Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Londyn swingujących lat sześćdziesiątych, Włochy końca drugiej wojny światowej. Świetnie napisana opowieść o straconej miłości i rodzinnych sekretach.
Jeśli lubisz nostalgiczne, trochę staromodne opowieści – ta książka jest dla ciebie. „Glamour”
W czasie drugiej wojny światowej młody Anglik Thomas Arbuckle bez pamięci zakochuje się w pięknej Włoszce Valentinie. Owocem ich miłości jest córka Alba, z którą Thomas wraca do Anglii po wojnie sam… Wiele lat później dorosła Alba pragnie poznać losy kobiety, która dała jej życie. Wbrew woli ojca jedzie do Włoch, gdzie w ciepłym klimacie, wśród oliwnych gajów czeka na odkrycie historia miłości, oszustwa i zdrady.
Autorka światowych bestsellerów Santa Montefiore doskonale opowiada historie o miłości i śmierci osadzone w romantycznych sceneriach i fascynujących czasach. „Vogue”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 498
Włochy, 1945 rok
Było już prawie ciemno, kiedy dotarli do palazzo. Niebo miało odcień turkusowego błękitu, który tuż nad linią drzew, tam, gdzie schowało się zachodzące słońce, przechodził w kolor bladopomarańczowy. Kamienne mury, ciemne i nieprzeniknione, wieńczyły kruszące się wieże – na jednej z nich powiewała poszarpana flaga. Dawniej, gdy wiatry Losu były przychylniejsze, flaga tańczyła żwawo, poruszana lekką bryzą, widoczna z daleka. Teraz bluszcz powoli dusił mury, które umierały, podobne do starej, poddanej powolnemu działaniu trucizny księżnej, z coraz większym trudem chwytającej powietrze. Wspomnienia wspaniałej przeszłości, ukryte pod skorupą murów, rozwiewały się i znikały, a z wnętrza zatrutego, gnijącego ciała wydobywał się odrażający smród wilgotnych, zżeranych przez pleśń dzikich ogrodów. Wiatr był dość ostry, zupełnie jakby zima lekceważyła nawoływania wiosny i lodowatymi palcami wciąż trzymała się tego kawałka ziemi. Może zresztą zima zatrzymała się tylko w tym domu, a lodowate palce należały do śmierci, która teraz postanowiła złożyć tu wizytę.
Milczeli. Wiedzieli, co muszą zrobić. Związani gniewem, bólem i głębokim żalem, poprzysięgli zemstę. Złociste światło biło z okna w tylnej części palazzo, lecz wewnętrzny dziedziniec pochłaniały już leśne drzewa oraz wybujałe krzewy, nie mieli więc szans, aby dotrzeć do tamtych komnat bocznym wejściem.
Musieli dostać się do środka od frontu. Dookoła panowała zupełna cisza, przerywana tylko pogwizdywaniem wiatru w konarach drzew. Nawet cykady nie ośmielały się zakłócać złowrogiej aury, która otaczała to miejsce – wołały grać niżej, w dole wzgórza, gdzie było dużo cieplej.
Dwaj zabójcy mieli sporą wprawę w bezszelestnym przemieszczaniu się nawet w tak trudnym terenie. Obaj walczyli w czasie wojny i teraz znowu połączyli siły przeciwko złu, które dotknęło ich osobiście, nieodwracalnie plamiąc ich życie. Przyszli tu, aby je zlikwidować, raz na zawsze wypalić ogniem śmierci.
Cicho weszli do palazzo przez okno, które ktoś nieostrożny pozostawił otwarte. Miękko jak koty przemknęli wśród cieni. Ubrani na czarno, doskonale wtopili się w noc. Kiedy dobiegli do drzwi, spod których wydobywało się pasmo światła, przystanęli i popatrzyli na siebie. Ich oczy świeciły jak wilgotne kamyki, twarze miały wyraz poważny, pełen determinacji. Nie czuli strachu, tylko oczekiwanie i pewność, że to, co zaplanowali, jest nieuniknione.
Kiedy drzwi się otworzyły, ich ofiara podniosła wzrok i spojrzała na nich z uśmiechem. Mężczyzna wiedział, że przyjdą. Spodziewał się ich przybycia i był gotowy na śmierć. Chciał im uświadomić, że zadanie mu śmierci nie złagodzi ich cierpienia. Na razie nie mieli o tym pojęcia – gdyby było inaczej, nie przyszliby tutaj. Postanowił zaproponować im drinka, nacieszyć się tą chwilą, przedłużyć ją, ale oni pragnęli tylko wykonać zadanie i odejść. Jego chłodny, przyjacielski uśmiech budził w nich odrazę, najchętniej zdarliby mu go z twarzy za pomocą noża. Mężczyzna natychmiast wyczuł ich wstręt i uśmiechnął się jeszcze szerzej. Chciał się uśmiechać nawet w chwili śmierci, aby nigdy nie pozbyli się obrazu jego twarzy i jego dzieła. Cieszyła go myśl, że nie odzyskają już tego, co im zabrał. Ich strata była jego radością, a poczucie winy, które miało zżerać ich przez całe lata, jego ostatecznym zwycięstwem.
Ostrze noża zalśniło w złocistym świetle lampy. Chcieli, żeby je widział, żeby w wyobraźni poczuł na sobie dotyk metalu i przeląkł się, ale on nie spełnił ich nadziei. Zdecydował, że umrze chętnie, z uśmiechem, czerpiąc przyjemność z własnego bólu, tak jak teraz czerpał ją z ich cierpienia. Porozumieli się spojrzeniem i skinęli głowami. Mężczyzna zamknął oczy i uniósł brodę, wystawiając na uderzenie białą szyję, niczym gardło niewinnego jagnięcia.
– Możecie mnie zabić, ale pamiętajcie, że to ja zabiłem was pierwszy! – Zaśmiał się triumfalnie.
Ostrze przecięło krtań i tchawicę, krew trysnęła na podłogę i ściany, oblewając je głębokim, lśniącym szkarłatem. Mężczyzna opadł do przodu i uderzył czołem o blat biurka.
Ten, który trzymał w ręku nóż cofnął się, a drugi kopniakiem strącił zwłoki na ziemię. Zabity leżał na plecach, odsłaniając głęboko rozcięte gardło. Na jego twarzy wciąż malował się uśmiech. Uśmiechał się nawet w chwili śmierci.
– Dosyć! – krzyknął zabójca z nożem i odwrócił się. – Zrobiliśmy, co do nas należało. To była sprawa honoru.
– Dla mnie było to coś więcej niż sprawa honoru – odrzekł drugi.
Londyn, 1971 rok
– Ten młody człowiek znowu się do niej zaleca – oznajmiła Viv, stojąc na pokładzie swojej łodzi.
Chociaż wiosenny wieczór był balsamicznie łagodny, otuliła ramiona szalem z frędzlami i zaciągnęła się papierosem.
– Znowu ją szpiegujesz, skarbie? – Uśmiechnął się Fitz ironicznie.
– Nie sposób nie widzieć kochanków tej dziewczyny. – Viv zmrużyła opadające powieki i wypuściła kłąb dymu z nozdrzy.
– Można pomyśleć, że jesteś zazdrosna.
Fitz upił łyk taniego francuskiego wina i skrzywił się. Był przyjacielem i agentem Viv od wielu, wielu lat i musiał przyznać, że przez cały ten czas ani razu nie zdarzyło się, by kupiła choćby jedną butelkę przyzwoitego wina.
– Jestem pisarką, więc chyba nie ma nic dziwnego w tym, że interesuję się ludźmi. To normalne, w dodatku Alba jest wyjątkowo zajmująca. Bardzo samolubne stworzenie, ale milutkie. Przyciąga uwagę, ludzie krążą wokół niej jak ćmy dookoła płomienia, chociaż oczywiście ja wołałabym widzieć siebie jako pięknie ubarwionego motyla, nie szarą ćmę… – Viv odwróciła się od burty i usiadła na krześle, rozkładając swój niebiesko-różowy pikowany kaftan niczym jedwabne skrzydła. – Tak czy inaczej, obserwacja jej życia sprawia mi przyjemność. Kiedyś, gdy już nie będziemy przyjaciółkami, może wykorzystam swoje spostrzeżenia w książce… Wydaje mi się, że Alba jest właśnie taka – cieszy się kimś, a potem zostawia go i idzie dalej. Tyle że w tym wypadku będzie inaczej – to ja pójdę dalej, zostawiając ją za sobą. Dramatyczne chwile jej życia przestaną mnie w końcu bawić, poza tym z całą pewnością znudzi mnie też Tamiza. Zacznie mnie łamać w kościach od tej cholernej wilgoci, a skrzypienie desek i podrzucanie na falach przyprawi o bezsenność… Wtedy kupię sobie mały zameczek we Francji i zacznę nowe życie z dala od świata, bo koniec końców, sława również stanie się nudna…
Viv wciągnęła policzki i rzuciła Fitzowi łobuzerski uśmiech, ale on nie słuchał, chociaż właściwie należało to do jego obowiązków.
– Myślisz, że jej płacą? – zapytał, opierając dłonie na burcie i patrząc w mętne wody Tamizy.
Obok Fitza na grubym wełnianym kocu leżał Sprout, jego stary spaniel.
– Na pewno nie! – odparła Viv. – Łódź jest własnością ojca Alby, więc dziewczyna nie musi się pocić, żeby zebrać dwanaście funtów tygodniowo na wynajęcie…
– Krótko mówiąc, to wyzwolona młoda dama, i tyle.
– Podobnie jak całe jej pokolenie. Wszyscy ci młodzi zachowują się jak stado baranów. Ja zawsze wyprzedzałam swoje czasy, Fitzroy. Brałam sobie kochanków i paliłam marihuanę, zanim rozmaite Alby tego świata otworzyły oczy, ale teraz wolę cieniutkie papierosy Silva i celibat. Mam pięćdziesiątkę na karku i jestem już za stara, żeby być niewolnicą mody. Wszystko to razem jest przerażająco frywolne i dziecinne, dlatego już dawno doszłam do wniosku, że powinnam skupić się na wyższych sprawach. Ty, co prawda, jesteś dobre dziesięć lat młodszy ode mnie, lecz nie mam cienia wątpliwości, że świat mody nudzi także ciebie.
– Nie sądzę, aby Alba wydała mi się nudna.
