Cygańska madonna - Santa Montefiore - ebook

Cygańska madonna ebook

Santa Montefiore

0,0
38,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Urzekająca powieść bestsellerowej autorki „Spotkamy się pod drzewem ombu”

Po śmierci francuskiej handlarki w domu w Nowym Jorku jej syn Mischa dowiaduje się, że matka była w posiadaniu bezcennego obrazu Tycjana, zatytułowanego Cygańska madonna. Mischa zastanawia się, dlaczego matka trzymała to przed nim w tajemnicy, mimo że byli ze sobą blisko związani od czasów dzieciństwa spędzonego w okupowanej przez Niemców Francji.

Dowiedziawszy się o obrazie Tycjana, osierocony Mischa musi udać się z powrotem do Bordeaux i odkryć prawdę o Cygańskiej madonnie i sobie samym.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Od Autora

Ze wszyst­kich ksią­żek, które napi­sa­łam, wła­śnie ta oka­zała się dla mnie naj­więk­szym wyzwa­niem. Jed­nak dzięki mojemu mężowi Seba­gowi, wspól­ni­kowi, któ­remu cał­ko­wi­cie ufam i który pomógł mi zapla­no­wać wątek nad szkla­neczką różo­wego wina w cza­sie naszych corocz­nych waka­cji we Fran­cji, jej pisa­nie dało mi także naj­wię­cej rado­ści. Dwa umy­sły dzia­łają znacz­nie lepiej niż jeden i muszę przy­znać, że bez Sebaga nie zdo­ła­ła­bym stwo­rzyć tej powie­ści.

Kiedy sta­nę­łam wobec koniecz­no­ści się­gnię­cia do wojen­nej histo­rii Bor­de­aux, zwró­ci­łam się do moich dro­gich przy­ja­ciół, Sue i Alana John­son-Hilla, któ­rzy miesz­kają w naj­pięk­niej­szym cha­teau pod słoń­cem i z nie­zwy­kłą ser­decz­no­ścią podzie­lili się ze mną swo­imi doświad­cze­niami, cho­ciaż, co śpie­szę dodać, żadne z nich nie jest w takim wieku, aby mogli pamię­tać czasy dru­giej wojny świa­to­wej. Alan chęt­nie popra­wiał moje błędy we fran­cu­skim, a Sue stale utrzy­my­wała ze mną kon­takt e-mailowy, pod­su­wa­jąc mi roz­ma­ite suge­stie i cier­pli­wie odpo­wia­da­jąc na nie­koń­czące się pyta­nia. Dzię­kuję im obojgu.

Pra­gnę rów­nież podzię­ko­wać jesz­cze jed­nemu przy­ja­cie­lowi, Eri­cowi Vil­la­inowi, który wycho­wał się w Bor­de­aux. Zale­żało mi, żeby zoba­czyć ten region oczami dziecka, więc zapro­si­łam go na lunch, nala­łam mu dużą szkla­neczkę wina (fran­cu­skiego, natu­ral­nie) i wyję­łam notes, a on zaczął snuć wspo­mnie­nia z okresu dzie­ciń­stwa. Eric jest cho­dzącą ency­klo­pe­dią, jeśli cho­dzi o Bor­de­aux, a poza tym bar­dzo sym­pa­tycz­nym, bły­sko­tli­wym roz­mówcą. Dzię­kuję ci, Ericu.

W cza­sie pisa­nia książki odwie­dzi­łam nie tylko Bor­de­aux, ale także Nowy Jork i Wir­gi­nię. Oczy­wi­ście na prze­wod­nika wybra­łam naj­przy­stoj­niej­szego Ame­ry­ka­nina, jakiego znam, Gor­dona Raineya. Dzię­kuję ci, Gor­do­nie, za pomoc i zabawne e-maile, dzięki któ­rym praca z tobą była także przy­jemną roz­rywką.

Pisząc o nagłym poja­wie­niu się na rynku obrazu Tycjana, popro­si­łam o wska­zówki naj­bar­dziej kom­pe­tent­nych pra­cow­ni­ków Natio­nal Gal­lery. Jestem bez­gra­nicz­nie wdzięczna zarówno Coli­nowi McKen­zie, dyrek­to­rowi muze­al­nego działu roz­woju, jak i Davi­dowi Jaffe, głów­nemu kusto­szowi, za ich rady, aneg­doty, wspar­cie, bły­sko­tliwy dow­cip i wspa­niałe towa­rzy­stwo, które stały się moim udzia­łem w cza­sie pracy nad Cygań­ską Madonną. Pisa­nie tej czę­ści książki, któ­rej naj­bar­dziej się oba­wia­łam, dzięki nim stało się naj­przy­jem­niej­szym doświad­cze­niem.

Dziew­czyna, która spę­dza więk­szość dnia zgar­biona nad lap­to­pem, musi dbać o formę, prawda? Dla­tego chcia­ła­bym sko­rzy­stać z tej oka­zji, aby podzię­ko­wać mojemu tre­ne­rowi kick-boxingu, Ste­war­towi Tay­lo­rowi, ze stu­dia fit­ness Body-archi­tec­ture.co.uk, który ćwi­czył ze mną ciosy i uniki na sali gim­na­stycz­nej, ale także w prze­rwach wysłu­chi­wał moich wąt­pli­wo­ści co do nie­któ­rych zwro­tów akcji i cech boha­te­rów powie­ści.

Dzię­kuję moim rodzi­com, Char­liemu i Patty Pal­mer-Tom­kin­son, za nie­usta­jące wspar­cie oraz zachętę, a zwłasz­cza mojej mamie, która prze­czy­tała pierw­szy szkic książki i udzie­liła mi bar­dzo potrzeb­nych rad i wska­zó­wek. Dzię­kuję też moim teściom, Ste­phe­nowi i April Sebag-Mon­te­fiore, za ogromne zain­te­re­so­wa­nie moimi książ­kami, entu­zjazm oraz pochwały, które dodają mi sił do pracy.

Jestem także wciąż tak samo wdzięczna Kate Rock, która przed pię­ciu laty pomo­gła mi wystar­to­wać, oraz Jo Frank, która sprze­dała moją pierw­szą powieść wydaw­nic­twu Hod­der&Sto­ugh­ton. Dziś pra­gnę rów­nież podzię­ko­wać wydaw­nic­twu Hod­der&Sto­ugh­ton za publi­ka­cję mojej szó­stej książki i pod­pi­sa­nie ze mną umowy na cztery następne. Bóg zapłać za wszystko!

Ser­decz­nie dzię­kuję Lin­dzie Shau­gh­nessy, która sprze­daje moje powie­ści na całym świe­cie, i Rober­towi Kra­it­towi, mojemu agen­towi fil­mo­wemu, wiecz­nemu opty­mi­ście.

She­ila Crow­ley, moja agentka lite­racka, jest naj­bar­dziej dyna­miczną, kom­pe­tentną i pozy­tyw­nie nasta­wioną do świata i ludzi osobą, jaką znam. She­ila nie zna takiego poję­cia jak „zbyt wiel­kie wyzwa­nie”. Moja droga, z całego serca dzię­kuję ci za to, że mnie repre­zen­tu­jesz – pro­szę, opie­kuj się mną także i w cza­sie pisa­nia czte­rech następ­nych ksią­żek!

I wresz­cie dzię­kuję mojej redak­torce, Susan Flet­cher, za ciężką pracę i olbrzy­mią cier­pli­wość. Twoje kry­tyczne uwagi, Susan, są po pro­stu nie­oce­nione, a pochwały stają się pali­wem, które napę­dza moją pracę. Oby nasze wielce pro­duk­tywne part­ner­stwo trwało jak naj­dłu­żej!

Madonna z Dzie­ciąt­kiem (obraz znany także jako Cygań­ska Madonna)Nama­lo­wany około 1511 rokuFarba olejna na desce, 65,8 cm x 83,8 cmMetro­po­li­tan Museum, Nowy Jork(fot. Wiki­pe­dia)

Mło­dziutka Dzie­wica Matka pędzla Tycjana od dawna zwana jest Cygań­ską Madonną ze względu na ciemną cerę, włosy i oczy. Maryja, sama jesz­cze pra­wie dziecko, pod­trzy­muje malut­kiego synka, który nie­pew­nie stoi na para­pe­cie. Zarówno matka, jak i syn spra­wiają wra­że­nie głę­boko zamy­ślo­nych, lecz łącząca ich więź nie wymaga wer­bal­nej mani­fe­sta­cji; lewą rączką, w bar­dzo natu­ralny i czuły u tak małego dziecka spo­sób, Chry­stus bawi się pal­cami matki, prawą zaś gła­dzi zło­ci­sto­zie­loną tka­ninę pod­szewki jej płasz­cza.

Część pierwsza

Kiedy sze­dłem uli­cami LaredoGdy raz sze­dłem przez LaredoUjrza­łem mło­dego kow­bojaPrzy­stoj­nego mło­dego kow­bojaW stroju z bia­łego płótnaZim­nego jak mokra glina

Po twoim stroju widaćŻe też jesteś kow­bo­jemOde­zwał się do mnieGdy śmiało go mija­łemUsiądź obok mnie, pro­szęI posłu­chaj mojej smut­nej histo­riiBo postrze­lili mnie w pierśI teraz muszę umrzeć

Prolog

Pro­log

Nowy Jork, 1985

Byłem rów­nie zdzi­wiony jak wszy­scy, kiedy, na krótko przed śmier­cią moja matka oddała obraz Tycjana. W pierw­szej chwili wyda­wało się, że jest to posu­nię­cie osoby, która już nie do końca panuje nad swoim umy­słem. Z wie­kiem matka sta­wała się coraz bar­dziej uparta i apo­dyk­tyczna, więc po pro­stu prze­ka­zała obraz do Metro­po­li­tan Museum i oświad­czyła, że nie chce o tym roz­ma­wiać z nikim, nawet ze mną. Taka była. Pozor­nie chłodna i ener­giczna, cał­ko­wi­cie opa­no­wana i tro­chę wynio­sła, co przy­pi­sy­wano czę­sto jej fran­cu­skiemu pocho­dze­niu, jed­nak jeżeli ktoś zadał sobie trud i zdo­był jej zaufa­nie, pod kol­cami znaj­do­wał rzadki, deli­katny kwiat, podobny do dzi­kiej róży. Tak czy ina­czej, mimo wszyst­kich wysił­ków, każdy dzien­ni­karz, który zwra­cał się do niej z prośbą o wywiad, spo­ty­kał się ze zde­cy­do­waną odmową. Naci­ski rosły, lecz ona nie ustę­po­wała, nawet odro­binę.

Nie była sza­lona, lecz osza­lała. W tych gorącz­kowo błysz­czą­cych, nie­spo­koj­nych oczach ujrza­łem głę­boką, drą­żącą potrzebę, któ­rej nie byłem w sta­nie zro­zu­mieć. Umie­rała. Wie­działa, że ma nie­wiele czasu. Umie­ra­ją­cych czę­sto ogar­nia pra­gnie­nie zała­twie­nia nie­za­ła­twio­nych spraw, aby mogli umrzeć w spo­koju, z czy­stym sumie­niem, lecz potrzeba mojej matki była czymś wię­cej niż dąże­niem do zakoń­cze­nia ziem­skich przed­się­wzięć przed wyru­sze­niem w podróż.

– Nie rozu­miesz, Mischa – powie­działa dziw­nie udrę­czo­nym gło­sem. – Ja muszę zwró­cić ten obraz…

Miała rację, nie rozu­mia­łem jej. Jak mia­łem ją zro­zu­mieć?

Byłem wście­kły. Dzie­li­li­śmy w życiu wszystko, moja mama i ja. Byli­śmy sobie bliżsi niż inni syno­wie i matki, ponie­waż tak dużo prze­ży­li­śmy razem, tylko we dwoje. My prze­ciwko całemu światu, maman i jej mały rycerz. Naprawdę, jako dziecko marzy­łem, aby mieć miecz na tyle wielki i potężny, żebym mógł zabić wszyst­kich jej wro­gów. Jed­nak ni­gdy nie powie­działa mi o Tycja­nie.

Teraz nie żyje, jej wargi pozo­staną na wieki zamknięte i opie­czę­to­wane, jej oddech porwał wiatr, słowa są szep­tami, które wra­cają do mnie w snach. Pew­nej nocy ode­szła, zabie­ra­jąc ze sobą wszyst­kie swoje sekrety, w każ­dym razie tak mi się wyda­wało. Dopiero póź­niej, wra­cając ścieżką pamięci do lat dzie­ciń­stwa, odkry­wa­łem jej tajem­nice, jedną po dru­giej. Cze­kały tam na mnie, musia­łem tylko zdo­być się na to, aby przejść przez ogień i je odna­leźć. W tej podróży doświad­czy­łem cier­pie­nia i rado­ści, lecz naj­czę­ściej dozna­wa­łem zdu­mie­nia. Jako mały chło­piec inter­pre­to­wa­łem wszystko mło­dym, nie­win­nym umy­słem; teraz, jako męż­czy­zna po czter­dzie­stce, uzbro­jony w mądrość zdo­bytą w ciągu wielu lat, widzę rze­czy takimi, jakimi naprawdę były. Ocze­ki­wa­łem, że znajdę świa­dec­two pocho­dze­nia obrazu Tycjana, lecz ni­gdy nie spo­dzie­wa­łem się, że znajdę sie­bie.

