Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Powieść autorki światowych bestsellerów Santy Montefiore.
Wciągająca historia poróżnionej rodziny, skrywanej przeszłości i miłości, która nigdy nie umiera.
Ellen Trawton ucieka od swojego płytkiego londyńskiego życia i władczej matki, która rozpaczliwie próbuje ją sobie podporządkować. Czy istnieje lepsza kryjówka niż dom pośród surowej scenerii Connemary, zamieszkany przez skrywaną przed rodziną ciotkę, z którą matka Ellen od lat nie utrzymuje kontaktów?
Jednak dzikość i piękno irlandzkiej ziemi skrywają niewyjawione od lat sekrety i zagadkę z przeszłości, której nikt dotąd nie rozwikłał.
Conor Macausland to nieodgadniony, samotny mężczyzna. Jego żona Caitlin zmarła młodo w tragicznym wypadku w starej latarni morskiej, a jej śmierć doprowadziła go do rozpaczy. Kiedy ścieżki Conora i Ellen krzyżują się, rodzi się między nimi uczucie, jednak niespokojny duch Caitlin gotów jest zrobić wszystko, by Conor już nigdy nikogo nie pokochał.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 537
Prolog
Już jesień, ale zdaje się, że to jeszcze lato. Słońce mocno przygrzewa i jaśnieje na przejrzystym, bezchmurnym niebie. Rybitwy i siewki harcują po piasku, a pszczoły zbierają nektar w fioletowym wrzoścu, korzystając z grzejących je promieni, szczęśliwe, że nie ma jeszcze przymrozków. Zające szukają schronienia wśród wysokich traw, a motyle, które wylęgły się na skutek nietypowej dla tej pory roku pogody, fruwają nad żółtymi kwiatami kolcolistu w poszukiwaniu pożywienia. Tylko cienie są już dłuższe, a noc, wilgotna, ciemna i zimna, zapada wcześnie.
Stoję na szczycie klifu i wpatruję się w ocean, który sięga końca świata – tam, gdzie woda zlewa się w jedno z niebem, a wieczność jawi się jako woal utkany z bladoniebieskiej mgły. Podmuch wiatru jest lekki jak szept; jest w nim jakaś ponadczasowość, jakby oddech Boga wzywał mnie do domu. Obejmuję wzrokiem szeroką linię wybrzeża Connemary, rozciągającego się w lewo i prawo. Bezludne plaże, miękki aksamit nakrapiany bielą owiec, poszarpane skały w miejscu, gdzie ląd kruszy się, wpadając do morza. Patrzę w dal na wyspę Carnbrey, niewielki kopiec ziemi i skał oddalony ode mnie o niespełna kilometr jak opuszczony piracki statek z innej epoki. Stara latarnia morska nosi wyraźne ślady pożaru, który strawił ją od środka, pozostawiając opustoszałą białą skorupę w miejsce potężnej, dumnej budowli, wskazującej żeglarzom bezpieczną drogę do lądu. Teraz zapuszczają się tam tylko mewy, żeby wydziobywać resztki pechowych krabów i krewetek uwięzionych w skalnych bajorkach i siadać na kruchym szkielecie spalonego drewna, który upiornie skrzypi i jęczy na wietrze. Dostrzegam romantyzm w samotności budynku i stoję jak zahipnotyzowana, tęsknie przywołując wspomnienie pierwszego razu, gdy wkrótce po naszym ślubie wypłynęłam łodzią na zwiady. Już wtedy latarnia była ruiną, ale tak jak oczekiwałam, płynęło z niej tajemnicze ciepło, jak z dziecięcego domku na drzewie, w którym echo wesołych zabaw maluchów rozbrzmiewa długo po tym, jak zebrały rzeczy i poszły do domu. Zagłębiłam się w świecie fantazji, niepomna nasilającego się wiatru i burzących się groźnie fal. Gdy czarne chmury zasnuły niebo i wreszcie zdecydowałam się powiosłować do brzegu, okazało się, że jestem uwięziona niczym rozbitek z roztrzaskanego okrętu. Ale w przeciwieństwie do mnie tacy rozbitkowie zwykle nie mają bohaterskich mężów, przybywających na ratunek w lśniących motorówkach. Do dziś pamiętam wykrzywioną wściekłością twarz Conora i strach malujący się w jego oczach. Nadal czuję dreszcz emocji, jaki przeszedł mnie na widok jego lęku. „Mówiłem, żebyś nigdy nie wypływała tu w pojedynkę” – warknął, ale drżenie w jego głosie szarpnęło mnie za serce. Przycisnęłam usta do warg męża, czując słodki smak jego miłości. Latarnia nigdy nie przestała mnie przyciągać; opustoszałe, pełne romantyzmu miejsce było bardzo fascynujące. W pewnym sensie odzwierciedlało moją osamotnioną, romantyczną duszę.
Teraz mruga do mnie znad fal światłem, którego nie widzi nikt oprócz mnie, i jestem niemal przekonana, że dostrzegam postać ubranego w biel dziecka, biegnącego po trawie z wyciągniętymi rączkami. Cóż, zawsze miałam bujną wyobraźnię. To pewnie tylko duża, pikująca mewa.
Odwracam się nagle – moją uwagę rozproszyli ludzie zmierzający do stojącej za mną kaplicy z szarego kamienia. To kilka minut drogi pod górkę z parkingu i z zaciekawieniem obserwuję, jak ubrani w czerń żałobnicy pną się na wzgórze niczym drepczące za sobą przepiórki. Nasz dom znajduje się poza granicami wioski Ballymaldoon, która może się pochwalić o wiele większym kościołem. Jednak ta targana wiatrem i deszczem kaplica ma w sobie coś szczególnego. Stoi otoczona starymi nagrobkami, owiana legendą, co zawsze mnie urzekało. Krążą wieści, że w czternastym wieku pewien młody żeglarz wybudował ją dla zmarłej żony, aby mogła czuwać nad nim, gdy wypływa w morze. Teraz kamienie nagrobne noszą widoczne ślady niszczycielskich żywiołów, uniemożliwiające odczytanie wyrytych na nich napisów. Lubię sobie wyobrażać, że grób na samym końcu, ten najbliżej szumiących fal, to miejsce spoczynku żony żeglarza. Jasne, że już jej tam nie ma – zostały tylko kości i ubrania, w których złożono ją do grobu. To jednak urocza opowieść i nieraz zastanawiałam się, jaki los spotkał pogrążonego w rozpaczy marynarza. Musiał darzyć żonę wielką miłością, skoro wybudował ku jej pamięci kaplicę. Czy Conor postawi dla mnie świątynię?
Kaplica zapełnia się ludźmi, ale ja trzymam się na uboczu. Widzę moją matkę, spiętą i znużoną jak mizerna czarna kura, kryjącą twarz pod szerokim rondem czarnego kapelusza ozdobionego strusimi piórami. To nakrycie głowy jest zdecydowanie zbyt pretensjonalne na taki skromny pogrzeb, ale ona zawsze starała się zgrywać wielką damę. Jest i ojciec; kroczy przy niej, wysoki i dystyngowany, ubrany w stosowny czarny garnitur. Ma dopiero sześćdziesiąt pięć lat, ale smutek i żal sprawiły, że jego włosy stały się mlecznobiałe, a plecy przygarbiły, przez co wydaje się starszy. Przyjechali z Galway. Ostatnią podróż w te strony odbyli z okazji mojego ślubu z Conorem, ale wtedy cieszyli się, że się mnie pozbywają. Żadna z moich sześciu sióstr się nie pofatygowała. Nie dziwi mnie to – zawsze byłam czarną owcą i już za późno, by coś zmieniać.
Rodzice znikają w kaplicy i zajmują miejsca wśród stałych mieszkańców, a ja się zastanawiam, czy czują wstyd w oślepiającym świetle miłości – tak, tu jestem nią otoczona. Nawet mężczyzna, którego nigdy w życiu nie spodziewałabym się tu ujrzeć, siedzi w milczeniu w ławce, kryjąc swoją tajemnicę za kamienną maską. Podchodzę niepewnie. Rozbrzmiewająca muzyka przyciąga mnie pod same drzwi, jakby wyciągała namacalne ramiona, zamierzając mnie objąć. To stara irlandzka ballada, którą dobrze znam, bo to ulubiona pieśń Conora Kiedy uśmiechną się irlandzkie oczy. Na moje usta wypływa smutny uśmiech na wspomnienie podróży helikopterem z Dublina do Connemary, kiedy wszyscy śpiewaliśmy na całe gardła, przekrzykując warkot śmigieł. Naszych dwoje małych dzieci siedziało z wielkimi słuchawkami na uszach, starając się przyłączyć, ale nie mogły nadążyć za słowami.
Szukam schronienia w przeszłości, ale zostaję z niej nagle wyrwana, przenosząc się znów do teraźniejszości, gdzie na ścieżce pojawia się postawna sylwetka o rozwichrzonych włosach – mój mąż. Trzyletni Finbar i pięcioletnia Ida trzymają go mocno za ręce. Ich małe stópki potykają się co jakiś czas, starając się dorównać długim krokom ojca. Jego ciemne oczy skupione są na kaplicy, a na przystojnej, pociągłej twarzy widnieje grymas, jak gdyby już odpierał oskarżenia mamrotane przeciw niemu zza dłoni i oparć ławek. Dzieci zdają się oszołomione. Nie rozumieją. Jak miałyby to pojąć?
Wtem wzrok Finbara pada na mewę o czarnym grzbiecie, spacerującą ścieżką przed nim. Puszcza rękę ojca, by pobiec za ptakiem. Macha ramionami i wydaje świszczące dźwięki, żeby go przestraszyć, ale ten spokojnie podskakuje na trawniku, zachowując jedynie bezpieczną odległość. Ida mówi coś do taty, ale Conor jej nie słyszy. Wbija spojrzenie w kaplicę. Przez chwilę wydaje mi się, że mnie widzi. Patrzy wprost na mnie. Serce bije mi mocniej. Całe moje jestestwo rwie się do niego. Chcę, by wziął mnie w ramiona, tak jak zawsze to robił. Tęsknię za jego dotykiem, tak jak życie pragnie miłości. Jednak wyraz jego twarzy nie zmienia się, więc wycofuję się w cień. Dostrzega tylko cegły i kamień. I własne osamotnienie.
Pragnienie, by przygarnąć do piersi moje dzieci, pali mnie, jakbym była w piekle, i raptem zdaję sobie sprawę, czym ono jest. To nie kraina ognia i cierpienia wewnątrz kuli ziemskiej, ale płomieni i tortur w środku ludzkiej duszy. Moja tęsknota jest ciągła i nie do zniesienia. Nie mogę ucałować ślicznych czółek moich maluszków, musnąć wargami ich skóry, szepnąć do uszu słów miłości. Jestem pewna, że ich serduszka doznałyby ukojenia, gdyby wiedziały, że jestem blisko. A jednak nie mogę dać im znać. Jestem tu uwięziona i tylko bezradnie obserwuję, jak mijają mnie w drodze do kaplicy, krocząc przed trumną niesioną przez sześciu milczących żałobników. Trumną, która w swym dębowym wnętrzu kryje najstraszniejsze kłamstwo.