– Za to ty, mój drogi, wcześniej czy później kompletnie byś ją znudził. Możesz uważać się za donżuana, skarbie, ale w Albie znalazłbyś istotę równą sobie, jeśli chodzi o te rzeczy. Ona w niczym nie przypomina innych dziewcząt. Nie mówię, że miałbyś kłopoty z zaciągnięciem jej do łóżka, lecz zatrzymanie jej tam na dłużej okazałoby się dużo trudniejsze. Alba uwielbia różnorodność, dlatego często zmienia kochanków. Obserwuję, jak pojawiają się i znikają. Scenariusz jest zawsze ten sam – wbiegają po trapie lekkim krokiem, pewni siebie i swoich możliwości, a gdy jest po wszystkim, powoli człapią na ląd niczym zbite kundle. Ta dziewczyna z przyjemnością zjadłaby cię na obiad, ale później wypluła jak kość kurczaka. To by było przeżycie, prawda? Założę się, że nigdy nie miałeś podobnych doświadczeń. Nazywa się to karma, mój drogi – to, co robisz, zawsze do ciebie wraca. Alba odpłaciłaby ci za to, że złamałeś tyle serc. Tak czy inaczej, w twoim wieku powinieneś rozejrzeć się raczej za trzecią żoną, a nie za przelotną rozrywką. Czas na stabilizację. Złóż swoje serce w rękach jednej kobiety i zostaw je tam na stałe. Alba jest jak ogień, bo to półkrwi Włoszka…
– Ach, to tłumaczy ciemne włosy i skórę w odcieniu miodu…
Viv lekko przekrzywiła głowę i spojrzała na niego uważnie, rozciągając wąskie wargi w kpiącym uśmieszku.
– Tylko skąd te bardzo jasne oczy? – Fitz westchnął, zapominając o marnym smaku taniego wina. – Dziwne…
– Jej matka była Włoszką. Umarła tuż po przyjściu Alby na świat, chyba zginęła w wypadku samochodowym. Dziewczyna ma okropną macochę i ojca nudnego jak flaki z olejem. Oficer marynarki wojennej, sam rozumiesz. Wysoka ranga, skamielina. Wydaje mi się, że od zakończenia wojny wciąż siedzi za tym samym biurkiem. Codziennie dojeżdża do pracy, wyobrażasz sobie takie nudziarstwo? Kapitan Thomas Arbuckle – zdecydowanie Thomas, w żadnym razie nie Tommy. W przeciwieństwie do ciebie, bo przecież ty jesteś raczej Fitz niż Fitzroy, chociaż ja uwielbiam twoje imię bez żadnych zdrobnień i zawsze będę go używać… W każdym razie, nie dziwię się, że Alba szybko się zbuntowała…
– Możliwe, że jej ojciec to nudziarz, ale przynajmniej nudziarz bogaty. – Fitz przyglądał się lśniącej drewnianej kabinie łodzi, delikatnie kołysanej przez prąd rzeki.
Może zresztą kołysała nią nie fala, lecz sama Alba, razem z kochankiem dokazująca w środku, kto wie… Sama ta myśl sprawiła, że mięśnie brzucha Fitza skurczyły się w napadzie nieuzasadnionej zazdrości.
– Pieniądze szczęścia nie dają, mój drogi, powinieneś o tym wiedzieć.
Fitz na moment utkwił wzrok w kieliszku, zastanawiając się nad własnym losem, który jak na razie obdarzył go wyłącznie chciwymi żonami i kosztownymi rozwodami.
– Mieszka sama?
– Dawniej mieszkała z jedną ze swoich przyrodnich sióstr, ale to nie wypaliło. Nie wątpię, że z Albą trudno jest wytrzymać pod jednym dachem… Twój problem, mój drogi, polega głównie na tym, że zbyt łatwo się zakochujesz, wiesz? Gdybyś bardziej panował nad sercem, twoje życie byłoby o wiele łatwiejsze. Mógłbyś przecież po prostu iść z nią do łóżka, a potem zapomnieć o niej, prawda? Ach, no, wreszcie! Spóźniłeś się! – zawołała Viv do swojego siostrzeńca, Wilfrida, który właśnie wchodził po trapie na łódź, z daleka przepraszając ciotkę.
Za Wilfridem szła jego dziewczyna Georgia. Oboje świetnie wiedzieli, że kiedy spóźniają się na brydża, Viv zwykle wpada w złość i niełatwo im wybacza.
Łódź „Valentina” bardzo różniła się od innych, cumujących przy Cheyne Walk. Linia jej rufy była ładna, wyraźnie wygięta ku górze, jakby w nieco tajemniczym uśmiechu. Pomalowany na niebiesko i biało domek miał okrągłe okienka i balkonik, na którym latem w doniczkach pyszniły się kwiaty, a w zimnych miesiącach zbierała się deszczówka. Podobnie jak twarz zdradza historię życia, jaką ma za sobą jej właściciel, tak ekscentryczne załamanie dachu łodzi i czarujący łuk dziobu, przypominający garbaty nos, dawały obserwatorowi do zrozumienia, że łódź niejedno przeszła. Krótko mówiąc, podstawową cechą „Valentiny” była pewna tajemniczość. Jak wielka dama, która nigdy nie pojawia się publicznie bez pełnego makijażu, tak i „Valentina” nie chciała odsłonić tego, co kryło się pod warstwami farby. Jej właścicielka kochała ją jednak nie za wyjątkowe zalety czy szczególny urok – Alba Arbuckle kochała łódź z zupełnie innego powodu.
– Boże, ależ ty jesteś piękna! – westchnął Rupert, ukrywając twarz w delikatnie pachnącej perfumami szyi dziewczyny. – I smakujesz jak migdały w cukrze…
Alba zachichotała. Uważała, że Rupert gada bzdury, ale nie mogła się oprzeć przyjemnemu uczuciu łaskotania, jakiego dostarczał jej lekko drapiący zarost młodego człowieka oraz jego dłoń, która powoli wędrowała w górę, od błękitnych zamszowych kozaczków aż pod zgrabną spódniczkę mini ze sklepu Mary Quant. Alba zadrżała, poruszona tymi wielce przyjemnymi doznaniami, i podniosła głowę.
– Nie gadaj tyle, głupku… – mruknęła. – Pocałuj mnie!
Rupert natychmiast spełnił polecenie, gotowy na wszystko, byle tylko zadowolić tę niezwykłą dziewczynę. Nabrał odwagi, kiedy nagle ożyła w jego ramionach po raczej ponurej kolacji w Chelsea. Przywarł wargami do jej ust, pewny, że dopóki będzie pieścił jej język, uniknie złośliwości, którymi wcześniej go zasypywała. Alba potrafiła mówić nawet najbardziej bolesne rzeczy ze słodkim, zniewalającym uśmiechem, chociaż w jej jasnoszarych oczach, przywodzących na myśl wrzosowisko w mglisty zimowy poranek, kryło się coś, co budziło uczucia opiekuńcze i zupełnie rozbrajało mężczyzn. Rupert zapragnął chronić Albę przed całym złem świata, choć zdawał sobie sprawę, że realizacja tego pragnienia jest mocno wątpliwa. Łatwo było kochać Albę, lecz znacznie trudniej zatrzymać ją przy sobie. Wiedział o tym, ale nie potrafił się oprzeć marzeniom, podobnie jak wielu innych mężczyzn, którzy z nadzieją w sercu wchodzili na pokład „Valentiny”. Nic nie mógł na to poradzić.
Alba otworzyła oczy, kiedy rozpiął jej bluzkę i zaczął pieścić sutki ustami. Spojrzała prosto w świetlik, na pierzaste różowe chmurki i pierwszą gwiazdę, która chwilę wcześniej zabłysła na niebie. Ogarnięta podziwem dla nieoczekiwanego piękna umierającego dnia, na moment opuściła gardę i jej duszę natychmiast przepełnił wielki smutek. W jej jasnoszarych oczach zabłysły piekące łzy. Samotność dręczyła ją i prześladowała, i wydawało się, że nie ma na nią lekarstwa. Zaskoczona słabością, która dała o sobie znać w tak nieodpowiedniej chwili, objęła kochanka nogami i przewróciła go na plecy. Siedziała teraz na nim, całowała go, gryzła i drapała jak dzika kotka. Rupert oniemiał z wrażenia, lecz zaraz ogarnęło go ogromne podniecenie. Przesunął dłońmi po nagich udach Alby i odkrył, że dziewczyna nie nosi majtek. Mógł bez przeszkód pieścić niecierpliwymi palcami jej gładkie, jędrne pośladki. Nagle znalazł się w jej wnętrzu. Alba ujeżdżała go tak energicznie, jakby świadoma była tylko rozkoszy, nie obecności i bliskości mężczyzny, który dostarczał jej przyjemności. Rupert patrzył na nią z zachwytem i podziwem, spragniony dotyku jej lekko rozchylonych, obrzmiałych warg. Wyglądała na oszalałą z pożądania i bezwstydną, lecz mimo braku zahamowań miała w sobie kruchość, która sprawiała, że mężczyzna chciał ją przytulić i mocno objąć.
Wkrótce Rupert bez reszty zatracił się w seksie. Przymknął oczy i poddał się żądzy, skupiony wyłącznie na zbliżającym się wybuchu rozkoszy, rezygnując nawet z patrzenia na piękną twarz dziewczyny. Wili się i przewracali na porzuconych na łóżku stosach ubrań, aż wreszcie, osiągnąwszy szczyt, z hukiem spadli na podłogę, zdyszani i roześmiani. Alba zajrzała w zdumioną twarz Ruperta błyszczącymi oczami i zachichotała cicho.
– Czego się spodziewałeś? – parsknęła. – Dziewicy Maryi?
– Było cudownie – westchnął, całując ją w czoło. – Jesteś aniołem…
Uniosła brwi i wybuchnęła śmiechem.
– Co za głupstwa! Pan Bóg wyrzuciłby mnie z nieba za złe zachowanie…
– W takim razie niebo nie jest dla mnie…
Nagle uwagę Alby przyciągnął zwinięty w rulon kawałek brązowego papieru, który wysunął się spomiędzy drewnianych listewek pod łóżkiem. Nie mogąc go dosięgnąć, odepchnęła Ruperta, przeczołgała się na drugą stronę i wyciągnęła papier.
– Co to jest? – zapytał, wciąż jeszcze oszołomiony po odbytym stosunku.
– Nie wiem – odparła.
Podniosła się, chwyciła leżące na stoliku przy łóżku papierosy i zapalniczkę i rzuciła je kochankowi.
– Zapal mi jednego, dobrze?
Usiadła na brzegu łóżka i powoli rozwinęła papier.
Rupert nie palił. Szczerze mówiąc, z całego serca nienawidził zapachu tytoniu, nie chciał jednak okazać się za mało wyrafinowany, spełnił więc prośbę Alby, a potem rzucił się na łóżko obok niej i pieszczotliwie przejechał otwartą dłonią po jej nagich plecach. Dziewczyna zesztywniała.
– Było mi z tobą całkiem przyjemnie, ale teraz chcę zostać sama – powiedziała, nawet nie podnosząc wzroku.
– O co chodzi? – zapytał zaskoczony jej nagłą oziębłością.
– Przecież mówię, że chcę zostać sama!
Rupert nie miał pojęcia, jak zareagować. Żadna kobieta nie potraktowała go w taki sposób. Poczuł się boleśnie upokorzony. Kiedy się zorientował, że Alba nie zmieni zdania, niechętnie zaczął się ubierać. Rozpaczliwie czepiał się myślą intymnych chwil, jakie ledwo co przeżyli.
– Zobaczymy się jeszcze? – Doskonale zdawał sobie sprawę, że w tej sytuacji jest to pytanie desperata.