Rozdział 1

1

Wszystko zaczęło się pew­nego śnież­nego stycz­nio­wego dnia. W Nowym Jorku sty­czeń jest ponury i mroczny. Drzewa są nagie, świę­to­wa­nie już się skoń­czyło, z cho­inek zdej­muje się lampki i chowa do pude­łek, aby wyjąć je dopiero przed następ­nym Bożym Naro­dze­niem. Gna­jący uli­cami wiatr tchnie lodem. Sze­dłem szybko, z rękami wci­śnię­tymi w kie­sze­nie, ze spusz­czoną głową i oczami wbi­tymi w tro­tuar, zamy­ślony. Nie myśla­łem o niczym szcze­gól­nym, ot, po pro­stu o codzien­nych zaję­ciach. Sta­ra­łem się nie wspo­mi­nać matki. Jestem „uni­ka­czem”. Jeżeli coś spra­wia mi ból, nie zaj­muje się tym, a jeśli się czymś nie zaj­muje, to tego cze­goś nie ma, prawda? Mama zmarła tydzień wcze­śniej, było już po pogrze­bie. Tylko dzien­ni­ka­rze krę­cili się wokół mnie jak natrętne muchy, koniecz­nie chcąc się dowie­dzieć, dla­czego nie­uwzględ­niony w żad­nym kata­logu, nie­znany Tycjan takiej wagi dopiero teraz ujrzał świa­tło dzienne. Nie rozu­mieli, że ja wiem rów­nie mało jak oni? Jeżeli oni poru­szali się w ciem­no­ści, to ja błą­dzi­łem w prze­strzeni kosmicz­nej.

Dotar­łem do biura. Zaj­mo­wa­łem budy­nek z czer­wo­nej cegły w West Vil­lage, ze skle­pem z anty­kami na par­te­rze. Zebe­dee Halp­stein, eks­cen­tryczny zegar­mistrz, pra­co­wał w swoim warsz­ta­cie w sąsied­nim domu wśród nie­stroj­nej orkie­stry tyka­nia. Z tru­dem wyło­wi­łem klucz z kie­szeni, bo palce zupeł­nie mi zgra­biały. Zapo­mnia­łem wło­żyć ręka­wiczki. Chwilę wpa­try­wa­łem się w swoje odbi­cie w szy­bie. Udrę­czona twarz męż­czy­zny, który wyglą­dał na star­szego, niż był, patrzyła na mnie ponuro. Otrzą­sną­łem się ze smutku i wsze­dłem do środka, strzą­sa­jąc śnieg z ramion. Stan­ley jesz­cze nie przy­szedł, nie było też Esther, która odbie­rała tele­fony i sprzą­tała. Wspią­łem się na pię­tro, ciężko stą­pa­jąc. W pół­mroku wyraź­nie czu­łem zapach sta­rego drewna i poli­tury do mebli. Otwo­rzy­łem drzwi do mojego gabi­netu. W kącie sie­dział na krze­śle jakiś włó­częga.

O mało nie wysko­czy­łem ze skóry. Z wście­kło­ścią w gło­sie zapy­ta­łem, co tu robi i jak dostał się do budynku. Okna były prze­cież zamknięte, fron­towe drzwi także. Na moment ogar­nął mnie strach, lecz wtedy nie­zna­jomy odwró­cił się ku mnie z lek­kim uśmie­chem. Od razu zwró­ci­łem uwagę na nie­zwy­kły kolor jego oczu, które lśniły w pobruż­dżo­nej i zaro­śnię­tej twa­rzy jak dwa kawałki akwa­ma­ryny osa­dzone w skale. Zmarsz­czy­łem brwi, pewny, że kie­dyś już widzia­łem te oczy, ale to wra­że­nie szybko minęło. Męż­czy­zna sie­dział otu­lony pal­tem, na gło­wie miał fil­cowy kape­lusz. Zauwa­ży­łem, że buty były zabło­cone i znisz­czone, na jed­nym palcu ziała dziura. Zmie­rzył mnie tak­su­ją­cym spoj­rze­niem, a ja z tru­dem poha­mo­wa­łem furię, jaką wzbu­dziła we mnie jego imper­ty­nen­cja.

– Wyro­słeś na przy­stoj­nego mło­dego czło­wieka. – Z uzna­niem poki­wał głową.

Mil­cza­łem. Nie mia­łem poję­cia, jak zare­ago­wać.

– Nie wiesz, kim jestem? – zapy­tał.

Pod war­stwą uśmie­chu dostrze­głem wtedy cień smutku.

– Oczy­wi­ście, że nie – odpar­łem. – Pro­szę stąd wyjść. – Ski­nął głową i wzru­szył ramio­nami.

– Cho­lera, nie ma prze­cież powodu, dla­czego miał­byś pamię­tać. Mia­łem nadzieję. No, cóż. Mogę zapa­lić, zanim wyjdę na ten ziąb?

Miał połu­dniowy akcent. Brzmie­nie jego głosu nie wia­domo dla­czego przy­pra­wiło mnie o gęsią skórkę.

Zanim zdą­ży­łem zapro­te­sto­wać, wyjął gau­lo­ise’a i zapa­lił. Od zapa­chu dymu zakrę­ciło mi się w gło­wie. Nie mogłem powstrzy­mać fali wspo­mnień, która mnie nagle zalała. Popa­trzy­łem na niego uważ­nie, lecz zaraz odrzu­ci­łem tę myśl jako absur­dalną. Zdją­łem płaszcz i powie­si­łem go na drzwiach, aby ukryć twarz i zyskać na cza­sie. Potem usia­dłem za biur­kiem. Stary męż­czy­zna z wyraźną przy­jem­no­ścią zacią­gał się dymem, ale ani na chwilę nie spusz­czał ze mnie wzroku. Ani na chwilę.

– Kim pan jest? – zapy­ta­łem, gotowy usły­szeć odpo­wiedź, któ­rej mimo wszystko się spo­dzie­wa­łem.

Nie­moż­liwe, powta­rza­łem sobie. Nie po tylu latach. Nie chcia­łem, żeby to był on, nie ten tramp, cuch­nący sta­rym papie­ro­so­wym dymem i potem. Uśmiech­nął się i dmuch­nął dymem z kącika ust.

– Jack Magel­lan. Mówi ci to coś?

Zawa­ha­łem się. W gar­dle zaschło mi ze zde­ner­wo­wa­nia. Uniósł strzę­pia­stą brew i pochy­lił się nad bla­tem biurka.

– A może mówi ci coś imię Coy­ote, Junio­rze?

Szczęka mi opa­dła, dosłow­nie. Wbi­łem spoj­rze­nie w jego twarz, szu­ka­jąc w niej czło­wieka, który kie­dyś trzy­mał moją miłość na otwar­tej dłoni, ale zoba­czy­łem tylko ciemną, miej­scami siwie­jącą brodę i głę­bo­kie zmarszczki w gru­bej, ogo­rza­łej skó­rze. Nie dostrze­głem nic, co sta­no­wi­łoby dowód jego nie­gdy­siej­szej mło­do­ści i magii. Przy­stojny Ame­ry­ka­nin, który obie­cy­wał nam szczę­ście, umarł dawno temu. Musiał umrzeć, bo prze­cież ina­czej na pewno wró­ciłby o wiele wcze­śniej, wtedy, gdy wciąż na niego cze­ka­li­śmy.

– Czego pan chce?

– Prze­czy­ta­łem w gaze­tach o two­jej matce. Przy­je­cha­łem się z nią zoba­czyć.

– Umarła – powie­dzia­łem bru­tal­nie, wypa­tru­jąc jego reak­cji.

Chcia­łem go zra­nić. Mia­łem nadzieję, że będzie cier­piał. Nic nie byłem mu winien, abso­lut­nie nic, nato­miast on był mi winien wyja­śnie­nie i trzy­dzie­ści lat. Z satys­fak­cją patrzy­łem, jak jego oczy wypeł­niają się łzami, jak ze smut­kiem pochyla głowę. Zaraz jed­nak pod­niósł ją i spoj­rzał na mnie z prze­ra­że­niem. Obser­wo­wa­łem go, a on obser­wo­wał mnie. Nie pró­bo­wa­łem igno­ro­wać szar­pią­cych nim emo­cji, po pro­stu zosta­wi­łem go jak mio­ta­jącą się na pia­sku rybę, która z tru­dem chwyta powie­trze.

– Umarła – powtó­rzył łamią­cym się gło­sem. – Kiedy?

– W zeszłym tygo­dniu.

– W zeszłym tygo­dniu… – Pokrę­cił głową. – Gdyby tylko…

Znowu zacią­gnął się i wypu­ścił dym z ust – jego zapach oto­czył mnie ze wszyst­kich stron jak ruchome pia­ski pamięci. Zmarsz­czy­łem brwi i odwró­ci­łem się. Oczami wyobraźni ujrza­łem dłu­gie, zie­lone sze­regi krze­wów wino­ro­śli i cypry­sów oraz nagrzane słoń­cem mury cha­teau, który kie­dyś był moim domem. Jasno­nie­bie­skie okien­nice były otwarte, wiatr niósł zapach sosny i jaśminu, a gdzieś daleko, na obrze­żach mojej pamięci, piękny, nie­tu­zin­kowy głos śpie­wał Laredo.

– Twoja matka była wyjąt­kową kobietą – powie­dział tramp ze smut­kiem. – Bar­dzo żałuję, że nie zoba­czy­łem się z nią przed śmier­cią…

Mia­łem ogromną ochotę uświa­do­mić mu, że pra­wie do końca życia trzy­mała się nadziei, iż on pew­nego dnia wróci. I że w ciągu trzech dzie­się­cio­leci, które minęły od jego odej­ścia, ni­gdy w niego nie zwąt­piła. Dopiero u kresu swo­jej drogi z rezy­gna­cją przy­jęła prawdę – nabrała pew­no­ści, że jed­nak już go nie zoba­czy. Chcia­łem nawrzesz­czeć na niego, chwy­cić go za koł­nierz palta i pode­rwać na nogi, ale nie zro­bi­łem tego. Zacho­wa­łem spo­kój. Patrzy­łem tylko na niego z twa­rzą pozba­wioną wyrazu.

– Jak mnie zna­la­złeś? – zapy­ta­łem.

– Prze­czy­ta­łem o Tycja­nie – odrzekł.

Ach, Tycjan, pomy­śla­łem. To o to mu cho­dzi…

Zdu­sił papie­rosa i zaśmiał się cicho.

– Podobno prze­ka­zała obraz miej­skiemu muzeum…

– Co cię to obcho­dzi?

Wzru­szył ramio­nami.

– Jest wart for­tunę.

– Więc dla­tego tu jesteś… – mruk­ną­łem. – Dla pie­nię­dzy…

Znowu pochy­lił się do przodu i utkwił we mnie prze­ni­kliwe spoj­rze­nie hip­no­tycz­nie nie­bie­skich oczu.

– Nie przy­sze­dłem pro­sić o pie­nią­dze – obu­rzył się. – O nic nie pro­szę. Szcze­rze mówiąc, jestem sta­rym idiotą i sam się dzi­wię, że przy­sze­dłem. Nie ma tu już nic, na czym mogłoby mi zale­żeć.

– Więc po co przy­sze­dłeś?

Teraz uśmiech­nął się, odsła­nia­jąc poczer­niałe, zżarte przez próch­nicę zęby. Poczu­łem się nie­swojo, bo jego uśmiech do złu­dze­nia przy­po­mi­nał gry­mas bólu.

– Gonię za tęczą, Junio­rze, ot, co. Zawsze goni­łem za tęczą, ale ty tego nie zro­zu­miesz.

Patrzy­łem przez okno, jak uty­ka­jąc, idzie ulicą, przy­gar­biony, w kape­lu­szu zsu­nię­tym nisko na czoło. Podra­pa­łem się po bro­dzie i poczu­łem pod pal­cami sztywne wło­ski. Przez chwilę wyda­wało mi się, że on śpiewa, że wiatr nie­sie jego głos. Kiedy sze­dłem uli­cami Laredo…

Nie mogłem tego wytrzy­mać. Zdar­łem płaszcz z wie­szaka na drzwiach i zbie­głem na dół. Drzwi się otwo­rzyły, dosłow­nie cen­ty­metr przed moim nosem, i do środka wszedł Stan­ley. Zdzi­wił się na mój widok.

– Wycho­dzę – rzu­ci­łem, nie siląc się na wyja­śnie­nia.

Wybie­głem na jezd­nię. Sypał śnieg, gęsty i mokry. Ruszy­łem przed sie­bie po jego śla­dach. Nie wie­dzia­łem, co mu powiem, kiedy go dogo­nię, rozu­mia­łem jed­nak, dla­czego mój gniew został poko­nany przez coś, co tkwiło na dnie serca, coś, co można by okre­ślić mia­nem pier­wot­nego uczu­cia. Trudno to wytłu­ma­czyć, ale ten czło­wiek prze­ka­zał mi dar, jedyny w swoim rodzaju. Dar, któ­rego nie mógł­bym otrzy­mać od nikogo innego, nawet od matki. I mimo bólu, jaki z sobą przy­niósł, łącząca nas więź była wyjąt­kowo trwała, nie­ro­ze­rwalna.