Jeszcze chwilę stoję na zewnątrz. Z kaplicy dobiega śpiew. Wiatr niesie woń lilii. Słyszę przenikliwy głos ekscentrycznej matki Conora, Daphne, wzbijający się ponad zgodny chór pozostałych żałobników, ale nie czuję rozbawienia, którego zwykle bym doznała. Zamiast tego budzi się we mnie furia, gotująca się, wrząca gdzieś w brzuchu, bo to Daphne jest tu, by naprawiać rozsypane kawałki życia i leczyć pęknięte serce syna, nie ja. Patrzę na Finbara i Idę oraz trumnę, która spoczywa przed nimi, i zastanawiam się, co czują, stając ze śmiercią twarzą w twarz po raz pierwszy w swoim młodym życiu.
Muszę znaleźć sposób, żeby ich powiadomić. Z pewnością mogę zrobić coś, by dowiedzieli się prawdy.
Zbieram się na odwagę jak wojownik przygotowujący oręż. Nie podejrzewałam, że będzie mi aż tak trudno. Sądziłam, że na tym etapie wszystko okaże się o wiele łatwiejsze. Jednak sama jestem sobie winna, więc dzielnie zniosę ból. W końcu znalazłam się tu z własnego wyboru.
Ale teraz się boję. W milczeniu przekraczam próg kaplicy. Śpiew ustał. Ojciec Michael zajmuje miejsce na mównicy i jego smętny głos płynie monotonnie; wierzę, że czuje autentyczny smutek, nie udaje. Zebrani siedzą czujnie, ani drgną. Na chwilę rozpraszają mnie ogromne dekoracje z lilii o długich łodygach, ustawione po obu stronach ołtarza. Wyglądają jak piękne białe trąby wyciągające się bezgłośnie ku niebu. Wibruje w nich wyższa energia, która mnie do nich przyciąga, i muszę zebrać całą siłę woli, by im nie ulec. Jestem niczym strużka dymu ulatująca przez otwarte okno. Skupiam się na swoim celu i bezgłośnie zmierzam ku trumnie. Stoi skąpana w promieniach słońca wpadających przez zakurzone okna, sprawiających wrażenie reflektorów na scenie. Nigdy nie zostałam sławną aktorką, choć niegdyś o tym marzyłam. Ale oto wreszcie doczekałam się momentu chwały. Oczy wszystkich zwrócone są na mnie. Powinnam pławić się w ich oddaniu, ale czuję tylko frustrację i rozpacz – i żal, to prawda: dławi mnie poczucie żalu. Bo już za późno.
Odwracam się i patrzę wprost w twarze zebranych. A potem krzyczę – najgłośniej, jak potrafię. Głos rozbrzmiewa w kaplicy pełną mocą, odbija się od wiekowych ścian i sufitu, ale tylko ptaki na zewnątrz słyszą mój wrzask i w panice podrywają się w powietrze. Conor nie odrywa wzroku od trumny; ból wykrzywia mu twarz. Finbar i Ida siedzą między ojcem a babką, matką Conora, nieruchomi jak figurki z wosku, a ja obejmuję wzrokiem trumnę, w której spoczywa moja śmierć. Rozumiecie, śmierć, ale nie moje życie – bo to ja nim jestem, a jestem wieczna.
Nikt nie ma pojęcia, że oto stoję tu przed nimi jako aktorka, która złożyła już ostatni ukłon i zeszła ze sceny. Truizm niesie w sobie prawdę. Mój kostium i maska leżą w tej trumnie, bo ktoś przez pomyłkę uznał, że to ja, a mój mąż i dzieci opłakują mnie, jakbym odeszła. Jak mogą myśleć, że kiedykolwiek bym ich opuściła? Nie zrobiłabym tego za wszystkie skarby niebios. Miłość do nich trzyma mnie tutaj, gdyż jest potężniejsza od najmocniejszego łańcucha. Dociera do mnie, że miłość jest wszystkim – to nasze jestestwo, choć nie zdajemy sobie z tego sprawy.
Podchodzę do dzieci i wyciągam rękę, ale stanowię jedynie najdelikatniejsze drżenie, jak światło, więc niczego nie czują, nawet ciepła mojej miłości. Przytulam twarz do ich buzi, ale nie są świadome mojej bliskości, bo nie mam oddechu, który połaskotałby ich skórę. Odczuwają jedynie stratę, a ja nie mogę ich pocieszyć ani otrzeć ich łez. Moje własne łzy płyną wewnątrz, bo jestem duchem, zjawą, widmem – nieważne, jak mnie nazwiecie. Nie mam namacalnego ciała, więc ból odczuwam w duszy. Owładnięta furią, ciskam się po kościele, licząc na jakąś reakcję. Rzucam się wokół jak oszalały pies, ale jestem tylko szeptem i nikt poza ptakami nie słyszy, jak wyję.
Najdziwniejsze w umieraniu jest to, że nie ma w nim nic dziwnego. W jednej chwili żyłam sobie spokojnie, w następnej znalazłam się poza swoim ciałem. Była to najnaturalniejsza rzecz pod słońcem, jakbym setki razy wcześniej poza nie wykraczała, tylko o tym nie pamiętała. Byłam po prostu zaskoczona, że stało się to tak wcześnie, kiedy miałam jeszcze tyle spraw do załatwienia. Nie czułam bólu ani strachu. Przynajmniej nie w tamtym momencie. Prawdziwe cierpienie miało dopiero nadejść. To, co opowiadają o świetle i bliskich, którzy przychodzą, by cię odprowadzić, to prawda. Nikt nie wspomina jednak o tym, że ma się wybór. Ja postanowiłam zostać.
Ojciec Michael odchrząkuje i spojrzeniem wilgotnych oczu obejmuje poważne twarze zebranych.
– Caitlin jest teraz z Bogiem, spoczywa w pokoju – mówi, a we mnie rodzi się niemożliwa do urzeczywistnienia chęć wyrwania mu z rąk Biblii i rzucenia jej na podłogę. – Pozostawiła w żałobie męża Conora oraz dwoje dzieci, Finbara i Idę, których kochała całym swym gorącym, szlachetnym sercem. – Zwraca się teraz bezpośrednio do moich dzieci i mówi z wielkim przejęciem: – Choć odeszła do Jezusa, pozostawiła z nimi część siebie: miłość, którą będą nosić w sercach przez całe życie.
„Ale ja jestem czymś więcej niż tylko wspomnieniem! – chcę krzyknąć. – Jestem bardziej rzeczywista niż wy. Moja miłość jest silniejsza niż kiedykolwiek i stanowi wszystko, co mi pozostało”.
Nabożeństwo dobiega końca i żałobnicy wychodzą gęsiego na zewnątrz, by pochować mnie na przykościelnym cmentarzu. Chciałabym spocząć przy żonie żeglarza, ale składają mnie przy kamiennym murze trochę dalej w dół zbocza. To niemal farsa patrzeć, jak trumna znika w głębi ziemi, podczas gdy ja siedzę na trawie nieopodal. Byłoby to nawet śmieszne, gdyby wokół nie panował przejmujący smutek. Conor wrzuca do dołu białą lilię, a moje dzieci ofiarowują własnoręczne rysunki, po czym wycofują się w cień taty i przytulają lękliwie do jego nóg, blade i zapłakane. Jestem zmęczona próbami zwrócenia na siebie ich uwagi. Pojedyncza mewa zbliża się do mnie podskakując, ale przeganiam ją, czerpiąc przyjemność z faktu, że reaguje.
Tu, gdzie jestem, czas nie istnieje. Właściwie dopiero teraz zdaję sobie sprawę, że czasu nie ma też tam, gdzie wy się znajdujecie. Jest tylko i wyłącznie chwila, która trwa. Rzecz jasna, na Ziemi obowiązuje pewien psychologiczny czas, który jest w użyciu, żeby można było planować dzień jutrzejszy i pamiętać wczorajszy, ale to tylko sfera abstrakcji; rzeczywistość jest tylko tu i teraz. Tak więc dni, tygodnie, lata nic dla mnie nie znaczą. Rozciąga się przede mną tylko wieczna teraźniejszość, w której obserwuję rozpad wszystkiego, co kocham.
Zdaje się, że wraz z moją śmiercią życie uleciało i z zamku Ballymaldoon. To tak, jakbyśmy umarli razem. Patrzę na mężczyzn za kierownicami dużych vanów wjeżdżających na podjazd pod dębami, które tłoczą się wzdłuż drogi, tworząc pomarańczowo-czerwony tunel. Z jego sklepienia sypią się delikatne liście, trzepocząc na wietrze jak ćmy. Po obu stronach drogi ciągnął się niegdyś niski mur z szarych kamieni, mający za zadanie zagrodzić drogę owcom, których jednak nie ma tu, odkąd niemal dwadzieścia lat temu Conor kupił zamek i przylegające do niego ziemie, więc teraz pola zarosły dziko. Wolę je takie. Wpatruję się w wysokie trawy kołysane wiatrem – z oddali wyglądają jak fale dziwnego, zielonego oceanu. Ciężarówki podjeżdżają pod zamek, gdzie wojska Cromwella stanęły cztery wieki temu, żeby zdobyć go dla pewnego oficera w nagrodę za jego lojalność. Teraz zastęp silnych mężczyzn przybył, by wywieźć cenniejsze obrazy i meble, jako że Conor zabija okna deskami i rygluje drzwi – przenosi się do mniejszego domu nad rzeką. Zawsze był samotnikiem; to częste w przypadku ludzi twórczych, ale teraz widzę, jak chowa się jeszcze bardziej w głąb siebie. Nie jest w stanie mieszkać tu beze mnie, bo to ja tchnęłam życie w te mury, ale już nie żyję.
Od pierwszego wejrzenia zakochałam się w tym zamku, przycupniętym jak kwarc dymny u stóp góry. Wyobrażałam sobie, jak na potężne szare mury wspinali się niegdyś książęta przybywający na ratunek królewnom więzionym w maleńkich celach w wieży, wznoszącej się ponad dachem jeżącym się wieżyczkami. Oczami wyobraźni widziałam łabędzie sunące po jeziorze i zakochanych leżących na brzegu, by w promieniach zachodzącego słońca podglądać ptasie zaloty. Puszczając wodze fantazji, patrzyłam, jak trzy koziołki z norweskiej baśni przeprawiają się przez stary kamienny mostek, nieświadome, że poniżej, w mroku, czai się głodny troll. Przywoływałam obrazy rycerzy i dam nawiedzających długie korytarze wyłożone czerwonymi dywanami, ani przez chwilę nie podejrzewając, że dołączę do ich grona, uwięziona pragnieniem w moim sercu. Nigdy nie przypuszczałam, że umrę młodo.
Patrzę bezradnie, jak większość elementów, które własnoręcznie dobierałam z największą starannością, jest podnoszona, wynoszona i układana w coraz wyższe sterty na ciężarówkach pod nadzorem naszego zarządcy Johnny’ego Byrne’a i jego syna Joego. Czuję, jakby rozbierali mnie na części, kawałek po kawałku, i od nowa układali moje członki w trumnie; tym razem odczuwam to z całą pewnością. Stół biblioteczny z dębu ogłowionego w stylu Jerzego VI, lustro w pozłacanej ramie, zestaw dwudziestu krzeseł do jadalni w stylu Jerzego IV, które wylicytowałam w domu aukcyjnym Christie’s. Marmurowe popiersia, chińskie lampy, moje biurko z klonowego drewna. Hebanowe komody, wiktoriańskie fotele i sofy, niemieckie donice ogrodowe, leżanka w stylu regencji, hinduskie dywany – biorą wszystko, zostawiając tylko przedmioty bez wartości. Następnie sięgają po obrazy i druki, odsłaniając wyblakłe kwadraty na ogołoconych ścianach, a ja wzdrygam się, zażenowana ich brakiem delikatności, jakby ci siłacze zdzierali ubranie z kobiety.