Dziewczyna ze zniecierpliwieniem potrząsnęła głową.
– Idź już sobie, dobrze?
Rupert zasznurował buty. Alba wciąż na niego nie patrzyła, całkowicie skoncentrowana na kawałku zwiniętego papieru. Można by pomyśleć, że Ruperta w ogóle tu nie było…
– Sam trafię do wyjścia… – wymamrotał.
Alba podniosła głowę i spojrzała w oszklone drzwi, wychodzące na górny pokład. Zapatrzyła się w różowe wieczorne niebo, które stopniowo ogarniała ciemność. Nie słyszała ani trzaśnięcia drzwiami, ani ciężkich kroków schodzącego po trapie na ląd Ruperta; słyszała tylko cichy głos, który nagle przywołała jej pamięć.
– Och, ktoś tu nie wygląda na szczególnie szczęśliwego! – zauważył Fitz, kiedy Rupert zszedł na nabrzeże Chelsea i zniknął za rogiem.
Jego komentarz na chwilę przerwał partyjkę brydża. Sprout nadstawił uszu i uniósł ciężkie, opadające powieki tylko po to, aby je zaraz znowu opuścić z ciężkim westchnieniem.
– Ta dziewczyna po prostu ich pożera, skarbie – powiedziała Viv, wsuwając za ucho kosmyk jasnych włosów. – Jest jak czarna wdowa…
– To prawda, one pożerają swoich partnerów – przytaknął Wilfrid.
Fitz zastanawiał się chwilę nad tym uroczym porównaniem, a potem z rozmachem położył kartę na stole.
– O kim mówicie? – zainteresowała się Georgia, marszcząc nos.
– O sąsiadce Viv – wyjaśnił Wilfrid.
– To dziwka, i tyle – kwaśno dodała Viv i skontrowała.
– Wydawało mi się, że się przyjaźnicie…
– Bo tak jest, Fitzroy. Kocham Albę mimo jej wad, w końcu wszyscy jakieś mamy, prawda? – Viv z szerokim uśmiechem strząsnęła popiół do popielniczki z fluorescencyjnie zielonego szkła.
– Wszyscy poza tobą, Viv – oznajmił Fitz. – Ty jesteś doskonała.
– Bardzo ci dziękuję, skarbie… – Viv mrugnęła do Georgii. – Płacę mu, żeby od czasu do czasu mówił takie rzeczy…
Fitz wyjrzał przez okrągłe małe okienko. Pokład „Valentiny” był pusty. Wyobraził sobie piękną Albę, leżącą na łóżku, nagą, zarumienioną i uśmiechniętą, z okrągłościami i wzgórkami w odpowiednich miejscach, i na moment stracił kontakt z rzeczywistością.
– Obudź się, Fitz! – Wilfrid strzelił mu palcami przed nosem. – Przeniosłeś się na inną planetę, czy co?
Viv położyła karty na stole i wyprostowała się. Zaciągnęła się papierosem i z głośnym westchnieniem wypuściła dym.
– Tak, Fitz przeniósł się na tę smętną planetę, którą często odwiedza wielu głupich mężczyzn! – powiedziała, patrząc na niego spod powiek ociężałych od wypitego alkoholu i licznych życiowych przygód.
Alba wpatrywała się w portret, naszkicowany pastelami na kawałku papieru, i czuła, jak ogarnia ją gwałtowna fala wzruszenia. Miała wrażenie, że patrzy w lustro, ale to odbicie podkreślało i jakby intensyfikowało jej urodę. Sportretowana twarz była owalna, tak jak jej twarz, o pięknych, wyraźnie zaznaczonych kościach policzkowych i silnej, świadczącej o wielkim zdecydowaniu szczęce, lecz oczy nie należały do niej. Miały kształt migdałów, były zielonobrązowe i wyrażały mieszankę wesołości oraz głębokiego, nieodgadnionego smutku. Natychmiast przykuły uwagę Alby. Patrzyły prosto na nią i chyba widziały ją na wskroś, a przy tym wszędzie za nią podążały. Długo nie odrywała od nich wzroku, pochłonięta nadziejami i marzeniami, które nigdy dotąd się nie spełniły. Na ustach kobiety ze szkicu malował się zaledwie cień uśmiechu, lecz cała twarz wydawała się otwarta ku szczęściu jak rozchylający płatki słonecznik. Alba poczuła, jak jej żołądek skulił się z bolesnej tęsknoty. Po raz pierwszy świadomie patrzyła w twarz matki. U dołu szkicu widniały napisane po łacinie słowa: Valentina 1943, dum spiro, ti amo. I jeszcze wykonany tuszem podpis: Thomas Arbuckle. Alba przeczytała napis pod portretem co najmniej dwanaście razy, zanim gorące łzy popłynęły jej z oczu. Dopóki oddycham, kocham cię.
Alba nauczyła się włoskiego jako dziecko. W odruchu niezwykłej wyrozumiałości jej macocha, Bawolica, zaproponowała, żeby dziewczynka brała lekcje i w ten sposób podtrzymała kontakt ze swoimi śródziemnomorskimi korzeniami, które wszak w każdej innej sytuacji Bawolica najchętniej wypaliłaby żywym ogniem. Nie ulegało przecież wątpliwości, że matka Alby była miłością życia Thomasa Arbuckle’a, i to miłością wielką… Macocha Alby doskonale wiedziała, że pamięć o Valentinie rzuca cień na jej małżeństwo, a nie będąc w stanie wymazać wspomnień, od początku starała się je przytłumić. W rezultacie nikt nigdy nie wypowiadał imienia Valentiny w domu Thomasa i jego żony. Alba nigdy nie była we Włoszech i nie znała nikogo z rodziny matki, a ojciec zawsze unikał odpowiedzi na jej pytania, więc w końcu przestała je zadawać. W dzieciństwie szukała schronienia w kolażu faktów, jakie różnymi metodami zdołała zgromadzić. Uciekała do tego świata i znajdowała pociechę w malowanych przez wyobraźnię wizerunkach swojej pięknej matki, dziewczyny z sennego włoskiego miasteczka, która w czasie wojny poznała jej ojca i zakochała się w nim.
Thomas Arbuckle był wtedy przystojnym młodym mężczyzną – Alba widziała jego zdjęcia z tamtego okresu. Ubrany w mundur oficera marynarki wojennej, z pewnością przyciągał spojrzenia wielu kobiet. Miał jasne włosy i oczy, i nieco łobuzerski, pewny siebie uśmiech, który Bawolicy udało się, samym ciężarem swojej przytłaczającej osobowości, przemienić w pełen wiecznego niezadowolenia grymas. Zazdrosna o łódź, którą kupił i nazwał imieniem ukochanej kobiety, ani razu nie weszła na jej pokład; kiedy nie mogła już tego uniknąć, mówiła o „tej łodzi”, nigdy o „Valentinie”. „Valentina” przywoływała obrazy smukłych cyprysów i cykad, gajów oliwnych i cytryn oraz miłości tak ogromnej, że jej znaczenia nie mogło zniszczyć żadne wściekłe parskanie i bicie kopytami.
Alba nigdy nie czuła, że dom ojca jest naprawdę także i jej domem. Przyrodnie rodzeństwo odziedziczyło cechy fizyczne po rodzicach, tymczasem ona była ciemna i obca, zupełnie jak matka. Tamci jeździli konno, zbierali jagody i grali w brydża, natomiast ona śniła o Morzu Śródziemnym i gajach oliwnych. Mogła do woli krzyczeć i dąsać się na ojca i macochę, a oni i tak nie chcieli powiedzieć jej prawdy ani zabrać ją do Włoch, aby mogła poznać swoją prawdziwą rodzinę. Właśnie dlatego przeprowadziła się na łódź, która nosiła imię matki. Tam wyczuwała duchową obecność Valentiny, słyszała jej głos w plusku podnoszących się i opadających fal, i znajdowała ukojenie w pewności, że matka naprawdę ją kochała.
Leżała na łóżku, pod świetlikiem, przez który teraz widziała setki mrugających gwiazd oraz księżyc. Nie przyszło jej nawet do głowy, by pomyśleć o Rupercie. Przebywała teraz sam na sam z matką, słuchała jej miękkiego głosu, który przemawiał do niej z portretu, i patrzyła w pełne czułości i smutku oczy. Nie miała cienia wątpliwości, że widok portretu stopi narosłe przez te wszystkie lata warstwy lodu i ojciec wreszcie opowie jej o Valentinie.
Jak zwykle nie traciła czasu. Szybko wyciągnęła z pękającej od nadmiaru ubrań szafy odpowiedni strój, ostrożnie włożyła portret do torby i zbiegła na nabrzeże. Dwie wiewiórki biły się o jakiś przysmak na dachu łodzi, więc spłoszyła je głośnym tupnięciem.
W tej samej chwili Fitz, który sromotnie przegrał ostatnią partię brydża, opuszczał właśnie łódź Viv, trochę podchmielony po kilku kieliszkach paskudnego wina i zaskoczony przypadkowym spotkaniem z Albą. Nie zauważył, że dziewczyna płakała, ona zaś nie zauważyła Sprouta.
– Dobry wieczór… – odezwał się pogodnie, gotowy na wszystko, byle tylko zacząć i podtrzymać rozmowę.
Alba nie odpowiedziała.
– Nazywam się Fitz Davenport, jestem przyjacielem pani sąsiadki, Viv.
– Ach, tak… – odparła bez wyrazu.
Patrzyła w ziemię i opadające włosy częściowo zasłaniały jej twarz. Skrzyżowała ramiona na piersi i równym krokiem szła przed siebie, z podbródkiem wbitym w mostek.
– Mogę panią gdzieś podwieźć? Zaparkowałem samochód zaraz za rogiem…
– Ja także.
– Rozumiem…
Fitz był zdumiony, że Alba nawet nie podniosła oczu. Przywykł do tego, że kobiety patrzyły na niego chętnie i otwarcie. Miał świadomość, że jest przystojny, zwłaszcza gdy się uśmiecha, poza tym wysoki, co stanowiło spory plus, bo dziewczyny zwykle uważały, że wysocy mężczyźni są bardziej atrakcyjni od niskich czy tych średniego wzrostu. Całkowity brak zainteresowania ze strony Alby wytrącił go z równowagi. Zerknął na jej długie nogi w sięgających kolan butach z błękitnego zamszu i poczuł, jak gardło ściska mu dziwny niepokój. Jej uroda go zniewoliła.
– Właśnie przegrałem w brydża – ciągnął z gorączkowym uporem. – Gra pani w brydża?
– Tylko wtedy, gdy nie mogę się wymigać – odrzekła.
Zaczerwienił się, zażenowany jak uczniak.
– Bardzo słusznie, bo to nudna gra…
– Podobnie jak ludzie, którzy ją lubią – rzuciła.