Przez pewien czas widzia­łem przed sobą jego ślady, lecz wkrótce szlak znik­nął, zatarł się wśród milio­nów innych, pozo­sta­wio­nych przez ano­ni­mo­wych miesz­kań­ców Nowego Jorku. Nagle na samym dnie mojej duszy naro­dził się ostry ból, żal za czymś, co bez­pow­rot­nie stra­cone. Roz­glą­da­łem się dookoła, szu­ka­jąc sta­rego, kule­ją­cego męż­czy­zny, ale w grun­cie rze­czy pra­gną­łem zna­leźć kogoś zupeł­nie innego. Tam­ten był przy­stojny, miał jasne włosy i prze­ni­kliwe błę­kitne oczy koloru tro­pi­kal­nego morza. Kiedy się uśmie­chał, oczy poły­ski­wały żar­to­bli­wie, a uśmiech roz­cią­gał i wydłu­żał białe kurze stopki, wyraź­nie rysu­jące się na tle opa­lo­nej skóry. Kąciki jego ust były lekko unie­sione nawet wtedy, gdy był poważny, zupeł­nie jakby uśmiech był natu­ral­nym, przy­ro­dzo­nym wyra­zem jego twa­rzy i jakby powaga sporo go kosz­to­wała. Poru­szał się lek­kim, sprę­ży­stym kro­kiem, z wysoko unie­sio­nym pod­bród­kiem, wypro­sto­wany, roz­ta­cza­jąc wokół chło­pięcy, łobu­zer­ski urok, dość silny, aby zmięk­czyć serce nawet naj­bar­dziej zde­ter­mi­no­wa­nego cynika. Taki był Coy­ote, któ­rego zna­łem. Mój Coy­ote nie miał nic wspól­nego z tym sta­rym, śmier­dzą­cym włó­częgą, który jak sęp przy­le­ciał roz­grze­by­wać dzio­bem szczątki kocha­ją­cej go kobiety.

Długą chwilę tępo wpa­try­wa­łem się w śnieg, wresz­cie odwró­ci­łem się i posze­dłem do sklepu. Moje wcze­śniej­sze ślady pra­wie zasy­pało. A odci­ski jego butów? Także zni­kły, jakby w ogóle ich nie było, jakby tramp ni­gdy się nie poja­wił.

Rozdział 2

2

Bor­de­aux, Fran­cja, 1948

– Och, Diane, popatrz, to znowu ten uro­czy chło­pa­czek!

Joy Spring­toe schy­liła się i piesz­czo­tli­wie uszczyp­nęła mnie w poli­czek. Poczu­łem słodki zapach jej per­fum i zaczer­wie­ni­łem się. Była naj­pięk­niej­szą kobietą, jaką kie­dy­kol­wiek widzia­łem. Jej włosy były grzywą jasnych loków, oczy miały kolor piór syno­gar­lic, które gru­chały na dachu cha­teau, skóra wyda­wała się miękka i deli­katna jak naj­droż­szy zamsz. Ele­gancka w tym nieco prze­sad­nym ame­ry­kań­skim stylu, który Fran­cuzki uwa­żają za wul­garny, mnie bar­dzo się jed­nak podo­bała. Była barwna. Kiedy się śmiała, mia­łem ochotę jej wtó­ro­wać, tyle że ni­gdy tego nie robi­łem. Nie mogłem. Uśmie­cha­łem się tylko nie­śmiało i pozwa­la­łem, aby gła­skała mnie po gło­wie, a moje młode serce wzbie­rało uczu­ciem wiel­kiej wdzięcz­no­ści.

– Jesteś bar­dzo przy­stojny jak na tak małego chłopca. Masz naj­wy­żej sześć, no, może sie­dem lat, prawda? Gdzie twoi rodzice? Bar­dzo chcia­ła­bym ich poznać! Czy są rów­nie uro­dziwi jak ty?

Pode­szła do nas jej przy­ja­ciółka Diane. Była krępa i przy­sa­dzi­sta jak czaj­nik do her­baty, miała różowe policzki i łagodne brą­zowe oczy. Choć ubrana w bluzkę w czer­wone kwiaty, w porów­na­niu z Joy wyglą­dała dziw­nie szaro i nie­po­zor­nie, jakby Bóg, malu­jąc Joy, tro­chę się zaga­lo­po­wał i zużył na nią pra­wie wszyst­kie farby.

– Ma na imię Mischa – powie­działa Diane. – Jest Fran­cu­zem.

– Nie wyglą­dasz na Fran­cuza, mały… – zamru­czała Joy. – Nie z tymi jasnymi wło­sami i pięk­nymi nie­bie­skimi oczami. Nie, wcale nie wyglą­dasz na Fran­cuza.

– Jego matka pra­cuje w hotelu – dodała Diane.

Joy pyta­jąco unio­sła brwi.

– Byłam cie­kawa, więc zapy­ta­łam. – Diane wzru­szyła ramio­nami i uśmiech­nęła się do mnie prze­pra­sza­jąco.

– Nie cho­dzisz do szkoły, mały? – zapy­tała Joy. – Estce que tu ne vas pas a l’ecole?

– Chło­piec jest nie­mową, Joy.

Joy wypro­sto­wała się i obrzu­ciła przy­ja­ciółkę prze­ra­żo­nym spoj­rze­niem. Kiedy odwró­ciła się do mnie, na jej twa­rzy malo­wało się ogromne współ­czu­cie.

– Nie mówi? – powtó­rzyła, gła­dząc mój poli­czek. – Kto ukradł ci głos, mały?

W tym momen­cie, w chwili, gdy delek­to­wa­łem się nie­skry­waną czu­ło­ścią Joy, zza rogu wyło­niła się madame Duval. Na mój widok jej twarz stała się mroczna niczym burzowa chmura, lecz madame bły­ska­wicz­nie się opa­no­wała.

– Bon­jour… – zwró­ciła się do swo­ich gości uprzej­mym, ocie­ka­ją­cym sło­dy­czą gło­sem.

Zamar­łem, zupeł­nie jak schwy­tana w pułapkę mysz.

– Mam nadzieję, że dobrze panie spały?

Joy pod­nio­sła głowę i prze­cze­sała włosy pal­cami.

– Och, tak – odparła. – Jest tu tak pięk­nie. Moje okno wycho­dzi na win­nicę i dziś rano krzewy po pro­stu lśniły w pro­mie­niach słońca.

– Bar­dzo się cie­szę, że są panie zado­wo­lone. – Uśmiech­nęła się madame Duval. – W jadalni wła­śnie podają śnia­da­nie…

Joy spoj­rzała na mnie. Z wyrazu jej twa­rzy wyczy­ta­łem, że dostrze­gła moje prze­ra­że­nie. Pokle­pała mnie po gło­wie i mru­gnęła, potem razem z Diane ruszyły kory­ta­rzem w kie­runku scho­dów. Kiedy znik­nęły, twarz madame Duval zlo­do­wa­ciała w jed­nej chwili, jak ogar­nięta mroź­nym podmu­chem woda.

– Co robisz w tej czę­ści domu? – syk­nęła. – Zmia­taj stąd, ale już! Natych­miast!

Prze­go­niła mnie mach­nię­ciem dłoni. Moje serce, chwilę wcze­śniej tak otwarte, teraz się zatrza­snęło. Rzu­ci­łem się do ucieczki, zanim madame zdą­żyła mnie ude­rzyć.

Matka czy­ściła sre­bra w spi­żarni i kiedy sta­ną­łem w drzwiach, nie­spo­koj­nie pod­nio­sła głowę znad wiel­kiej tacy.

– Och, Mischa! – zawo­łała, chwy­ta­jąc mnie w ramiona i cału­jąc w skroń. – Wszystko w porządku? Nikt cię nie skrzyw­dził? – Zaj­rzała mi w twarz i zro­zu­miała, co się stało. – Kocha­nie, nie możesz cho­dzić do tam­tej czę­ści zamku, teraz jest tam hotel, to nie twój dom…

Moje łzy powoli wsią­kały w jej far­tuch.

– Wiem, że trudno ci to zro­zu­mieć – cią­gnęła. – Ale teraz po pro­stu tak jest, musisz się z tym pogo­dzić i zacho­wy­wać jak należy, ze względu na nas oboje. Madame Duval oka­zała nam dużo serca…

Odsu­ną­łem się i gniew­nie pokrę­ci­łem głową. Ku mojemu zawsty­dze­niu znowu się roz­pła­ka­łem. Kiedy mama pró­bo­wała mnie objąć, strzą­sną­łem jej ręce z ramion i tup­ną­łem nogą. Nie­na­wi­dzę jej, nie­na­wi­dzę, nie­na­wi­dzę, krzy­cza­łem, świa­domy, że nawet matka nie jest w sta­nie usły­szeć mojego wewnętrz­nego głosu.

– Uspo­kój się, kocha­nie – szep­nęła. – Rozu­miem cię. Maman wie, co czu­jesz…

Nie­zdolny oprzeć się koją­cej mocy jej poca­łun­ków, pozwo­li­łem, aby posa­dziła mnie sobie na kola­nach i przy­tu­li­łem się do niej. Zamkną­łem oczy, oddy­cha­łem cytry­no­wym zapa­chem jej skóry. Jej wargi spo­czy­wały na moim policzku, czu­łem jej oddech na twa­rzy i miłość, która ogar­niała mnie całego. To uczu­cie było gorące i bez­wa­run­kowe, a ja piłem je, spra­gniony czu­ło­ści i uwagi.

Matka była moim naj­lep­szym przy­ja­cie­lem, lecz tam­ten okropny epi­zod, który miał miej­sce pod koniec wojny, dał mi jesz­cze kogoś, kogoś wyjąt­ko­wego, kto nale­żał wyłącz­nie do mnie. Nosił imię Pistou i był nie­wi­dzialny dla wszyst­kich poza mną. Był mniej wię­cej w moim wieku, lecz zupeł­nie do mnie nie­po­dobny – miał ciemne, nie­sforne włosy, oliw­kową skórę i głę­boko osa­dzone brą­zowe oczy. Sły­szał mój wewnętrzny głos, więc nie musia­łem mu nic tłu­ma­czyć. Jak na małego chłopca, był bar­dzo mądry.

Pierw­szy raz zoba­czy­łem go w nocy. Od zakoń­cze­nia wojny sypia­łem z matką. Przy­tu­la­li­śmy się do sie­bie mocno i czu­łem się wtedy bez­piecz­niej­szy niż kie­dy­kol­wiek. Mie­wa­łem kosz­marne sny. Straszne sny, po któ­rych budzi­łem się zapła­kany i prze­ra­żony. Mama gła­dziła wtedy moje czoło i cało­wała mnie sen­nie. Nie umia­łem jej wyja­śnić cha­rak­teru tych snów i póź­niej długo leża­łem, wpa­tru­jąc się w ciem­ność, pełen obaw, że jeśli tylko zamknę oczy, straszne obrazy powrócą i pochłoną mnie całego. Wła­śnie w takim momen­cie poja­wił się Pistou. Usiadł na brzegu łóżka i uśmiech­nął się do mnie. Jego buzia była tak pogodna, a w oczach ujrza­łem tyle cie­płego zro­zu­mie­nia, że od razu odga­dłem, iż zosta­niemy przy­ja­ciółmi. Zorien­to­wa­łem się też, że Pistou zna drę­czące mnie kosz­mary i lęki. Matka spała, a ja leża­łem spo­koj­nie i roz­ma­wia­łem z Pistou, aż wresz­cie zmę­cze­nie poko­nało strach i znowu zapa­dłem w sen.

Po pierw­szych spo­tka­niach w środku nocy Pistou zaczął poja­wiać się także za dnia. Szybko zda­łem sobie sprawę, że widzę go tylko ja – inni patrzyli poprzez niego, jakby był szklaną taflą. Pistou bie­gał mię­dzy doro­słymi i pozwa­lał sobie na drobne żar­ciki. Cza­sami szczy­pał star­sze panie w pośladki, prze­krzy­wiał im kape­lu­sze i poka­zy­wał język. Nawet moja mama pocie­rała czoło i marsz­czyła brwi, kiedy bawi­łem się z przy­ja­cie­lem w naszym małym pokoju nad staj­niami. Oczy­wi­ście nie mogłem opo­wie­dzieć jej o Pistou, nawet gdy­bym bar­dzo chciał.

Nie cho­dzi­łem do szkoły. Nie dla­tego, że byłem nie­mową, ale dla­tego, że nie chcieli mnie przy­jąć. Mama pró­bo­wała mnie uczyć, lecz było jej naprawdę ciężko. Do późna pra­co­wała w cha­teau i wra­cała wie­czo­rem kom­plet­nie wyczer­pana. Mimo tego, zwy­kle poświę­cała jesz­cze tro­chę czasu, aby nauczyć mnie pisać. Z powodu mojej nie­moż­no­ści poro­zu­mie­wa­nia się był to bar­dzo fru­stru­jący pro­ces, ale jakoś dawa­li­śmy sobie radę. Zawsze my dwoje, tylko my – no i Pistou.