Obawiam się, że zaraz usuną największy skarb – mój portret, którego namalowanie Conor zlecił tuż po ślubie słynnemu irlandzkiemu malarzowi Daraghowi Kelly’emu. Pyszni się nad głównym kominkiem w holu. Mam na sobie moją ulubioną szmaragdową suknię wieczorową, pod kolor oczu, a rude włosy spływają lśniącymi falami na ramiona. Byłam piękna, to prawda. Ale uroda zdaje się na nic, gdy leży się dwa metry pod ziemią. Wpatruję się w malowidło, nie mogąc oderwać oczu od twarzy, która kiedyś należała do mnie, ale na zawsze zniknęła z tego świata. Nie, nie ma sensu ciskać się po zamku jak wtedy, w kaplicy, bo i tak nie usłyszy mnie nikt poza duchami, które z pewnością tak jak ja czają się w zakamarkach tego czyśćca. Jestem przekonana o ich obecności, choć jeszcze żadnego nie spotkałam. Chyba chciałabym je ujrzeć, bo doskwiera mi samotność.
A jednak obraz zostaje na swoim miejscu jako jedyny w całym zamku. Nie mogę powstrzymać przypływu dumy, kiedy po zaryglowaniu drzwi jestem już sama, by podziwiać piękność, którą kiedyś byłam. Znajduję pocieszenie w portrecie, jakbym miała przed sobą kostium, w który mogę się wśliznąć, żeby znów stać się sobą.
Conor z dziećmi przenoszą się do Reedmace House, zbudowanego nad rzeką, blisko kamiennego mostka, gdzie spacerują wytworzone przez moją wyobraźnię koziołki i czai się troll. Matka Conora, Daphne, wprowadza się do nich, żeby ich doglądać. Powinnam się cieszyć, że dzieci mają miłą i troskliwą babcię, ale nie potrafię się wyzbyć zazdrości i żalu. To ona je tuli i całuje, a nie ja. Kąpie je i pomaga szczotkować zęby, co było niegdyś moją rolą. Czyta im do snu. Gdy ja to robiłam, zmieniałam głos, by pasował do postaci w bajce. Ona czyta monotonnie, bez mojego polotu, i widzę, że maluchy szybko się nudzą i żałują, że to nie ja. Wiem, jak bardzo tęsknią, bo płaczą cichutko w łóżkach i wpatrują się w moje zdjęcie, które Conor powiesił im w pokoju. Nie mają pojęcia, że ani na chwilę ich nie odstępuję. Nie wiedzą, że zawsze będę przy nich, dopóki ich życie nie przeminie.
I czas mija. Nie mam pojęcia, jak szybko. Pory roku następują po sobie. Dzieci rosną, stają się wyższe. Conor spędza czas w Dublinie, ale nie ma filmów do produkcji, bo zabrakło mu już chęci i zapału. W pustym zamku zagnieżdża się chłód, gdy deszcz i wiatr sieką mury tak samo jak skały na wzgórzu. Ja wtapiam się w otoczenie jak rośliny i drzewa; poza ptakami nie mam z kim rozmawiać. I wtem, pewnej nocy, Finbar mnie widzi.
Śpi niespokojnie. Jak co noc siedzę w nogach jego łóżka, obserwując, jak z każdym oddechem jego pierś unosi się i opada delikatnie, rytmicznie. Jednak dziś chłopiec przewraca się z boku na bok. Wiem, że śni o mnie.
– Już dobrze, kochanie – mówię, jak już nieraz mówiłam z oddali mojego świata. – Jestem tutaj. Tuż przy tobie.
Nagle chłopiec siada i patrzy na mnie szeroko otwartymi oczami. Wlepia wzrok wprost we mnie. Nie przeze mnie, ale we mnie. Jestem tego pewna, bo jego spojrzenie obejmuje moje włosy, nos, usta, całe ciało. Pełne zdumienia, spija każdy szczegół mojej postaci, a ja jestem równie zaskoczona jak synek.
– Mama? – szepcze.
– Mój syneczku – odzywam się.
– To naprawdę ty?
– To ja.
– Ale… ty żyjesz.
Uśmiecham się jak ktoś, kto posiadł przecudną tajemnicę.
– Tak, Finbarze. Nie umarłam. Śmierci nie ma. Daję słowo.
Czuję lekkość w sercu, widząc, jak jego policzki rumienią się z radości.
– Nigdy mnie nie zostawisz?
– Nigdy, przenigdy, Finbarze. Wiesz, że cię nie opuszczę. Zawsze będę przy tobie. Zawsze.
Z podekscytowania zaczyna się wybudzać i powoli przestaje mnie widzieć.
– Mamo… mamusiu… jesteś tu jeszcze?
– Jestem tu – zapewniam, ale już mnie nie widzi.
Przeciera oczy.
– Mamo!
Jego krzyk budzi Daphne, która wbiega do sypialni w koszuli nocnej. Finbar wciąż wlepia we mnie wzrok, starając się dostrzec mnie w mroku.
– Finbarze! – podnoszę głos. – Finbarze, wciąż tu jestem!
Daremny trud. Stracił mnie.
– To sen, Finbarze – uspokaja malca Daphne, łagodnie układając go w łóżku.
– Wcale nie, babciu. To było naprawdę. Mama siedziała na moim łóżku.
– Śpij dalej, kochanie.
Jego głosik staje się mocniejszy, a lśniące od łez oczy mrugają w bezgranicznym zdumieniu.
– Była tu. Jestem tego pewien.
Daphne wzdycha i gładzi go po głowie.
– Może i tak. W końcu jest teraz aniołem, prawda? Myślę, że zawsze jest w pobliżu i nie spuszcza cię z oka.
Wiem, że w to nie wierzy. Na szczęście jej słowa zadowalają Finbara.
– Pewnie tak – mruczy, po czym zamyka oczy i odpływa w sen.
Daphne przez chwilę czuwa przy nim. Czuję jej smutek, ciężki jak deszcz. Potem wstaje i wychodzi z pokoju, a ja znów zostaję sama. Tylko tym razem w moim sercu tli się iskierka nadziei. Skoro ujrzał mnie raz, może uda się znowu?
1
Ellen Trawton wylądowała na lotnisku Shannon z jedną jedyną walizką, ubrana w sztuczne futerko, obcisłe dżinsy i wysokie kozaki z delikatnej skóry, które już wkrótce miały się okazać bardzo nieodpowiednie na surowe wiejskie okolice Connemary. Nigdy nie była w Irlandii i nie miała wspomnień związanych z siostrą matki, Peg, u której planowała przez jakiś czas zamieszkać pod pretekstem potrzeby świętego spokoju i samotności, by móc się oddać pisaniu powieści. Jako dziewczyna z Londynu Ellen nie pałała entuzjazmem do wsi, kojarząc ją z błotem i przesadną ciszą, ale dom ciotki był jedynym miejscem, gdzie matka nie zapuściłaby się, by ją odnaleźć – jak również jedynym, gdzie można było spędzić trochę czasu, nie wydając fortuny. Rzuciła pracę w firmie marketingowej i zatrudniła się w niewielkim sklepie jubilerskim w Chelsey, więc nie stać jej było na ekstrawagancję. Miała skrytą nadzieję, że ciotka Peg jest bogata i mieszka w wielkiej rezydencji w cywilizowanej części kraju, w pobliżu tętniącego życiem miasta pełnego sklepów i kawiarni. Nie sądziła, by udało się jej wytrwać, gdyby znalazła się na pustkowiu, mając za towarzystwo jedynie owce.
Przeszła do terminalu przylotów i zaczęła się przyglądać podekscytowanym twarzom w tłumie, wyglądając ciotki. Matka Ellen była przy swoich pięćdziesięciu ośmiu latach wciąż piękną kobietą – smukłą, o długich mahoniowych włosach i wysokich kościach policzkowych – więc dziewczyna założyła, że ciotka Peg będzie wyglądać podobnie. Jej wzrok natychmiast padł na elegancką damę w płaszczu z wielbłądziej wełny, zaciskającej dłonie o nienagannym manicure na błyszczącej markowej torebce. Ellen westchnęła z ulgą, bo przecież kobieta mieszkająca pośrodku bagien nie miałaby na nogach tak stylowych czółenek i nieskazitelnych tweedowych spodni. Pociągnęła za sobą walizkę na kółkach.
– Ciociu Peg! – zawołała, uśmiechając się od ucha do ucha.
Dama odwróciła się i spojrzała na nią obojętnie.
– Słucham?
– Ciocia Peg? – Nie musiała jednak pytać, by nabrać pewności, że popełniła błąd. – Przepraszam – wydukała. – Z kimś panią pomyliłam.
Przez chwilę czuła się zagubiona na obcym lotnisku i jej determinacja osłabła. Zaczęła żałować, że nie jest w domu, w Eaton Court, choć przecież ucieczka kosztowała ją tyle zachodu.
– Ellen! – rozległ się głos tuż za nią. Odwróciła się szybko i stanęła twarzą w twarz z kobietą o życzliwym, promiennym obliczu. – Spójrzcie no! Panna jak z żurnala! – Dziewczyna zdziwiła się, że krewna mówi z tak silnym irlandzkim akcentem, skoro jej mama wysławiała się raczej jak królowa. – Od razu cię poznałam. Taka podobna do matki!
Ciotka Peg przypominała uśmiechnięte jajko. Miała krótkie, sterczące siwe włosy i wielkie niebieskie oczy, pełne żartobliwych iskierek. Ellen odetchnęła z ulgą na jej widok i schyliła się, by pocałować ją w policzek. Peg przytuliła ją mocno i przycisnęła buzię do twarzy siostrzenicy. Pachniała konwaliami i mokrą psią sierścią.
– Mam nadzieję, że miałaś spokojny lot, kochanie – mówiła dalej, szybko łapiąc oddech i wypuszczając dziewczynę z objęć. – Jesteś punktualnie, a w dzisiejszych czasach to się rzadko zdarza. No, chodźmy do auta. Ballymaldoon jest o kilka godzin drogi stąd, więc jeśli potrzebujesz pójść do toalety, to lepiej zrób to teraz. Oczywiście możemy też stanąć na stacji benzynowej. Nie jesteś głodna? Pewnie nie nakarmili was jak trzeba w tym samolocie. Ja zawsze biorę kanapki na drogę. Nie znoszę sera, który pakują do tych swoich bułek. Smakuje jak guma, zauważyłaś?
Ellen pozwoliła ciotce ciągnąć walizkę przez hol. Od razu dostrzegła mocne sznurowane buty i grube brązowe spodnie, na których nogawki Peg naciągnęła wysokie myśliwskie skarpety. A jednak ciocia mieszka na bagnach – pomyślała z przygnębieniem. Sądząc po szorstkich, zniszczonych dłoniach, na pewno sama rąbała sobie drewno do kominka i pieliła chwasty.