Zanim wsiadła do sportowego mgb i znikła za zakrętem drogi, rzuciła mu lekki uśmiech. Fitz został pod uliczną latarnią, niepewnie drapiąc się po głowie. Nie wiedział, czy jej ostatnia uwaga powinna go urazić, czy może raczej rozbawić.
W samochodzie Alba rozpłakała się jak dziecko. Mogła oszukać każdego swoim chłodem i brawurą, nie widziała jednak powodu, by oszukiwać samą siebie. Poczucie straty, które wcześniej opanowało ją z tak wielką siłą, teraz wróciło, jeszcze silniejsze i głębsze. Oderwany od rzeczywistości świat cyprysów i gajów oliwnych okazał się niewystarczający. Miała prawo się dowiedzieć, jaka była jej matka. Teraz, kiedy miała portret, Bawolica musi się wycofać i pozwolić ojcu mówić. Alba mogła tylko zgadywać, w jaki sposób portret znalazł się na łodzi. Niewykluczone, że ojciec ukrył go tam przed wzrokiem Bawolicy, która teraz mimo wszystko dowie się o jego istnieniu, bo Alba nie omieszka go pokazać. Och, tak, zrobi to z ogromną przyjemnością… Zmieniła biegi i skręciła w Talgarth Road.
Było już późno. Alba wiedziała, że w domu nikt nie spodziewa się jej wizyty. Do Hampshire dojedzie najwcześniej za jakieś półtorej godziny, chociaż droga była zupełnie pusta, od początku jazdy nie przemknął przez nią nawet kot. Włączyła radio. Cliff Richard śpiewał właśnie, że najgorsze są te noce, kiedy się za kimś tęskni. Łzy od nowa popłynęły po policzkach Alby. W rozświetlanej tylko reflektorami samochodu ciemności widziała twarz matki, okoloną długimi ciemnymi włosami. Łagodne, zielonobrązowe oczy patrzyły na córkę z bezbrzeżną miłością i zrozumieniem. Nagle Albie wydało się, że czuje zapach cytryn. Oczywiście nie pamiętała zapachu matki – mogła posłużyć się wyłącznie wyobraźnią i nie była pewna, czy nie tworzy fałszywych, nieistniejących wspomnień.
Nietrudno było odgadnąć, dlaczego Bawolica nienawidziła Valentiny. Margo Arbuckle nie należała do dam urodziwych. Była potężnie zbudowaną kobietą o mocno umięśnionych, krzepkich nogach, które bardziej pasowały do kaloszy niż pantofli na wysokich obcasach, dużym tyłku, który najlepiej wyglądał w końskim siodle oraz bardzo jasnej, piegowatej cerze, nieskalanej makijażem i mytej wyłącznie mydłem. Ubierała się po prostu okropnie – w tweedowe spódnice i obszerne bluzki. Miała obfity biust i ani śladu wcięcia w talii, chociaż może dawniej wyglądała trochę inaczej. Alba często się zastanawiała, co ojciec widział w tej kobiecie. Może to ból po stracie Valentiny skłonił go do wyboru żony, która stanowiła całkowite przeciwieństwo pierwszej, kto wie, Alba była jednak zdania, że zrobiłby o wiele lepiej, gdyby zdecydował się żyć wspomnieniami i uniknął tego żałosnego kompromisu.
Jeśli chodzi o dzieci, to Thomas i Margo nie marnowali czasu. Alba przyszła na świat w 1945 roku, jej matka zginęła parę miesięcy później, Caroline zaś urodziła się już w 1948. Oburzające, pomyślała teraz Alba. W zasadzie ojciec nie miał czasu na żałobę, a już na pewno nie zdążył dobrze poznać dziecka swojej ukochanej Valentiny, dziecka, które powinien był kochać nad życie, bo przecież to w Albie żyła cząstka jej matki. Po Caroline urodził się Henry, a potem Miranda. Alba była coraz mocniej spychana na boczny tor, w kierunku świata cyprysów i gajów oliwnych, a ojciec, całkowicie pochłonięty nową rodziną, nie dostrzegał jej smutku. Tak czy inaczej, jego rodzina z pewnością nie była rodziną Alby. Dobry Boże, pomyślała z przejmującym żalem, czy on kiedykolwiek myśli o krzywdzie, jaką mi wyrządził? Teraz miała jednak portret i była zdecydowana wydusić z niego całą prawdę.
Zjechała z autostrady A30 i ruszyła dalej wąskimi, wijącymi się drogami. Reflektory wydobywały z ciemności żywopłoty i króliki, które pośpiesznie chowały się w krzakach. Alba opuściła okno i wciągnęła powietrze jak pies, ciesząc się słodkimi aromatami wiosny. Wyobraziła sobie ojca, palącego cygaro po kolacji i podnoszącego do ust duży, pękaty kieliszek do brandy, jeden z tych, które tak lubił. Margo na pewno bez przerwy gada o fascynującej nowej pracy, jaką Caroline dostała w galerii sztuki w Mayfair, należącej do przyjaciela rodziny, oraz o ostatnich postępach Henry’ego w Sandhurst. Miranda uczyła się jeszcze w szkole z internatem i przysyłała rodzicom głównie wykazy swoich znakomitych stopni i opinie zachwyconych jej zdolnościami nauczycieli. Jakież to wszystko przeraźliwie nudne i konwencjonalne, pomyślała Alba. Jakie przewidywalne… Życie ich wszystkich toczy się torami, na które skierowano je już na początku. Przypominali idealnie czyściutkie małe pociągi, które zmierzają do wytyczonego celu.
– „Niesforna lokomotywa wyrwała się spod kontroli i gwiżdżąc, zboczyła na inny tor…” – zaśpiewała fragment popularnej piosenki.
Uczucie smutku i osamotnienia ustąpiło odrobinę, kiedy z zadowoleniem skonstatowała, że jej własna niekonwencjonalna, niezależna egzystencja pędzi torem, który sama wybrała.
Mniej więcej po półgodzinie skręciła w długą jesionową aleję, prowadzącą do domu ojca i Margo. Na polu po prawej stronie dostrzegła kilka koni, których oczy zalśniły w blasku światła jak srebrne blaszki. Paskudne zwierzaki, pomyślała z odrazą. Dziwne, że nogi im się nie załamują pod ciężarem Bawolicy… Nagle przez głowę przemknęła jej myśl, że może macocha ujeżdża ojca tak samo jak swoje wierzchowce. Zachichotała głośno, ale zaraz zepchnęła ten obraz w głąb podświadomości. Starzy ludzie nie zajmują się takimi rzeczami…
Opony zatrzeszczały na żwirze przed domem. Jasne okna świeciły zapraszająco, lecz Alba wiedziała, że zaproszenie na pewno nie jest skierowane do niej. Margo z pewnością jej nie znosi, przecież to oczywiste. Znacznie łatwiej zatarłaby pamięć o Valentinie, gdyby Alba stale nie przypominała całemu światu o swojej matce.
Dziewczyna zaparkowała samochód pod imponującym murem budynku, który kiedyś był jej domem. Wysokie kominy i stara, wyblakła cegła od ponad trzystu lat dawały odpór wichrom i burzom. Z rodzinnych opowieści wynikało, że prapradziadek Alby wygrał dom w karty, lecz niedługo potem stracił żonę przez swoją skłonność do hazardu. Rozczarowana kobieta została kochanką pewnego księcia, który wprawdzie cierpiał na tę samą słabość, ale miał znacznie głębszą kieszeń i większy majątek. Oczywiście, Alba w żadnym razie nie potępiała praprababki za to, że wołała być kochanką niż żoną – Margo raz na zawsze skaziła wszystkie jej pozytywne wyobrażenia o instytucji małżeństwa.
Siedziała w samochodzie i w zamyśleniu patrzyła na dom, kiedy z ciemności wypadły trzy małe psy i zaczęły obwąchiwać koła wozu, radośnie merdając króciutkimi ogonkami. Gdy zaraz potem w drzwiach stanęła Margo, Alba nie miała wyjścia – musiała wysiąść i się przywitać. Margo sprawiała wrażenie ucieszonej przybyciem pasierbicy, chociaż w jej oczach nie było uśmiechu.
– Jaka miła niespodzianka, Albo! Trzeba było zadzwonić – powiedziała, przytrzymując drzwi, przez które na wiodące do domu schody wylało się szerokie pasmo jasnopomarańczowego światła.
Alba jakoś przeżyła rytuał składania pocałunku na policzku macochy, której skóra pachniała talkiem oraz „Lily of the Valley”, wodą toaletową firmy Yardley. Na zawieszonym na szyi łańcuszku Margo nosiła duży złoty zamykany medalion, który unosił się i opadał na potężnej półce jej biustu. Alba znowu pośpiesznie odsunęła obraz macochy, ujeżdżającej ojca jak konia.
Weszła do holu o ścianach wyłożonych drewnianą boazerią i obwieszonych surowymi portretami dawno zmarłych krewnych. Natychmiast poczuła słodkawy aromat cygara ojca i jej odwaga zbladła. Thomas wyłonił się z salonu, ubrany w zieloną bonżurkę i kapcie. Jego włosy, chociaż poważnie przerzedzone, nadal były jasne i zaczesane do tyłu z czoła, co podkreślało intensywne spojrzenie błękitnych oczu. Przez krótką chwilę Alba odniosła wrażenie, że widzi nie ociężałego mężczyznę z trochę wystającym brzuchem, o ogorzałej twarzy i wygiętych ku dołowi kącikach ust, ale przystojnego, atrakcyjnego oficera, pełnego życia młodego człowieka, jakim był w czasach, kiedy wciąż jeszcze kochał jej matkę, zanim zaczął szukać pociechy i zapomnienia w konwencjonalnych zasadach i rutynie.
– Ach, to ty, kochanie… – Lekko musnął wargami jej skroń, jak zwykle. – Czemu zawdzięczamy tę niespodziewaną przyjemność?
Jego głos był nieco zachrypnięty, gruby i twardy jak żwir na podjeździe przed domem. Alba miała przed sobą jowialnego, nudnego, podstarzałego mężczyznę – młody oficer zniknął.
– Przejeżdżałam tędy – skłamała.
– Doskonale – odparł. – Wejdź na chwilę i opowiedz nam, co porabiasz.
Alba ściskała torbę pod pachą. Dokładnie czuła wybrzuszenie w miejscu, gdzie włożyła zwinięty portret, obwiązany kawałkiem sznurka. Aż paliła się, by pokazać go ojcu i Margo, musiała jednak poczekać na odpowiedni moment, poza tym uznała, że powinna napić się dla kurażu.
– Czego się napijesz, moja droga?
– Kieliszek wina, jeśli można – odrzekła, padając na sofę. Jeden z psów macochy drzemał w rogu, zwinięty w kłębek.