Wie­dzia­łem, że matka się mar­twi, iż nie mam żad­nych kole­gów. Wie­dzia­łem wiele rze­czy, a ona nawet nie podej­rze­wała, że o nich wiem. Czę­sto myślała na głos, zupeł­nie jak­bym nie tylko nie mówił, ale też nie sły­szał. Sia­dała przy toa­letce, aby wyszczot­ko­wać dłu­gie, brą­zowe włosy, i wpa­try­wała się w odbi­cie swo­jej poważ­nej twa­rzy, gdy ja tym­cza­sem uda­wa­łem, że śpię w żela­znym łóżku, cho­ciaż tak naprawdę słu­cha­łem uważ­nie wszyst­kiego, co mówiła.

– Tak się o cie­bie boję, Mischa… – mówiła. – Wyda­łam cię na ten świat, ale nie mogę cię przed nim ochro­nić. Robię, co mogę, lecz to nie wystar­czy.

Cza­sami kła­dła się obok mnie i szep­tała mi do ucha.

– Jesteś wszyst­kim, co mam, skar­bie… Mamy tylko sie­bie, jeste­śmy sami. Maman i jej mały che­va­lier.

Dora­sta­łem wśród wro­gów. Mama i ja byli­śmy jak wyspa na morzu peł­nym reki­nów, jed­nak w moich oczach żaden wróg nie był rów­nie prze­ra­ża­jący jak madame Duval.

Wła­śnie z powodu madame Duval musie­li­śmy wypro­wa­dzić się z cha­teau do pokoju nad staj­niami. Matka mawiała, że madame była dla nas dobra, zawsze odno­siła się do niej z sza­cun­kiem i wdzięcz­no­ścią, cał­kiem jak­by­śmy zawdzię­czali jej życie, ale ona ni­gdy się do nas nie uśmie­chała ani nawet nie odzy­wała się do mamy w uprzejmy spo­sób. Patrzyła na moją matkę spod zmru­żo­nych powiek, z nie­ukry­waną wyż­szo­ścią, mnie zaś uwa­żała za stwo­rze­nie jesz­cze gor­szego gatunku niż szczury, na które zasta­wiano pułapki w piw­nicy. Byłem dla niej czymś w rodzaju robaka budzą­cego naj­głęb­szą odrazę. Już sam widok madame Duval wywo­ły­wał we mnie prze­ra­że­nie. Kiedy otwarto hotel, wysze­dłem przed wej­ście, zachwy­cony lśnią­cymi samo­cho­dami, które zatrzy­my­wały się na żwi­ro­wa­nym pod­jeź­dzie, pro­wa­dzone przez poważ­nych, dostoj­nych kie­row­ców w kape­lu­szach i ręka­wicz­kach. Madame zła­pała mnie wtedy za ucho, zawlo­kła do kuchni i tam zbiła po gło­wie tak mocno, że upa­dłem na pod­łogę. Jej ostry głos przy­cią­gnął uwagę kucharki Yvette oraz jej małej armii – wszy­scy stło­czyli się dookoła, żeby zoba­czyć, co się dzieje, lecz nikt nie pośpie­szył mi na pomoc. Leża­łem sku­lony ze stra­chu, tak jak kie­dyś wcze­śniej, ponie­waż ich twa­rze były takie jak wtedy: pełne nie­na­wi­ści.

Tylko matka przy­tu­liła mnie do sie­bie, łzami udo­wad­nia­jąc swoją miłość na prze­kór wszyst­kiemu.

Nie byłem w sta­nie poro­zu­mieć się z ludźmi i bałem się ich, więc zamkną­łem się w sobie, w swoim tajem­nym świę­cie. Razem z Pistou całymi godzi­nami bawi­łem się w cho­wa­nego mię­dzy dłu­gimi rzę­dami win­nych krze­wów. Pistou czę­sto wyska­ki­wał nagle zza krza­ków, a potem śmiał się aż do bólu brzu­cha. Widok jego trzę­są­cych się ramion bar­dzo mnie bawił, dla­tego zaczy­na­łem go naśla­do­wać, co spra­wiało, że śmiał się jesz­cze moc­niej. Sia­da­li­śmy na kamien­nym mostku i rzu­ca­li­śmy kamyki do wody. Pistou umiał rzu­cać je w taki spo­sób, aby wie­lo­krot­nie pod­ska­ki­wały, odbi­ja­jąc się od powierzchni na podo­bień­stwo gumo­wej piłeczki, którą nosi­łem w kie­szeni.

Tę piłeczkę poda­ro­wał mi ojciec, dla­tego była moim naj­więk­szym skar­bem, jedyną pamiątką, jaka mi po nim została. Pistou i ja rzu­ca­li­śmy ją do sie­bie, i bawi­li­śmy się nią jak małe foki. Raz z dono­śnym plu­skiem wpa­dła do wody, ale w prze­ci­wień­stwie do kamieni nie poszła na dno, tylko zaczęła pod­ska­ki­wać na powierzchni, pod­trzy­my­wana siłą prądu. Natych­miast sko­czy­łem za nią i dopiero w wodzie przy­po­mnia­łem sobie, że prze­cież nie umiem pły­wać. Ciężko dysząc z prze­ra­że­nia, zła­pa­łem piłkę i przez szlam i wodo­ro­sty przedar­łem się na brzeg. Pistou by­naj­mniej się tym nie prze­jął. Oparł ręce na bio­drach i śmiał się z mojej głu­poty. Wyczoł­ga­łem się na trawę, ocie­ka­jący wodą i wciąż jesz­cze wystra­szony, ale szczę­śliwy. Odzy­ska­łem piłkę. Uczu­cie ulgi napeł­niło mnie dziką rado­ścią. Aby uczcić mój wyczyn, odtań­czy­li­śmy na tra­wie indiań­ski taniec, wyma­chu­jąc rękami i wybi­ja­jąc sto­pami szybki rytm. Mocno zaci­sną­łem piłkę w dłoni i przy­sią­głem sobie, że już ni­gdy nie będę tak nie­ostrożny.

Kiedy Duva­lo­wie kupili zamek i prze­ro­bili go na hotel, zaczę­li­śmy pod­glą­dać gości. Sam budy­nek i teren wokół cha­teau zna­łem jak wła­sną kie­szeń, z pew­no­ścią lepiej niż nowi wła­ści­ciele. Spę­dzi­łem tam całe dzie­ciń­stwo, zamek był moim domem. Zna­łem wszyst­kie kry­jówki, wie­dzia­łem, za któ­rymi drzwiami można się ukryć i któ­rędy ucie­kać przed ewen­tu­alną pogo­nią. Nie cho­wa­łem się przed takimi gośćmi jak Joy Spring­toe, która umiała docho­wać tajem­nicy. Ukry­wa­łem się przed madame Duval i jej podob­nym do ropu­chy mężem, który palił cygara i za ple­cami żony obca­ło­wy­wał poko­jówki. Pistou także nie zno­sił Duva­low. Jego ulu­bioną zabawą było ukry­wa­nie roz­ma­itych rze­czy. Cho­wał cygara mon­sieur Duvala czy oku­lary do czy­ta­nia madame, a potem obser­wo­wa­li­śmy z ukry­cia, jak mio­tają się ze zło­ścią w poszu­ki­wa­niu zguby.

Moje zauro­cze­nie Joy Spring­toe prze­mo­gło strach przed madame Duval. Mia­łem zale­d­wie sześć lat i dzie­więć mie­sięcy, kiedy zako­cha­łem się bez pamięci. Tak bar­dzo pra­gną­łem cho­ciaż raz dzien­nie popa­trzeć na Joy, że wciąż podej­mo­wa­łem ryzyko. Zakra­da­łem się do hotelu i ukry­wa­łem mię­dzy meblami i rośli­nami donicz­ko­wymi. W zamku było mnó­stwo wąskich kory­ta­rzy­ków, zaka­mar­ków i kątów, ide­al­nych dla takiego dziecka jak ja. W ciągu dnia madame Duval spę­dzała dużo czasu w swoim biu­rze na par­te­rze. Na dużych, kwa­dra­to­wych kamien­nych pły­tach, po któ­rych ska­ka­łem jako zupełny malec, poło­żyli paskudny nie­bie­sko-zło­ci­sty dywan, któ­rego nie­na­wi­dzi­łem z całego serca. Hol był jaski­nią madame – niczym wielki pająk czy­hała tam na gości, któ­rzy przy­jeż­dżali z Anglii i Ame­ryki z kie­sze­niami wypcha­nymi pie­niędzmi. Pod­czas gdy ona roz­snu­wała przed nimi swój fał­szywy urok, ja zakra­da­łem się na górę, żeby cho­ciaż chwilę popa­trzeć na Joy Spring­toe.

Obser­wo­wa­łem gości zza sze­ro­kiego opar­cia krze­sła, sto­ją­cego w kącie pod oknem. Był ranek. Jasny blask let­niego słońca zale­wał przy­krytą dywa­nem posadzkę i białe ściany, na zewnątrz ptaki śpie­wały ze wszyst­kich sił. Pierw­sze poja­wiały się Trzy Bażan­cice, jak nazy­wała je mama – trzy star­sze damy z Anglii, które przy­jeż­dżały do cha­teau, aby malo­wać. Lubi­łem cudzo­ziem­ców, nato­miast nie­na­wi­dzi­łem Fran­cu­zów, wszyst­kich Fran­cu­zów poza Jakiem Rey­nar­dem, który zarzą­dzał win­nicą, jedy­nym, który był dla mnie dobry. Świet­nie się bawi­łem, obser­wu­jąc Trzy Bażan­cice, ponie­waż zawsze się spie­rały. Przy­jeż­dżały na kilka tygo­dni. Wyobra­ża­łem sobie, że ich pokoje są pełne roz­ma­itych obra­zów. Naj­wyż­sza miała na imię Ger­tie, była Bażan­cicą o dłu­giej szyi i bar­dzo sta­rała się upodob­nić do łabę­dzia. Miała siwe włosy, pocią­głą, chudą twarz i małe czarne oczka. Jej obfity biust koły­sał się, kiedy szła, co zawsze przy­wo­dziło mi na myśl trzę­sące się jajka „w koszul­kach”. Wąską talię ści­skała paskiem, a niżej ciało roz­le­wało się sze­roko, zupeł­nie jakby cała masa tłusz­czu ze środ­ko­wej czę­ści ciała prze­mie­ściła się niżej, w bio­dra i pośladki. Dłu­gie, białe palce bawiły się per­ło­wym naszyj­ni­kiem, który się­gał jej aż do pasa. Ger­tie wygła­szała swoje opi­nie jako pierw­sza, bez chwili waha­nia.

Moją ulu­bie­nicą była Daphne, kobieta z pió­rami we wło­sach. Daphne była eks­cen­tryczką. Jej suk­nie sprze­ci­wiały się obo­wią­zu­ją­cej modzie; nie­które były ozdo­bione koronką, inne czymś, co do złu­dze­nia przy­po­mi­nało frędzle do obszy­wa­nia zasłon. Twarz miała okrą­głą i różową jak doj­rzała brzo­skwi­nia, pełne wargi zawsze skore do uśmie­chu, jakby spie­rała się z przy­ja­ciół­kami wyłącz­nie dla zabawy. Cią­gle dźwi­gała na rękach małego, kudła­tego pie­ska, któ­rego jakimś spo­so­bem prze­szmu­glo­wała do Fran­cji. Jasno­brą­zowa sierść zupeł­nie zasła­niała mu mordkę, więc ni­gdy nie wie­dzia­łem, gdzie jest głowa, a gdzie zadek. Kie­dyś poma­cha­łem przed nim ciast­kiem i wtedy oka­zało się, że to, co uwa­ża­łem za głowę, jest tyłecz­kiem. Daphne miała niski, gęsty, przy­dy­miony głos i mówiła powoli, żebym mógł ją zro­zu­mieć, cho­ciaż nie było to potrzebne, bo osłu­cha­łem się z angiel­skim od pierw­szych lat życia. Naj­bar­dziej ze wszyst­kiego podo­bały mi się pan­to­fle Daphne. Wyda­wało mi się, że ma ich tyle, iż mogłaby codzien­nie wkła­dać inną parę, przy czym każda była bar­dziej kolo­rowa od poprzed­niej. Nosiła różowe aksa­mitne pan­to­felki, fio­le­towe czó­łenka z satyny, buciki na niskim obca­sie, na zupeł­nie pła­skim, z ostrymi, lekko zadar­tymi czu­bami, z paskami zapi­na­nymi w kostce i na pod­bi­ciu, z kla­mer­kami ozdo­bio­nymi kora­li­kami i piór­kami. Daphne była pulchna i krą­gła, a jej stopy były drob­niut­kie.

Następna była Dębo, smu­kła i wiotka, w suk­niach z cien­kich, kwie­ci­stych mate­ria­łów. Czarne, lśniące włosy nosiła przy­cięte do ucha – ta fry­zura pod­kre­ślała ostrą linię szczęki i piękny rysu­nek zawsze sta­ran­nie uma­lo­wa­nych szkar­łatną szminką ust. Miała sze­roko osa­dzone oczy w naj­ja­śniej­szym odcie­niu zie­leni. Wciąż jesz­cze była piękna. Mama mówiła, że Dębo far­buje włosy, bo kobieta w tym wieku po pro­stu musi siwieć. Kilka razy powie­działa też, że trzy Angielki ubie­rają się w stylu innej epoki, lecz ja mia­łem dopiero nie­całe sie­dem lat i nie wie­dzia­łem, o jaką epokę jej cho­dzi. Tak czy ina­czej, zda­wa­łem sobie sprawę, że damy z Anglii ubie­rały się ina­czej. Dębo cią­gle paliła. Zasy­sała dym przez cygar­niczkę z kości sło­nio­wej i wtedy koniu­szek papie­rosa roz­ża­rzał się jak roba­czek świę­to­jań­ski. Potem albo powoli wypusz­czała dym kąci­kiem ust, albo wydmu­chi­wała go jed­nym dłu­gim stru­mie­niem. Zawsze bawiła się dymem i spra­wiało jej to widoczną przy­jem­ność. Głos miała dość piskliwy, w prze­ci­wień­stwie do Daphne, a śmiech dziw­nie gda­czący. Kiedy mówiła, można było odnieść wra­że­nie, że ma pełne usta, ponie­waż jej szczęka była sztywna i nie­ru­choma.