– Zupełnie nie przypominasz mamy – wyrwało się dziewczynie, zanim zdążyła się ugryźć w język.
– Cóż, przede wszystkim jestem o wiele starsza, a poza tym… nigdy nie byłyśmy ani trochę podobne – odparła kobieta bez cienia goryczy. Siostry nie zamieniły z sobą słowa od trzydziestu dwóch lat, ale ciotka Peg nie wyglądała na obrażalską. Z kolei matka Ellen należała do osób, które dzień bez urazy uznają za stracony.
Z lady Anthony Trawton lepiej było nie zadzierać. Ellen aż za dobrze znała jej zaciśnięte usta, zadarty nos i absolutnie obowiązkowe, wyrażające dezaprobatę prychnięcie. Niewiele było trzeba, by popaść w niełaskę, ale znalezienie się w gronie osób „złego sortu” zaliczało się do najgorszych grzechów. Ellen była zbuntowaną nastolatką, niepodobną do złotowłosych sióstr, które w najlepszym razie stanowiły uosobienie cnót, a w najgorszym okazywały się po prostu mdłe. Nie wymagały kształtowania, bo dzięki nieznanemu zrządzeniu losu były dokładnie takie, jak życzyła sobie matka: posłuszne, ładne i wdzięczne, z podbródkiem bez wyrazu po ojcu, jasnymi włosami i lekko wybałuszonymi oczami. Ellen była ich przeciwieństwem. Cechowała się usposobieniem dzikim i twórczym, tym bardziej wyzwolonym, im bardziej matka w sposób nieuzasadniony sprzeciwiała się jej niezależności, jakby samodzielność mogła zrobić z dziewczyny osobę „złego sortu”. Kruczoczarne włosy i buntownicza natura sprawiały, że Ellen zdawała się czarną owcą w idealnej rodzinie. Trudno ją było uformować; matka próbowała z całych sił, starając się na wszelkie sposoby wcisnąć córkę w formę dla ułożonych młodych arystokratek, i przez pewien czas Ellen ulegała, pozwalając się popychać. Łatwiej było się poddać, odpuścić walkę – odczuła wręcz ulgę. Jednak kobieta może żyć wbrew swej naturze tylko przez pewien czas, a potem, owładnięta nieszczęściem, wraca do prawdziwej postaci. Dziewczyna nie umiała stwierdzić, kiedy dokładnie uznała, że ma dość, ale jej przylot do Irlandii był wynikiem trwającej od dziecka walki o wolność.
Ciotka Peg nie przyjechała na ślub żadnej z sióstr Ellen, chociaż Leonora wyszła za hrabiego, Lavinia za baroneta – niższe tytuły wywołałyby u ich matki znaczące prychnięcie – a jej imienia nigdy nie wspominano. Dziewczyna przez lata łowiła urywki rozmów, z których wynikało, że matka i ciotka są w konflikcie. Kartki z bożonarodzeniowymi życzeniami, które przychodziły co roku, oraz listy z Ballymaldoon przyjmowano pogardliwym prychnięciem, po czym jak najprędzej wrzucano na dno szuflady w gabinecie lady. Ellen, nie mogąc poskromić ciekawości, kilka razy przejrzała papiery i dowiedziała się, że matka miała jakąś sekretną przeszłość, ale nie ośmieliłaby się jej o to zapytać. Kartki zawsze ją interesowały i czasem, kiedy przyłapywała matkę na smutnym patrzeniu w dal, zastanawiała się, czy to przypadkiem nie one są powodem nostalgii. Może, jak budzący tęsknotę zapach liści palonych jesienią, listy wydzielały tajemną woń, przenikającą przez szufladę i wzywającą damę z powrotem w przeszłość. Teraz, kiedy Ellen potrzebowała kryjówki, korespondencja dostarczyła jej wszelkich niezbędnych informacji do odnalezienia ciotki. Wystarczyło spojrzeć na naklejkę adresową na górze strony – był tam nawet numer telefonu. Czując podekscytowanie i lekką obawę, wiedziała, że wkrótce odkryje, co matka ukrywała przez tyle lat. Wolała nie myśleć o straszliwych konsekwencjach, które nastąpiłyby, gdyby ktoś dowiedział się o jej wyprawie. Przyjrzała się szorstkim dłoniom Peg i przypomniała sobie gładkie, białe palce matki o perfekcyjnie pomalowanych paznokciach. Matka dobrze wyszła za mąż, ciotka najwyraźniej nie. Ich ścieżki się rozeszły. Tylko dlaczego?
– Na początku twój telefon wystraszył mnie na śmierć – powiedziała Peg. – A tu taka cudowna niespodzianka. Naprawdę wspaniała! Ze wszystkich ludzi na świecie, którzy ni stąd, ni zowąd mogliby zadzwonić, odezwałaś się ty! Wciąż trudno mi w to uwierzyć.
– Miałam nadzieję, że nie będziesz miała nic przeciwko temu. Potrzebowałam odetchnąć, wyrwać się z Londynu. Taki tam tłok i hałas, że nie ma jak pozbierać myśli.
– To rzeczywiście raczej nie najlepsze miejsce dla rozwijającej skrzydła powieściopisarki – trudno się z tym nie zgodzić. Nie mogę się doczekać, aż mi opowiesz o swoim pisarstwie. Ależ z ciebie mądra dziewczyna!
Ellen zawsze uwielbiała słowa. Ilekroć wyglądała przez okno, czuła, że musi opisać, co widzi. Zapełniała dzienniki wierszami i opowiadaniami, ale dopiero niedawno postanowiła zmienić swoje życie, dochodząc do wniosku, że szczęście można osiągnąć jedynie poprzez robienie tego, co się kocha. Wiedziała, że jeśli teraz nie napisze powieści, już nigdy tego nie zrobi. Matka wyśmiewała jej aspiracje do bycia „pisarzyną”, ale pęd dziewczyny do tego, by wyrażać siebie, był silniejszy niż matczyne pragnienie zduszenia w niej wszelkiej kreatywności. Connemara miała być idealnym miejscem, żeby być wobec siebie szczerą.
– Nie przyjechałam tylko po to, żeby pisać, ciociu Peg. Chciałabym cię poznać. W końcu… jesteśmy rodziną – dodała serdecznie. Tempo, w jakim mówiła ciotka, podsuwało przypuszczenie, że nie przywykła do towarzystwa.
– To miło z twojej strony, Ellen. Zapewne twoja matka nie wie, że jesteś u mnie.
– Nie.
– Tak myślałam. A więc gdzie według niej przebywasz?
Ellen ujrzała w myślach liścik, który zostawiła na stole w holu, pod owalnym lustrem, przed którym matka każdego ranka poprawiała fryzurę i makijaż, zanim wyszła na lunch z paniami lub na spotkanie charytatywne. Na pewno już go znalazła. Niewątpliwie też wywołał kolosalne prychnięcie. Zastanawiała się, co zirytuje matkę bardziej: to, że Ellen zniknęła, nie meldując jej o swoim zamiarze, czy fakt, że zasugerowała, iż być może nie poślubi jednak Williama Sackville’a. Pewnie lady musiała usiąść, by dojść do siebie po przeczytaniu tej ostatniej linijki. Choć William nie szczycił się tytułem baroneta jak mąż Lavinii ani hrabiego jak małżonek Leonory, jego rodzina miała liczne koneksje i posiadała rozległe tereny łowieckie w Szkocji. Matka doszukała się nawet dalekiego, lecz dość pewnego związku rodu z królową matką.
– Powiedziałam, że zatrzymam się u przyjaciółki na wsi – skłamała Ellen.
– Odważna z ciebie sztuka – pochwaliła Peg. – A teraz… hm, zobaczmy, czy pamiętam, gdzie zaparkowałam samochód.
Przeszukawszy rząd po rzędzie lśniących pojazdów, Peg radośnie ruszyła ku najbrudniejszemu autu w całym garażu. Było to stare volvo, model przypominający solidne pudło.
– Wybacz bałagan, ale zwykle jeździmy tylko ja i Pan Borsuk.
– Pan Borsuk?
– Mój owczarek. Dziś został w domu. Będziesz miała przyjemność go poznać.
– O, super – odparła Ellen, starając się nadać głosowi entuzjastyczne brzmienie. Jej matka miała maleńkiego papillona imieniem Wafel, który wyglądem przypominał bardziej zabawkę niż zwierzę, choć jego neurotyczny szczek był jak najbardziej psi i w dodatku mocno irytujący. Leonora i Lavinia też nalegały na zakup piesków w Harrodsie, żeby móc nosić je w torebkach – nie dlatego, że lubiły czworonogi, ale – jak domyślała się Ellen – zwierzaki stanowiły modne dodatki, na równi z kalendarzem od Smythsona i skórzanymi kółkami do kluczy firmy Asprey. Gdyby można było kupić sobie dziecko w Harrodsie, siostry już stałyby w kolejce.
Peg siadła za kierownicą i zmiotła ręką gazety z miejsca pasażera. Ellen zauważyła psią sierść na skórzanej tapicerce.
– Gdzie mieszkasz? – spytała, ale marzenie o cywilizowanym miasteczku z eleganckimi sklepami i restauracjami już rozwiewało się na widok błota na dywaniku.
– Tuż za Ballymaldoon, w cudowej miejscowości nad samym morzem. Zobaczysz, idealny spokój do pisania książki.
– To prawdziwa wieś?
– O tak, jak najprawdziwsza. Jest u mnie mnóstwo zwierząt. Mam nadzieję, że lubisz zwierzaki. Pewnie zauważyłaś mój wiejski strój. Tu, na zachodnim wybrzeżu, robi się naprawdę zimno, a w dodatku panuje wilgoć. Przywiozłaś ze sobą jakieś buty na zmianę, skarbie?
– Nie, mam tylko te.
– Cóż, są niewątpliwie bardzo szykowne, ale nie przetrwają tu ani dnia. Na szczęście mam zapasową parę, którą mogę ci pożyczyć.
Ellen spojrzała na praktyczne skórzane obuwie ciotki i przeszedł ją dreszcz.
– Dziękuję, ale chyba nie trzeba. Pewnie nie będę zbyt często wychodzić.
Peg zmarszczyła brwi, a potem roześmiała się serdecznie.
– To najśmieszniejsza rzecz, jaką słyszałam w tym tygodniu.
Ellen pożałowała, że matka nie pokłóciła się z jakimiś krewnymi mieszkającymi, dajmy na to, w Dublinie.
– No, to opowiadaj. Jak się miewa Maddie? – spytała Peg, gdy wyjechały już na szosę. Jej głos nie zdradzał żadnych emocji, ale Ellen zauważyła, że kobieta mocniej zacisnęła dłonie na kierownicy, nie odrywając wzroku od drogi.
– Maddie?
– Twoja mama.
Ellen w życiu nie słyszała, żeby ktoś zwracał się do niej w ten sposób.
– Przyjaciele mówią na nią Madeline, a wszyscy inni zwracają się lady Trawton…
– A, no jasne. Zawsze była wielką damą. Pewnie dalej wyraża się jak księżna?
Ellen była zbyt niecierpliwa, żeby ukryć ciekawość.
– O co się pokłóciłyście?
Peg zacisnęła usta.
– Lepiej spytaj matkę.
Dziewczyna zdała sobie sprawę, że musi poruszać się ostrożniej.
– Przepraszam, pewnie to bolesna sprawa.
– To przeszłość. – Peg wzruszyła ramionami. – Było, minęło.
Ellen pomyślała o listach i kartkach bezceremonialnie wrzucanych przez mamę na dno szuflady i zrobiło jej się żal ciotki. Chyba była samotna.
– Pewnie ci przykro, że nie masz kontaktu z rodziną.
Peg aż się wzdrygnęła.
– Mnie jest przykro, że nie mam kontaktu z rodziną? Dziecko, cóż ta wariatka ci naopowiadała? To raczej jej powinno być żal, że nie widuje swoich krewnych, choć pewnie nie roni z tego powodu zbyt wielu łez. Od trzydziestu lat się do nas nie odezwała.
Ellen była zdumiona. Wyobrażała sobie, że Peg jest starą panną.
– Och… ja… myślałam… – Zawahała się, nie chcąc urazić ciotki. – Masz dzieci, ciociu Peg?
Tamta nie odzywała się przez chwilę, a na jej twarzy pojawił się cień jak na krajobrazie, który ciemnieje, gdy niebo zasnują chmury.
– Trzech synów, wszyscy mają już po trzydzieści kilka lat, pracują. To dobrzy chłopcy i jestem z nich bardzo dumna – odparła cichym głosem. – Maddie i ja mamy czworo rodzeństwa. Pewnie i o tym nie wiedziałaś?
Ellen była w szoku.
– Naprawdę? Czworo? Gdzie mieszkają?
– Tu, w Connemarze. Jesteśmy wielką rodziną, bliską i zżytą. Masz mnóstwo kuzynów.
– Serio? W życiu bym nie przypuszczała. Słyszałam tylko, jak matka wspomina o tobie, i to w chwilach, kiedy nie powinnam słuchać. No i wysyłasz co roku kartkę świąteczną.
– Która, jak znam życie, ląduje w koszu na śmieci! – zauważyła gorzko Peg.
– Tak jakby. W dolnej szufladzie.
– Cóż, kiedyś byłyśmy sobie z Maddie bardzo bliskie. Dwie dziewczynki w rodzinie zdominowanej przez chłopców, więc trzymałyśmy się razem. To ona podjęła decyzję, żeby wyjechać z Irlandii i zerwać więzi rodzinne, nie odwrotnie, a opuszczając nas, złamała serce naszej mamie. Chyba nie ma nic złego w tym, że ci to mówię. Bracia nigdy jej nie wybaczyli.
– Nigdy nie poznałam mojej babci.
– Niestety, już nie będzie ci to dane.
– Nie żyje, prawda?
– Tak, zmarła dziesięć lat temu.
– Madeline nie pogodziła się ze swoją matką przed jej odejściem, prawda?
Peg pokręciła głową i znów mono zacisnęła usta.
– A dziadek? – dopytywała się Ellen. – Mam dziadka?
– Zginął w wypadku samochodowym, kiedy byłyśmy jeszcze małe. Mama przejęła obowiązki na farmie i wychowała nas całkiem sama. Maddie nie znosiła brudzić sobie rączek, ale ja zawsze kochałam zwierzęta. Kiedy mama zmarła, Desmond, nasz najstarszy brat, zajął się gospodarstwem. Ja założyłam własną małą farmę. Tylko to umiem w życiu robić. Nie będzie ci przeszkadzało, jak zapalę?
Nagle wydała się wykończona, jakby podekscytowanie związane z poznaniem Ellen kosztowało ją całą energię.
– Palisz? – spytała dziewczyna, czując nagły przypływ optymizmu.
– Obawiam się, że tak. Próbowałam rzucić, ale chyba jestem już za stara na zmiany.
– U nas w domu „palenie” to brzydkie słowo. Muszę kryć się po kątach i wychylać z okna łazienki, jeśli sama mam ochotę na papierosa.
– Palenie jest teraz wszędzie źle widziane. Wszystkie te nakazy i zakazy… Świat robi się mdły i ponury. Najlepsze imprezy to te na ulicy.
– To prawda. Ja zawsze stoję na zewnątrz i zamarzam, zaciągając się z rozkoszą, ale za to w najlepszym towarzystwie. Choć przyznaję, że byłabym idiotką, gdybym nie starała się rzucić. Po prostu potrzebuję dobrego powodu.
– Na razie zajrzyj do mojej torebki i znajdź paczkę rothmansów. Poczęstuj się i odpal jednego dla mnie. Grzeczna dziewczynka.
– Nie mów, że nadal mieszkasz z rodzicami! W twoim wieku?!
– Mam trzydzieści trzy lata.
– O wiele za dużo, żeby żyć na garnuszku mamusi.
– Cóż, nie zawsze tak było. Studiowałam na uniwersytecie w Edynburgu, a potem, po powrocie do Londynu, mieszkałam z Lavinią, zanim wyszła za mąż. Matka przekonała mnie, żebym wróciła pod ich dach, kiedy zaczęłam mieć kłopoty finansowe. Odrzucenie oferty darmowego zakwaterowania wydawało się głupie, szczególnie że dom jest ogromny i miejsca w nim aż za dużo. Mama od lat próbuje wydać mnie za mąż. – Pomyślała o Williamie i zrobiło jej się zimno. Wysłała mu esemesa, ale nie odważyła się jeszcze włączyć iPhone’a, żeby sprawdzić, czy odpisał. – Takie obsesyjne myślenie o małżeństwie wydaje mi się przestarzałe.
– No, książę William już zajęty, więc Maddie jest z pewnością bardzo zawiedziona. Dobrze, że został jeszcze Harry.
Ellen się roześmiała.
– Nie mylisz się, ciociu! – Buszując w gobelinowej torbie przypominającej dywanik, opowiedziała Peg o doskonałych partiach, jakie stanowią mężowie jej sióstr. – Według mamy nie jest się osobą „właściwego sortu”, jeśli nie odda się ręki odpowiedniemu mężczyźnie. Lavinia i Leonora są obecnie żonami „najlepszego sortu” na świecie.
– Wielkie nieba, Maddie musiała skakać z radości, ciesząc się ich szczęściem!
– Ja natomiast nie przynoszę jej zbytniej chluby. Jestem najstarsza, więc teoretycznie powinnam być pierwsza w kolejce do ołtarza. Niestety, nie jestem pewna, czy mam ochotę wyjść za mężczyznę podsuniętego przez matkę.
– Idź za głosem serca, skarbie, a nigdy nie zbłądzisz. Okazałe posiadłości i tytuły nie znaczą nic w obliczu prawdziwej miłości. Szczerze mówiąc, sądzę, że tylko przyciągają kłopoty. Masa ciężkiej pracy i odpowiedzialności. Życie im banalniejsze, tym lepsze.
Ellen zapaliła papierosa i podała go Peg, a potem odpaliła jednego dla siebie. Uchyliła trochę okno i dym uciekł siną smugą w przesiąknięte wilgocią lutowe powietrze.
– A czy istnieje pan Peg? – odważyła się spytać, zaciągając się głęboko i czując, jak napięcie w ramionach ustępuje.
– Lata temu był pewien pan Peg, ale nasze drogi się rozeszły.
– Przykro mi.
– Niepotrzebnie. Mam oparcie w najmłodszym synu i braciach.
– Chyba nie da się stwierdzić, które małżeństwo przetrwa, a które nie. Mama i tata wydają się dość szczęśliwi, ale kto to wie…
– Cóż, nie przewidzisz, co zgotuje ci los i jak na to zareagujesz. Jedne rzeczy zbliżają ludzi do siebie, inne dzielą.
– Widujesz się czasem ze swoim byłym mężem?
– Nie, wyemigrował do Ameryki. Chłopcy oczywiście jeżdżą w odwiedziny. Ożenił się ponownie z o wiele młodszą kobietą i ma malutką… – Urwała, by zaciągnąć się porządnie. – Malutką córeczkę – dodała cicho, głos jej się załamał, jakby te słowa sprawiły jej ból. – No, teraz nie jest już pewnie taka mała. Tak czy owak on nie ma powodu, żeby tu wracać.
Ellen zauważyła zmianę nastroju w samochodzie. Nagle powietrze zrobiło się ciężkie od smutku, jakby wilgoć z zewnątrz wśliznęła się przez uchyloną szybę. Dziewczynie zrobiło się żal ciotki, bo na pewno nie było jej lekko, kiedy były mąż ponownie brał ślub i zakładał nową rodzinę.
– Opowiedz o synach, ciociu – poprosiła wesołym tonem, zmieniając temat.
Peg uśmiechnęła się i nastrój natychmiast się poprawił.
– Cóż, to porządni chłopcy – zaczęła. – Dermot, Declan i Ronan. Dermot i Declan mają już żony i dzieci i od czasu do czasu wpadają z wizytą, a Ronan nadal mieszka w Ballymaldoon i nie zanosi się, żeby w najbliższym czasie miał się ustatkować.
Zbliżały się do serca Connemary i Ellen nie przerywała trajkoczącej o synach ciotce. Dziewczyna z zaskoczeniem chłonęła piękno zmieniającego się krajobrazu. Czuła nieznany dotąd zew płynący znad dzikiego, szerokiego pasma skalistych gór i z głębi bujnych dolin, gdzie potoki szemrały wśród wrzosów, a tu i ówdzie na wzgórzach ruiny kamiennych domostw bielały niczym kości szkieletów wystawionych na działanie wiatrów i mgieł nadciągających znad morza. W ogromie niezagospodarowanej przestrzeni kryła się melancholia, jakby istoty ludzkie uległy nieokiełznanej naturze, uniosły ręce w górę w geście rozpaczy i porzuciły swe mieszkania, by szukać bezpieczeństwa w miasteczkach i metropoliach. Nie było tu słupów wysokiego napięcia, a masztów telefonicznych zaledwie kilka – w zasadzie Ellen nie dostrzegała śladów ludzkiej obecności z wyjątkiem długiej, prostej drogi, przecinającej bagna porośnięte wysokimi trawami i wznoszące się ku niebu poszarpane wzgórza, których wierzchołki ginęły w chmurach. Dziewczyna w życiu nie widziała niczego podobnego i patrzyła – trochę zafascynowana, a trochę przerażona – jak cywilizowany, miejski świat, który dotąd znała, zostaje wyparty przez tę wyzywająco milczącą krainę.
Jadąc doliną, dotarły wreszcie do miasteczka Ballymaldoon i Ellen dostrzegła w oddali lśniący ocean, potężny i nieujarzmiony jak krajobraz Connemary. Ciotka Peg ominęłaby miasto, ale czuła, że siostrzenicę ucieszy odrobina zwiedzania.