Ładniej wyglądają, kiedy śpią, pomyślała. Wtedy mniej przypominają małe kudłate gryzonie… Rozejrzała się po pokoju, w którym tak często przesiadywała w dzieciństwie, podczas gdy jej rodzeństwo grało w scrabble lub inne gry, i dotkliwiej niż kiedykolwiek poczuła, że jest tu obca. Na przeładowanych malutkimi emaliowanymi pudełeczkami oraz innymi drobiazgami stolikach stało mnóstwo zdjęć. Niektóre z nich przedstawiały ją, uśmiechniętą i obejmującą ramieniem Caroline, zupełnie jakby łączyła je prawdziwa, nierozerwalna przyjaźń. Na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać, że Alba należy do dużej, kochającej rodziny. Prychnęła pogardliwie, usiadła prosto i założyła jedną długą nogę na drugą, podziwiając błękitne zamszowe buty z drewnianymi podeszwami, kupione ostatnio w sklepie firmy Biba. Jej macocha usadziła swój duży zad w fotelu i sięgnęła po kieliszek brandy.
– Jak tam życie w Londynie? – zapytała.
Pytanie Margo było celowo wieloznaczne, ponieważ w gruncie rzeczy ani ona, ani Thomas nie wiedzieli, czym zajmuje się Alba.
– Och, jak zwykle! – Alba odparła równie niejasno, ponieważ sama także nie wiedziała, co właściwie robi ze swoim życiem.
Niedawno o mały włos nie została muzą Terry’ego Donovana, ale spóźniła się na spotkanie i nic z tego nie wyszło, a potem była zbyt zażenowana, by zatelefonować i go przeprosić, więc po prostu dała sobie spokój. Próby zostania modelką magazynów mody, jakie czasami podejmowała, także okazywały się bezowocne, ponieważ cierpiała na brak motywacji. Rozmaici ludzie przekonywali ją, że zostanie nową Jean Shrimpton i zdobędzie wielką sławę, lecz ona nigdy nie doprowadzała niczego do końca. Viv często powtarzała, że Bóg pomaga tym, którzy sami sobie pomagają, ale Alba nie bardzo wiedziała, jak się do tego zabrać. Na razie utrzymywała się z pieniędzy, które regularnie dostawała od ojca, co w zupełności wystarczało na życie i stroje, a jeśli potrzebowała czegoś więcej, zdawała się na pomoc różnych Rupertów, Timów i Jamesów.
– Chyba robisz coś jeszcze poza przesiadywaniem całymi dniami na tej łodzi? – zagadnęła z uśmiechem Margo.
Alba postanowiła się obrazić. Margo zawsze była potwornie nietaktowna, wygadana i pozbawiona delikatności. Znakomicie nadawałaby się na dyrektorkę szkoły, bez dwóch zdań. Dziewczyna pomyślała, że macocha z przyjemnością smagałaby uczennice swoim głębokim, rozsądnym głosem niczym dyscypliną – na pewno kazałaby im „wziąć się w garść”, kiedy płakałyby z tęsknoty za matkami. Gdy w dzieciństwie Alba zalewała się łzami, bo odmawiano jej czegoś, co Margo uznała za zbędne i głupie, macocha często jej radziła, żeby „zakręciła kraniki i wzięła się w garść”. Teraz fala szczerego oburzenia zalała ją na wspomnienie wszystkich upokorzeń, jakich zaznała z rąk macochy. Nagle przypomniała sobie o portrecie i sama świadomość jego istnienia dodała jej odwagi i pewności siebie.
– „Valentina” wygląda piękniej niż kiedykolwiek – odparła, z naciskiem wymawiając nazwę łodzi. – A skoro już o niej mówimy… Kiedy sprzątałam, wymiotłam spod łóżka coś, co zupełnie mnie zaskoczyło…
Już miała wystrzelić celnie wymierzony pocisk, gdy ojciec podał jej kieliszek czerwonego wina.
– Bardzo dobre bordo – powiedział. – Wiele lat leżakowało w piwnicy…
Podziękowała i spróbowała wrócić do tematu, który najbardziej ją interesował, gdy znowu coś jej przerwało. Tym razem był to wysoki, cienki głos, drżący jak struny zmęczonych marną grą skrzypiec. Głos babki…
– Czyżbym spóźniła się na przyjęcie?
Wszyscy odwrócili się gwałtownie, ze zdumieniem patrząc na Lavender Arbuckle, która stała w progu w zalotnie obszytym koronką czepku i szlafroku, wsparta na lasce.
– Mamo… – wykrztusił Thomas, całkowicie zaskoczony tym widokiem.
Za dnia, w eleganckim kostiumie, Lavender wyglądała normalnie, lecz teraz, krucha i drżąca, przywodziła na myśl trupa, który przed chwilą wyszedł z trumny.
– Nie znoszę, kiedy jakieś przyjęcie zaczyna się beze mnie – oznajmiła Lavender.
Margo odstawiła kieliszek i z ciężkim westchnieniem dźwignęła się na nogi.
– Lavender, to tylko Alba – wyjaśniła. – Wpadła na drinka…
Lavender zmarszczyła brwi. Jej drobna twarz przypominała teraz główkę ptaka z błyszczącymi oczkami i malutkim dziobem.
– Alba? Czy ja znam jakąś Albę? – zapytała podniesionym głosem i zmierzyła wnuczkę badawczym spojrzeniem znad upudrowanego nosa.
– Witaj, babciu! – Alba się uśmiechnęła, nawet nie fatygując się, żeby wstać.
– Czy ja cię znam? – Lavender potrząsnęła głową, wprawiając w ruch wstążeczki czepka. – Nie wydaje mi się…
– Mamo… – zaczął słabo Thomas.
Margo szybko podeszła do staruszki.
– Jest już potwornie późno – powiedziała. – Nie sądzisz, że najlepiej będzie ci teraz w łóżku?
Ujęła teściową pod ramię i spróbowała wyprowadzić ją z pokoju.
– Jeżeli macie tu przyjęcie, to wolę zostać. – Lavender uwolniła się od Margo i pokuśtykała z powrotem do salonu. – Uwielbiam wesołe imprezy…
Thomas najwyraźniej nie miał pojęcia, jak poradzić sobie z tą sytuacją, więc tylko co chwilę zaciągał się cygarem, natomiast Margo oparła ręce na biodrach i z dezaprobatą kręciła głową.
Lavender usiadła na krześle z wysokim oparciem, na którym Thomas zwykle przeglądał niedzielne wydania gazet. Było duże, wygodne i stało pod lampą z mocną żarówką.
– I cóż, nikt nie zaproponuje mi drinka? – rzuciła ostro.
– Może odrobinkę brandy? – zagadnęła Margo, zostawiając męża na środku pokoju i podchodząc do barku.
– Ależ skąd, w żadnym razie, przecież jestem na przyjęciu! Najlepszy będzie „Słodki ulepek”. – Lavender odwróciła się w stronę Alby. – Co ty na to? Tak jest, poproszę „Słodki ulepek”! – Na policzki staruszki wypełzł lekki rumieniec.
– Co to jest „Słodki ulepek”? – zapytała Alba.
– Likier miętowy – wymamrotał Thomas, marszcząc brwi.
– Bardzo pospolity drink! – prychnęła Margo i nalała teściowej brandy.
Alba, chociaż trochę rozbawiona wyczynami babki, myślała tylko o tym, żeby jak najprędzej powiedzieć ojcu o portrecie. Wino sprawiło, że odzyskała zdecydowanie i odwagę. Teraz była gotowa stawić im czoło, zażądać ujawnienia prawdy i przeprosin, że nie usłyszała jej wcześniej. Zerknęła na duży srebrny zegar na kominku i zorientowała się, że nie ma dużo czasu, jeżeli chce jeszcze tego wieczoru zrealizować swój plan. Wiedziała, że niedługo ojciec i Bawolica zechcą udać się na spoczynek.
– Długo tu posiedzisz? – zwróciła się do babki, nie ukrywając zniecierpliwienia.
– Kim jesteś? – padła lodowata riposta. – Bo już zdążyłam zapomnieć…
– To Alba, mamo! – zrezygnowanym głosem wyjaśnił Thomas.
Margo podała Lavender kieliszek brandy i wróciła na swój fotel. Jeden z małych piesków wskoczył jej na kolana, a ona zaczęła głaskać jego sierść dużą, sprawną dłonią. Lavender nachyliła się ku Albie.
– Myślą, że jestem na ostatnich nogach, dlatego sprowadzili mnie do domu… – westchnęła. – To moja ostatnia stacja… Wkrótce odejdę i pochowają mnie obok Huberta. Nigdy nie sądziłam, że naprawdę się zestarzeję – wszyscy uważamy, że będziemy wiecznie młodzi… Dobrze chociaż, że na razie nie dolega mi nic poważnego. Skleroza trochę daje się we znaki, ale poza tym nieźle się jeszcze trzymam! – Wypiła brandy i nagle się przygarbiła, krucha i drobniutka. – Kiedy Hubert i ja byliśmy młodzi, ten pokój tętnił życiem… Codziennie kłębiły się w nim tłumy znajomych i przyjaciół… Teraz oni wszyscy już nie żyją albo są za starzy, żeby wychodzić z domu. Nie mają dość energii, żeby chodzić na przyjęcia. W latach młodości człowiek naprawdę spodziewa się, że będzie żył wiecznie. Wyobrażamy sobie, że pokonamy wszelkie przeciwności, ale nikt nie pokonał kostuchy… Nie, kostucha przychodzi i zabiera nas wszystkich, i królów, i włóczęgów, oczywiście we właściwym czasie… Każdy musi zaczekać na swoją kolej, prawda? Przeżyliśmy wspaniałe lata, Hubert i ja. Jesteś mężatką? Jak ci na imię?
– Alba. – Dziewczyna z trudem stłumiła ziewnięcie.
Chwilami trudno jej było zrozumieć, co mówi babka. Zupełnie jakby miała w ustach garść owoców. Mówiła jak stara księżna z jakiegoś dalekiego kraju…
– Kobieta jest niczym bez mężczyzny i dzieci – ciągnęła Lavender. – W moim wieku człowiek zyskuje już pewną mądrość, tak, moja droga… Jestem stara i mądra, i na szczęście moje dzieci będą żyły dalej, chociaż mnie już nie będzie… Ta świadomość daje mi wielką satysfakcję, radość, którą potrafi zrozumieć tylko ktoś tak stary jak ja…
– Ale chyba zawsze warto pamiętać o tym, żeby dobrze się wyspać ze względu na urodę, prawda? – Alba wypiła ostatnie krople wina.
– Oczywiście, moja droga, oczywiście! Tyle że ja, kobieta w poważnym wieku, nie widzę wielkiego sensu w wysypianiu się. Ostatecznie, już niedługo zasnę na całą wieczność i mogę się założyć, że szybko mi się to znudzi… Za dużo snu to nic dobrego. Dobry Boże, naprawdę jest już tak późno? – Lavender wyprostowała się i utkwiła wzrok w tarczy zegara. – Mogę sobie mówić, że wcale nie chce mi się spać, ale moje ciało posiada określone przyzwyczajenia, a ja nie mam już siły, aby z nim walczyć. Miło mi było cię poznać, moja droga… – wyciągnęła dłoń do Alby.
– Jestem twoją wnuczką – przypomniała jej Alba, starając się zapanować nad irytacją.