– Nie zaglą­daj­cie za krze­sła, dziew­częta! – ostrze­gała Daphne dono­śnym szep­tem. – Ten miły chło­piec znowu się tam chowa.

– Przed nami nie musi się prze­cież ukry­wać… – chi­cho­tała Dębo. – Czy nikt nie powie­dział mu, że nie gry­ziemy?

– On się chowa przed tą okropną „panią Danvers” – wyja­śniła Daphne. – I wcale mu się nie dzi­wię. Zauwa­ży­ły­ście, że ona naprawdę przy­po­mina panią Danvers z Rebeki Daphne du Mau­rier?

– Moim zda­niem to uro­cza kobieta! – zapro­te­sto­wała Ger­tie.

– Byłam pewna, że tak uwa­żasz. – Kąciki szkar­łat­nych warg Dębo unio­sły się w uśmie­chu.

– Zupeł­nie nie znasz się na ludziach, Ger­tie! – wykrzyk­nęła Daphne. – To okropna baba, nie uro­cza kobieta!

Kiedy zni­kły za rogiem, usa­do­wi­łem się wygod­niej i posta­no­wi­łem zacze­kać na Joy Spring­toe. Obok prze­szło dwóch męż­czyzn, ale nie zauwa­żyli mnie. Po pew­nym cza­sie zaczą­łem już tra­cić nadzieję, ale wła­śnie wtedy Joy wyszła ze swego pokoju i ruszyła w moją stronę. Poru­szała się tak, jakby na jej bar­kach spo­czy­wał nie­wi­dzialny cię­żar, zauwa­ży­łem też, że pła­kała. Poru­szony jej łzami, zary­zy­ko­wa­łem spo­tka­nie z madame Duval i opu­ści­łem kry­jówkę.

– Och, prze­stra­szy­łeś mnie, Mischa! – Pode­rwała rękę do piersi, uśmiech­nęła się słabo i pośpiesz­nie osu­szyła oczy chu­s­teczką. – Cze­ka­łeś na mnie, naprawdę? – Lekko ścią­gnęła brwi. – Chodźmy stąd, chcia­ła­bym ci coś poka­zać.

Wzięła mnie za rękę i zapro­wa­dziła do swo­jego pokoju. Serce biło mi z pod­nie­ce­nia jak sza­lone, bo ni­gdy wcze­śniej mnie nie doty­kała.

Powie­trze w pokoju prze­sy­cone było jakąś słodką nutą. Sze­roko otwarte okna wycho­dziły na ogród i win­nicę, wiatr niósł zapach świeżo sko­szo­nej trawy. Na przy­kry­tym narzutą sze­ro­kim łóżku leżała koszula nocna z różo­wego jedwa­biu, poduszka na­dal miała zagłę­bie­nie w miej­scu, gdzie opie­rała się głowa Joy. Dziew­czyna zamknęła za mną drzwi i pode­szła do noc­nej szafki, na któ­rej stała foto­gra­fia w ramce. Joy wzięła ją, usia­dła na brzegu łóżka i wska­zała mi miej­sce obok sie­bie. Nie­śmiało speł­ni­łem jej prośbę. Ni­gdy wcze­śniej nie prze­by­wa­łem w sypialni kobiety, oczy­wi­ście nie licząc matki, i nagle ogar­nął mnie lęk, jakby ktoś miał wtar­gnąć do pokoju, zła­pać mnie za ucho i zbić.

Zdję­cie przed­sta­wiało męż­czy­znę w mun­du­rze.

– To był mój uko­chany, wiesz? – Joy wes­tchnęła, piesz­cząc wzro­kiem twarz męż­czy­zny. – Marzy­łam, że wyjdę za niego i uro­dzę chłopca, takiego jak ty. – Zaśmiała się cicho. – Pew­nie nie rozu­miesz, co mówię, prawda? Mój fran­cu­ski jest raczej marny, ale jakie to ma zna­cze­nie. – Objęła mnie i poca­ło­wała w głowę.

Na moje policzki natych­miast wypełzł krwi­sty rumie­niec. Mia­łem nadzieję, że Joy go nie widzi.

– Zgi­nął tutaj, w Bor­de­aux, pod koniec wojny – cią­gnęła. – Był dziel­nym czło­wie­kiem. Obyś ty ni­gdy nie musiał iść na wojnę, bo to naprawdę straszna rzecz. Wal­czył o życie i wszystko stra­cił, wyobra­żasz sobie? Okropne. Mój Billy zgi­nął w walce, bijąc się za wol­ność obcego kraju. Cza­sami myślę jed­nak, że może jego ofiara oca­liła cie­bie, kto wie. Gdyby Ame­ryka nie włą­czyła się do wojny, Niemcy mogliby wygrać i co sta­łoby się z takimi dziećmi jak ty? Bar­dzo chcia­ła­bym mieć kie­dyś takiego synka, ślicz­nego małego chłopca z jasnymi wło­sami i nie­bie­skimi oczami.

Piesz­czo­tli­wie potar­gała mi włosy nad czo­łem i pocią­gnęła nosem. Poczu­łem jej wzrok na swo­jej twa­rzy i zaczer­wie­ni­łem się jesz­cze moc­niej. Roz­ba­wiło ją to chyba, bo uśmiech­nęła się lekko. Z wra­że­nia zaparło mi dech w pier­siach – nawet gdy­bym nagle odzy­skał głos, i tak nie był­bym w sta­nie wykrztu­sić ani słowa.

Kiedy zeszła na dół, do jadalni, już nie pła­kała. Wró­ci­łem do pokoju nad staj­nią. Była nie­dziela, dla mojej matki dzień wolny od pracy. W każdą nie­dzielę cho­dzi­łem z mamą na mszę do kościoła. Nie­na­wi­dzi­łem tego obo­wiązku, lecz wro­gość, jaką darzyli nas miesz­kańcy mia­steczka, była tak wielka, że bałem się puścić matkę samą.

Zna­la­złem ją przy toa­letce, piękną i ele­gancką w czar­nej sukni oraz roz­pi­na­nym swe­trze, w czar­nym kape­lu­szu na gło­wie. Od razu poczuła zapach Joy Spring­toe – chwy­ciła mnie w ramiona i żar­to­bli­wie obwą­chała szyję.

– Masz inną kobietę? – zawo­łała z roz­ba­wie­niem. – Jestem zazdro­sna!

Uśmiech­ną­łem się sze­roko, a ona znowu mnie pową­chała, tym razem gło­śno wcią­ga­jąc powie­trze.

– Jest ładna. Pach­nie kwia­tami, chyba gar­de­nią. To nie Fran­cuzka – zawa­hała się, żeby mnie roz­śmie­szyć. – Nie, to Ame­ry­kanka! Ma szare oczy, jasne włosy i bar­dzo zaraź­liwy śmiech. Wydaje mi się, że jesteś w niej zako­chany, Mischa.

Spu­ści­łem oczy, prze­ko­nany, że naprawdę stra­ci­łem serce, tak jak zda­rza się to doro­słym męż­czy­znom.

– Czy ona o tym wie?

Bez­rad­nie wzru­szy­łem ramio­nami.

– Och, język miło­ści prze­kra­cza gra­nice słów. – Mama musnęła mi war­gami czoło. – Myślę, że ona wie i chyba bar­dzo cię lubi.

Kiedy scho­dzi­li­śmy do mia­sta ścieżką przez pola, moje serce było tak lek­kie, że pra­wie uno­si­łem się nad zie­mią. Myśli o Joy Spring­toe pomo­gły mi poko­nać strach przed pój­ściem na mszę. Wciąż mia­łem przed oczyma jej zapła­kaną twarz i powta­rza­łem sobie, że to moja obec­ność i bli­skość osu­szyły jej łzy. Mama miała rację, Joy naprawdę mnie lubiła.

Drobne muszki fru­wały w gorą­cym powie­trzu, łowiąc skrzy­deł­kami pro­mie­nie słońca i odbi­ja­jąc je. Lekki wiatr prze­my­kał mię­dzy cypry­sami, wpra­wia­jąc je w taneczny ruch. Trzy­ma­łem w ręku kij i wali­łem nim w leżące na ścieżce kamie­nie. Szli­śmy w mil­cze­niu, słu­cha­jąc śpiewu pta­ków i sze­le­stu liści. Niebo było pogodne, słońce świe­ciło jasno, lecz jesz­cze nie nazbyt inten­syw­nie. Nagle usły­sza­łem smętny odgłos kościel­nych dzwo­nów i zza drzew wyło­niły się różo­wawe dachy mia­sta. Wzią­łem matkę za rękę.

Kościół św. Win­cen­tego a Paulo góro­wał nad mia­stecz­kiem Mau­riac. Moim zda­niem był to jak naj­bar­dziej odpo­wiedni dom dla księ­dza Abla-Louisa, któ­rego surowe, oskar­ży­ciel­skie spoj­rze­nie prze­śla­do­wało mnie w okrop­nych snach, ale nie dla Boga. Jeżeli nawet kie­dyś Bóg tam miesz­kał, wypro­wa­dził się już dawno, a jego gniazdo zawłasz­czył podobny do kukułki ksiądz Abel-Louis. Kościół był zbu­do­wany z tego samego jasnego kamie­nia co więk­szość domów w mie­ście, miał dach kryty różo­wa­wo­po­ma­rań­czową dachówką, wybla­kłą na słońcu oraz wysoką, wąską wieżę. Nieco niżej roz­po­ście­rał się place de l’Eglise, wokół któ­rego zbu­do­wano mia­sto. Przy placu znaj­do­wał się sklep mię­sny, bouche­rie z czer­wo­nymi i bia­łymi mar­ki­zami oraz pod­łogą z błysz­czą­cych kafel­ków, gdzie dłu­gie sznury kieł­ba­sek zwi­sały z sufitu obok wędzo­nych połci mięsa, na któ­rych z roz­ko­szą sado­wiły się tłu­ste muchy. Pie­kar­nia i ciast­kar­nia, boulan­ge­rie patis­se­rie, roz­ta­czała zapa­chy świeżo upie­czo­nego chleba i cia­stek, kusząco wysta­wio­nych w oknie. Gdy­bym był taki jak inne dzieci, pędem zbiegł­bym na plac i wydał parę fran­ków od matki na cho­co­la­tine oraz tour­tiere, lecz nie zro­bi­łem tego, ponie­waż nie byłem mile widziany w mia­steczku. W pobliżu była także apteka, phar­ma­cie, gdzie mama kupo­wała dla mnie maść na egzemę, oraz mała kawiar­nia i trzy restau­ra­cje, które wyle­wały się na chod­nik, osło­nięte mar­ki­zami w kolo­rach fran­cu­skiej flagi. Jestem pewny, że Bażan­cice nie­raz wpa­dały tam na lunch zło­żony z pie­czo­nej kaczki i foie gras, popi­ja­jąc te sma­ko­łyki winem z zamku; cał­kiem moż­liwe też, że Joy Spring­toe kupo­wała pyszną szar­lotkę w pie­karni, wyglą­dała bowiem na kobietę, która prze­pada za sło­dy­czami.

Zeszli­śmy w dół ocie­nioną stroną ulicy, jakby mama miała ochotę ukryć się przed zacie­ka­wio­nymi i wro­gimi spoj­rze­niami. Kiedy weszli­śmy na plac, moc­niej ści­snęła mi rękę. Cho­ciaż nie odry­wa­łem oczu od chod­nika oraz mami­nych czar­nych buci­ków z kla­mer­kami i bia­łych skar­pe­tek, czu­łem na sobie spoj­rze­nia ludzi z mia­steczka. Gar­dło ści­skało mi się ze stra­chu i nawet myśli o Joy Spring­toe nie mogły pomóc. Przy­su­ną­łem się do matki i zer­k­ną­łem na nią ostroż­nie. Głowę unio­sła wysoko, dum­nie, mimo że mię­śnie szyi miała napięte i oddy­chała szybko, płytko.

Wszystko to dla mnie było przy­kre i prze­ra­ża­jące, ale, o ile pamię­tam, mama opu­ściła tylko jedną nie­dzielną mszę – kiedy zacho­ro­wa­łem i mia­łem wysoką gorączkę. Poza tym zawsze była na mszy, tak samo jak przed wojną i w cza­sie jej trwa­nia. Mawiała, że w kościele czuje się bez­pieczna i że nic nie powstrzyma ją przed odda­wa­niem czci Bogu. Czyżby nie wie­działa, że Boga tam nie ma?