– Nie ma wiele do oglądania – zaznaczyła, gdy przejeżdżały cichą ulicą z równym rzędem pomalowanych na pastelowe kolory domków, oddzielonych kamiennymi murkami i żywopłotem. Nad miasteczkiem górował wysoki gotycki kościół, po królewsku rozpierający się na wzniesieniu, otoczony tarczą rozłożystych jaworów i skałą. – Nie chodzę na msze – wyznała Peg. – Ksiądz Michael ma mnie za bezbożnicę. Myli się, oczywiście; czuję, że Bóg stale jest przy mnie, ale ten ojczulek irytuje mnie jak cholera, zresztą zawsze tak było. Sprawa prosta jak drut. Więc nie musisz chodzić, jeśli nie chcesz. Jak tam uważasz, mnie wszystko jedno.
– Uwierzysz, że w Londynie mama każdego ranka uczęszcza na mszę? – powiedziała Ellen.
– Wcale mnie to nie dziwi. Ale szczerze mówiąc, nie sądzę, żeby Bóg miał z tym wiele wspólnego.
Roześmiały się obie.
– O, jakiś pub! Zaczyna mi się podobać! – zawołała Ellen, kiedy Peg zwolniła przy lokalu o nazwie Sagan Złota. – Przyjemne miejsce?
– Przychodzą tu okoliczni mieszkańcy, w tym członkowie mojej rodziny. Ja tam wolę siedzieć w domu. Ale jak będziesz miała ochotę, chłopcy cię tu przyprowadzą.
– Twoi synowie?
– Nie, mam na myśli mojego brata Johnny’ego i jego najstarszego syna Joego. Johnny jest zarządcą zamku, a Joe pracuje dla niego. Chyba niemal każdego wieczoru można spotkać ich w pubie. Idź z nimi. Joe pozna cię ze wszystkimi, których warto znać. Jak już mówiłam, masz masę kuzynów. Nie wszyscy, rzecz jasna, mieszkają w Ballymaldoon, ale wielu z nich. Spodoba ci się w Saganie. Myślę, że znajdziesz tam co najmniej kilkoro bohaterów do swojej powieści. – Zachichotała pod nosem, jakby sama już dawno dokonała wyboru najbardziej osobliwych postaci.
Zjechała do portu, gdzie na wodzie stały kutry przymocowane łańcuchami do kei lub – odrobinę dalej w morze – do boi. Na kamieniach piętrzyły się stosy więcierzy do połowu homarów. Paru ogorzałych rybaków w grubych swetrach i czapkach siedziało z papierosami w zębach, gawędząc przy naprawie sieci. Na bruku leżał chudy psiak, trzęsąc się z zimna. Ellen pomyślała, że mężczyźni wkrótce przeniosą się do Sagana Złota, a pies znajdzie ciepłe miejsce przy ogniu. Ballymaldoon było ładną mieściną, ale najwyraźniej brakowało tu przyzwoitych sklepów, które mogłyby ją zainteresować. Może i lepiej – pomyślała, bo nie miała zbyt dużo pieniędzy, a nie mogła prosić rodziców o wsparcie po liście, który im zostawiła. W tej kwestii bez wątpienia spaliła za sobą mosty. Zaświtało jej w głowie pytanie, ile czasu upłynie, zanim zacznie się dusić tu, na tym końcu świata, i wróci do Londynu, spragniona rozrywki jak ryba wody, skruszona i posłuszna. Było ślicznie, ale już na pierwszy rzut oka dało się zauważyć, że zbyt wiele tu się nie dzieje.
Ciocia Peg przejechała przez miasteczko. Pokonała prawie dwa kilometry wzdłuż wybrzeża, po czym skręciła w polną drogę i dodała gazu, żeby wjechać na wzgórze z murkami z szarego kamienia i bujną zielenią pastwisk upstrzoną bielą owiec. Wreszcie dotarły do kilku skromnych białych budynków gospodarczych na szczycie.
– Nic wykwintnego, ale to mój dom – oświadczyła ciotka, zatrzymując auto przed chatką po lewej stronie. Ellen była zawiedziona. Wyobrażała sobie, że ciotka posiada większe lokum. Jednak mimo wszystko budynek był uroczy i malowniczy ze swoim wysokim dachem ze strzechy, w którym rysowały się okienka sypialni o ramach pomalowanych na czerwono pod kolor drzwi. Przed żywiołami chronił go jedynie niski kamienny mur i Ellen zrozumiała, że domek jest przysadzisty, żeby przetrzymać wściekłe zimowe wichury.
O ile sama chatka sprawiła gościowi zawód, o tyle widok z pewnością stanowił wynagrodzenie – Ellen rozglądała się wokół z zapartym tchem. Przez wieczorną mgłę połyskiwał ocean, a pośrodku, wyłaniając się ze zmierzchu jak duch, wyrastały osmalone zgliszcza latarni morskiej. Dziewczyna zapatrzyła się przez chwilę. Słońce skryło się już za horyzont i w oddali, na prawo, widać było światła Ballymaldoon, jaśniejące razem z pierwszymi gwiazdami wyglądającymi zza chmur. Powoli latarnia rozpływała się w nocnej mgle, aż wreszcie zniknęła, jakby nigdy jej tam nie było.
Z zadumy wyrwał Ellen dźwięk drepczących łapek. Odwróciwszy się, zobaczyła Pana Borsuka, biało-czarnego border collie, za którym podążała chrumkająca ruda świnia.
– Mam nadzieję, że lubisz zwierzęta – powiedziała Peg, wracając do samochodu po walizkę Ellen.
– Jasne – zapewniła dziewczyna, nie mogąc się zdecydować, czy pogłaskać świnkę, czy wziąć nogi za pas.
– Nie bój się Bertiego, jest grzeczny i przystosowany do mieszkania w domu. O, popatrz, już cię polubił – dodała, gdy prosiak wepchnął ryjek między nogi Ellen i zachrumkał. Dziewczyna odskoczyła w panice. – Podrap go za uchem, skarbie, uwielbia to. – Ale Ellen puściła radę ciotki mimo uszu i czmychnęła do domu.
W środku było ciepło, przytulnie i pachniało wilgotną psią sierścią. Przedpokój wyłożono kwadratowymi szarymi kamieniami, ściany były w kolorze złamanej bieli i ozdobione amatorskimi akwarelami przedstawiającymi morze. W kuchni, przy wyspie, leżała zakurzona brązowa poducha służąca za posłanie Pana Borsuka.
Przy żółtej kuchence firmy Stanley, podsuniętej pod komin, obok równiutkiej sterty polan rozłożono słomianą matę. Ellen zgadła, że to łóżko Bertiego, jeśli świnie miewały łóżka. Półki uginały się od garnków i sprzętu, słojów na torebki herbaty, kawę, długopisy. Na piecu stał staromodny czajnik, czekając, by zagotowano w nim wodę. Peg zerknęła na zegar ścienny i uśmiechnęła się.
– Chyba jeszcze za wcześnie na kropelkę czegoś mocniejszego. Masz ochotę na herbatę, skarbie? Pewnie jesteś głodna. Mam szynkę i świeżo upieczony chleb. – Zajrzała do lodówki. – Ugotowałam gulasz na później, ale może przegryzłabyś coś już teraz? Nie ma to jak długa podróż na zaostrzenie apetytu. A może wolisz najpierw zobaczyć swój pokój i się odświeżyć?
– Byłoby świetnie, dziękuję – odparła Ellen, patrząc, jak Bertie przemierza truchtem kuchnię i lokuje się na swoim legowisku.
– Chodźmy. – Peg wtaszczyła walizkę po schodach pomimo sprzeciwu Ellen, upierającej się, że wniesie ją sama. – Jestem silna jak wół. Ta torba to pestka w porównaniu z owcami, które podnosiłam.
Otworzyła drzwi sypialni z tapetą w kwiatowy wzór, niskim sufitem z belkami, dużym sosnowym łóżkiem, szafą i komodą. Przeszła po dywanie i uchyliła okno, żeby wypuścić bzyczącą muchę, obijającą się w panice o szybę.
– Masz widok na morze.
Serce Ellen zabiło mocniej.
– I na latarnię! – ucieszyła się.
– Tak – przyznała Peg, ale jej głos lekko zadrżał.
– To ruina. Uwielbiam ruiny – zachwycała się dziewczyna, stając w oknie wraz z ciotką.
– Ta była świadkiem tragedii. Pięć lat temu młoda matka zginęła tu w pożarze. Cóż, licho wie, co tam w ogóle robiła w środku nocy.
Ellen wpatrzyła się w mrok, lecz niczego nie była w stanie dostrzec.
– Strasznie smutne.
– Joe ci wszystko opowie. Bardzo przeżywa tę historię. Mąż dziewczyny, Conor Macausland, wyniósł się z zamku po jej śmierci i zamieszkał w mniejszym domu w obrębie posiadłości, ale Johnny i Joe nadal tam pracują, dbając o ogrody. Była zapaloną ogrodniczką. – Ciotka zniżyła głos. – Mówiono, że została zamordowana.
– Przez kogo? – zapytała Ellen głosem pełnym przerażenia.
– Przez własnego męża. – Peg zamknęła okno i zaciągnęła zasłony. – Przez pewien czas był głównym podejrzanym. Policjanci włazili w każdy zakamarek zamku jak mrówki, ale nie znaleźli żadnych dowodów jego winy. Niektórzy zaznaczają jednak, że nie odkryto też niczego, co wskazywałoby, że tego nie zrobił.
– To okropne! Co ty o tym myślisz?
Peg westchnęła.
– Według mnie to był tragiczny wypadek, ale niektórych taka wersja nie satysfakcjonuje. Ludzi pociągają tajemnicze zbrodnie. – Uśmiechnęła się gorzko. – Widzisz, tutejszym mieszkańcom doskwiera czasem nuda, a wtedy lubią podkolorować rzeczywistość, żeby było ciekawiej. Ja sama wolę spokój. – Peg ruszyła do drzwi. – Twoja łazienka jest w końcu korytarza, drugie drzwi na prawo. Uważaj, żeby nie otworzyć pierwszych, bo tam śpi Reilly.
– Reilly?
– Wiewiórka, którą uratowałam tuż przed Bożym Narodzeniem. Nie mógł mi się trafić milszy prezent. – Uśmiechnęła się z czułością, jakby mówiła o małym dziecku. – Od tamtej pory hibernuje sobie w szafie na pościel. Przy bojlerze jest cieplutko, więc doszłam do wniosku, że tam będzie mu najprzytulniej. Za miesiąc czy dwa się obudzi i spróbuję go oswoić. Jeśli będziesz potrzebowała czystego prześcieradła, poproś mnie, bo wiem, na której półce śpi mój gość.
Ellen posłała ciotce beztroski uśmiech, jak gdyby wiewiórka w szafie na pościel była zjawiskiem zupełnie naturalnym.
– Jasne – zapewniła. – Czy powinnam uważać na jeszcze jakieś zwierzęta?
– Nie w domu. No, na strychu są myszy i nietoperze, ale nie będą ci dokuczać. Bertie nie wchodzi na górę, ale jeśli zejdziesz do kuchni w środku nocy, może na ciebie skoczyć, biorąc cię za intruza. Kiedy był małym prosiątkiem, zaatakował Oswalda i złamał mu nogę, więc wyobraź sobie, jakie szkody mógłby wyrządzić teraz!
– Kim jest Oswald?
– To mój bliski przyjaciel. Polubisz go. Wynajmuje ode mnie sąsiednią chatkę, a wieczorami często wpada na karty.
– Pomaga na farmie?
Peg chrząknęła, troszkę jak Bertie, i wybuchnęła śmiechem.
– Nie, i gdybyś znała Oswalda, sama byś się śmiała! To emeryt, angielski dżentelmen, który maluje w trzyczęściowym tweedowym garniturze, nic dodać, nic ująć. Te akwarele na dole to jego dzieła. Zarabia na nich wystarczająco, żeby opłacić czynsz, ale wiele mu nie zostaje. Chyba tworzy dla przyjemności. To dobry przyjaciel. Polubisz Oswalda. – W oczach ciotki rozbłysły iskierki, kiedy mówiła o owym angielskim dżentelmenie, i Ellen się zastanowiła, czy czasem Peg się w nim nie podkochuje.
– Nie mogę się doczekać, kiedy go poznam – powiedziała.
– Na dole jest przyjemny salonik, może ci służyć za miejsce do pisania. Rozpalę ogień i możesz się tam rozgościć, kiedy wyjdę. Odśwież się i zejdź na dół, jak będziesz gotowa. Zaparzę herbaty.
Ellen wyjęła z torebki telefon i go włączyła. Po chwili rozległo się powiadomienie o dwóch połączeniach i dźwięk dwóch esemesów. Miała dwa nieodebrane telefony od matki, ale skasowała nagrania na poczcie głosowej bez odsłuchiwania. Jedna z wiadomości tekstowych była od Williama: „Kochanie, o co w tym wszystkim chodzi? Nie rozumiem. Proszę, zadzwoń, żebyśmy mogli porozmawiać”. Jego chłód nie był dla niej niespodzianką. William należał do tych Anglików z wyższych sfer, którymi nic nie było w stanie wstrząsnąć. Wychowano go w przekonaniu, że wszystko mu się należy i że wszystko w końcu się uda. Jego doświadczenie to potwierdzało, więc nie miał powodu przypuszczać, że nagła ucieczka Ellen przyniesie inny efekt. „Ach, te kobiety!” – wzdychał teraz pewnie, przewracając oczami, zupełnie jak jego ojciec, który wzruszeniem ramion komentował wybryki matki. Drugi esemes był od najlepszej przyjaciółki Ellen, Emily: „O Boże, naprawdę to zrobiłaś! Twoja matka dzwoniła dwa razy, ale ze strachu nie odebrałam. Co mam jej powiedzieć? Zadzwoń, proszę Cię!”. Ellen wyłączyła telefon i podeszła do okna. Otworzyła je na oścież i zaczerpnęła wilgotnego nocnego powietrza. Po skórze przebiegł jej dreszcz. Nie była pewna, czy to z powodu zimna, czy podniecenia wywołanego wyrwaniem się z domu. Nieważne. Wreszcie czuła się spuszczona z łańcucha obowiązku. Przez trzydzieści trzy lata życia zajmowała się zadowalaniem rodziców; teraz w końcu była wolna, mogła szukać własnego szczęścia.
2
Na dole Peg siedziała przy kuchennym stole i czytała gazetę, jedząc kromkę z serem. Wzrok dziewczyny natychmiast zatrzymał się na groźnie wyglądającym ptaku, przycupniętym na oparciu krzesła ciotki. Miał pióra czarne jak smoła, ale oczy jasne jak kwarc.
– To pewnie kolejny przyjaciel? – spytała, wysuwając dla siebie krzesło jak najbardziej oddalone od ptaszyska.
– A, tak, to moja kawka – roztkliwiła się Peg. – Wykarmiłam ją, gdy wykluła się z jajka, no i tak już ze mną została. Regularnie próbuję ją odgonić, ale zawsze wraca. Nie da się jej pozbyć. – Roześmiała się i Ellen zrozumiała, że ciotka wcale nie chciałaby, żeby ptak odfrunął. – Napijesz się teraz herbaty?
– Bardzo chętnie, dziękuję. – Ptak nie spuszczał oczu z gościa. – Jak ma na imię?
– Kafka – przedstawiła go Peg ze śmiechem. – Może trochę dziwnie jak na ptaka, ale pasuje mu.
Słysząc swoje imię, Kafka sfrunął na stół i zaczął dziobać okruszki herbatnika, które zostawiła tam dla niego gospodyni. Był tak wielki, że puszka na ciastka wydawała się przy nim małą miseczką.
– Masz mnóstwo zwierząt.
– Nie umiem odmawiać, w tym cały problem. W dodatku wszyscy o tym wiedzą. Każde bezdomne czy ranne stworzenie przynoszą na mój próg. – Peg podała Ellen kubek z herbatą. – Mleko jest w dzbanku. O szóstej wpada Oswald na kieliszek wina. Ten to nie pociągnie na samej herbatce. Trzymam butelkę clareta na lodówce specjalnie dla niego, ale jeśli masz ochotę, częstuj się śmiało. Jutro przedstawię ci osiołka Charliego, lamę Larry, kury i owce. Mam tylko tuzin owiec. Śnieżka jest moją ulubienicą. Wyrosła już oczywiście na dużą dziewczynkę, ale chowałam ją sama, bo lis zabił jej mamę. Całymi nocami nie spałam przez jej zachcianki. Gorsza niż chłopcy, kiedy byli mali!
Ellen popijała herbatę, czując się dziwnie na miejscu.
– Poza koszmarnym Waflem, mama nie lubi zwierząt.
– Domyślam się, że Wafel to pies. Z takim imieniem mam nadzieję, że to pies.
– Tak, taki malutki.
– Maddie nawet jako dziewczynka zawsze się martwiła, że ubrudzi ubranie. Ludzie chyba wiele się nie zmieniają. Była jak łabędź pośród gęsi.
– Ty nie jesteś gęsią, ciociu! – Ellen się roześmiała.
– W porównaniu z twoją matką bez wątpienia jestem! Urodziła się jako ostatnia i chyba cała uroda czekała na nią. Nie chodzi o to, że to ma jakieś znaczenie. Teraz jestem stara i mądra i wiem, że śliczna buzia w ogóle się nie liczy, jeśli człowiek nie ma pięknego wnętrza.
– Nie sądzę, żeby matkę interesowało czyjekolwiek wnętrze.
– Cóż, kiedyś było dla niej ważne. Zresztą niech robi, co chce, skoro jest szczęśliwa. – Wzruszyła ramionami. – Masz jeszcze ochotę na papieroska, zanim przyjdzie Oswald? Nie lubi zapachu dymu, więc staram się zapalić trochę przed jego wizytą, żeby nie śmierdziało, kiedy się zjawi.
– Z przyjemnością – powiedziała Ellen. Rzeczywiście, Peg nie dorównywała siostrze urodą, ale miała szeroką, przyjazną twarz kogoś, kto zawsze dostrzega w ludziach dobro. – Cieszę się, że cię odnalazłam, ciociu Peg. I pomyśleć, że gdybym nie dotarła do listów, które wysyłałaś do mamy, nigdy nie dowiedziałabym się o twoim istnieniu.
Ciotka podała Ellen paczkę i wsunęła papierosa do ust.
– Nigdy nie jest za późno. Wszystkie rzeki w końcu wpłyną do morza. Próbowała utrzymać nas w tajemnicy, ale trafiłaś tu na własną rękę.
Zapaliły i popijały herbatę w przytulnym cieple kuchni. Peg trajkotała o swojej rodzinie, a jej irlandzki akcent zawijał się wokół słów jak świńskie ogonki; Ellen czuła się ukojona delikatnym wznoszeniem i opadaniem intonacji. Bertie chrząkał przez sen na swojej słomiance, a Pan Borsuk zwinął się w kłębek na poduszce. Kafka wrócił na oparcie krzesła swojej pani, ale przyglądał się Ellen z uwagą, jakby jeszcze nie ufał nieznajomej, która znalazła się pośród nich.
Dziewczyna czuła się w tej kuchni tak wspaniale, jakby to miejsce miało ramiona i ją nimi obejmowało. Londyńska kuchnia rodziców była królestwem pani Leonard. Rodzina spożywała posiłki w jadalni, a pani Leonard gotowała i sprzątała ze stołu. Jako starsza kobieta kucharka należała do pokolenia, które widziało wyraźną granicę między „państwem” a służbą. Podział ten od osiemnastego wieku symbolizowały, obecne w każdym bogatszym domu, drzwi obite zielonym suknem, dzielące kuchnię od salonów, i pani Leonard czuła się za nimi doskonale. Poza nią w posiadłości pracowała pani Roland, gospodyni, która zajmowała mieszkanie w piwnicy, a także Janey, energiczna dziewczyna prosto po studiach, pełniąca funkcję osobistej asystentki Madeline Trawton, choć Ellen trudno było sobie wyobrazić, co dziewczyna robiła całymi dniami, skoro lady sama nie miała żadnej pracy. Ojciec zatrudniał kierowcę, który większość czasu spędzał na wożeniu matki Ellen po sklepach na Bond Street i na charytatywne lunche. Gdy sięgała pamięcią wstecz, jej dzieciństwo było zdominowane przez certyfikowane nianie po najlepszym szkołach, ubrane w szare mundurki. W jej wspomnieniach nie było dnia, w którym rezydencja nie byłaby pełna służby.
Ellen zastanowiła się nad swoim domem. W zasadzie wcale nie był to dom, ale atrapa na pokaz, udekorowana i regularnie upiększana przez słynnego francuskiego projektanta Jacques’a Le Paona, a kuchnia, którą pani Leonard okupowała niczym zaborcza kwoka, stała się miejscem praktycznym i bezosobowym, rzadko odwiedzanym przez członków rodziny. Zupełnie inaczej niż u Peg. Ellen oparła się wygodnie na krześle, powoli stapiając się w jedno z pomieszczeniem. Kuchnia ciotki stanowiła serce domu i dziewczyna z wdzięcznością chłonęła wszechobecną miłość.
Po chwili Peg wstała, żeby otworzyć okno i zagotować w rondlu czarną kawę dla zabicia zapachu dymu. Zerknęła na zegar ścienny, którego dłuższa wskazówka powoli zbliżała się ku dwunastce. Za pięć szósta wyjęła z szafki dwa kieliszki i sięgnęła na lodówkę po na wpół już opróżnioną butelkę clareta. Odkorkowała ją i ostrożnie ustawiła na kawałku drewna przy piecu, żeby trochę ją ogrzać. Pięć minut później w drzwiach wejściowych stanął chudy jak szczapa mężczyzna w wieku około sześćdziesięciu pięciu lat, w trzyczęściowym tweedowym garniturze, kaszkiecie i okularach.
– Wielkie nieba, to już ta godzina?! – zakrzyknął wesoło, wchodząc do kuchni. – A to pewnie piękna Ellen, która przybyła aż z Miasta Wielkiego Smogu.
– Przedstawiam ci Oswalda, skarbie – powiedziała Peg, a uśmiech rozpromienił całą jej twarz.
Ellen podniosła się i wyciągnęła rękę.
– Miło cię poznać – odezwała się. – Dużo o tobie słyszałam.
W siwych oczach mężczyzny błysnęły zawadiackie ogniki, kiedy ściskał dłoń dziewczyny.
– My, artyści, dogadamy się śpiewająco jak para kaczek na stawie – orzekł. Mówił z angielskim akcentem, doskonałym i eleganckim jak chińska porcelana. Na oko wcale nie wyglądał na malarza. Miał miękkie, czyste dłonie, a tweedowy garnitur i koszula były starannie odprasowane.
Peg pospiesznie postawiła na stole kieliszki, a po chwili wróciła z butelką. Oswald rozsiadł się za stołem i pozwolił, by przyjaciółka nalała mu porządną porcję clareta.
– Czy nie jest uroczo? – Upił łyk, a potem uniósł kieliszek w geście toastu ku Ellen. – Witaj na ojczystej ziemi.
Roześmiała się, już czując sympatię do starszego pana.
– Dziękuję.
– To kraina syren i magii. Niech ci się nie wydaje, że historie, które słyszałaś o Irlandii, to jakieś ludowe bujdy. Nie, nie ma w nich ani odrobiny kłamstwa. Miej oczy otwarte, a na pewno zobaczysz, jak małe zielone skrzaty wyglądają z wrzośca i podkradają monety, które potem chowają w wielkim saganie znajdującym się na końcu tęczy.
– Doprawdy, Oswaldzie, łobuz z ciebie. – Peg śmiała się, podając Ellen kieliszek i zajmując miejsce na krześle z Kafką na oparciu. Postawiła przed sobą szklaneczkę Jamesona, dobrej irlandzkiej whisky, i dzbanek wody. – Nie wierz w ani jedno jego słowo, skarbie. W głowie tylko mu skrzaty i wróżki.
– Wróżki też są, a jakże! – powiedział Oswald poważnie, zniżając głos. Ellen nie była pewna, czy tylko żartuje, żeby dokuczyć ciotce. – Słyszą wszystko – nie dawał za wygraną. – Lepiej trzymaj cenne rzeczy pod kluczem, bo ci je ukradną – ostrzegł, rozglądając się nerwowo wokół.
– Nabiera cię – przerwała mu Peg. – A wypił dopiero łyczek.
– Przecież to prawda. No, przyznaj, Peg. Ciągle mi mówisz, że znalazłaś coś nie na swoim miejscu albo że coś całkiem przepadło.
Potrząsnęła głową.
– W domu pełnym zwierząt raczej trudno się temu dziwić. Bertie ma słabość do błyszczących przedmiotów.
– Złapałaś go na gorącym uczynku?
– Nie, ale wiem, że to on.
– Sama widzisz – brak jakichkolwiek dowodów. Mówię ci, że to wróżki. Ellen poznała już Dylana?
– Jeszcze nie. Pewnie pozna jutro – odparła Peg. Dziewczynie wydawało się, że nieco nerwowym tonem.
Oswald zwrócił się do Ellen z wyjaśnieniem.
– Dylan wie, gdzie pochowały się wszystkie krasnale, i na pewno podzieli się z tobą tą tajemną wiedzą, jeśli postawisz mu szklaneczkę whisky. Jest twórcą jak my, moja droga, w związku z czym ma bardzo wrażliwą duszę, choć niestety na skutek picia robi się coraz bardziej ekscentryczny. Nie można mieć pewności, czy skrzaty, które widzi, nie pływają w trunku w tej jego zachlanej łepetynie. – Uśmiechnął się, ukazując dwa krzywe kły, które nadawały mu wygląd wilka. – Cóż, nadal dysponuje jednak sporą dawką słynnego irlandzkiego uroku. Nie da się nie lubić Dylana.
– To wszystko może być doskonałym materiałem do mojej książki – zauważyła Ellen.
– O, tak. Nie zabraknie ci tu inspiracji – zgodził się Oswald, unosząc brwi. – O czym piszesz?
– O miłości, tajemnicy… no wiesz – odpowiedziała wymijająco. – Szczerze mówiąc, jeszcze nie jestem pewna.
– Im mniej skonkretyzowany plan, tym lepiej. Będziesz mogła wchłonąć atmosferę i pozwolić wyobraźni ponieść cię w nowe, magiczne miejsca. Zapomnij o londyńskich bajeczkach, nie ma na nie miejsce tu, w Connemarze.
Rada Oswalda podniosła Ellen na duchu. Przywykła do tego, że matka studzi jej entuzjazm. Rzeczywiście nie mogła się doczekać, aż zacznie odkrywać okolicę i znajdzie inspirację pośród kamiennych ruin i skalistych wzgórz. Tu, ukrywając się w odległym zakątku Irlandii, mogła spokojnie i bez pośpiechu pomyśleć o swojej pracy. Peg wyglądała na zadowoloną z jej towarzystwa, a William i majaczący na horyzoncie ślub oraz przytłaczająca, autokratyczna matka zostali daleko, w bezpiecznej odległości.
Oswald zdjął tweedowy kaszkiet i został na obiedzie, który ciotka nazywała „herbatą”. Ellen założyła, że mężczyzna chyba często stołuje się u Peg. Dziś zaserwowała gulasz, kapustę na ciepło i ziemniaki w mundurkach, na które mówiła „kartofle” i które wyłożyła na stół, aby każdy sam sobie obrał. Na deser podała domowej roboty placek z syropem z melasy, który okazał się ulubionym przysmakiem Oswalda, czego jednak nikt by się nie domyślił, sądząc po jego mizernym wyglądzie. Przypominał tatarak zakończony kępą kręconych siwych włosów.
Po kolacji wyszedł z Ellen do holu i pokazał jej obrazy, które ofiarował Peg, tłumacząc, że ilekroć miał kłopot z uzbieraniem pieniędzy na czynsz, równoważył to swoim dziełem.
– Przyjdzie dzień, kiedy te widoczki będą warte majątek i Peg stanie się niewyobrażalnie bogata.
– I co mi z tego przyjdzie?! – zawołała Peg z kuchni.
– Sama nie wiesz, co dla ciebie dobre.
– Pieniądze przynoszą tylko zgryzotę. Świetnie mi się żyje bez nich, dziękuję pięknie.
– Pieniądze niewiele mają wspólnego z życiem w szczęściu, trudno się z tym nie zgodzić, ale jednak sprawiają, że żyje się wygodniej, gdy gonisz za szczęściem – odparł. A potem zniżył głos i wskazał na obraz przedstawiający latarnię morską, jeszcze zanim strawił ją ogień.
– Oto twoja tajemnica – szepnął, pukając w płótno paznokciem.
– Peg opowiedziała mi o pożarze.
– Straszliwa historia. Biedna dziewczyna. Była taka młoda… niewiele starsza od ciebie… a jaka ładna! Płomiennie rude włosy spływające kaskadą po plecach, zielone oczy, mleczna cera, ale diabeł pod skórą. Było w niej też coś z dziecka. Chyba znała się z wróżkami i skrzatami. – Zachichotał i jeszcze ściszył głos. – Ale nie powtarzaj tego Peg. Nie przyzna się, że wierzy w takie rzeczy.
– Ciocia mówiła, że ten mąż…
– Conor, tak, biedaczysko. Ja na jego miejscu dawno bym stąd czmychnął… wytykany przez wszystkich palcami i obrzucany milczącymi oskarżeniami o morderstwo. Ma jednak dom ukryty gdzieś na terenie posiadłości i nikomu nie pokazuje się na oczy. Nie wchodzi w relacje z nikim, a większość czasu spędza w Dublinie… przynajmniej tak mi się wydaje. Odnosił wielkie sukcesy jako producent filmowy, ale chyba niewiele osiągnął po śmierci Caitlin. Dzieci posłał do szkoły w mieście.
– Podobno mieszkali w zamku.
– Tak, też go malowałem. Ciekawe miejsce. Johnny i Joe zabiorą cię tam, żebyś mogła się rozejrzeć. Dla powieściopisarki to chyba wymarzona sceneria.
– Już czuję się zainspirowana – zapewniła entuzjastycznie.
– Nie masz chłopaka?
– Nie – skłamała, krzyżując ręce na piersi.
– To obronny gest – zauważył celnie Oswald.
– Miałam, ale to już skończone.
– Ach, więc zostawiłaś jakiegoś nieszczęśnika w Londynie ze złamanym sercem, tak? – Posłał jej ciepły uśmiech, zerkając znad szkieł okularów. – Cóż, lepiej złamać mu serce teraz, niż potem unieszczęśliwiać was oboje.
Ellen pomyślała, że najboleśniej pęka chyba serce jej matki.
Pomogła ciotce przynieść tacę z kawą. Gospodyni już wcześniej rozpaliła w kominku i zaciągnęła zasłony. W pokoju przyjemnie pachniało drzewnym dymem. Pan Borsuk wszedł za nimi, wspiął się kanapę i zaczął się układać do snu z psią nonszalancją. Peg i Oswald zajęli miejsca przy stoliku karcianym ustawionym w okiennym wykuszu, a Ellen usiadła wygodnie w fotelu przy ogniu i patrzyła, jak Kafka wlatuje i sadowi się na wysokiej komodzie w rogu pokoju.
– Masz ochotę zagrać? – zaproponowała siostrzenicy Peg.
– Nie, dziękuję. Nie lubię kart – odmówiła Ellen, zastanawiając się, gdzie może stać telewizor i czy ciotka odbiera kanał Sky News.
Peg jakby czytała jej w myślach.
– Nie mam telewizora. Ale jest tu pełna biblioteczka, z której możesz korzystać podczas pisania własnej książki. Co lubisz czytać?
– Beletrystykę. Romanse, tajemnicze historie, opowieści o pięknych miejscach. Chyba można to nazwać literaturą eskapistyczną – odparła, automatycznie robiąc w myślach przegląd rzeczy, od których musiała uciekać. – Lubię też powieści historyczne, uwielbiam Philippę Gregory. Przeczytałam wszystko, co napisała.
– Musisz też czytywać klasykę – wtrącił się Oswald, po czym dodał, kiwając mądrze głową: – „Na dłuższą metę, ludzie trafiają tylko w to, w co celują. Warto zatem celować wysoko”. Proszę, oto cytat w sam raz dla ciebie. Oscar Wilde, Dumas, Maupassant, Austen, Dickens. Sięgaj po wielkich, Ellen, a może będziesz pisać jak oni.
– Stosujesz tę metodę w stosunku do swojego malarstwa? – spytała z uśmiechem.
– Nie, bo starzec już ze mnie i osiągnąłem szczyt moich możliwości. Ty jesteś młoda i masz długą drogę przed sobą.
– Nie wiem, czy masz rację, Oswaldzie. Chyba nigdy nie jest się za starym na bycie wielkim.
– Teraz to ty się ze mną droczysz – zachichotał.
– Jak Kuba Bogu…? – Cmoknęła Peg, patrząc na niego z uczuciem.
– Rozdawaj, Peg, staruszko, grajmy.
Ellen zrozumiała, że nie uniknie sięgnięcia po książkę, skoro ciotka i Oswald mają zamiar grać w karty co wieczór, a rozrywka w postaci telewizji odpadła. Była ciekawa, co powiedziałaby na to wszystko Emily. Przyjaciółka nie wytrwałaby pięciu minut w domu bez telewizora. Sama nie była pewna, czy wytrzyma. Cóż, dom z dwójką ekscentrycznych staruszków i bez seriali był i tak zdecydowanie lepszy niż mieszkanie w Londynie z narzeczonym, którego nie kocha, i despotyczną matką, która na siłę pcha ją przed ołtarz z egoistycznych powodów.