– Naprawdę? Coś takiego! Cóż, w ogóle nie jesteś do nas podobna! Wszyscy z rodziny Arbuckle mają jasne włosy, oczy i cerę, a ty jesteś ciemna i wyglądasz jak cudzoziemka… – Lavender znowu zmierzyła Albę chłodnym spojrzeniem.
– Moja matka była Włoszką – powiedziała Alba i drgnęła, słysząc, jak ostro i wysoko brzmi jej głos.
Spojrzała na ojca, który wciąż stał na środku pokoju i palił cygaro. Jego twarz była mocno zaczerwieniona. Bawolica, nie okazując prawdziwych uczuć, podniosła się z fotela i pomogła teściowej wyjść z pokoju.
Po powrocie Margo z ciężkim westchnieniem pokręciła głową.
– O, Boże, wszystko zaczyna jej się mylić… Chciałabyś zostać na noc, Albo?
Alba dosłownie zagotowała się z wściekłości. Margo traktowała ją jak gościa, a przecież ona przyjechała do własnego domu! Niezdolna opanować narastającej frustracji, otworzyła torbę i wyjęła zwinięty szkic.
– Znalazłam to pod łóżkiem – oświadczyła, rozprostowując kawałek papieru. – To portret Valentiny, narysowany przez tatę…
Utkwiła w ojcu spojrzenie swoich dziwnych jasnych oczu. Zauważyła, że Bawolica zgarbiła się, przytłoczona napięciem, i szybko wymieniła z mężem nerwowe spojrzenie. Alba była teraz naprawdę wściekła.
– Tak, tato, to piękny rysunek! Pozwól, że ci przypomnę, kiedy powstał – w 1943 roku, w czasie wojny, kiedy jeszcze kochałeś moją matkę… – Z lodowatym wyrazem twarzy odwróciła się do Margo. – Czy ty w ogóle pozwalasz mu ją wspominać?
– Posłuchaj, moja droga… – zaczęła Margo, ale Alba podniosła głos i zaczęła wypowiadać myśli, które przez wiele lat fermentowały w jej głowie, i podobnie jak zbyt długo leżakowane wino, smakowały teraz kwaśno i gorzko.
– Zachowujecie się tak, jakby ona nie istniała! Nigdy o niej nie rozmawiacie! – zakasłała, próbując rozluźnić struny głosowe, które napięły się aż do bólu. – Jak mogłeś pozwolić, by inna kobieta zniszczyła twoje wspomnienia o mojej matce?! Dlaczego jesteś takim tchórzem, tato?! Walczyłeś na wojnie, zabijałeś silniejszych od ciebie, a jednak… A jednak wypierasz się mojej matki, żeby tylko nie denerwować Margo…
Margo i Thomas stali nieruchomo, w zupełnym milczeniu. Żadne nie wiedziało, jak zareagować na ten atak. Przywykli już do wybuchów Alby, lecz ten był wyjątkowo gwałtowny. Tylko dym z niedopalonego cygara Thomasa zakłócał kompletny bezruch, jaki zapanował w pokoju. Nawet psy nie śmiały drgnąć z przerażenia. Alba raz po raz przenosiła wzrok z ojca na macochę i znowu na ojca. Zdawała sobie sprawę, że pozwoliła swoim uczuciom wymknąć się spod kontroli, ale teraz było już za późno na odwrót. Słowa zostały wypowiedziane i nie mogła ich cofnąć, nawet gdyby chciała. W końcu Margo przerwała milczenie. Zaciskając mocno zęby, żeby zachować spokój, orzekła, że najlepiej będzie, jeżeli ojciec i córka omówią tę sprawę w cztery oczy, i bez pożegnania wyszła z pokoju.
Alba poczuła zadowolenie, że wreszcie się jej pozbyła. Podeszła do ojca i podała mu zwiniętą kartkę. Thomas wziął ją i długo wpatrywał się w twarz córki, która odpowiedziała mu wyzywającym, ostrym spojrzeniem. W jego oczach nie wyczytała jednak pragnienia walki, tylko ogromny, niezmierzony smutek. Smutek tak wielki, że po prostu musiała się odwrócić. Thomas bez słowa wrzucił niedopałek cygara do popielniczki i usiadł na tym samym krześle, które parę minut wcześniej zwolniła jego matka. Nie rozwinął rysunku, patrzył tylko na kartkę, gładząc papier kciukiem. Z odległej przeszłości, z dawno temu zamkniętego rozdziału życia napłynął ku niemu słodki zapach fig.
Alba przyglądała mu się uważnie. Ujrzała młodego mężczyznę w mundurze oficera marynarki, tego samego, który uśmiechał się do niej z fotografii w garderobie, dzielnego marynarza w białym szaliku, granatowym płaszczu i czapce z daszkiem. Thomas ze zdjęcia był szczuplejszy, przystojniejszy, szczęśliwszy… W jego oczach nie było głębokiego, niepokojącego smutku, tylko optymizm, który zawsze przeważa w duszach młodych, odważnych ludzi. Nie było tam także rozczarowania, ponieważ jego serce biło miłością do jej matki, a przyszłość rozpościerała się przed nimi jak piękny, zachwycający dywan.
– Tym razem posunęłaś się za daleko – odezwał się w końcu bardzo cichym głosem.
Alba skrzywiła się lekko.
– O wielu sprawach nie masz pojęcia, nie zaczęłaś ich nawet rozumieć – ciągnął ojciec. – Gdyby było inaczej, nie mówiłabyś do Margo takim tonem. Zachowałaś się niewybaczalnie, a ja nie zamierzam tego tolerować…
Jego słowa zapiekły ją jak mocny policzek.
– Nie, to ty nic nie rozumiesz! – zaczęła niezbyt pewnym głosem. – Chcę się dowiedzieć czegoś o mojej matce, to chyba zrozumiałe, nie wydaje ci się? Zasługuję na to, żebyś mi o niej opowiedział! Nie wiesz, jak to jest, kiedy wszędzie czujesz się obco! Zupełnie obco, jakbyś nie miał żadnych korzeni!
Thomas popatrzył na nią i ze znużeniem pokręcił głową.
– To jest twój dom… – Lekko ściągnął brwi. – Czy ja ci nie wystarczam? Nie, najwyraźniej nie… Przez całe życie chciałaś czegoś więcej, nic nie było dla ciebie dość dobre, prawda? – westchnął i przeniósł spojrzenie na zwinięty portret. – Tak, kochałem twoją matkę, a ona kochała ciebie. Ale Valentina umarła i nie jestem w stanie tego odmienić… Nie mam ci nic więcej do powiedzenia. A jeśli chodzi o korzenie, to po zakończeniu wojny przywiozłem cię tutaj, do Anglii. Twoje korzenie są tutaj, zawsze tak było. Tu jest twój dom, twoje miejsce na ziemi. Jeżeli ktoś stwarza problemy, to nie Margo, ale ty. Rozejrzyj się dookoła. Od najwcześniejszych lat tylko brałaś i brałaś, i nawet nie przyszło ci do głowy, że masz za co być wdzięczna… Nie wiem, czego jeszcze chcesz, i jestem już zmęczony bezustannym dawaniem…
– Więc nie opowiesz mi o Valentinie? – Alba walczyła ze łzami wściekłości. Czuła, że ojciec znowu ją odpycha, odgradza się od niej i od jej matki. Wiedziała jedno – demonem, który podpowiadał mu, co ma robić, była Margo, nie jego sumienie. – Nigdy nie powiedziałeś mi nawet, jak się poznaliście… – szepnęła, patrząc, jak mięśnie jego szczęk drgają nerwowo. – Nigdy nie podzieliłeś się nią ze mną… Dawniej byliśmy razem, tato, ty i ja, ale potem zjawiła się Margo i w twoim życiu nagle zabrakło dla mnie miejsca…
– To nieprawda! – jęknął Thomas. – Wyłącznie dzięki Margo jesteśmy rodziną!
– Ona nadal jest zazdrosna o moją matkę!
– Bardzo się mylisz.
Alba zaśmiała się cynicznie.
– Tylko kobieta potrafi zrozumieć drugą kobietę! – oznajmiła triumfalnie.
– Ale ty nie jesteś jeszcze kobietą, moja droga… – Ojciec popatrzył na nią zaczerwienionymi oczami.
Gdyby Alba nie nosiła w sercu tak wielkich pokładów żalu i pretensji, jego rozpacz wzbudziłaby w niej współczucie.
– Nie zmuszaj mnie, żebym wybierał między tobą i żoną – dodał Thomas.
Jego głos był tak spokojny i poważny, że po plecach dziewczyny przebiegł nagły dreszcz.
– Nie muszę nawet pytać, bo i tak wiem, kogo byś wybrał, tato – powiedziała.
Kiedy samochód ruszył z podjazdu, Margo, która wszystko słyszała, przystanęła za drzwiami salonu. Przez szczelinę doskonale widziała Thomasa. Jego twarz była mizerna i poszarzała ze smutku. Wyglądał staro. W zamyśleniu dotknął zwiniętego szkicu. Nie rozwinął go, kiwnął tylko głową, następnie wstał i przeszedł do gabinetu, gdzie z trzaskiem otworzył i zamknął szufladę.
Wcale nie pragnął ożywiać przeszłości.
Gdy Thomas wreszcie położył się obok żony, ta powoli zdjęła okulary do czytania i zamknęła książkę.
– Chyba przyszedł czas, żebyś pozbył się tej koszmarnej łodzi – powiedziała.
Thomas poprawił się na materacu i oparł głowę na poduszce.
– Łódź nie ma nic wspólnego ze złym zachowaniem Alby – odparł ze zniechęceniem, ponieważ rozmawiali już o tym setki razy.
– Wiesz, że nie o to mi chodzi. Ta łódź przynosi pecha.
– Odkąd to stałaś się przesądna?
– Zupełnie nie rozumiem, dlaczego Alba nie może wynająć sobie mieszkania, tak jak Caroline…
– Uważasz, że dobrze by było, gdyby znowu zamieszkały razem?
– Dobry Boże, nie, to by była katastrofa! – wykrzyknęła Margo. – Nie, nie możemy tego zrobić nieszczęsnej Caroline… Alba bezustannie się z nią kłóciła i zawsze zostawiała po sobie potworny bałagan. Caroline poświęcała większość wolnych wieczorów na wyrzucanie niedopałków, które Alba wrzucała do kieliszków i tak dalej. Nie, nigdy więcej nie naraziłabym Caroline na coś takiego, nie zasłużyła na to…
– Alba jest bardzo szczęśliwa na łodzi. – Thomas z ciężkim westchnieniem zamknął oczy.
– Wszystko byłoby w porządku, gdyby to nie była ta łódź…
– Nie zamierzam się jej pozbywać. Zresztą, czy nie wydaje ci się, że Alba odebrałaby to z pewnością jako kolejny krok, mający na celu zniszczenie pamięci o jej matce?
Margo schowała okulary do etui i odłożyła książkę na stolik. Wyłączyła lampkę i ułożyła się wygodnie, przykrywając się aż po samą szyję.
– Nie chcę cię wypytywać o ten portret, bo to nie moja sprawa – powiedziała cicho. – Jednak moim zdaniem źle się stało, że Alba go znalazła. Nie powinna ciągle wracać do przeszłości, to jej szkodzi…
– Przeszłość… – wymamrotał Thomas.
Nie mógł przestać myśleć o portrecie. Otworzył oczy i spojrzał w ciemność, gdzie już czekała na niego twarz Valentiny, wibrująca młodością i nieujarzmioną energią. Wydawało mu się nawet, że czuje słodki, miodowy zapach fig, który napłynął ku niemu z przeszłości razem z dawno zapomnianym, intensywnym aż do bólu uczuciem. Jego oczy zamgliły się łzami. Wziął głęboki oddech, żeby trochę się uspokoić. Dlaczego ten portret znalazł się właśnie teraz, po tylu latach, kiedy prawie udało mi się zostawić to wszystko za sobą, pomyślał.
– Co zamierzasz zrobić? – zapytała Margo.
Z trudem oderwał się od wspomnień.
– Z czym?
– Z tą łodzią.
– Nic.
– Nic? – powtórzyła z niedowierzaniem. – Ale przecież…
– Nic, tak jak powiedziałem. Nie mam najmniejszej ochoty rozmawiać o tym ani chwili dłużej, chcę wreszcie zasnąć. Łódź zostaje, a Alba nadal może na niej mieszkać.
Alba ledwo widziała drogę przez płynące jej z oczu łzy. Było już po północy, kiedy zaparkowała samochód pod latarnią na Cheyne Walk. Po co oddałam mu portret, pomyślała z wściekłością. Mogłam go zatrzymać i nikomu o nim nie wspomnieć, tymczasem teraz znowu nie mam nic, kompletnie nic…
Powoli przeszła po pontonowym trapie na pokład łodzi, żałośnie pociągając nosem. Jestem zupełnie sama, nie mam nikogo, nikogo, rozczuliła się. Gdyby chociaż na łodzi czekał na nią jakiś miły facet, do którego mogłaby się z przyjemnością przytulić… Nie jakiś tam Rupert, Tim czy James, ale ktoś wyjątkowy. Tej nocy nie chciała być sama. Wiedziała, że Viv często pracuje nad książkami do białego rana, więc bez wahania zapukała do jej drzwi. Czekała chwilę, ale dobiegającemu z oddali przyjaznemu szumowi miasta towarzyszyło tylko ciche trzeszczenie desek i łagodne pluskanie fal o ponton.
Odwróciła się już, przygnębiona, kiedy drzwi uchyliły się i w szczelinie ukazała się blada twarz Viv.
– Ach, to ty… – powiedziała, mierząc zapłakaną Albę uważnym spojrzeniem. – Masz ci los… Wejdź do środka, nie stój tak…
Alba poszła za ubraną w obszerny kaftan Viv do kuchni. Powietrze było tu przesiąknięte charakterystycznym zapachem wilgoci, podobnie jak na jej własnej łodzi, ale mieszkanie Viv pachniało także czymś wyjątkowym i przyjemnie egzotycznym. Viv uwielbiała palić indyjskie kadzidełka i nasączone rozmaitymi aromatami świeczki, które kupowała na Carnaby Street. Alba usiadła przy okrągłym stole w pokoju o fioletowych ścianach i skuliła się nad filiżanką kawy, którą podała jej Viv.
– Jestem w samym środku okropnie trudnego rozdziału, więc chętnie zrobię sobie przerwę i pogadam z tobą – oświadczyła pisarka. – Nie wydaje mi się, żebyś zalewała się łzami z powodu mężczyzny, mam rację? – Usiadła i zapaliła papierosa. – Weź jednego, skarbie, od razu poczujesz się lepiej… – podsunęła Albie pudełko.
Alba wzięła papierosa i pochyliła się nad stołem, aby sięgnąć do płomyka zapalniczki.
– No więc, dlaczego płaczesz? – zapytała Viv.
– Znalazłam pod łóżkiem portret mojej matki, naszkicowany przez ojca…
– Dobry Boże, co robiłaś pod łóżkiem? – Viv doskonale wiedziała, że Alba nigdy nie sprząta.
– To piękny szkic, mówię ci, naprawdę piękny… – Alba w ogóle nie usłyszała jej pytania. – A ojciec nie chce ze mną o nim porozmawiać…
– Rozumiem… – Viv zaciągnęła się i wydmuchała dym przez nos, zupełnie jak smok. – Pojechałaś w nocy do Hampshire?
– Nie mogłam wytrzymać. Myślałam, że ojciec się ucieszy…
– Jakim cudem portret twojej matki znalazł się pod łóżkiem?
– Och, ojciec schował go tam przed Bawolicą. Moją macochę zżera zazdrość, dlatego nigdy nawet nie chciała wejść na łódź, którą tata nazwał imieniem mamy. Co za głupia baba!
– Jak zareagował ojciec?
Alba przełknęła łyk kawy i skrzywiła się, bo sparzyła język gorącym napojem.
– Wściekł się na mnie.
– Niemożliwe! – oburzyła się Viv.
– Ależ tak! Powiedziałam mu o portrecie w obecności Bawolicy.
– No, to wiele tłumaczy…
– Zależało mi, by się dowiedziała, że ukrył go przed nią. – Alba zachichotała złośliwie, odsłaniając krzywy górny kieł, który zdaniem Ruperta, a może Tima, dodawał jej wargom uroku. – Założę się, że po moim odjeździe kłócili się do upadłego… Bawolica na pewno podsłuchiwała za drzwiami, kiedy rozmawiałam z ojcem, wyobrażam sobie, jak sapała przy dziurce od klucza…
– Obejrzał portret?
– Nie. Zrobił się czerwony i strasznie smutny. On wciąż ją kocha, wiesz? I pewnie nigdy nie przestanie… Chyba żałuje, że ożenił się z Bawolicą. No, nieważne… Ja chciałabym tylko, żeby podzielił się ze mną wspomnieniami o mamie, rozumiesz? A on nie chce tego zrobić, bo boi się zdenerwować Bawolicę. To wszystko przez nią…
– Musi być bardzo okrutna i głupia, skoro jest zazdrosna o zmarłą – powiedziała z przejęciem Viv, poklepując Albę po ręce.
Dziwne, jasne oczy Alby znowu wezbrały łzami i Viv niespodziewanie zapragnęła przytulić ją i pocieszyć jak matka. Alba miała dwadzieścia sześć lat, ale Viv trudno było uznać ją za osobę zupełnie dorosłą i dojrzałą emocjonalnie. Pod płaszczykiem pewności siebie ukrywało się dziecko, które czekało, aby ktoś je pokochał. Viv podała dziewczynie ligninową chusteczkę.
– Co masz zamiar zrobić, kochanie? – zapytała.
– Nic nie mogę zrobić – odparła Alba żałosnym tonem.
– Och, to nieprawda, zawsze można coś wymyślić. Nie zapominaj, że Bóg pomaga wyłącznie tym, którzy sami sobie pomagają. Mam przyjaciela, który może wpadnie na jakiś pomysł… – Viv zmrużyła oczy. – Jeżeli istnieje człowiek, którego urok działa dosłownie na wszystkich, to z całą pewnością jest nim Fitzroy Davenport…
Fitza przez całą noc nękały niespokojne sny o Albie, a kiedy rano się obudził, jej twarz była już na trwałe wyryta w jego pamięci. Leżał nieruchomo, ciesząc się widokiem jasnego promienia słońca, który wdarł się do pokoju przez szczelinę między zasłonami, oraz wspomnieniem Alby. Ach, ta jej owalna twarz i duże, zmysłowe wargi… Fitz z nienawiścią pomyślał o mężczyznach, którzy całowali jej usta i pośpiesznie przeniósł uwagę na niezwykłe oczy dziewczyny. Były głęboko osadzone, okolone czarnymi, grubymi rzęsami i bardzo mocno zarysowanymi, dość ciężkimi brwiami, a cienie wokół nich, prawie niewidoczne na skórze, ale jednak obecne, nadawały twarzy Alby wyraz smutku.
Podniecał go także sposób, w jaki się poruszała, no i te długie nogi w butach do kolan… I gładkie, smukłe uda, tylko symbolicznie osłonięte króciutką spódniczką… Chodziła pewnym siebie krokiem, z wdziękiem młodego źrebaka, jak określali to niektórzy pisarze ze skłonnością do banalnych sformułowań (na szczęście Viv nie miała takich upodobań).
Alba potraktowała go z niewybaczalną nieuprzejmością, ale jej uśmiech i krzywy ząb były tak czarujące, że Fitz miał wrażenie, jakby wylała mu na skórę odrobinę ciepłego miodu, potem zaś zlizała tę kroplę jednym cudownym liźnięciem szorstkiego języka.
W kuchni na dole Sprout zaczął szurać pustą miską. Fitz westchnął. Nie chciało mu się wstawać. Spróbował wymyślić jakiś pretekst, który mógł usprawiedliwić ponowną wizytę u Viv – istniała przecież szansa, że spotka Albę i zamieni z nią parę słów. Może zadzwoni do pisarki i powie, że koniecznie muszą omówić szczegółowo umowę na wydanie jej ostatniej książki we Francji i możliwość wyjazdu do tego kraju w celach promocyjnych – Francuzi uwielbiali jej powieści, więc na pewno chętnie by o tym porozmawiała… Albo może raczej podsunie jej pomysł wspólnego przejrzenia ostatnich wyników sprzedaży… Łatwo było ją zadowolić, ponieważ bardzo lubiła mówić o sobie, a tego dnia Fitz był w nastroju do słuchania. Sięgnął po słuchawkę dokładnie w tej samej chwili, gdy telefon zadzwonił. Fitz skrzywił się niechętnie, ale wyraz jego twarzy natychmiast się zmienił na dźwięk głosu Viv.
– Dzień dobry, skarbie! – zawołała pogodnie.
Dusza Fitza uleciała na skrzydłach aż pod sufit.
– Ach, to ty, kochanie! Wyobraź sobie, że właśnie miałem do ciebie dzwonić!
– Naprawdę? Coś się stało? Mam nadzieję, że to coś przyjemnego…
– Naturalnie, Viv. Jesteś moją najlepszą klientką, moją gwiazdą, przecież wiesz o tym.
– Nie trzymaj mnie w niepewności!
– Francuzi chcą, żebyś do nich przyjechała na serię spotkań z czytelnikami w Paryżu i jeszcze kilku dużych miastach – skłamał Fitz. – Naprawdę mają kręćka na twoim punkcie…
Trudno, pomyślał, później się zastanowię, jak z tego wybrnąć.
W głosie Viv zabrzmiało szczere zadowolenie – zaczęła teraz wymawiać spółgłoski z jeszcze większą emfazą niż zwykle.
– Och, skarbie, to wspaniale! Oczywiście, nie mogę odmówić, wiem, że mam obowiązki wobec czytelników… Na pewno ich nie zawiodę. Ostatecznie są mi potrzebni w tym samym stopniu, co ja im…
– Doskonale, w takim razie zaraz się z nimi porozumiem… – Fitz przerwał, słysząc, jak Viv wciąga powietrze. Był gotów się założyć, że właśnie pali papierosa w swojej fioletowej kuchni. – O czym chciałaś ze mną porozmawiać? – zapytał z nadzieją na zaproszenie.
– No, popatrz, z tego wszystkiego byłabym zapomniała! – Viv zawstydziła się, że nowiny Fitza usunęły w cień historię Alby. – Wpadnij dziś do mnie na kolację, dobrze? Mam dla ciebie zadanie, które chyba przypadnie ci do gustu. Pewna prześladowana przez los młoda dama czeka na rycerza w lśniącej zbroi, który uratuje ją z rąk złej macochy i obojętnego ojca. Myślę, że chętnie się tym zajmiesz, zwłaszcza że młoda dama wpadła ci w oko, prawda? Tylko nie zakochaj się w niej, na miłość boską…
– Będę wieczorem – oznajmił Fitz głosem zachrypniętym z podniecenia.
Viv wymownie przewróciła umalowanymi oczami i odłożyła słuchawkę. Była zdania, że na dłuższą metę z całej tej przygody nie wyniknie dla Fitza nic dobrego. Historia z Albą w roli głównej mogła przynieść mężczyźnie tylko rozczarowanie i żal, ale wobec zapału Fitza była zupełnie bezradna.
Alba ocknęła się z uczuciem przerażającej pustki. Wstała i szybko zaparzyła filiżankę herbaty. W lodówce nie było nic do jedzenia, tylko ćwierć litra mleka, dwie butelki wina i kilkanaście buteleczek lakieru do paznokci. Ranek był chłodny i dziewczyna marzła mimo włączonego ogrzewania. Otuliła się szlafrokiem i przetarła zapuchnięte oczy, głośno ziewając. Postanowiła pojechać na zakupy, żeby trochę poprawić sobie nastrój i może umówić się na lunch z Rupertem, który pracował w agencji nieruchomości w Mayfair. Nie byłoby tak źle, gdyby zajął jej większą część popołudnia, a potem kochał się z nią aż do zmroku… Uznała, że Rupert będzie naprawdę niezłym środkiem na dręczące ją przygnębienie – w jego ramionach na pewno poczuje się znacznie lepiej. Uprawiał seks z wielką czułością i entuzjazmem, a na dodatek był w tym rzeczywiście dobry. Nie obmacywał jej niezdarnie i nie dyszał niczym zmęczony słoń. Nie znosiła takich kochanków, podobnie jak tych, którzy spoconymi łapami miętosili jej piersi i pośladki. Rupert nie należał do nich i jak na razie nie prześladował jej nieustannymi telefonami. Po prostu był na miejscu, gdy go potrzebowała, i tyle. Musiała też przyznać, że jego towarzystwo naprawdę ją rozwesela.
Sięgała właśnie po słuchawkę, kiedy usłyszała głośne, natarczywe pukanie do drzwi. Natychmiast poznała ten charakterystyczny dźwięk i uśmiechnęła się. Harry Reed, zwany także „Rzeczną Trzcinką”… W sztywnym niebieskim mundurze i czapce funkcjonariusza policji rzecznej prawie codziennie patrolował Tamizę w tej okolicy. Co jakiś czas wpadał na kawę, a poza tym już nieraz wygrzewał łóżko Alby. Niestety, jego brutalne pieszczoty nie były tym, czego dziś potrzebowała.
– Cześć! – powiedziała, uchylając drzwi.
Harry był wysoki i chudy, faktycznie podobny do trzciny, miał jasnobrązowe oczy, szeroki, trochę bezczelny uśmiech i dość przystojną, chociaż nieco prymitywną twarz.
– Zapomniałem już, jak wyglądasz rano – rzekł tęsknym głosem, zdejmując czapkę i trzymając ją przed sobą w dużych, szorstkich dłoniach.
– I tylko dlatego postanowiłeś do mnie zajrzeć?
– Może poświęcisz chwilkę na wypicie kawy ze zmarzniętym policjantem, co? Przynajmniej będziesz miała pewność, że nic ci nie grozi! – Harry zawsze częstował Albę tym żartem i zawsze szczerze się z niego śmiał.
– Raczej nie, Harry, przykro mi. Śpieszę się, bo jestem umówiona – skłamała Alba. – Ale gdybyś tak wpadł wieczorem, przed kolacją? Co ty na to?
Harry’emu zaświeciły się oczy. Włożył czapkę i radośnie zatarł ręce.
– Pod koniec zmiany wpadnę na drinka – powiedział. – Później mam spotkać się z chłopakami w pubie Star and Garter, może poszłabyś ze mną?
Alba przypomniała sobie, że Viv zaprosiła ją na kolację z Fitzroyem Jak-mu-tam, więc musiała odmówić, chociaż lubiła spędzać czas w zadymionym pubie z policjantami.
– Nie dzisiaj, Harry.
– Któregoś dnia znowu zabiorę cię na przejażdżkę motorówką. Pamiętasz, jak musiałem wysadzić cię przy Chelsea Reach? Sierżant wyprułby mi flaki i zrobił sobie z nich podwiązki, gdyby zobaczył cię ze mną w łodzi…
– To było zabawne – przyznała Alba. Dobrze pamiętała, jak pośpiesznie wdrapywała się na nabrzeże, a zimny wiatr szarpał jej włosy i podwiewał spódniczkę. – Postaram się nie rzucać twojemu sierżantowi w oczy, chociaż kto wie, może by mi się spodobał…
– Ty spodobałabyś się jemu, to pewne – mruknął Harry.
Wszystkim się podobam, pomyślała Alba. Czasami okazywane przez mężczyzn uwielbienie naprawdę ją męczyło.
– To co, jesteśmy umówieni na drinka wieczorem, tak? – przypomniał jej Harry.
– Jeżeli będziesz miał szczęście, a ja ochotę… – Alba odsłoniła w uśmiechu krzywy ząb.
Harry o mało nie zemdlał z radości.
– Jesteś wyjątkową dziewczyną, jedyną w swoim rodzaju…
– A ty ciągle mi o tym przypominasz.
– Do zobaczenia wieczorem! – Harry wskoczył do motorówki, włączył silnik i ruszył w górę Tamizy, z zapałem machając czapką na pożegnanie.
Alba wybrała się do miasta. Kupiła bluzkę koszulową i dwie spódniczki mini w sklepie Escapade na Brompton Road za czternaście funtów oraz buty firmy The Chelsea Cobbler za pięć funtów, a następnie pojechała taksówką do Mayfair, na lunch z Rupertem. Rupert nie potrafił ukryć radości ze spotkania, ponieważ miał poważne obawy, że na poprzedniej randce wydał się Albie śmiertelnie nudny i nie spodziewał się, że dziewczyna sama się do niego odezwie, w dodatku tak szybko. Ciemną chmurę na jasnym horyzoncie stanowił tylko fakt, że przed trzecią miał spotkanie z klientem, rozstali się więc o drugiej i Alba poszła na spacer do parku, a Rupert pojechał do Bayswater, żeby pokazać ewentualnemu nabywcy kilka domów. Wchodząc do każdej kolejnej sypialni, wyobrażał sobie, że widzi leżącą na łóżku nagą Albę o skórze koloru miodu.
Znudzona przechadzką i zakupami Alba postanowiła dla rozrywki wrócić do domu autobusem. Już dawno przestały bawić ją pełne zachwytu spojrzenia mężczyzn, zawsze też ostro zbywała tych, którzy próbowali nawiązać z nią rozmowę, ale podróż autobusem była jednak przyjemniejsza od jazdy taksówką, poza tym zajmowała więcej czasu. Lubiła obserwować ludzi, ukradkiem przysłuchiwać się ich rozmowom i wyobrażać sobie, gdzie i w jakich warunkach mieszkają. Z przyjemnością myślala o czekającej ją kolacji u Viv i wcześniejszej wizycie Harry’ego Trzcinki. Dotąd nigdy nie pomyślała, że jej życie jest puste. Miała dużo znajomych i brała sobie kochanków, kiedy nie chciała być w nocy sama. Nie analizowała swojego sposobu życia, nie próbowała także zapełniać dni godnymi uwagi zajęciami – żyła z dnia na dzień i starała się spędzać czas w jak najprzyjemniejszy sposób. Gdyby ktoś ją zapytał, nie potrafiłaby wymienić ani jednej rzeczy, która mogłaby stać się dla niej inspiracją do działania. W niczym nie przypominała Viv, która wciąż była głodna przeżyć i spędzała długie godziny przy maszynie do pisania, tworząc książki, stanowiące odbicie jej entuzjastycznego (zdaniem niektórych cynicznego) stosunku do ludzi oraz ich słabostek. Alba nie pragnęła małżeństwa i dzieci, chociaż skończyła już dwadzieścia sześć lat i nie robiła się coraz młodsza, o czym często przypominała jej Viv. Nie myślała o przyszłości. Nie zdawała sobie sprawy, że unika snucia marzeń i planów ze strachu, iż jej przyszłość także będzie pusta.
Alba wzięła kąpiel i umyła włosy, owinęła się ręcznikiem i zaczęła malować kwiatki na paznokciach u nóg, kiedy obok „Valentiny” przycumowała motorówka Harry’ego Trzcinki. Rozpalony namiętnością policjant zjawił się wcześniej, pachnący wodą po goleniu, z włosami przylizanymi mokrym grzebieniem. Wyglądał całkiem atrakcyjnie i Alba szczerze się ucieszyła na jego widok. Nie musiała pokazywać mu, gdzie przechowuje alkohol – Harry od razu skierował się do lodówki i nalał im obojgu po kieliszku wina. Zauważyła, że Harry ze wszystkich sił stara się zajrzeć pod ręcznik i zmieniła pozycję tak, żeby utrudnić mu podglądanie. Nie miała ochoty na seks, poza tym była umówiona na kolację. Pomalowała ostatni paznokieć i usadowiła się wygodnie, aby lakier wysechł.
– Dziś po południu Revel znalazł w rzece obciętą rękę – oznajmił Harry, siadając w fotelu i wyciągając długie nogi daleko przed siebie.
– Co za ohyda! – Alba z niesmakiem zmarszczyła ładny nosek. – Co się stało z resztą ciała?
– Nie wiadomo – odparł z ważną miną. – Musimy przeprowadzić dochodzenie.
– To stara ręka czy całkiem świeża?
– Raczej stara, w każdym razie mocno nadgniła i cuchnąca. Nie chcę, żebyś miała złe sny, chociaż oczywiście znam na to dobry sposób… – Harry znacząco uniósł jedną brew.
Alba zignorowała niedwuznaczną propozycję.
– Może to szczątki torturowanego dworzanina Elżbiety I! – Zaśmiała się. – Niewykluczone, że jutro znajdziecie głowę!
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki