawie pracy w ogrodzie – odezwał się, rozciągając słowa w typowy dla rdzennych mieszkańców Dorset sposób.
Miranda nie podała mu ręki, ponieważ odniosła wrażenie, że nie wiedziałby, co z nią zrobić.
– Zapraszam do środka, panie Underwood – odparła, odsuwając się, aby zrobić mu miejsce w drzwiach.
Do holu razem z panem Underwoodem dostał się chłodny, wilgotny wiatr.
– Ależ dziś mokro! – Miranda zamknęła drzwi. – Nie znoszę mżawki!
– Globalne ocieplenie – oznajmił smętnie gość. – Jednego dnia gorąco jak w środku lata, następnego zimno jak na Syberii! Zupełnie nie wiadomo, czego można się spodziewać!
– Chodźmy do gabinetu…
Poszedł za nią, przyglądając się wykładanej kamiennymi płytami posadzce i pomalowanym na kremowy odcień ścianom. W dużym, pustym kominku powinien płonąć ogień, a ładny chodnik przed kominkiem wprost prosił się o parę śpiących psów… Kiedy dom należał do rodziny Lightly, w kominku zawsze wesoło trzaskały płomienie, a na dużym starym stole w holu stał piękny bukiet. Okrągły stół, który teraz zajął miejsce tamtego wyglądał dziwnie samotnie, zwieńczony tylko nieruchomą rzeźbą.
– Dopiero co się państwo wprowadzili, tak? – zapytał.