Weszli­śmy do środka i ruszy­li­śmy w kie­runku ołta­rza po uło­żo­nych w sza­chow­nicę kamien­nych pły­tach, mija­jąc wrogo do nas nasta­wio­nych wier­nych oraz figury świę­tych o suro­wych, zim­nych twa­rzach, i jak zwy­kle usie­dli­śmy na krze­słach z przodu. Matka od razu osu­nęła się na kolana i ukryła twarz w dło­niach, nato­miast ja ośmie­li­łem się rozej­rzeć dookoła. Ludzie szep­tali i gapili się na nas, a star­sze kobiety kiwały gło­wami, jakby chciały otwar­cie potwier­dzić, że moja mama rze­czy­wi­ście powinna na kola­nach bła­gać o prze­ba­cze­nie. Gdy jedna z nich pochwy­ciła moje spoj­rze­nie, szybko odwró­ci­łem głowę, ponie­waż ich oczy były kłu­jące jak żądła os.

Przed ołta­rzem poja­wił się ksiądz Abel-Louis i szepty uci­chły. Ubrany w szkar­łatny ornat, przy­po­mi­nał mi jakie­goś prze­ra­ża­ją­cego ptaka. Skrzy­wi­łem się, bo wie­dzia­łem, że wcze­śniej czy póź­niej jego wzrok spo­cznie na nas i wtedy w pełni odczuję cię­żar dez­apro­baty. Mama usia­dła. Jej ruch wśród tłumu nie­ru­cho­mych wier­nych na pewno przy­cią­gnąłby uwagę księ­dza, gdyby nie to, że zawsze sie­dzie­li­śmy w tym samym miej­scu, pod figurą Dzie­wicy Maryi o poważ­nej, sku­pio­nej twa­rzy. Ksiądz Abel-Louis zwró­cił na nas swoje pło­nące oczy dopiero po chwili, a gdy prze­mó­wił, po ple­cach prze­biegł mi dreszcz. Wciąż zada­wa­łem sobie pyta­nie, dla­czego moja matka nie widzi, że ten kościół już od dawna nie jest Domem Bożym.

Wyją­łem z kie­szeni gumową piłeczkę i zaczą­łem obra­cać ją w ręku. Tylko w ten spo­sób potra­fi­łem ode­rwać się od swo­ich lęków – kiedy czu­łem ją na dłoni, myśla­łem o ojcu. Gdyby żył, ni­gdy by nie dopu­ścił, żebym się bał. Kazałby przy­wią­zać księ­dza do słupa na placu i wyba­to­żyć go za złe uczynki. Nikt nie był waż­niej­szy od mojego ojca, nawet ksiądz Abel-Louis, który uwa­żał się za Boga. Jakże pra­gną­łem, aby ojciec mógł nas obro­nić. Nie śmia­łem pod­nieść wzroku, żeby ksiądz nie odczy­tał moich myśli, poza tym nie chcia­łem widzieć pogardy, malu­ją­cej się na jego twa­rzy. Naj­lep­szym wyj­ściem było omi­ja­nie go wzro­kiem. Jeżeli go nie widzia­łem, to prze­cież nie mógł mi wyrzą­dzić żad­nej krzywdy. Jeżeli nie dopusz­cza­łem jego głosu do świa­do­mo­ści, mogłem uda­wać, że nie ma go w kościele. Pra­wie.

W końcu zegar wybił dwu­na­stą i ksiądz zaczął udzie­lać komu­nii. W tym momen­cie zawsze wycho­dzi­li­śmy. Zerwa­łem się z krze­sła i ruszy­łem za matką do wyj­ścia. Obcasy jej buci­ków gło­śno stu­kały o posadzkę. Zawsze pra­gną­łem, żeby wycho­dziła w bar­dziej dys­kretny spo­sób, naj­le­piej nie­zau­wa­żona przez nikogo, tym­cza­sem ona zacho­wy­wała się tak, jakby chciała, żeby wszy­scy sły­szeli jej kroki. Czu­łem oczy księ­dza, wwier­ca­jące się w moje plecy. Jego gniew prze­sy­cał powie­trze jak gęsty dym, lecz mimo tego sze­dłem za mamą i nie oglą­da­łem się. Upar­cie wpa­try­wa­łem się w jej białe skar­petki, w któ­rych wyglą­dała bar­dziej na młodą dziew­czynę niż kobietę.

W dro­dze powrot­nej sza­la­łem z rado­ści jak pies wypusz­czony na roz­sło­necz­nione pole z ciem­nej klatki. Msza się skoń­czyła, następna była dopiero za tydzień. Uga­nia­łem się za moty­lami, kopa­łem kamie­nie, prze­ska­ki­wa­łem cie­nie rzu­cane przez wyso­kie cyprysy. Kiedy wresz­cie ujrze­li­śmy przed sobą zamek, moje serce zalała fala ulgi. Te mury z pia­skowca, wyso­kie poły­sku­jące szyby i jasno­nie­bie­skie okien­nice były dla mnie sym­bo­lem miej­sca, które uwa­ża­łem za dom. Impo­nu­jąca żela­zna brama i mil­czące lwy na niskich kolum­nach po obu jej stro­nach chro­niły nas przed nie­przy­ja­znym świa­tem. To był jedyny dom, jaki mia­łem.

Rozdział 3

3

Yvette była nie­miła dla wszyst­kich. W jej oczach zawsze kłę­biła się wście­kłość, sze­ro­kie czoło było zmarsz­czone, a wąskie, wysu­szone wargi prze­ci­nały twarz bez­barwną jak gruda suro­wego cia­sta. Jako kobieta pokaź­nych kształ­tów, domi­no­wała w kuchni z deter­mi­na­cją sadystki spra­gnio­nej widoku cier­pie­nia innych. Wrzesz­czała, waliła pię­ścią w stół i dyszała jak roz­wście­czony buhaj, aż nie­mal dymiło jej z noz­drzy. Tylko w obec­no­ści madame Duval Yvette chy­liła głowę przed więk­szą siłą i ner­wowo wykrę­cała palce, ale i tak ni­gdy się nie uśmie­chała. Ni­gdy, przeni­gdy. Byłem ulu­bio­nym celem jej ata­ków furii, a ponie­waż byłem mały, sta­łem się wręcz kozłem ofiar­nym.

Nie lubi­łem zaglą­dać do kuchni, lecz czę­sto było to nie do unik­nię­cia. Madame Duval uwa­żała, że chło­piec w moim wieku nie powi­nien całymi dniami bie­gać po posia­dło­ści i kazała Yvette zna­leźć odpo­wied­nie dla mnie zaję­cia. Tak to zosta­łem zapę­dzony do pracy. Na czwo­ra­kach szo­ro­wa­łem kamienną pod­łogę w kuchni, aż z podra­pa­nych kolan zaczy­nała mi się sączyć krew. Poma­ga­łem wycie­rać naczy­nia, bar­dzo sta­ra­jąc się nic nie stłuc, bo silne ude­rze­nie ręki Yvette było dużo dotkliw­sze niż klaps wymie­rzony przez madame Duval. Płu­ka­łem warzywa, obie­ra­łem je i kro­iłem, pod­bie­ra­łem jajka kurom i doiłem krowy. Pra­co­wa­łem dużo i pil­nie, a jed­nak tam­tego lata sta­łem się nie­za­stą­piony z trud­nego do wyobra­że­nia powodu. Kara stała się nie­ocze­ki­waną nagrodą.

Kuch­nia w zamku była duża i wysoko skle­piona, z mie­dzia­nymi garn­kami, ron­dlami i przy­bo­rami wie­sza­nymi pod sufi­tem i na ścia­nach, ze zwi­sa­ją­cymi przy oknach war­ko­czami cebuli, czosnku oraz bukie­ci­kami suszo­nych ziół. Aby ich dosię­gnąć, Yvette musiała wcho­dzić na dra­binę, ponie­waż mimo całej zaja­dło­ści swego cha­rak­teru, nie nale­żała do osób wyso­kich. Praw­dzi­wym cudem było to, że szcze­ble dra­biny nie popę­kały pod jej cię­ża­rem. Yvette była stara – w każ­dym razie w moich oczach – i stawy jej doku­czały, a obrączki tłusz­czu na kost­kach nóg dygo­tały już na pierw­szym szcze­blu. Co wię­cej, Yvette cier­piała na lęk wyso­ko­ści i czę­sto wołała na pomoc Armande’a lub Pierre’a. Jed­nak pew­nego dnia jej oczy spo­częły na mnie i nagle roz­ja­rzyły się bły­skiem inspi­ra­cji.

– Chodź tutaj, chłop­cze! – zawo­łała.

Pod­bie­głem, prze­stra­szony, że może pod­łoga nie jest wystar­cza­jąco lśniąca, albo że oskro­ba­łem nie te mar­chewki co trzeba. Yvette tłu­stą dło­nią schwy­ciła mnie za koł­nierz koszuli, z tyłu, i pod­nio­sła w górę. Trzy­mała mnie nad zie­mią niczym kur­czaka, któ­remu należy jak naj­szyb­ciej skrę­cić kark, ja zaś wiłem się jak wąż i kopa­łem na oślep.

– Prze­stań, głupku! – wark­nęła Yvette. – Chcę tylko, żebyś ścią­gnął mi tam­ten ron­del!

Posłusz­nie zdją­łem ron­del z haka na ścia­nie i ode­tchną­łem z ulgą, kiedy moje stopy dotknęły pod­łogi. Wtedy kucharka poło­żyła mi rękę na gło­wie i w geście wdzięcz­no­ści, który naj­praw­do­po­dob­niej zasko­czył ją tak samo jak mnie, deli­kat­nie mnie pokle­pała. Od tej chwili prze­sta­łem być haru­ją­cym w mroku nie­wol­ni­kiem i prze­isto­czy­łem się w uży­teczne narzę­dzie. Yvette była bar­dzo zado­wo­lona ze swo­jego pomy­słu i cią­gle mnie uży­wała, szcze­rze mówiąc czę­ściej, niż było to konieczne. Ja ze swej strony polu­bi­łem te nagłe wycieczki w powie­trze i byłem dumny z nowej roli. Yvette już mnie nie biła, nawet jeżeli coś upa­dło mi na pod­łogę, ponie­waż byłem jej spe­cjal­nym „łapa­czem”. Kilka razy wyda­wało mi się nawet, że sły­sza­łem jej cichy śmiech, kiedy wycią­ga­łem ramiona i macha­łem nogami, się­ga­jąc po naj­wy­żej zawie­szone przed­mioty.

Moim ulu­bio­nym zaję­ciem było poma­ga­nie Lucie w sprzą­ta­niu poko­jów. Hotel był nie­wielki, pięt­na­sto­po­ko­jowy, a nie­któ­rzy goście, na przy­kład Bażan­cice, przy­jeż­dżali na dłu­gie tygo­dnie. Nie wie­dzia­łem, od jak dawna Joy Spring­toe spę­dza u nas waka­cje. Matka powie­działa mi, że Joy zja­wia się w Mau­riac co roku, bo jej narze­czony zgi­nął tu w walce już po wyzwo­le­niu mia­steczka. Joy nie mogła pogo­dzić się z fak­tem, że Billy poległ pod sam koniec wojny, kiedy Niemcy wyco­fy­wali się z Fran­cji.

Lucie nie była tak ładna jak Joy. Miała ciem­no­brą­zowe włosy, które spla­tała w war­kocz, a jej okrą­gła twarz była prze­ciętna i bez­barwna jak nie­ude­ko­ro­wane cia­sto. Nie była roz­mowna, a ponie­waż ja w ogóle nie mówi­łem, praw­do­po­dob­nie przy­jęła, podob­nie jak wiele innych osób, że rów­nież nie sły­szę. Poma­ga­łem jej słać łóżka i sprzą­tać łazienki. Przy­dzie­lała mi zaję­cia, któ­rych sama nie lubiła, lecz mnie wcale to nie prze­szka­dzało, gdyż prze­by­wa­jąc w tej czę­ści cha­teau, zawsze mia­łem szansę niby przy­pad­kiem wpaść na Joy Spring­toe oraz wia­ry­godną wymówkę dla swo­jej obec­no­ści.

Jed­nak pew­nego ranka mon­sieur Duval pew­nym kro­kiem wszedł do pokoju, który wła­śnie sprzą­ta­li­śmy. Pośpiesz­nie cof­ną­łem się do łazienki, prze­ra­żony, że na mój widok wła­ści­ciel hotelu wpad­nie w złość. Przez szcze­linę w drzwiach ujrza­łem wtedy zupeł­nie nie­zwy­kły obraz. Lucie stała przy łóżku. Oboje nie ode­zwali się do sie­bie ani sło­wem. Mon­sieur Duval popchnął poko­jówkę na mate­rac i rzu­cił się na nią. Chwilę gme­rał przy pasku od spodni, wtu­la­jąc twarz w szyję kobiety. Lucie odwró­ciła głowę w moją stronę – wyda­wało mi się, że patrzy na mnie. Cof­ną­łem się głę­biej, zawsty­dzony, że przy­ła­pała mnie na pod­glą­da­niu, ale cie­ka­wość kazała mi znowu wyj­rzeć z łazienki. Lucie wciąż wpa­try­wała się w drzwi łazienki, lecz oczy miała teraz lekko przy­mknięte, a zwy­kle blade policzki pokryły się gorącz­ko­wym rumień­cem. Mon­sieur Duval pom­po­wał bio­drami, zupeł­nie jak psy na chwilę przed tym, zanim ktoś roz­dzieli je moc­nym kop­nia­kiem. Jęczał i pomru­ki­wał, mam­ro­tał jakieś nie­zro­zu­miałe słowa, Lucie zaś leżała z sze­roko roz­ło­żo­nymi nogami, gła­dząc dło­nią jego sztywne włosy. Nie prze­szka­dzało jej, że wszystko widzę, bo prze­cież nie mia­łem głosu i nikomu nie mogłem nic powie­dzieć. Lucie nie zda­wała sobie tylko sprawy, że potra­fię pisać.

Tego wie­czoru opi­sa­łem matce, co mi się przy­da­rzyło. Kiedy prze­czy­tała o Lucie, nie wyda­wała się zasko­czona. Unio­sła brwi i pokrę­ciła głową.

– Są rze­czy, któ­rych taki mały chło­piec nie powi­nien oglą­dać – powie­działa, odgar­nia­jąc mi włosy z czoła. – To nie był akt miło­ści, skar­bie, raczej coś takiego, jakby pies obsi­kał drzewo. Lucie była naj­bliż­szym drze­wem, to wszystko. – Deli­kat­nie ujęła moje dło­nie i jej brą­zowe oczy wypeł­niły się łzami. – Kiedy męż­czy­zna naprawdę kocha kobietę, tak jak twój ojciec kochał mnie, a ja jego, obej­mują się, całują i przy­tu­lają z czu­ło­ścią, bo nie chcą się roz­stać i pra­gną na zawsze pozo­stać bli­sko sie­bie. Wtedy akt miło­ści jest czymś wyjąt­ko­wym, a serca prze­peł­nia miłość… Jest jej tyle, że pra­wie nie możesz oddy­chać… – nagle par­sk­nęła drwią­cym śmie­chem. – Mon­sieur Duval jest gor­szy niż pies, to naj­zwy­klej­sza świ­nia.

Chrząk­nęła kilka razy, zmarsz­czyła nos i poła­sko­tała mnie w brzuch, aż zaczą­łem zwi­jać się ze śmie­chu.

– Czy ten chło­piec ma ojca? – zapy­tała Dębo.

Pędzel w jej dłoni wisiał nad czy­stą kartką już co naj­mniej pięt­na­ście minut. W dru­giej ręce trzy­mała papie­rosa w cygar­niczce z kości sło­nio­wej; co jakiś czas pod­no­siła go do ust i zacią­gała się dymem.

– Widzia­łam jego matkę – dodała. – To praw­dziwa, natu­ralna pięk­ność.

– Ojciec praw­do­po­dob­nie zgi­nął na woj­nie – powie­działa Daphne, któ­rej kra­jo­braz był już na eta­pie kolo­ro­wa­nia drzew i win­nic. – Tylu męż­czyzn pole­gło.

Leża­łem na ziemi, prze­glą­da­jąc książkę z foto­gra­fiami, którą przy­nio­sła mi Daphne, a obok mnie drze­mał jej pies Rex. Kilka dni wcze­śniej Daphne i Rex zna­leźli mnie na mostku, kiedy bawi­łem się z Pistou, i zabrali ze sobą na pik­nik. Polu­bi­łem ich oboje, naj­bar­dziej zaś spodo­bała mi się książka ze zdję­ciami Anglii. Teraz z zacie­ka­wie­niem zer­ka­łem na stopy Daphne, obute w pan­to­felki z ciem­no­zie­lo­nego, mię­si­stego zamszu, z malut­kimi zło­ci­stymi dzwo­necz­kami przy­szy­tymi do sznu­ro­wa­deł.

– Dziwny spo­sób wycho­wa­nia dziecka. – mruk­nęła Ger­tie, mie­rząc odle­głość pędz­lem i mru­żąc oczy przed słoń­cem.

Miała na gło­wie sło­miany kape­lusz, a jej upięte w kok włosy wymy­kały się spod spi­nek drob­nymi kosmy­kami, które tań­czyły na wie­trze.

– Chło­piec nie mówi, więc raczej nie może uczyć się w nor­mal­nej szkole – odparła Dębo. – Poza tym Fran­cja to nie Anglia, prawda?

– Suge­ru­jesz, że Fran­cja jest zaco­fana? – zapy­tała zło­śli­wie Daphne. – Oso­bi­ście nie sądzę, aby nieme dziecko miało więk­sze szanse na przy­zwo­ite wykształ­ce­nie wła­śnie w Anglii, na przy­kład w Devo­nie.

– Nie bądź śmieszna! – zawo­łała Ger­tie. – Nie zamie­rzasz chyba porów­ny­wać Mau­riac z Devo­nem, co?

– Mały raczej nie zosta­nie wzię­tym praw­ni­kiem – rze­kła Dębo. – Naj­praw­do­po­dob­niej całe życie będzie pra­co­wał w tutej­szej win­nicy, a do tego nie trzeba wyż­szego wykształ­ce­nia…

– Natu­ral­nie ty wiesz wszystko o win­ni­cach, Dębo! – prych­nęła Daphne. – Taka praca to nie tylko wygnia­ta­nie wino­gron i prze­le­wa­nie sfer­men­to­wa­nego soku do bute­lek!

– Źle mnie zro­zu­mia­łaś. Mam na myśli zbie­ra­nie wino­gron, nie sztukę prze­ista­cza­nia ich w wino.

– To uro­cze miej­sce do wycho­wy­wa­nia dzieci – pod­jęła Daphne. – Wielka win­nica, piękny zamek nad stru­mie­niem, cudne mia­steczko. No i oczy­wi­ście ludzie tacy jak my, któ­rzy przy­jeż­dżają tu na jakiś czas… Powie­dzia­ła­bym, że życie tego chłopca jest dosyć barwne.

Na moment zapa­dła cisza, gdyż wszyst­kie trzy sku­piły uwagę na swo­ich obra­zach. W końcu Daphne odchy­liła się do tyłu i uśmiech­nęła do mnie spod ronda zie­lo­nego kape­lu­sza.

– Taki z niego miły dzie­ciak. – wes­tchnęła. – W jego oczach jest jed­nak coś dziw­nego.

Odwró­ci­łem głowę i pogła­ska­łem Reksa.

– Są pełne smutku – dokoń­czyła.

– Cóż, mały uro­dził się w cza­sie wojny, bie­dac­two – ode­zwała się Dębo. – Fran­cja była wtedy oku­po­wana. Wyobraź­cie sobie tylko, co musieli prze­ży­wać tutejsi ludzie, gdy patrzyli na tych okrop­nych Niem­ców, masze­ru­ją­cych przez ich kraj i wywrza­sku­ją­cych: „Heil Hitler”. Coś strasz­nego, słowo daję!

– Niemcy zabrali im wszystko, co naj­lep­sze. – Daphne poki­wała głową, zupeł­nie jakby mówiła do sie­bie. – Naj­lep­sze wina, naj­wspa­nial­sze dzieła sztuki, po pro­stu wyssali krew z Fran­cji… I jakby tego było mało, biedni mło­dzi Fran­cuzi musieli wal­czyć za Niemcy. Ojca tego nie­szczę­snego chłopca na pewno spo­tkał wła­śnie taki los…

– Wie­cie, że podobno wła­ści­ciele naj­sław­niej­szych win­nic zamu­ro­wy­wali naj­lep­sze wina? – rze­kła Ger­tie. – Czy­ta­łam gdzieś o tym… Łapali pająki i wpusz­czali je do piw­nic, aby pokry­wały świeżo wymu­ro­wane ściany swo­imi sie­ciami, nada­jąc im w ten spo­sób patynę wieku… Sprytne, prawda?

– Jed­nak takie sztuczki nie powstrzy­mały Hitlera przed wywie­zie­niem stąd naprawdę wspa­nia­łych obra­zów – powie­działa Dębo. – Może Fran­cuzi nie zdą­żyli ich zamu­ro­wać.

– Kiedy alianci weszli do Orlego Gniazda, zna­leźli tam pół miliona bute­lek naj­lep­szych fran­cu­skich win i szam­pana! – zawo­łała Ger­tie. – A prze­cież Hitler w ogóle nie pił alko­holu! Fran­cuzi zno­sili je z góry na noszach, wyobra­ża­cie sobie? Cóż, dla nich wino jest waż­niej­sze niż ludzie.

Sie­działy tak, malu­jąc i dys­ku­tu­jąc, aż do pod­wie­czorku. Potem roz­ło­żyły weł­niany koc w szkocką kratę i otwo­rzyły kosz z jedze­niem, w któ­rym były her­bat­niki, cia­steczka i ter­mos z her­batą. Pomy­śla­łem o pie­karni w mia­steczku, gdzie na wysta­wie można było zwy­kle zoba­czyć naj­bar­dziej sma­ko­wite wypieki, i nagle poczu­łem głód. Daphne traf­nie odczy­tała wyraz mojej twa­rzy i pod­su­nęła mi talerz.

– Poczę­stuj się, skar­bie – powie­działa po fran­cu­sku.

Wycią­gną­łem rękę i wzią­łem brioszkę. Daphne uśmiech­nęła się do mnie z zado­wo­le­niem. Patrzyła tro­chę tak jak matka, z czu­ło­ścią i smut­kiem. Uśmiech­ną­łem się w odpo­wie­dzi, pośpiesz­nie prze­ły­ka­jąc kawa­łek droż­dżo­wego cia­sta.

Rozdział 4

4

Joy Spring­toe była moją pierw­szą miło­ścią. Błą­ka­łem się po kory­ta­rzach cha­teau niczym zagu­biony psiak, z nadzieją, że znowu uda mi się ją zoba­czyć, że Joy weź­mie mnie za rękę i jesz­cze raz zaprosi do swo­jego pokoju. Moja szansa poja­wiła się pew­nego wie­czoru, gdy mama poszła do mia­steczka, a ja zakra­dłem się do hotelu od strony ogrodu. Mogłem tam wcho­dzić jedy­nie wtedy, gdy poma­ga­łem Lucie – kiedy indziej cią­gle się bałem, że madame Duval zauważy mnie i wyrzuci. Tam­tego dnia, ukryty w swoim zwy­kłym miej­scu za krze­słem, uważ­nie obser­wo­wa­łem kory­tarz, nasłu­chu­jąc gło­sów i kro­ków. Co jakiś czas ogar­niała mnie radość, bo wyda­wało mi się, że sły­szę Joy, ale zaraz potem znowu cho­wa­łem się za opar­ciem.

Kiedy w końcu poja­wiła się, razem ze swoją przy­ja­ciółką Diane, szybko wyczoł­ga­łem się zza krze­sła.

– Ach, to mój mały przy­ja­ciel! – roze­śmiała się Joy.

Ku mojemu wiel­kiemu zado­wo­le­niu wrę­czyła torby z zaku­pami Diane i wzięła mnie za rękę.

– Chodź, pokażę ci, co kupi­łam – powie­działa. – Bar­dzo przyda mi się opi­nia męż­czy­zny.

Znowu zaczer­wie­ni­łem się i uśmiech­ną­łem. W pod­nie­ce­niu roz­luź­ni­łem pięść i gumowa piłeczka poto­czyła się po pod­ło­dze, zni­ka­jąc pod komodą. Chcia­łem rzu­cić się za nią, ale było mi strasz­nie wstyd, że ją upu­ści­łem. Pomy­śla­łem, że następ­nego dnia rano wrócę tu z Lucie i wycią­gnę piłkę spod komody. Z moim ser­cem sprawa wyglą­dała zupeł­nie ina­czej – Joy Spring­toe trzy­mała je w dłoni, a ja wcale nie pra­gną­łem go odzy­skać. Ni­gdy.

Następ­nego ranka, po nie­spo­koj­nej nocy peł­nej męczą­cych snów o zgu­bio­nej piłeczce, posze­dłem za Lucie do hotelu. Pokój Joy Spring­toe znaj­do­wał się na samym końcu kory­ta­rza, nato­miast my zaczę­li­śmy od czę­ści tuż przy scho­dach. Bałem się, że Yvette zawoła mnie do kuchni, żebym zdjął dla niej jakiś ron­del, zanim uda mi się odzy­skać piłkę, która naprawdę była naj­cen­niej­szą rze­czą, jaką posia­da­łem. Tego dnia Lucie była wyjąt­kowo nie­chęt­nie nasta­wiona do świata; powar­ki­wała na mnie i z iry­ta­cją cmo­kała. Zale­żało mi, żeby jak naj­szyb­ciej przejść do następ­nego pokoju, pod­czas gdy Lucie by­naj­mniej się nie śpie­szyło. Wresz­cie dotar­li­śmy do pokoju Joy Spring­toe. Już mia­łem zaj­rzeć pod komodę, kiedy nagle drzwi się otwo­rzyły i w progu sta­nął mon­sieur Duval, cuch­nący tyto­niem i potem.

Na mój widok na jego twa­rzy poja­wił się wyraz prze­ra­że­nia i nie­do­wie­rza­nia.

– Co on tutaj robi?! – szczek­nął, wska­zu­jąc mnie pal­cem. – Wynoś się stąd, gów­nia­rzu! No, już, wyno­cha!

Ruszył ku mnie z pod­nie­sioną ręką, sku­li­łem się więc i wypa­dłem na kory­tarz, zosta­wia­jąc piłeczkę w pokoju Joy. Bie­głem przed sie­bie, a w uszach dzwo­nił mi ich drwiący śmiech. Nie­na­wi­dzi­łem ich. Nie­na­wi­dzi­łem z całego serca.

W naszym pokoju nad staj­nią rzu­ci­łem się na łóżko i przy­kry­łem głowę poduszką, żeby dłu­żej nie sły­szeć ich śmie­chu. Nie­stety, to nie wystar­czyło. Ich drwiny wciąż tkwiły w mojej gło­wie, w mojej pamięci, prze­ista­cza­jąc się w gromki śmiech, wydo­by­wa­jący się z wielu gar­deł. Roz­bo­lała mnie głowa, serce dud­niło w piersi, a miłość, która je prze­peł­niała, zmie­niła się w lęk. Dygo­ta­łem z wysiłku, sta­ra­jąc się uciec przed tym ogłu­sza­ją­cym śmie­chem, ale wciąż go sły­sza­łem. Kiedy zro­zu­mia­łem, że nie zniosę go ani chwili dłu­żej, ktoś wyrwał mi poduszkę z rąk i zoba­czy­łem pochy­loną nade mną zatro­skaną matkę. Chwy­ciła mnie w obję­cia, gła­skała po wło­sach i cało­wała.

– Wszystko w porządku, kocha­nie. Maman jest tutaj, ni­gdy cię nie opu­ści… Ni­gdy, skar­bie. Ni­gdy nie zosta­wię mojego małego che­va­lier. Jesteś mi potrzebny. Oddy­chaj, kocha­nie, oddy­chaj głę­boko, no, już.

Moje ciało pło­nęło, mama także to poczuła, gdy tuliła mnie do sie­bie. Coś takiego zda­rzyło mi się już wcze­śniej, więc oby­dwoje wie­dzie­li­śmy, że czeka mnie tydzień dziw­nej cho­roby, cha­rak­te­ry­zu­ją­cej się wysoką gorączką i ostrym bólem głowy.

– Co się stało? – cicho zapy­tała matka. – Kto skrzyw­dził cię tym razem?

Ale ja nie mogłem odpo­wie­dzieć. Oczy paliły mnie od łez bez­sil­no­ści. Tak bar­dzo pra­gną­łem wyja­śnić jej, co się zda­rzyło…

Następny tydzień minął mi jak w gęstych opa­rach mgły. Poci­łem się, potem robiło mi się zimno, a cza­sami, kiedy z tru­dem pod­no­si­łem powieki, mia­łem wra­że­nie, że pokój roz­cią­gnął się i prze­ciw­le­gły róg dziw­nie odda­lił się i zma­lał. Pamię­tam, że matka cią­gle była przy mnie, gła­dziła po gło­wie i opo­wia­dała bajki. Pamię­tam także, jak pła­kała z twa­rzą wtu­loną w moją szyję.

– Jesteś wszyst­kim, co mam, synku – szlo­chała. – Nie zosta­wiaj mnie.

Nie jestem jed­nak do końca pewny, czy to nie był sen.

Wresz­cie gorączka minęła i mogłem usiąść na łóżku. Mama weszła do pokoju, a jej posza­rzała z nie­po­koju twarz teraz jaśniała wielką rado­ścią.

– Przy­pro­wa­dzi­łam ci kogoś, kto bar­dzo chce się z tobą zoba­czyć – powie­działa.

Odsu­nęła się i do mojego łóżka pode­szła Joy Spring­toe w ślicz­nej różowo-nie­bie­skiej sukience, z małą torebką w ręku.

– Sły­sza­łam, że zacho­ro­wa­łeś. – Uśmiech­nęła się, sia­da­jąc na łóżku.

Poczu­łem zapach jej per­fum i odpo­wie­dzia­łem sze­ro­kim uśmie­chem, szczę­śliwy jak ni­gdy dotąd.

– Mam tu coś, co zgu­bi­łeś, i coś, co chcia­ła­bym ci poda­ro­wać.

Podała mi torebkę, a ja długą chwilę wpa­try­wa­łem się w nią w oszo­ło­mie­niu. Pre­zent dla mnie? Zaj­rza­łem do środka. Na dnie, ku mojemu ogrom­nemu zdzi­wie­niu, leżała mała gumowa piłeczka. Wyją­łem ją i mocno zaci­sną­łem w dłoni. Nikt poza mamą nie wie­dział, jak bar­dzo była dla mnie cenna. Ści­sną­łem ją, czu­jąc, jak frag­menty mojego potrza­ska­nego na kawałki świata znowu ukła­dają się w zro­zu­miałą całość. Potem jesz­cze raz zaj­rza­łem do torebki. Mama stała przy drzwiach z zało­żo­nymi rękami, pro­mie­nie­jąca miło­ścią i dumą. Z zapar­tym tchem, zachwy­cony i poru­szony, powoli wycią­gną­łem z torby minia­turkę samo­chodu Citroën Beux Che­vaux, żół­ciutką jak cytryna. Koła obra­cały się, a pod pod­no­szoną klapą maski był maleńki sre­brzy­sty sil­nik. Dotkną­łem go drżą­cymi pal­cami i nagle ogar­nęło mnie gorącz­kowe pra­gnie­nie, aby kamienna pod­łoga w holu nie była przy­kryta dywa­nem, bo wtedy mógł­bym swo­bod­nie pusz­czać tam swo­jego citroëna. Z ser­cem prze­peł­nio­nym wdzięcz­no­ścią i miło­ścią zarzu­ci­łem ramiona na szyję Joy, kła­dąc głowę na jej ramie­niu. Objęła mnie mocno. Wyda­wało mi się, że trwało to długo, ale wcale nie mia­łem ochoty uwol­nić się z jej ramion i ona chyba także nie szu­kała pre­tek­stu, aby odejść.

– Jesteś wyjąt­ko­wym małym chłop­cem – powie­działa, prze­su­wa­jąc pal­cem po moim policzku. – Nie zapo­mnę o tobie.

Jej oczy lśniły od łez.

Ni­gdy wię­cej nie zoba­czy­łem Joy Spring­toe.

Rozdział 5

5

Joy Spring­toe wyje­chała i cha­teau roz­brzmie­wał teraz echem jej nie­obec­no­ści. Moje serce było ocię­żałe ze smutku i tęsk­noty. Włó­czy­łem się po ogro­dzie i win­nicy i bez­myśl­nie wrzu­ca­łem kamie­nie do stru­myka, nawet nie sta­ra­jąc się, aby pod­sko­czyły na powierzchni. Całymi godzi­nami wpa­try­wa­łem się w żół­tego citro­ena, pod­no­si­łem i opusz­cza­łem maskę, i przy­po­mi­na­łem sobie twarz Joy i jej zapach. Nawet Pistou nie potra­fił popra­wić mojego nastroju. Byłem nie­po­cie­szony. Ludzie sądzą, że ktoś tak młody nie jest zdolny do praw­dzi­wie głę­bo­kich uczuć (osta­tecz­nie mia­łem zale­d­wie sześć lat i dzie­więć mie­sięcy), ale Joy Spring­toe wzięła moje serce w dło­nie i potrak­to­wała je z czu­ło­ścią, dla­tego posta­no­wi­łem zosta­wić je tam na zawsze.

Mon­sieur Duval zabro­nił mi poma­gać Lucie, lecz jego decy­zja nie mogła mnie już dotknąć. Nie widzia­łem naj­mniej­szego sensu w krę­ce­niu się po hotelu, skoro Joy tam nie było, a poza tym Lucie zro­biła się okrop­nie humo­rza­sta. Bażan­cice na­dal cie­szyły się moją sym­pa­tią, ale popo­łu­dnia spę­dzane na obser­wa­cji ich postę­pów w sztuce malar­stwa także prze­stały mnie pocią­gać. Cho­dzi­łem dookoła zamku, trzy­ma­jąc w ręku piłeczkę, która teraz zyskała w moich oczach dodat­kową war­tość, ponie­waż zwró­ciła mi ją wła­śnie Joy.

Czę­sto cho­wa­łem się w piw­nicy pod cha­teau, gdzie zawsze było wil­gotno i zimno. Spo­czy­wa­jące na spe­cjal­nych sto­ja­kach rzędy bute­lek koja­rzyły mi się ze zło­żo­nymi w kata­kum­bach zwło­kami. Mur był tu wiecz­nie mokry, pokryty ple­śnią, powie­trze zatę­chłe i nie­ru­chome. Bie­ga­łem mię­dzy sto­ja­kami, aż pew­nego dnia natkną­łem się na małe, cia­sne pomiesz­cze­nie. Było w nim coś nie­sa­mo­wi­tego, nie­wy­tłu­ma­czal­nie tajem­ni­czego. Stało tu tylko jedno krze­sło, lecz ja natych­miast wyczu­łem dziwne cie­pło, zupeł­nie jakby ktoś kie­dyś miesz­kał w tym nie­po­ko­ją­cym miej­scu. Zacie­ka­wiony, wsze­dłem do środka i usia­dłem. Rozej­rza­łem się dookoła. Zaczą­łem się wła­śnie zasta­na­wiać, w jakim celu wyko­rzy­sty­wano tę dziwną klitkę, kiedy dostrze­głem kilka imion, wyry­tych obok sie­bie na kamien­nej ścia­nie. Wsta­łem, żeby przyj­rzeć się im z bli­ska. Leon, Mar­the, Felix, Ben­ja­min, Oriane – prze­czy­ta­łem. Prze­su­ną­łem pal­cami po zagłę­bie­niach w murze. Kra­wę­dzie liter wyda­wały się ostre, wydra­pano je chyba sto­sun­kowo nie­dawno. Pomy­śla­łem, że może nie­go­dziwy mon­sieur Duval prze­trzy­my­wał tu więź­niów, i nagle zro­biło mi się lżej na sercu. Ogar­nięty poczu­ciem wspól­noty prze­żyć, zna­la­złem mały kamyk i obok tam­tych dru­ko­wa­nymi lite­rami wyry­łem swoje imię, Mischa. Ja także byłem prze­cież więź­niem, nie­wol­ni­kiem miło­ści i mil­cze­nia.

Nie mia­łem już gorączki, ale na­dal byłem osła­biony. Matka obser­wo­wała mnie czuj­nie, a w nocy przy­tu­lała mocno do sie­bie, jakby w oba­wie, że jakiś demon wyłoni się z ciem­no­ści i wyrwie mnie z jej ramion. Kosz­mary senne nękały mnie teraz czę­ściej niż kie­dy­kol­wiek, tyle że zamiast twa­rzy matki, widy­wa­łem w nich twarz Joy. Budzi­łem się zlany potem, prze­stra­szony i zapła­kany. Ulgę przy­no­siła mi dopiero świa­do­mość, że co prawda Joy zosta­wiła mnie, ale mama na­dal jest obok.

Pew­nej nocy obu­dził mnie odgłos świsz­czą­cego za oknem wia­tru. Wichura szar­pała drzewa i sie­kła wszystko dookoła ulew­nym, zim­nym desz­czem. Jak na lato, było to zja­wi­sko dość nie­zwy­kłe. Mama także się obu­dziła i oboje usie­dli­śmy na para­pe­cie okna, przy­glą­da­jąc się roz­sza­la­łej burzy.

– Wiesz, Mischa, moja matka, a twoja babka, zawsze powta­rzała, że gwał­towna let­nia burza zwia­stuje zmiany… – Prze­chy­liła głowę na ramię i spoj­rzała na mnie z dzie­cin­nym uśmie­chem. – Była bar­dzo prze­sądna i oczy­wi­ście zwy­kle miała rację… Bar­dzo rzadko się myliła – wes­tchnęła, jej brą­zowe oczy pociem­niały od łez. – Cie­kawe, co by powie­działa, gdyby mnie teraz zoba­czyła… Myślisz, że widzi mnie stam­tąd, z nieba? Wyobra­żam sobie, jak splata ramiona na piersi i cmoka z nie­za­do­wo­le­niem… Ale ty na pewno od razu pod­bił­byś jej serce, mój mały che­va­lier… Och, tak, byłaby z cie­bie bar­dzo dumna! – Wycią­gnęła rękę i dotknęła mojej. – Wiem, że poko­cha­łeś Joy Spring­toe, skar­bie. Ja też bar­dzo żałuję, że wyje­chała. Wnio­sła do tego domu dużo słońca. Pamię­taj, że cię rozu­miem. Miłość boli, kocha­nie. Boli, kiedy uko­chana osoba jest z tobą, boli, kiedy jej nie ma, a naj­do­tkli­wiej boli wtedy, gdy wiesz, że już ni­gdy nie ujrzysz uko­cha­nej czy uko­cha­nego… Mimo tego warto pła­cić cier­pie­niem za te kilka chwil szczę­ścia. Za jakiś czas będziesz wspo­mi­nał Joy bez bólu, wierz mi. Poza tym bar­dzo moż­liwe, że ona przy­je­dzie tu znowu w przy­szłym roku. Jej narze­czony zgi­nął, wyzwa­la­jąc nasze mia­sto. Był boha­te­rem, a Joy przy­jeż­dża, żeby uczcić jego pamięć. Myślę, że ona też zatę­skni za tobą…

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki