Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Powieść autorki światowych bestsellerów, Santy Montefiore.
Celestria Montague ma młodość, urodę, majątek, arystokratyczne korzenie i tłumy wielbicieli. Zagadkowe samobójstwo ojca, człowieka z pozoru szczęśliwego, burzy dotychczasowy porządek jej życia.
Próbując dojść prawdy, Celestria dociera z Anglii na malownicze włoskie południe. I tam spotyka Hamisha: pierwszego mężczyznę, który nie poddaje się jej urokowi, artystę zamkniętego w sobie po śmierci ukochanej żony. Wydaje się, że oboje mogą sobie nawzajem pomóc, i wydaje się też, że wcale tego nie chcą...
Nastrojowa historia wielkiej namiętności, zdrady i rodzinnej tajemnicy.
Santa Montefiore znowu tworzy niezapomnianych bohaterów, których losy rozgrywają się na tle wspaniałych krajobrazów. "Morze utraconej miłości" to fascynująca opowieść o zdradzie, uporze i miłości.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 537
Kiedy zastanawiałam się, gdzie umiejscowić akcję tej książki, miałam szczęście otrzymać zaproszenie do Apulii w południowej części Włoch. Zaprosiła mnie jedna z moich najdawniejszych przyjaciółek Athena McAlpine, która razem ze swoim mężem Alistairem na najcudowniejszy pod słońcem pensjonat przerobiła dawny klasztor, kiedyś zamieszkany przez mnichów. Od razu znalazłam się pod urokiem tego pięknego zakątka, który udało im się wyczarować, i doszłam do wniosku, że przynajmniej część akcji mojej powieści będzie rozgrywać się właśnie tam. Z całego serca dziękuję Athenie i Alistairowi, ponieważ bez II Convento di Santa Maria di Constantinopoli Morze utraconej miłości nigdy by nie powstało.
Pragnę także podziękować mojej bratowej Sarah Palmer-Tomkinson, oraz jej matce Christinie Millard Barnes za odpowiedzi na moje pytania dotyczące katolicyzmu, muszę jednak z całą mocą podkreślić, że Sarah i Christine nie ponoszą żadnej odpowiedzialności za to, co napisałam! Dziękuję również Yictorowi Sebestyenowi, autorowi książki Twelve Days – Revolution 1956 („Dwanaście dni – rewolucja 1956 roku”) za pomoc w niewielkiej części książki związanej z Węgrami; mojemu przyjacielowi, psychologowi Johnowi Stewartowi za wgląd w umysły moich bohaterów; Jayne Roe, Karen i Malcolmowi Weaving oraz Dorothy Cosgrove za rozbudzenie we mnie miłości do Yorkshire i Lancashire. Dziękuję moje matce, Patty Palmer-Tomkinson za trud, jaki sobie zadała, czytając wstępne wersje książki, oraz za jej bezcenne komentarze.
Moja wdzięczność należy się także Sue Fletcher, która zredagowała powieść i zmusiła mnie do ostatecznego wysiłku; mojej agentce Sheili Crowley za rady, zaraźliwy entuzjazm i wejście na rynek amerykański; Lindzie Shaugnessy, za prowadzenie sprzedaży moich powieści na całym świecie; Karen Geary, Ariane Galy i wszystkim przyjaciołom z wydawnictwa Hodder, którzy starają się ze wszystkich sił, aby moje książki trafiały do rąk czytelników w jak najlepszej formie.
Na koniec jak zawsze najmocniej i najserdeczniej dziękuję Sebagowi. Bez niego w ogóle bym nie pisała.
Kornwalia, sierpień 1958
Ksiądz Miles Dalgliesh jechał na rowerze drogą prowadzącą do Pendrift Hall, siedziby rodziny Montague, i z przyjemnością przyglądał się, jak złociste słońce przenika przez liście drzew limonkowych, rzucając jasne, rozedrgane plamy na żwir i paprocie, i ogrzewa zielone pola i łąki, na których pasły się brązowe krowy. Świeża bryza od morza owiewała twarz rowerzysty i wysoko pod niebo unosiła mewy oraz rybitwy. Ksiądz Dalgliesh był nowy w okolicy. Stary ojciec William Hancock zmarł niedawno i wyruszył do pracy na Drugą Stronę, zostawiając swemu następcy parafię wcześniej, niż ten oczekiwał. Tak czy inaczej, Bóg postawił przed młodym kapłanem zadanie, które należało wypełnić z radością w sercu.
Dziś ksiądz Miles miał się spotkać z rodziną Montague, najbardziej liczącą się w całym Pendrift.
Zbudowany z jasnego kamienia, opleciony pędami wistarii Pendrift Hall miał wysokie okna i pełne pienistej zieleni ogrody, schodzące aż na brzeg morza. Na dachach gruchały gołębie, a na ganku co roku budowała gniazdo rodzina jaskółek. Dom był duży i trochę zniszczony, podobny do ulubionej zabawki dziecka, kochanej i często używanej. Emanował aurą ciepła i zadowolenia, którą ksiądz Dalgliesh natychmiast wyczuł. Wiedział, że polubi mieszkającą tu rodzinę i z przyjemnością myślał o czekającym go popołudniu.
Zahamował i zsiadł z roweru. Przysadzisty labrador z białym pyskiem wybiegł mu na spotkanie, machając ogonem i szczekając z podnieceniem. Kiedy ksiądz się pochylił, żeby poklepać go po głowie, pies ucichł, wyczuwając łagodny charakter młodego człowieka, i zajął się obwąchiwaniem jego błyszczących czarnych butów. Duchowny podniósł wzrok i zobaczył służącego, który stanął w drzwiach, ubrany w czarny frak i starannie wyprasowaną białą koszulę. Lokaj powitał księdza pełnym szacunku skinieniem głowy.
– Dzień dobry księdzu… Pani Montague już czeka, proszę za mną.
Ksiądz Miles oparł rower o ścianę i ruszył za służącym przez rozległy kamienny hol, w którym dominował kominek i umieszczone nad nim okazałe poroże. Powietrze w domu przesycone było przyjemnym aromatem rozpalanego zimą ognia, cynamonu i kilkuset lat istnienia. Duchowny zauważył otwartą szafkę pod schodami, pełną rakiet i piłek do tenisa i stary wysoki zegar, spokojnie tykający pod ścianą, podobny do pogrążonego w drzemce sługi. Z salonu dobiegał szmer przyciszonych głosów i dźwięki klasycznej muzyki. Młody kapłan wziął głęboki oddech.
– Przyjechał ksiądz Dalgleish, pani Montague – oznajmił lokaj z powagą, gestem wyciągniętej ręki zapraszając gościa do dużego pokoju.
– Dziękuję, Soames. – Julia Montague podniosła się na powitanie duchownego. – Witamy w Pendrift, proszę księdza.
Miles Dalgleish potrząsnął dłonią gospodyni i natychmiast się uspokoił, widząc jej ciepły, serdeczny uśmiech. Julia Montague była pulchną, piękną blondynką o delikatnej, białej skórze, jasnych włosach w chłodnym odcieniu i otwartej, łagodnej twarzy. Jej promienna uroda i pełen radości sposób bycia sprawiały, że wszyscy czuli się przy niej jak na przyjęciu. Nosiła duże naszyjniki z jasnozielonych i jasnoniebieskich korali, które podkreślały barwę jej oczu, miała tak zaraźliwy śmiech, że nikt, nawet pompatyczny Soames, nie mógł pozostać obojętny na jego dźwięk, oraz poczucie humoru, dzięki któremu zawsze dostrzegała dobre strony ponurych sytuacji. Przypominała rajskiego ptaka, który uwił sobie gniazdo w samym sercu Kornwalii, krainy tweedu i morza.
– Nasza rodzina czeka na księdza na tarasie – ciągnęła z uśmiechem Julia. – Czy mogę podać księdzu coś do picia, zanim rzucę go na pożarcie wilkom?
Ksiądz Dalgleish roześmiał się, a Julia pomyślała, że jest niezwykle przystojny jak na duchownego. Było coś czarującego w zmarszczkach, które pojawiały się wokół jego ust, gdy się uśmiechał, a ukryte za okularami głęboko osadzone oczy błyszczały inteligencją. Był też zaskakująco młody, mógł mieć najwyżej trzydzieści lat.
– W tej sytuacji chyba poproszę o szklankę wody – powiedział.
– Mamy doskonały sok z czarnego bzu, może spróbuje ksiądz odrobinę?
– Dlaczego nie, z przyjemnością.
– Soames, proszę przynieść na taras dwie szklanki soku z czarnego bzu – poleciła Julia.
Służący kiwnął głową i wycofał się. Julia ujęła księdza pod ramię i przez wysokie drzwi wyszła z nim na skąpany w słońcu taras.
Taras był szerokim kamiennym patio ze schodami o nieregularnej szerokości stopniach, po których schodziło się wprost do ogrodu. Między kamieniami rosły krzaczki poziomek i kępki drobniutkich, domagających się uwagi niezapominajek. Ociężałe pszczoły krążyły wokół słodko pachnących wielkich lilii i frezji w dużych glinianych donicach, i opijały się nektarem lawendy, rosnącej pod balustradą. W ogrodzie płacząca wierzba moczyła gałązki w ozdobnym stawie, na którym urządziła sobie gniazdo para dzikich kaczek.
Rodzina umilkła na widok księdza Milesa. Archie Montague, mąż Julii, jako pierwszy zerwał się z krzesła i pośpieszył na powitanie.
– Miło nam, że wreszcie możemy księdza poznać – rzekł serdecznie, ściskając dłoń przybysza. – Śmierć księdza Hancocka pogrążyła nas w prawdziwym smutku. To był wybitny kapłan, jego słowa często były dla nas natchnieniem…
– Tak jest… Przypadło mi w udziale bardzo trudne zadanie podążania jego śladem…
– Z czym ksiądz na pewno doskonale sobie poradzi – dokończył uprzejmie Archie, przeczesując palcami brązowe wąsy, porastające jego górną wargę jak starannie przystrzyżony żywopłot.
– Pozwoli ksiądz, że przedstawię go siostrze Archiego Penelope, a także jej córkom Lotty i Melissie. – Julia nadal trzymała duchownego pod ramię, ponieważ wiedziała, że obcowanie z rodziną jej męża może być nieco przytłaczającym przeżyciem.
Penelope postąpiła krok do przodu i uścisnęła rękę księdza tak silnie, że skrzywił się lekko, wyraźnie zaskoczony. Mocno zbudowana, przysadzista Penelope o obfitym biuście i podwójnym podbródku natychmiast przywiodła na myśl krowy rasy jersey z pasącego się na łące stada jej brata.
– Bardzo mi miło poznać księdza. – Głos Penelope był głęboki i soczysty; kobieta wymawiała spółgłoski z takim naciskiem, jakby znajdowała w tym najprawdziwszą przyjemność. – Jest ksiądz znacznie młodszy, niż się spodziewaliśmy…
– Mam nadzieję, że mój wiek nie stanowi dla państwa powodu do rozczarowania – odparł.
– Wręcz przeciwnie. Czasami starsi ludzie przez lata tak przyzwyczajają się do brzmienia własnego głosu, że tracą wrażliwość na głos innych. – Penelope odwróciła się i gestem zachęciła córki, żeby podeszły bliżej. – Oto Lotty, moja najstarsza córka, i Melissa, która dopiero niedawno skończyła dwadzieścia pięć lat.
Uśmiechnęła się z dumą, patrząc, jak dziewczęta witają się z księdzem. Ubrane w piękne, kwieciste letnie sukienki, z długimi włosami upiętymi wysoko, obie wyglądały bardzo miło i atrakcyjnie. I Lotty, i Melissa były dość płytkie i chętnie nabijały sobie głowy głupstwami, do czego zresztą zachęcała je matka, której życiowym celem było wydanie córek za dobrze urodzonych i zamożnych młodych mężczyzn. Według Penelope jej córki były najlepszymi kandydatkami na żony w całym Londynie i po prostu nie mogły marnie wyjść za mąż. Małżeństwo z miłości było zdaniem siostry Archiego idiotycznym wymysłem, w wysokim stopniu niepraktycznym i nierozsądnym. Penelope uważała, że nie można ufać sercu, które siłą rzeczy posiada naturalną skłonność do zakochiwania się w nieodpowiednich mężczyznach, i sama stanowiła najlepszy dowód słuszności swojej teorii. Nauczyła się kochać Miltona Flinta dopiero w pewien czas po ślubie, w głębi duszy żywiła jednak nadzieję, że jej dziewczęta zrobią lepsze partie niż ona. Wyszła za Flinta, to prawda, lecz ani na moment nie przestała być Penelope Montague.
– To jest Milton, mąż Penelope, i David, ich syn – ciągnęła Julia, prowadząc księdza dalej.
Milton był wysoki i atletycznie zbudowany, o gęstych jasnych włosach, czesanych z szerokiego czoła, i z tryskającymi życiem niebieskimi oczami.
– Cieszę się, że mogę księdza poznać. Grywa ksiądz w tenisa?
Miles Dalgleish uśmiechnął się z zażenowaniem.
– Niestety nie…
– Tata ma obsesję na punkcie tenisa – wtrącił David przepraszającym tonem. – Trzeba jednak przyznać, że nigdy nie zabiera rakiety na mszę!
Parsknął śmiechem, a ksiądz Miles poczuł, że obecność młodego człowieka z jego pokolenia jest dla niego pewnym wsparciem. Julia uwolniła jego ramię i usiadła.
Duchowny zajął miejsce obok niej i założył nogę na nogę, usiłując zachowywać się jak najswobodniej. Był trochę zdenerwowany. Jego powołanie było trwałe niczym skała, znajomość Pisma Świętego, dzieł doktorów Kościoła i filozofii niezrównana, a biegłość w łacinie wyjątkowa, lecz nawiązywanie i utrzymywanie stosunków z ludźmi stanowiło jego piętę achillesową. „Nic dobrego nie wynika z tego, że kapłan wiecznie błądzi myślami na wysokościach”, powiedział mu kiedyś ksiądz William Hancock. „Musisz się nauczyć kontaktować z ludźmi na ich własnym poziomie, bo będzie z ciebie marny duszpasterz i równie dobrze mógłbyś wstąpić do zakonu kontemplacyjnego”. Miles Dalgleish wiedział, że stary ksiądz miał całkowitą rację. Biskup posłał go przecież między ludzi, aby głosił im Słowo Boże. Poprawił okulary na nosie, zdecydowany nie zawieść hierarchy.
– Nasi synowie wybrali się do lasu ze swoim kuzynem Harrym, aby zastawić pułapki na szkodniki – wyjaśniła Julia. – Leśniczy płaci im po sześć pensów za martwego szczura, więc myślę, że szybko się wzbogacą. Mój trzyletni malec, którego nazywamy Bouncy1, jako że jego nóżki zachowują się całkiem jak sprężyny, jest na plaży z nianią. Powinni wkrótce wrócić, a Celestria, moja bratanica… – Julia rozejrzała się dookoła. – Nie mam pojęcia, gdzie się podziała. Może jest ze swoją matką Pamelą, żoną Monty’ego, brata Archiego i Penelope… Pamela leży w łóżku, ponieważ dostała migreny. Często cierpi na tę dolegliwość, ale może później do nas zejdzie. Jest Amerykanką…
Julia się zawahała, bo Pamela Bankroft Montague, jak kazała się nazywać, była wyjątkowo rozpieszczoną osobą i często spędzała w łóżku całe dnie, skarżąc się na zbyt ostre lub zbyt przyćmione światło. Rozkapryszonym tonem prosiła, aby zostawić ją samą z Poochim, jej wypudrowanym pekińczykiem, a jednocześnie domagała się, aby dzieci, Celestria i Harry, poświęcały jej jak najwięcej uwagi, i bezustannie dzwoniła na służbę. Julia miała poważne wątpliwości, czy ksiądz Dalgleish w ogóle kiedykolwiek pozna Pamelę, która nie była katoliczką i nienawidziła Kościoła, uczestnictwo w jego posłannictwie nazywała zaś stratą czasu.
– Monty przyjedzie dziś wieczorem pociągiem z Londynu – podjęła po chwili. – To niezwykły człowiek i mam nadzieję, że ksiądz go pozna. Na pewno pozna ksiądz jego dzieci, Harry’ego i Celestrię. Harry pięknie śpiewa i należy do szkolnego chóru…
Julia zapaliła papierosa i zaciągnęła się głęboko. Soames wkroczył na taras, niosąc tacę z napojami. Kiedy podał księdzu szklankę z sokiem z czarnego bzu, gospodyni zauważyła, że dłonie młodego duchownego lekko drżą.
Niedługo potem wrócili z lasu Wilfrid i Sam, najstarsi synowie Julii i Archiego, oraz Harry. Pełni podniecenia po ranku spędzonym na budowaniu obozowiska i zastawianiu pułapek, wszyscy trzej mieli zdrowo zarumienione policzki i błyszczące oczy.
– Znaleźliśmy trzy martwe szczury! – zawołał Wilfrid, posyłając matce radosny uśmiech.
– Wspaniale – odpowiedziała. – Kochani, przywitajcie się teraz z księdzem Dalgleishem, dobrze?
Na widok koloratki księdza chłopcy umilkli i niepewnie uścisnęli jego rękę.
– Co zrobiliście ze szczurami? – spytał duchowny, próbując dodać im odwagi.
– Powiesiliśmy je na drzwiach za ogony! – wyjawił Sam, marszcząc nos w triumfalnym uśmiechu. – Są ogromne, wielkości Poochiego!
– Ale Poochiego lepiej nie wieszajcie za ogon! – Zaśmiał się David.
– Razem z nim trzeba by powiesić Pamelę! – prychnął Archie. – Przecież ona ani na moment nie spuszcza go z oka!
– Och, jesteś niedobry, kochanie! – skarciła męża Julia i rzuciła Harry’emu przepraszający uśmiech.
Wszyscy członkowie rodziny chętnie żartowali sobie z Pameli, nie zawsze biorąc pod uwagę uczucia jej dzieci.
– Gdzie mama? – zapytał Harry.
– Leży w łóżku – odparła Julia. – Ma migrenę.
– Znowu?! – zirytował się chłopiec.
– Naprawdę nie czuje się najlepiej…
– Tylko wtedy, kiedy taty nie ma w domu – niewinnym tonem zauważył Harry.
Miał rację. Kiedy Monty był w domu, migreny w cudowny sposób omijały Pamelę.
W idyllicznej atmosferze Pendrift Monty pojawiał się i znowu znikał. Zwykle przyjeżdżał z Londynu pociągiem o 19.30, w odpowiedniej porze, żeby wychylić szklaneczkę whisky, wypalić cygaro i zagrać w tenisa z Archiem, Miltonem oraz Davidem. Wkraczał do holu łobuzersko uśmiechnięty pod rondem panamy, w eleganckim garniturze z jasnego lnu, trochę wygniecionym po podróży pociągiem, z gazetą pod pachą i teczką w ręku, pogodny i pełen energii jak nikt inny na świecie. Ponure nastroje Pameli w jednej chwili rozwiewały się jak szara mgła, która czasami wisiała nad Pendrift, lecz jej zachowanie bynajmniej nie ulegało poprawie – nadal stawiała żądania i skutecznie starała się skupiać na sobie uwagę wszystkich mieszkańców domu. Jako jedyna córka bogatego amerykańskiego biznesmena Richarda W. Bankrofta II, Pamela od urodzenia była rozpieszczoną egocentryczką.
Chłopcy zabrali labradora Purdy’ego na plażę, gdzie zamierzali pograć w krykieta, natomiast niania wróciła znad morza z Bouncym i Celestrią. Usta młodego księdza rozchyliły się lekko, kiedy zobaczył niebiańsko piękną dziewczynę, zmierzającą w jego kierunku. Poczuł się głęboko zawstydzony, ponieważ serce zaczęło mu szybciej bić, a policzki oblał gorący rumieniec. Miał nadzieję, że to upał jest przyczyną tych dolegliwości. Celestrią ubrana była w krótką, szeroką czerwoną spódniczkę w białe kropki i wiązany na karku top, który odsłaniał jej brzuch. Jasne włosy opadały falami na gładkie, opalone ramiona, a poruszała się lekko i z niezwykłą gracją. Ksiądz nie potrafił odgadnąć, jakiego koloru były oczy, ukryte za dużymi ciemnymi okularami w białych ramkach.
– Ach, Celestrio, chodź do nas i poznaj księdza Milesa Dalgleisha! – zawołała Julia.
Mały Bouncy usłyszał głos matki, puścił rękę niani i rzucił się biegiem w stronę tarasu, piszcząc z radości i podniecenia.
– Mamusiu, mamusiu! – krzyczał głośno.
– Halo, skarbie! – odpowiedziała Julia.
Kiedy malec zorientował się, że ma widownię, wziął się pod boki i ruszył przed siebie zabawnym krokiem, kręcąc zadkiem, uśmiechając się i zerkając na obecnych spod gęstych rzęs. Wszyscy zaczęli bić mu brawo i śmiać się do łez. Bouncy był dzieckiem, które jednoczyło całą rodzinę. Jego zaraźliwy uśmiech, odziedziczony po Julii, potrafiłby rozmrozić najgrubszy lód. Chłopiec miał gęste jasne włosy i jasnobrązowe oczy, w kolorze domowych karmelków. Uwielbiał popisywać się i ciągle był do tego zachęcany przez dorosłych, chociaż niania załamywała ręce, kiedy przy byle okazji zrywał z siebie ubranko i biegał po domu nago. Bouncy seplenił, co jeszcze dodawało mu uroku. Julia i Pamela, które miały ze sobą niewiele wspólnego poza faktem, że wyszły za braci Montague, w Bouncym odkryły łączący je most.
– Skarbie, jesteś taki cudowny! – zawołała teraz Julia, biorąc synka na kolana i z rozkoszą całując go w karczek.
Celestria weszła na taras, śmiejąc się i klaszcząc w ręce. Ksiądz Miles wpatrywał się w nią jak zaczarowany.
– To moja bratanica Celestria, starsza siostra Harry’ego – przedstawiła dziewczynę pani domu, nie odrywając wzroku od Bouncy’ego.
Celestria zdjęła okulary, zatknęła je za dekolt i wyciągnęła rękę do duchownego.
– Jest ksiądz znacznie młodszy, niż sobie wyobrażałam – rzekła. – Ksiądz Hancock był mniej więcej w wieku niani!
– Ależ, Celestrio! – Penelope z dezaprobatą wydęła wargi. – Niania jest przecież w doskonałej formie!
Ksiądz zaczerwienił się jeszcze mocniej, a wyniosłą twarz Celestrii rozjaśnił ciepły uśmiech.
– Chyba powinien ksiądz trochę popływać – powiedziała. – Morze jest dziś wspaniałe, zimne, ale bardzo odświeżające!
– Może zechce ksiądz zdjąć marynarkę? – zaproponowała Julia, która wreszcie zauważyła dyskomfort biedaka.
– Nie, nie, tak jest mi zupełnie dobrze – odparł ksiądz Miles. – Przywykłem do upału, ponieważ dość długo mieszkałem we Włoszech…
– Nie ma to jak angielskie lato! – oznajmił Archie. – Kiedy człowiekowi wydaje się, że będzie chłodno i szaro, zza chmur wychodzi gorące, palące słońce. Pogoda w naszym kraju jest kompletnie nieprzewidywalna, słowo daję!
– Pójdę na górę do mamy i przebiorę się – rzuciła Celestria, z wdziękiem przechodząc między krzesłami.
Ksiądz Dalgleish nie mógł oderwać od niej wzroku, ale odetchnął z ulgą, kiedy zniknęła.
Uroda Celestrii była rzeczywiście nieprzeciętna. Nie decydowały o niej tylko gęste jasne włosy, lśniące jak łany zbóż wokół Pendrift, przejrzyście szare oczy, nigdy nie zamglone ani odrobiną smutku, czy pięknie wykrojone wargi i delikatne, lecz wyraziste rysy, ale sposób bycia młodej dziewczyny. Celestria była zawsze opanowana, pewna siebie i nieco wyniosła, choć w żadnym razie nie arogancka. Wiedziała po prostu, jakie miejsce zajmuje w świecie, i miała niezbitą pewność, że inni mają o niej wysokie mniemanie.
Celestria niedawno skończyła dwadzieścia jeden lat i, jak mówiła jej matka, „balansowała na krawędzi kobiecości”. Jednak dziewczyna wcale nie czuła, aby jej równowaga została w jakikolwiek sposób zachwiana, a gdyby Pamela wiedziała, że jej córka pozwoliła Aidanowi Cooneyowi wsunąć rękę pod majteczki i sama dotykała przez spodnie jego naprężonej męskości, nigdy nie powiedziałaby czegoś równie głupiego. Celestria już teraz była uznaną pięknością i od chwili, gdy w wieku osiemnastu lat została przedstawiona w towarzystwie, zajmowała znaczącą pozycję w londyńskim świecie balów i przyjęć. Wielu młodych mężczyzn pielęgnowało w sercu zamiar oświadczenia się o jej rękę. Większość z nich gapiła się na nią z zachwytem i traktowała jak figurkę z porcelany, co dziewczyna uważała za idiotyczne. Jej zdaniem głupcem nie był tylko Aidan Cooney, w którego oczach płonęło coś mroczniejszego i gorętszego niż zwyczajny podziw.
Celestria nie była taką tam sobie zwyczajną angielską pięknością. Miała w sobie egzotyczny rys, któremu mężczyźni nie potrafili się oprzeć. Kiedy w Europie wybuchła wojna, zaniepokojona matka wywiozła dziewczynkę do Nowego Jorku. Zamieszkały z rodzicami Pameli w ich penthousie na Park Avenue, gdzie sufity były tak wysoko, że Celestria prawie ich nie widziała, a z okien roztaczał się imponujący widok na Central Park. Przez następne sześć lat Celestria była radością dziadka, który stracił córkę na rzecz Monty’ego i Anglii, a teraz cieszył się obecnością małej dziewczynki, poświęcał jej mnóstwo uwagi i zasypywał wspaniale opakowanymi, pachnącymi nowością prezentami. Dziadek zajął w sercu Celestrii miejsce ojca, który poszedł na wojnę i zniknął z jej życia. Stał się ojcem, którego mogła objąć i który zawsze był przy niej, podczas gdy Monty przebywał za morzem i przesyłał sygnały istnienia w cieniutkich kopertach, doprowadzając matkę do łez. Celestria nauczyła się posługiwać swoim wdziękiem i bez trudu łowić serca otaczających ją ludzi, zupełnie jak rybak, który sprawnie zarzuca sieci, wyciągając z głębin coraz więcej ofiar. Nauczyła się oczarowywać, budzić zachwyt i bardzo szybko pojęła, czego oczekuje od niej dziadek. Jego aprobata i aplauz działały jak narkotyk, a Celestria syciła się jego miłością i stawała się coraz bardziej pewna siebie. Dziadek chętnie popisywał się nią przed swoimi gośćmi. Kiedy miała siedem lat, guwernantka sprowadzała ją przed proszonymi kolacjami na dół, ubraną w odświętną sukienkę i lśniące pantofelki, z lokami opadającymi na ramiona. Dziewczynka śpiewała piosenki i rumieniła się, gdy wszyscy bili jej brawo. Z łatwością manipulowała ludźmi, którzy uważali, że jest jeszcze za mała, aby mieć świadomość posiadanej charyzmy, doskonale zdawała sobie sprawę ze swojej urody i błyskawicznie pojęła, że naśladując dorosłych, zdobywa ich podziw.
– Co za zabawne dziecko! – zachwycali się. – Jaka bystra dziewczyneczka!
Im bardziej była „zabawna”, tym bardziej się nad nią rozpływali.
Umiała oszukać wszystkich, ale nie dziadka. On znał ją lepiej niż rodzona matka, lepiej ją rozumiał i poświęcał jej o wiele więcej uwagi. Interesował się każdym aspektem jej życia. Codziennie przed snem czytał na głos, budząc w niej miłość do książek, później podsuwał jej klasyczne dzieła literatury, które sam uwielbiał jako dziecko. Nie był muzykalny i często się skarżył, że nigdy nie miał możliwości nauczyć się grać na jakimkolwiek instrumencie, lecz bardzo cenił dobrą muzykę i często spędzał wieczory w operze. Jeździł z pięcioletnią Celestrią na lekcje baletu i osobiście czuwał nad jej nauką gry na pianinie. Dostrzegał wszystkie detale, nawet najdrobniejsze. Zachęcał wnuczkę do wysiłku w szkole, chwalił ją za zwycięstwa i nie krył rozczarowania, kiedy opuszczała się w nauce. Przy tym wszystkim ani na chwilę nie pozwolił jej zapomnieć, że kocha ją całym sercem.
*
Pamela Bancroft Montague wydawała się niezdolna do jakiejkolwiek miłości poza miłością własną. Nie była to jej wina. Problem tkwił w tym, że rodzice rozpieszczali ją, nauczyła się więc myśleć wyłącznie o sobie i wierzyć, iż stanowi centrum wszechświata, w którym nie ma miejsca dla nikogo innego. Kochała Celestrię jako coś w rodzaju dodatku do siebie samej – tę miłość nakazywał jej instynkt, któremu była posłuszna. Mąż także rozpieszczał ją do nieprzytomności. Pamela lśniła jak najjaśniejsza gwiazda i Monty za to właśnie ją uwielbiał. Uroda Pameli budziła lęk w sercach i kobiet, i mężczyzn. Mężczyźni padali przed nią na kolana, onieśmieleni i pokonani od pierwszego wejrzenia, kobiety zaś wiedziały, że ich uroda traci wszelki blask w obecności pięknej Amerykanki.
W latach wczesnego dzieciństwa Celestria nie odczuwała braku ojca. Przyjechała do Ameryki jako dwulatka, a wróciła do Londynu sześć lat później. Nie pamiętała nawet, jak Monty wyglądał. Po opuszczeniu Nowego Jorku boleśnie tęskniła za dziadkiem i zawsze bardzo cieszyła się na tydzień, który jesienią spędzała w baśniowym zamku, który Richard W. Bancroft kupił w Szkocji, aby tam polować, a także na coroczne letnie wakacje w rodzinnym domu Bancroftów na wyspie Nantucket. Podobnie jak matka, szybko nauczyła się kochać samą siebie znacznie mocniej niż innych. Kiedy Monty próbował zrekompensować dziewczynce długie lata rozdzielenia prezentami, przyjmowała składane dary z widoczną przyjemnością, obdarzając go w zamian całusami oraz uroczymi uśmiechami i manipulując nim równie chytrze, jak innymi dorosłymi. Później rodzicom urodził się mały chłopczyk, synek Harry, i w momencie jego przyjścia na świat Pamela Bancroft Montague odkryła, że jednak potrafi kochać kogoś bardziej niż samą siebie. Celestria nie poczuła się odrzucona ani zaniedbana, ponieważ nadal ogrzewał ją jasny płomień miłości dziadka.
Gdy Celestria wróciła, ubrana w prostą białą sukienkę haftowaną w stokrotki, rodzina zajmowała właśnie miejsca przy długim stole pod wielką kwadratową markizą. Księdza Dalgleisha posadzono u szczytu, Archie naprzeciwko gościa. Julia usiadła obok duchownego, wskazując Penelope miejsce po jego drugiej ręce.
Soames dyskretnie zabrał nakrycie przeznaczone dla Pameli. Uważał, że pani Bancroft Montague jest wyjątkowo męczącą osobą. Syn kucharki Warren od rana już sześć razy biegał do jej pokoju z gorącymi napojami, miseczkami z jedzeniem i wodą dla tego jej przeklętego psa. Soames zupełnie poważnie się zastanawiał, czy nie wyłączyć dzwonka w pokoju żony pana Monty’ego.
Ksiądz przeżegnał się, złożył dłonie i z pochyloną głową odmówił dziękczynną modlitwę.
– Benedicte, Domine, nos et haec tua dona quae de tua largitate sumus sumpturi…
Kiedy jego ręce po raz drugi wykonały znak krzyża, Celestria podniosła wzrok i napotkała spojrzenie duchownego. Przypominał jej przestraszonego lisa. Miała już dodać mu odwagi uśmiechem, gdy Archie zaczął zachęcać wszystkich, aby nakładali sobie potrawy.
– Przystąpmy do walki! – zawołał ze śmiechem.
Celestria siedziała między Lotty i Davidem. Miała pełną świadomość, że uwaga księdza skupiona jest na niej, chociaż na nią nie patrzył. Pomyślała, że byłoby zabawnie trochę powodzić go na pokuszenie, ot tak, dla rozrywki. Idea celibatu wydała jej się nagle fascynująca, zwłaszcza w przypadku tak przystojnego mężczyzny. Miał inteligentne brązowe oczy i szczupłą twarz o wyraźnie zaznaczonych kościach policzkowych i mocnej dolnej szczęce. Przyszło jej do głowy, że gdyby zdjął okulary, wyglądałby całkiem, całkiem…
– Proszę księdza, w jaki sposób został ksiądz powołany do służby Kościołowi? – zagadnęła, powstrzymując pełen rozbawienia uśmieszek.
Ksiądz przez chwilę sprawiał wrażenie całkowicie zaskoczonego pytaniem i powoli poprawił okulary na nosie, poruszony faktem, że obecność młodej kobiety tak silnie na niego działa. Czyżby wiara i powołanie nie stanowiły tarczy osłaniającej go przed tego typu odczuciami?
– Kiedy byłem małym chłopcem, pewnej nocy miałem sen – odparł.
– Naprawdę? – Celestria uniosła brwi. – Proszę nam go opowiedzieć!
Duchowny popatrzył na nią uważnie.
– Ujrzałem przy sobie anioła, który powiedział mi, że moja przyszłość związana jest z Kościołem katolickim. Otoczył mnie świetlisty obłok, tak jasny, że nie miałem cienia wątpliwości, iż to Bóg wzywa mnie na służbę. Od tamtej pory ani na chwilę nie opuściło mnie pragnienie odebrania święceń kapłańskich. Nigdy nie zapomniałem tamtej wizji i zawsze wracam do niej, gdy ogarnia mnie zwątpienie…
– To zupełnie jak powołanie Szawła na drodze do Damaszku – zauważył Archie, przeżuwając kawałek kiełbasy.
– Prawie cud! – wykrzyknęła Penelope głosem jeszcze bardziej soczystym niż zwykle.
– Jakie to wspaniałe, że cuda zdarzają się i we współczesnym świecie – dodała Julia.
– Tak jest – rzekł ksiądz Dalgleisch.
– Ale czy czasami jednak ma ksiądz wątpliwości? – zapytała Celestria, ignorując ciężkie westchnienie ciotki Penelope.
Ksiądz Miles wiedział, że nie może poczuć się urażony jej impertynencją.
– Wszyscy jesteśmy po prostu ludźmi – powiedział ostrożnie. – I nikomu nie wolno uważać się za nadczłowieka tylko dlatego, że otrzymał wizję i powołanie. Bóg postawił przede mną zadanie, które czasem wydaje mi się bardzo trudne. To, że jestem księdzem, nie czyni mnie całkowicie odpornym na rozmaite upadki i kłopoty. Mam słabości, podobnie jak wszyscy, ale wiara dodaje mi siły. Nigdy nie zwątpiłem w swoje powołanie, chociaż często zdarza mi się wątpić we własne umiejętności i możliwości…
Nagle wydał się wszystkim wyższy, dojrzalszy i obdarzony jakimś szczególnym dostojeństwem, jakby miał za sobą całe dziesięciolecia doświadczenia i mądrości. Nikt nie był świadomy, że gdzieś w najgłębszym zakamarku jego serca powoli kiełkuje złowrogie ziarenko.
Jakiś czas później, już na plebani mieszczącej się w domu tuż obok kościoła Najświętszej Marii Panny, pani Hoddel przyniosła księdzu Milesowi herbatę. Duchowny siedział w milczeniu w saloniku, ale jego oczy bynajmniej nie wędrowały po stronicach książki, która spoczywała na kolanach. Pani Hoddel rozejrzała się dookoła, popatrzyła na piętrzące się wszędzie stosy papierów i książek, na uginające się pod ciężarem opasłych tomów półki, i pomyślała, że na dobrą sprawę nie ma gdzie postawić tacy. Z pełnym zniecierpliwienia prychnięciem podeszła do małego stolika i umieściła tacę na szczycie wieży z listów. Ksiądz Dalgleish otrząsnął się z zamyślenia i pośpieszył jej z pomocą.
– Nigdy nie uda mi się posprzątać w tym pokoju, bo ksiądz zawsze robi tu piekielny bałagan – oznajmiła gospodyni, wycierając dłonie w fartuch, który opinał jej szerokie biodra.
Duchowny z przepraszającą miną lekko wzruszył ramionami.
– Obawiam się, że nawet w tym domu nie ma dość miejsca dla wszystkich moich książek – mruknął.
– Nie mógłby ksiądz sprzedać przynajmniej niektórych?
Spojrzał na nią z przerażeniem.
– W żadnym razie, co za pomysł!
Kobieta westchnęła ciężko i pokręciła głową.
– No, cóż… Zostawiłam dla księdza i księdza Brocka zimną szynkę i trochę sałatki na kolację.
– Dziękuję bardzo. – Ksiądz Miles pochylił się, żeby nalać sobie herbaty.
– I zabieram księdza sutannę do domu. Muszę ją porządnie pozszywać, a nie zrobię tego bez maszyny do szycia. Nie mogę przecież dopuścić, aby wyglądał ksiądz jak jakiś obdartus…
Znowu podziękował jej z serdecznym uśmiechem.
W takim razie będę się zbierać. Do zobaczenia jutro, proszę księdza. Postaram się przyjść jak najwcześniej, żeby jakoś powalczyć z tym przeklętym kurzem. Będę chyba po prostu musiała sprzątać wszędzie, omijając te księdza papierzyska. Nie najlepsze rozwiązanie, ale co można na to poradzić…
Gdy zamknęła za sobą drewniane drzwi, z piersi duchownego wyrwało się westchnienie ulgi. Pani, a raczej panna Hoddel była bardzo pobożną kobietą, co do tego nikt nie mógł mieć żadnych wątpliwości. Kłopot sprawiał otoczeniu jej wiecznie kwaśny humor, który oczywiście nie miał nic wspólnego z pobożnością. Niestety, nikt nie jest doskonały, nawet ja, pomyślał ksiądz Miles z lekkim uśmiechem. Pani Hoddel była starą panną po sześćdziesiątce i z wielkim poświęceniem służyła Kościołowi, za bardzo skromną sumę zajmując się plebanią i mieszkającymi tam księżmi. Ludzie tacy jak ona byli prawdziwym błogosławieństwem, bez dwóch zdań. Ksiądz Miles prosił Boga o cierpliwość. Błagał Go także o siłę i wybaczenie. Od chwili, kiedy ujrzał idącą przez ogród Celestrię Montague w roztańczonej spódniczce w kropki, nie był w stanie przestać o niej myśleć. Wyjął różaniec z kieszeni i zaczął powoli przesuwać drewniane paciorki, cicho odmawiając dziesiątkę.
Bouncy (ang.) – skoczny (przypis tłum.) [wróć]
W rodzinie Monty’ego i Pameli Montague nie było ani jednej osoby, która dostrzegłaby coś niezwykłego w lecie 1958 roku. W powietrzu nie wyczuwało się choćby cienia niepokoju, niezadowolenia czy smutku. Nic. Tego roku, jak zawsze, pojechali do Kornwalii na cały sierpień. Sezon spotkań towarzyskich dobiegł końca, Londyn sprawiał wrażenie zmęczonego, zakurzonego miasta, przypominającego w jakimś sensie wesołe miasteczko tuż nad ranem, kiedy wszyscy wybawili się już do upadłego i rozeszli się do domów. Monty nadal uważał Pendrift za swój dom, chociaż Pamela nienawidziła tego miejsca.
– Jest strasznie zimno! – skarżyła się, mimo że w połowie sierpnia z nieba zwykle lał się żar, a Celestria i Harry byli opaleni na czekoladowy brąz.
Może nie należało się dziwić, że tęskniła za letnimi miesiącami swego dzieciństwa, które spędzała w Nantucket; może właśnie ta tęsknota sprawiała, że Kornwalia zawsze wydawała jej się wilgotna, niezależnie od pogody.
Rozsunęła zasłony i wpuściła do pokoju słoneczny blask, zirytowana, że nadal jest jej zimno. Włożyła sweter i narzuciła ciepły szal na ramiona. Miała nadzieję, że ksiądz już sobie poszedł. Nie znosiła Kościoła, a do duchownych po prostu nie miała cierpliwości, ponieważ zawsze próbowali nawracać zbłąkane owieczki. Pamela wierzyła tylko w rzeczy, których mogła dotknąć, lecz nawet one często jej nie zadowalały. Spojrzała na zegarek. Monty miał przyjechać wcześniej niż zwykle, bo całe dziesięć dni spędził we Francji, doglądając jakichś spraw biznesowych. Dużo podróżował, ale praca była pracą i Pamela musiała pogodzić się z jego boleśnie długimi wyjazdami.
Zamyśliła się. Nikt nigdy nie powiedział złego słowa o Montym… Na spisanie negatywnych określeń, jakie mamrotano pod jej adresem, nie starczyłoby chyba słownika, ale Monty’ego wszyscy uwielbiali. We wczesnej młodości był tryskającym energią najmłodszym dzieckiem, beniaminkiem, o przydomku „Monty”, który doskonale pasował do chłopca i przylgnął do niego tak skutecznie, że nikt poza matką praktycznie nie pamiętał jego prawdziwego imienia Robert. Owdowiała starsza pani Montague, Elizabeth, mieszkała teraz w osobnym domu na terenie majątku i przy każdej okazji odwiedzała syna i synową, aby trochę ponarzekać. Trudno byłoby spotkać osobę bardziej niezadowoloną z życia niż Elizabeth Montague. Cała rodzina co roku spodziewała się, że starsza pani nie dożyje następnego lata, lecz Elizabeth nie zamierzała umierać, zupełnie jakby się bała, że w niebie nikt nie będzie chciał słuchać jej wiecznych skarg. Pozornie pozbawiona ciepłych uczuć, najmocniej z trojga swoich dzieci kochała Monty’ego. Kiedy wchodził do pokoju, jej oczy rozjaśniał blask miłości, a blade policzki oblewał lekki rumieniec. Można by pomyśleć, że w postaci syna dostrzegała cień ukochanego zmarłego męża i znowu oddawała mu całe swoje serce.
Jako młodszy syn Monty był wolny od poważnej odpowiedzialności, związanej z utrzymaniem Pendrift Hall. Ten obowiązek czternaście lat wcześniej spadł na barki Archiego, który po śmierci ojca odziedziczył majątek. Ciężki wysiłek przytłoczył go do tego stopnia, że ostatnio coraz bardziej się garbił i na długie godziny znikał w swoim gabinecie, gdzie nikt nie śmiał mu przeszkadzać. Archie Montague sprawiał wrażenie pogodnego, łagodnego człowieka, ale pod cienką warstwą pozorów krył się gwałtowny, wybuchowy temperament. Archie żył w ciągłym napięciu, ponieważ musiał zajmować się ogromnym majątkiem i zatrudnionymi w nim ludźmi, nie wspominając o trzech synach, którym trzeba było zapewnić wykształcenie, oraz znanej ze skłonności do ekstrawagancji żonie. Podczas gdy Monty zawsze robił, co chciał, Archie jako bardzo młody człowiek musiał zgłębiać tajniki uprawy roślin i hodowli zwierząt oraz zarządzania rodzinną posiadłością, którą jego pradziadek kupił w osiemnastym wieku. Archie harował u boku ojca, natomiast Monty wędrował po świecie, szukając rozmaitych przyjemności w ciepłych krajach. Pewnego dnia Monty niespodziewanie wrócił i poprosił ojca o pożyczkę na zainwestowanie w uprawę trzciny cukrowej w północnej Brazylii. Archie uważał ten pomysł za idiotyczny, ale Monty umiał radzić sobie z ludźmi i miał mnóstwo uroku osobistego, którym potrafił olśnić matkę i oczarować ojca. W przeciwieństwie do biednego Archiego, Monty zawsze otrzymywał od rodziców wyłącznie pochwały. Wszyscy poza nimi sądzili, że chłopak postradał zmysły i zmarnuje cały majątek rodziny Montague, lecz rodzice ślepo wierzyli w możliwości młodszego syna i nie chcieli słyszeć ani słowa krytyki pod jego adresem. Monty wziął pieniądze i zniknął na cały następny rok, a rodzina wstrzymała oddech. Po roku wrócił jako bogaty człowiek i wszyscy odetchnęli z ulgą. Elizabeth triumfowała, a Ivan otrzymał z powrotem całą sumę, którą pożyczył synowi, na dodatek z dużym procentem. Później, słuchając tej historii, Pamela szczerze podziwiała odwagę Monty’ego. Nigdy nie wyszłaby za tchórza ani za biedaka.
Teraz odwróciła się od okna i zeszła na dół, niosąc Poochiego na rękach jak dziecko. Soames był w holu, zdejmował srebrne przedmioty z parapetu kominka, aby oddać je do wypolerowania.
– Dzień dobry – odezwał się uprzejmie, skrywając irytację.
Miał nadzieję, że uda mu się nie natknąć na Pamelę, kiedy ta w końcu zdecyduje się opuścić pokój, ale najwyraźniej tego dnia prześladował go pech.
– Ach, Soames! Umieram z głodu. Proszę przynieść mi coś do jedzenia, dobrze?
– Oczywiście, pani Bancroft Montague.
– Ksiądz już poszedł?
– Tak jest, ponad godzinę temu.
– Doskonale. Gdzie pani Julia?
– Na tarasie, z panią Penelope.
– A Celestria?
– Panna Celestria poszła na plażę z panienkami Lotty i Melissą. Panicz Harry jest w lesie razem z kuzynami, zastawiają tam nowe pułapki.
– Dobrze… Poochi też chętnie coś przekąsi, najlepiej odrobinę kiełbasy… Uwielbiasz kiełbaskę, prawda, skarbie? Och, tak, naturalnie…
Pamela potarła czubkiem nosa o łepek pieska. Soames szczerze współczuł nieszczęsnemu zwierzakowi, ponieważ intensywny i ciężki zapach perfum Pameli mógłby zwalić z nóg nawet konia.
Pamela wyszła przez otwarte drzwi na taras. Julia siedziała w cieniu, trzymając między dwoma palcami zapalonego papierosa, i słuchała wykładu Penelope na temat małżeństwa.
– Masz szczęście, Julio – mówiła Penelope. – Ciebie właściwie to nie dotyczy, bo przecież masz samych synów, ale ja bez przerwy się zamartwiam. Wszędzie dookoła dosłownie roi się od drani, którzy gotowi są wykorzystać niewinne dziewczęta. Sęk w tym, że młode dziewczyny uwielbiają łajdaków…
– Nie mam nic przeciwko draniom, chodzi tylko o to, aby byli bogaci – oznajmiła Pamela, mrużąc oczy w blasku słońca.
Postawiła Poochiego na ziemi i z gracją usadowiła się na wyłożonej poduszkami ławie.
– Czasami drań bywa nawet zabawny – dodała po chwili namysłu.
– Och, Pamelo! – zawołała Julia. – Mówisz to tylko dlatego, żeby się trochę posprzeczać!
– I na pewno nie chciałabyś, żeby Celestria wyszła za mąż za jakiegoś łobuza – dodała Penelope.
Pamela uśmiechnęła się lekceważąco, jak kobieta przekonana, że jej córka w żadnym razie nie popełniłaby takiego błędu.
– Wydaje mi się, że Celestria posiada wszystkie cechy, pozwalające na trzymanie drania w szachu.
Penelope spojrzała na Julię i przewróciła oczami.
– Chociaż zasadniczo to kobiecie dobrze robi, kiedy mężczyzna trzyma ją w szachu – wyjaśniła swój punkt widzenia Pamela. – Na przykład Monty nosi w sobie jakąś ulotną tajemnicę… Może mi się to nie podobać, ale dzięki temu nigdy nie przyszło mi do głowy, żeby porzucić go dla kogoś innego!
Zanim zdążyła dodać coś więcej, od frontu domu dobiegł chrzęst żwiru pod kołami zatrzymującego się samochodu. Biegający skrajem lasu Purdy także usłyszał charakterystyczny dźwięk i pędem ruszył przez pole w stronę domu, głośno ujadając. Drzwi wozu otworzyły się i zatrzasnęły. Chwilę później na taras wkroczył Monty w zsuniętym na jedno oko kapeluszu panama, z aktówką w ręku i „Daily Telegraph” pod pachą. Uśmiechał się, a jego gładka, mocno opalona twarz promieniała wesołością.
– Dzień dobry paniom! – rzekł, zdejmując kapelusz.
Podszedł do siedzącej na ławie żony i schylił się, aby ją pocałować.
– Dzień dobry, moje kochanie! – Roześmiał się. – Nie mógłbym wymarzyć sobie lepszego dnia, bo nareszcie cię widzę!
Celestria wylegiwała się na plaży razem z kuzynkami. Był przypływ, lecz morze wydawało się łagodne jak potężny lew po popołudniowej drzemce. Mewy zataczały koła wysoko pod niebem, co jakiś czas przysiadając na klifach otaczających wschodni kraniec plaży i dziobiąc kraby, jeśli te okazały się na tyle głupie, żeby wypełznąć z oczka wodnego między skałami. Słońce grzało mocno, więc dziewczęta były senne i rozleniwione. Celestria odwróciła się na plecy i splotła ręce pod głową.
– Myślicie, że ksiądz Dalgleish nigdy nie uprawiał seksu? – spytała.
– Jasne że nie – odparła Melissa. – Skoro ta wizja nawiedziła go jako małego chłopca, to po prostu nie miał czasu na seks…
– Ale chyba miał pokusy? – wtrąciła Lotty. – Nie jest przecież takim staruchem jak ksiądz Hancock…
– Na pewno miał. – Celestria wciąż jeszcze czuła na sobie spojrzenie młodego duchownego. – Sęk w tym, że najgorszy jest wróg, którego nie znamy… Łatwiej walczy się z czymś, czego próbowaliśmy.
– Każdy ksiądz składa przysięgę czystości, której nie wolno mu złamać – zauważyła Lotty. – Dla mężczyzny musi to być bardzo trudne. Ksiądz Dalgleish sam powiedział, że ma słabości, podobnie jak wszyscy ludzie…
– Szkoda… – ciężko westchnęła Celestria. – Jest całkiem przystojny, prawda?
– Nie udawaj, że rzeczywiście ci się podoba! – prychnęła Melissa.
– Celestria lubi wyzwania, to wszystko – zachichotała Lotty. – A nie ma większego wyzwania niż zdobycie serca księdza…
– To byłoby okrutne – powiedziała poważnie Melissa. – Mam nadzieję, że nigdy nie postąpiłabyś w tak nieodpowiedzialny sposób, moja droga…
Obie siostry wiedziały, że jeśli jakaś dziewczyna miałaby szanse rozkochać w sobie księdza Milesa, to była nią właśnie Celestria.
– No, jeżeli prędko nie spotkam mężczyzny, który kompletnie mnie oczaruje, całkiem niewykluczone, że mogłabym wypróbować księżulka, choćby z nudów. Mam już trochę dosyć tego, że nigdy nic się tu nie dzieje!
Usłyszały czyjś głos, wołający do nich z najwyższej części ścieżki, wiodącej z domu na plażę. Uniosły głowy i zobaczyły Monty’ego, a za nim Wilfrida, Sama i Harry’ego. Purdy gnał przed nimi, radośnie machając ogonem. Pies uwielbiał wyprawy na plażę, ponieważ zawsze kojarzyły mu się z zabawą. Tego popołudnia Monty i chłopcy postanowili zabrać go na łódkę, za czym po prostu przepadał. Dziewczęta podniosły się z piasku i osłoniły oczy przed słońcem, patrząc na zbliżającą się grupkę.
Monty powitał córkę szerokim uśmiechem.
– Co tu knujecie, młode wiedźmy? – Zaśmiał się, całując rozgrzany policzek Celestrii.
– Straszne rzeczy – odparła, puszczając oko do kuzynek.
– Chcecie się do nas przyłączyć? – spytał Monty.
W łodzi nie było miejsca dla tylu osób, ale jemu zawsze zależało, żeby wszyscy byli zadowoleni.
– Za żadne skarby świata! – zawołała Celestria, patrząc na leżącą na wydmie łódź.
Była to niewielka czerwona motorówka, wielka namiętność jej ojca. Monty nadał jej nazwę „Princess”. Zarówno żona, jak córka uważały, że zrobił to na cześć jednej z nich, przy czym każda była głęboko przekonana, że chodzi właśnie o nią.
– Byłybyście zachwycone, gdybyście chociaż raz spróbowały. – Pokiwał głową. – Nie ma nic lepszego niż siedzenie na środku oceanu, skąd nie widać nic poza wodą i niebem!
– Będziemy łowić ryby. – Harry z dumą wskazał wędkę.
Monty trzymał w ręku kubełek z żywą przynętą oraz wędki i podbieraki. Celestria zajrzała do środka i cofnęła się gwałtownie, z obrzydzeniem marszcząc nos.
– Nie pokazujcie mi tego obrzydlistwa! Zostaję tutaj, na suchym lądzie, bo tu jest mi najlepiej!
– Chodźmy, chłopcy! – zachęcił Monty. – Bierzmy się do roboty, żeby piraci nie musieli na nas długo czekać!
Wrzucił wędki i resztę sprzętu do łodzi, i z pomocą swojej załogi zaciągnął ją do wody. Dziewczęta machały im z plaży. Silnik zakrztusił się kilka razy, zaraz jednak złapał normalny rytm i Monty z chłopcami oraz zachwyconym Purdym wypłynęli na ciemnoniebieskie wody.
Po paru chwilach dziewczyny widziały już tylko drobne kropki na horyzoncie.
– Nie lubię morza – odezwała się Celestria. – Budzi we mnie niepokój…
– Nie żartuj! – zawołała Lotty. – Przecież nic nie może się im stać, bo stryj Monty jest świetnym żeglarzem!
– Co z tego? – mruknęła Celestria. – Morze potrafi pokonać najświetniejszych żeglarzy… Jedna sekunda i już po wszystkim…
Monty przyglądał się córce z łodzi. Jej smukła, elegancka sylwetka przypominała mu młodą Pamelę. Stojąc, przybierały podobną pozycję – opierały ciężar ciała na jednej nodze, z ręką na wysokości talii, co podkreślało kobiecą linię biodra. Były do siebie bardzo podobne, chociaż Celestria nie była tak twarda jak Pamela. Nie, jego córka wydawała się miękka, miękka i elastyczna jak glina czekająca na ręce, które nadadzą jej ostateczny kształt. Monty doskonale wiedział, że nie będą to jego ręce. Nie miał na to szans. Za dużo czasu spędzał poza domem, w podróży, starając się sprawnie żonglować wszystkimi piłeczkami naraz, zadowolić wszystkich i spełnić wszystkie nadzieje, jakie pokładali w nim bliscy. Chwilami gubił się w tych staraniach tak bardzo, że tracił poczucie, kim naprawdę jest. Cóż, teraz nie powinien rozczulać się nad swoim losem… Miał w łodzi trzech podekscytowanych chłopców, a dookoła ogromne morze, pełne ryb i krabów do złowienia. Obserwował Celestrię, dopóki nie wtopiła się w piasek i na moment jego serce, zwykle tak spokojne, wypełniło uczucie żalu. Trudno, sprawy wymknęły mu się spod kontroli. Nie był już wolnym człowiekiem i musiał zebrać plon, który posiał… Utkwił wzrok w falach, zahipnotyzowany rytmicznym kołysaniem ciemnozielonych mas wody.
Dla Celestrii punktem kulminacyjnym wakacji było urodzinowe przyjęcie stryja Archiego pod koniec sierpnia. Julia co roku wydawała wielki bal w ogrodzie i zapraszała mnóstwo przyjaciół i znajomych. Wszyscy tańczyli do białego rana w ogromnym namiocie, udekorowanym kwiatami ze szklarni, oczywiście według pomysłu pani domu. Tym razem bal zapowiadał się jeszcze wspanialej niż zazwyczaj, ponieważ Archie obchodził pięćdziesiąte urodziny.
Celestria nie mogła się już doczekać tego dnia. Miała dosyć nudnego życia na wsi i chciała wracać do miasta. Nie lubiła grać w tenisa. Przyjemność polegająca na popisywaniu się długimi nogami w króciutkich szortach trwała krótko, a sama gra nużyła dziewczynę i wydawała jej się pozbawiona większego sensu. Nie znosiła też przesiadywania na tarasie z ciotkami i kuzynkami, które najchętniej plotkowałyby bez końca. Poranki najczęściej spędzała na plaży z Bouncym. Niania była wdzięczna, że Celestria dotrzymuje jej towarzystwa, ona zaś patrzyła, jak chłopczyk buduje zamki z piasku i kopie fosy łopatką. Celestria rozumiała, dlaczego jej matka bardzo kocha Harry’ego – uważała, że mali chłopcy mają władzę nad sercami kobiet. Dopiero później miała się dowiedzieć, iż nie tracą jej nawet wtedy, gdy dorastają.
Lato dobiegało końca, do urodzinowego balu został już tylko tydzień. Celestria spędzała wieczory z książką w małym, uroczym zakątku, znanym jako „ogródek Penelope”, ponieważ kiedy jej ciotka była dzieckiem, niania zawsze zostawiała ją tam w wózku na popołudniową drzemkę.
Celestria leżała właśnie wygodnie na trawie, pochłonięta lekturą Zatoki Francuza Daphne Du Maurier, gdy z otwartego okna biblioteki dobiegł ją głos ojca. Monty rozmawiał z Julią, która chyba płakała.
– Ma straszne kłopoty… Och, dużo bym dała, żeby nie obarczać cię tymi problemami, kochany Monty, ale nie wiedziałam już, do kogo się zwrócić…
– Bardzo się cieszę, że zdecydowałaś się na tę rozmowę – powiedział Monty.
– Jesteś takim dobrym człowiekiem…
Julia podkreśliła wyraz „dobrym”, jakby miała ochotę zasugerować, że Pamela nie może się równać ze swoim mężem. Celestria wiedziała, że jej stryjenka właśnie to miała na myśli.
Julia ciężko westchnęła. Celestria podniosła się cicho, oparła o mur i ostrożnie zajrzała do pokoju. Czuła się trochę jak szpieg.
Ojciec palił cygaro, stojąc pod oknem w przeciwległej ścianie. Jego głos, mocny i spokojny, wyraźnie koił nerwy przygnębionej Julii.
– Dochody z gospodarstwa były całkiem niezłe – podjęła Julia, lekko pociągając nosem. – Ale wiesz, jaki jest Archie, zawsze lubił grać na giełdzie. Uznał, że trzymanie wszystkich oszczędności w jednym koszyku nie jest rozsądne i postanowił zainwestować w obligacje…
Monty skinął głową.
– Obligacje nie przyniosły żadnych zysków. Potem Archie kupił trochę ziemi od Toma Pritchetta, którego farma graniczy z naszą posiadłością, zapożyczył się i teraz ma problemy ze spłacaniem rat. Chyba wziął pożyczkę na zbyt wysoki procent, a do tego dochodzą jeszcze podatki i wszystko to razem…
Julia przerwała, ukryła twarz w dłoniach i rozpłakała się.
Celestria była przerażona. Czuła się okropnie, patrząc na Julię, zawsze tak pogodną, a teraz pogrążoną w rozpaczy. Nie miała pojęcia, że stryj i jego żona wpadli w finansowe tarapaty, zaraz pomyślała jednak, że ojciec na pewno im pomoże. Monty miał mnóstwo pieniędzy.
Monty przeszedł przez pokój i usiadł obok Julii.
– Wszystkim się zajmę – powiedział. – Po pierwsze, pozwól mi pokryć wszystkie koszty urodzinowego przyjęcia, dobrze? Doskonale wiem, ile kosztują takie imprezy. Zrobię to z prawdziwą przyjemnością, ale musisz zachować całą rzecz w tajemnicy. Za nic nie chciałbym, żeby Archie dowiedział się o wszystkim, bo to bardzo dumny człowiek…
– Oddam ci te pieniądze, co do grosza.
– Potraktuj to jako prezent, moja droga. Ostatecznie spędzam tu z rodziną każde lato, więc pozwól mi odwdzięczyć się przynajmniej w ten sposób.
Julia wyprostowała się, wzięła głęboki oddech i osuszyła oczy chusteczką.
– Dziękuję ci, Monty. Wiedziałam, że mogę na ciebie liczyć. Jesteś jak rycerz w lśniącej zbroi, zawsze szlachetny i gotowy pomóc… Co byśmy bez ciebie zrobili? Jak to dobrze, że mamy kogoś takiego jak ty…
– Wspaniała z ciebie kobieta, Julio. Idealna żona i matka. Naprawdę cieszę się, że zechciałaś zwrócić się z tym do mnie.
– Archie byłby wściekły, że robię to za jego plecami, ale ja wiem, że stoimy pod ścianą. Nie mogę już patrzeć, jak się zadręcza… Jest przygnębiony, przytłoczony, zupełnie jakby cały czas dźwigał wór pełen okropnych trosk i zmartwień… Na początku naszego małżeństwa był zupełnie inny… – Przez twarz Julii przemknął leciutki uśmiech. – Oczywiście w młodości każdemu wydaje się, że jest niezwyciężony… Archie myślał, że odziedziczy Pendrift dopiero po wielu, wielu latach, już jako starszy człowiek, i z całą pewnością nie zdawał sobie sprawy, że to taki ciężar… Wszyscy wyobrażaliśmy sobie, że Ivan będzie żył wiecznie. Archie czasami łatwo traci panowanie nad sobą, ale mnie wcale to nie przeszkadza. Niepokoi mnie tylko jego milczenie. Wolałabym już, żeby miotał się jak wściekły, niż całymi godzinami przesiadywał w gabinecie, ledwo żywy ze zmartwienia. Kiedy ogarnia go taki nastrój, nie potrafię do niego dotrzeć… – Julia westchnęła i oparła dłoń na ramieniu szwagra. – Kocham go całym sercem, naprawdę… I chcę tylko, żeby wrócił do mnie tamten dawny Archie, mój najlepszy przyjaciel… Wiem, że rozumiesz, o co mi chodzi.
– Rozumiem, możesz mi wierzyć. Zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby wam pomóc.
– Obiecuję, że nigdy więcej nie poproszę cię o pożyczkę…
– Możesz prosić tak często, jak uznasz to za konieczne. Jesteśmy rodziną, a rodzina musi trzymać się razem.
Gdy w holu rozległ się jakiś hałas, Julia poderwała się i wygładziła bluzkę.
– Boże, to niania z Bouncym, wrócili właśnie z plaży… – W drzwiach odwróciła się jeszcze i rzuciła Monty’emu pełen wdzięczności uśmiech. – Nasza tajemnica, tak? – powiedziała cicho.
Celestria została pod oknem. Widziała, jak ojciec siada na kanapie i zakłada nogę na nogę. Dalej palił cygaro, bawił się nim, przekładając je między palcami i wpatrywał się w wiotkie zawijasy dymu. Błądził myślami gdzieś daleko, jego twarz była niezwykle poważna, wręcz skupiona. Celestria z niepokojem pomyślała, że jego oczy mają ponury wyraz. Wyglądał zupełnie inaczej niż zawsze. Nagle poczuła się nieswojo, jakby naprawdę go szpiegowała. Niepotrzebnie podkradła się do okna, niepotrzebnie podsłuchiwała… Szybko cofnęła się, usiadła na trawie, podniosła książkę i po paru chwilach zapomniała o rozmowie Julii z ojcem.
Nie czytała, znowu myślała o zbliżającym się balu. Miała do wyboru dwie suknie – jedną z jasnobłękitnego jedwabiu, która podkreślała kolor jej oczu, i drugą, ciemnoróżową z elegancką czerwoną szarfą, w której wyglądała na wręcz niewiarygodnie szczupłą w talii. Decyzja była naprawdę trudna… Julia zaprosiła przecież braci Wilmotte, którzy zawsze spędzali wakacje w pobliskiej posiadłości Rock, a o ile dobrze pamiętała, Dan Wilmotte był dość atrakcyjnym młodzieńcem.
Celestria powinna była zauważyć, że sprawy nie układają się tak, jak należy. Reperkusje problemów Archiego miały dotknąć ich wszystkich w sposób, o jakim nawet jej się nie śniło, była jednak młoda i samolubna, i potrafiła myśleć wyłącznie o balu. Jej suknie wisiały w szafie, podobne do magicznych płaszczy, zdolnych w jednej sekundzie przenieść ją do lśniącej kryształami i rozjarzonej żyrandolami sali balowej, gdzie mężczyźni w eleganckich strojach przyglądali się jej z uwielbieniem, a kobiety z zawiścią. Do świata, gdzie dźwięki muzyki odbijały się od lustrzanych ścian i szampan czekał w kieliszkach na wysokich nóżkach. Celestria miała dwadzieścia jeden lat i bardzo pragnęła się zakochać.
Julia zajęła się przygotowaniami do urodzinowego przyjęcia, dokładnie jak co roku, i nikt nigdy by nie zgadł, że pod uśmiechem ukrywała dławiący niepokój. Do Pendrift przyjechała ciężarówka z kilkoma ludźmi, którzy rozstawili wielki namiot, a pracownicy firmy cateringowej zaczęli zwozić skrzynie z kieliszkami i zastawą stołową. Celestria z wielkim podnieceniem przyglądała się, jak powoli w ogrodzie powstaje świat z jej marzeń. Bal nie zapowiadał się na tak wyrafinowany jak niektóre londyńskie imprezy, ale spragnionej rozrywki dziewczynie bynajmniej to nie przeszkadzało. Wiedziała, że mnóstwo ludzi będzie podziwiać jej urodę i że przetańczy całą noc z Danem Wilmotte’em, niezależnie od tego, jaką kreację wybierze. Wreszcie coś się miało wydarzyć w tym sennym zakątku Kornwalii. Pomyślała, że może nawet wreszcie się zakocha, kto wie… Matka zawsze powtarzała, że miłość przychodzi w najmniej spodziewanym momencie.
Lotty i Melissa były równie podekscytowane jak Celestria i musiały zmierzyć się z nie lada wyzwaniem, jakim było znalezienie męża. Lotty, obdarzona przez naturę długimi, kasztanowymi włosami była ładniejsza niż Melissa, ale, jak z okrutną arogancją ujmowała to Pamela, „w królestwie ślepców królem jest jednooki”. Żadna z sióstr nie olśniewała urodą. Podobnie jak większość Angielek, obie miały owalne twarze o słabych, drobnych podbródkach i wodniście niebieskie oczy, odziedziczone po matce, Penelope. Pamela mawiała, że takie twarze są „jajowate”. Jajowate twarze bywały oznaką arystokratycznego pochodzenia, chociaż oczywiście w przypadku Lotty i Melissy wcale tak nie było. Milton miał wyrazistą, przystojną twarz, duże oczy i zdecydowany podbródek – te cechy odziedziczył szczęśliwy David, razem z wysokim wzrostem i atletyczną budową ciała. Szkoda, że jego córki miały pecha i urodziły się podobne do matki, myślała Celestria. Pamela była skłonną do dramatyzowania egocentryczką, ale przynajmniej obdarzyła Celestrię piękną twarzą.
W dzień balu Celestria z samego rana uciekła na plażę, aby uniknąć pomagania Julii przy kwiatach. Melissa miała zbyt dobre serce, żeby ukryć się razem z kuzynką, Celestria zdołała jednak namówić Lotty. Dziewczęta leżały w słońcu na kąpielowych ręcznikach, natomiast Bouncy kopał dół w piasku z nianią, a starsi chłopcy grali w krykieta z Purdym. Celestria miała na sobie białe szorty i zawiązaną na supeł pod biustem turkusową bluzkę koszulową, w zestawieniu z nią jej szare oczy wydawały się błękitne. Lotty ubrana była w białe spodnie – nie lubiła odsłaniać raczej krótkich i umięśnionych jak u kucyka nóg – a kapelusz z szerokim rondem osłaniał jasną, usianą piegami cerę.
– Jesteś pewna, że nie powinnyśmy wrócić do domu i pomóc w przygotowaniach? – spytała, lekko marszcząc brwi.
Celestria przeciągnęła się leniwie.
– Przeszkadzałybyśmy tylko… Gdzie kucharek sześć, tam nie ma co jeść, wiesz, jak to jest… Poza tym ktoś musi przecież pilnować chłopców, bo niania nie widzi nikogo poza Bouncym…
– Jak my wszyscy… – westchnęła Lotty. – Bardzo chciałabym mieć dziecko…
– Najpierw musisz znaleźć sobie męża – Roześmiała się Celestria. – Czy też może ciocia Penelope nie tłumaczyła ci, skąd się biorą dzieci?
Twarz Lotty rozjaśnił lekki uśmiech.
– Umiesz dochować tajemnicy, prawda?
– Przecież wiesz… – Celestria podniosła się na łokciu i zmierzyła kuzynkę uważnym spojrzeniem.
– Nie mówiłam o tym nawet Melissie…
– Och, Melissa na pewno zaraz wygadałaby wszystko waszej mamie!
– Więc mogę ci zaufać?
– Jasne!
Lotty zastanawiała się chwilę.
– Jestem zakochana – powiedziała w końcu, podnosząc na Celestrię błyszczące szczęściem oczy. – Naprawdę i szczerze…
– W kim? Znam go?
– Na tym właśnie polega problem… To nie jest ktoś zbyt odpowiedni…
– Nie z dobrej rodziny? – Celestria była zaskoczona i jednocześnie zaintrygowana. – Nowobogacki?
Uważała, że jeśli kandydat na męża jest bogaty, jego pochodzenie nie ma wielkiego znaczenia.
– Nie jest bogaty – odparła Lotty. – To pianista.
– Francis Browne! – wykrzyknęła triumfalnie Celestria.
Lotty spojrzała na nią ze zdziwieniem.
– Skąd wiedziałaś?
– To twój nowy nauczyciel muzyki. Mama zastanawia się, czy zwolnić starą panią Gilstone i zatrudnić Browne’a, co dla mnie byłoby prawdziwym błogosławieństwem, bo pani Gilstone ma cuchnący oddech. Twoja mama mówi, że Francis jest naprawdę dobry, a teraz okazuje się, że chyba aż za dobry!
– Jest utalentowany, wrażliwy i miły… – Rozświetlona miłością twarz Lotty wyglądała prawie pięknie.
– O, mój Boże… I jesteś zakochana z wzajemnością, jak sądzę?
– Tak. Francis chce się ze mną ożenić.
– Zawsze możecie uciec! To bardzo romantyczne rozwiązanie, poza tym wydaje mi się, że ludzie tacy jak on często decydują się na ucieczkę z ukochaną…
– Mama i tata umarliby ze wstydu! – zawołała Lotty. – Nie mogłabym im tego zrobić!
– Cóż, nie można mieć wszystkiego… Jest przystojny?
– Bardzo. Ma jasne włosy, wąski nos i najpiękniejsze brązowe oczy na całym świecie. Nazywa mnie „Afrodytą”…
– Jakże by inaczej… Pocałował cię już?
Policzki Lotty powlokły się buraczkowym rumieńcem.
– Tak… Ale tylko jeden raz. Nie mogę się już doczekać, kiedy wrócimy do Londynu i wreszcie się z nim zobaczę. Tutaj Francis nie może do mnie nawet pisać, ponieważ mama natychmiast wszystko by odkryła. Mama chce, żebym wyszła za Eddiego Richmonda.
– Bo jest bogaty i odziedziczy majątek ojca w Northumberland!
– Eddie jest bardzo sympatyczny, ale mnie po prostu nie wydaje się atrakcyjny…
O atrakcyjności mężczyzny decyduje coś więcej niż kształtny podbródek! – parsknęła Celestria, ale Lotty nawet się nie uśmiechnęła. – Eddie ma ładne oczy, to prawda, no i odrobinę wystające przednie zęby, przez co wygląda trochę jak królik, za to jest nieprzyzwoicie bogaty! Stoisz przed wyborem – miłość albo pieniądze. Paskudna sprawa…
– Nie stoję przed żadnym wyborem, ponieważ moim zdaniem liczy się tylko miłość. Mamy jednak spory problem z mamą…
– Rzeczywiście spory, nie da się ukryć!
– Żyjemy w latach pięćdziesiątych dwudziestego wieku… – Lotty westchnęła. – Dziewczyna powinna mieć prawo poślubić człowieka, który jej się podoba. Minęło już trochę czasu, odkąd Emmeline Pankhurst i jej zwolenniczki przykuwały się do żelaznych ogrodzeń…
– Jeżeli wyjdziesz za Francisa Browne’a, wszystkie będziemy uczyć się gry na fortepianie za darmo – zakpiła Celestria.
– Nie żartuj sobie! Będziemy musieli policzyć ci podwójną stawkę, żeby mieć z czego żyć! Rodzice na pewno mnie przecież wydziedziczą…
– Och, nie sądzę! Mogłoby być gorzej, mogłabyś zakochać się w księdzu Dalgleishu!
Lotty roześmiała się głośno.
– To byłoby wbrew moim zasadom i mam nadzieję, że także wbrew twoim!
Od morza powiał nagle lodowaty wiatr i Celestria zadrżała. Na horyzoncie zaczęły gromadzić się fioletowe chmury, niania wyjęła z kosza sweter dla Bouncy’ego. Malec odgadł jej intencje i truchcikiem ruszył przed siebie w stronę morza. Wiatr porwał jego śmiech, jakby był to słaby, wysoki krzyk mewy. Fale wydawały się duże i rozwścieczone, waliły w brzeg jak pazury potężnego lwa. Bouncy upuścił łopatkę, którą natychmiast poderwał z piasku rozochocony Purdy. Niania sztywno podniosła się z koca i pośpieszyła za malejącą w oddali drobną postacią. Celestria i Lotty patrzyły z przerażeniem, jak Bouncy biegnie coraz szybciej, głuchy na przybierający na sile ryk fal. Tylko Purdy wypuścił z pyska łopatkę i zaczął ujadać, wyraźnie przestraszony.
Chłopczyk dotarł do linii bijących o brzeg fal i nagle się zatrzymał. Odwrócił się, poszukał wzrokiem niani i rozpłakał się. Pod ciemniejącym niebem morze wyglądało jeszcze groźniej niż przed chwilą. Niania dobiegła, chwyciła Bouncy’ego za rękę i ostro skarciła go za ucieczkę. Mały zalał się łzami.
– Nie umiesz pływać! – tłumaczyła mu niania, kiedy oboje na chwilę przystanęli obok dziewcząt. – Morze jest niebezpieczne dla takich maluchów jak ty!
– Dzięki Bogu, że nic mu się nie stało – szepnęła Lotty do kuzynki. – Śmiertelnie się przestraszyłam.
– Niania także! – mruknęła Celestria. – Zobacz, jest zupełnie zielona…
Odwróciła się twarzą do Lotty, dygocząc z zimna i zdenerwowania.
– Nie podejmuj pochopnych decyzji – powiedziała. – Jakoś nie wyobrażam sobie, żeby brak pieniędzy mógł być zabawny, a już na pewno nie jest romantyczny… Wychowałaś się w zamożnym domu, jesteś przyzwyczajona do tego, że niczego ci nie brakuje… Z kimś takim jak Eddie Richmond miałabyś dobre, wygodne życie. Z czasem może nawet byś go pokochała…
Lotty potrząsnęła głową.
– Jak na tak egocentryczne stworzenie, czasami udzielasz bardzo rozsądnych rad!
– Kiedyś kobiety wychodziły za mąż dla majątku, a po ślubie brały sobie kochanków. Moim zdaniem to wyjątkowo rozsądne rozwiązanie, nie uważasz?
– Ale częściej gadasz bzdury! – zirytowała się Lotty. – Małżeństwo to święty sakrament, moja droga! Składasz przysięgę przed Bogiem, prawda? Kiedy stanę przed ołtarzem, przysięgnę Bogu kochać męża całym sercem! Zdrada małżeńska jest dla mnie poza wszelką dyskusją i ty też powinnaś tak o tym myśleć!
– Skąd ja biorę te wszystkie okropne pomysły? – zastanowiła się Celestria z łobuzerskim uśmiechem.
– Pewnie od twojej matki… Przecież to Amerykanka!
Niania otrzepała Bouncy’ego z piasku, osuszyła łzy malca i włożyła mu granatowy sweterek.
– Robi się zimno – poskarżył się Harry. – Wracamy do lasu, sprawdzić pułapki na szczury.
– Na pewno kilka się złapało! – entuzjazmował się Wilfrid. – Podprowadziliśmy mamie najlepszy cheddar, żeby skusić te paskudy!
– I namoczyliśmy ser w whisky mojego taty – zachichotał Harry.
Wszyscy trzej wyglądali na bardzo zadowolonych z siebie, zupełnie jak banda triumfujących złodziejaszków.
– Chodźcie już! – zawołał Sam, ruszając biegiem prowadzącą do domu ścieżką.
– My też pójdziemy już do domu – powiedziała niania do Bouncy’ego. – Po tym wszystkim dobrze ci zrobi kubek gorącego mleka. Nie poskarżę się pani Julii, że mi uciekłeś, bo tylko by się zmartwiła. Nie bardzo mi się podoba, że mieszkamy tak blisko morza…
Twarz starszej kobiety wydawała się pomarszczona i blada, wiatr szarpał wymykające się spod szpilek pasma siwych włosów.
– Znałam kiedyś człowieka, który się utopił – podjęła. – Znaleźli jego ciało dopiero po tygodniu, to znaczy znaleźli to, co z niego zostało… Paskudna sprawa, słowo daję. Bardzo dobrze pływał, ale to go nie uratowało, o, nie… Biedak… No, Bouncy, wyrzuć ten wodorost, przecież to strasznie brudne!
Dziewczęta poszły przodem, ponieważ ścieżka była wąska, a Bouncy trzymał nianię za rękę.
– Myślisz, że niania dogoniłaby Bouncy’ego, gdyby sam się nie zatrzymał? – zapytała cicho Lotty.
– Nie – odparła Celestria. – I nie wydaje mi się, żeby niania przeżyła kąpiel w tej lodowatej wodzie… Oboje by utonęli.
– Może powinnyśmy powiedzieć ciotce Julii? – Lotty była wyraźnie wstrząśnięta tym, co widziała.
– Nie. Bouncy nie ucieknie więcej niani, bo naprawdę mocno się wystraszył. Poza tym mój tata i twoja mama dorośli pod jej opieką i nigdy nic im się nie stało, prawda?
– Niania była wtedy młodsza – mruknęła Lotty.
Po chwili dotarły do gwarnego, pełnego ludzi domu. Przeistoczona w prawdziwego żandarma Julia ostrym tonem wydawała polecenia małej armii pomocników. Namiot był już rozpięty, podłoga wysłana dywanami, na przykrytych białymi obrusami stołach piętrzyły się talerze, kieliszki i szklanki. Z kuchni napływały smakowite zapachy. Purdy oblizał się kilka razy i pobiegł do drzwi. Milton i Monty wnosili do namiotu krzesła, David wypisywał tabliczki do zawieszenia na drzwiach toalet, a Melissa z matką pomagały Julii układać kwiaty. Lotty od razu zgłosiła się do pomocy, przepraszając, że nie zrobiła tego wcześniej. Celestria wiedziała, że tej sytuacji może liczyć tylko na Pamelę, która z pewnością trzymała się z daleka od wszystkich pożytecznych zajęć. Kiedy zapytała o matkę, ojciec powiedział, że Pamela nie najlepiej się czuje i odpoczywa z książką w saloniku. Celestria nie zamierzała pozwolić, by zaprzągnięto ją do roboty, oświadczyła więc, że sprawdzi, czy matce nic nie dolega.
W holu minęła ponurego Harry’ego.
– Nie było żadnych szczurów? – zagadnęła pogodnie.
– Muszę pomóc cioci Julii – odrzekł chłopiec.
– Cóż, jesteś mężczyzną, a dziś każda para silnych rąk jest na wagę złota!
– A ty gdzie idziesz?
– Och, ja także muszę pomagać – skłamała pośpiesznie. – Ciocia potrzebuje nici, bo w namiocie zrobiła się dziura…
Przewróciła oczami, aby przekonać Harry’ego, że jest równie zniechęcona jak on i ruszyła na poszukiwanie matki.
Pamela leżała na sofie, ze stopami opartymi na trzech poduszkach, obok na stoliku stała filiżanka gorącej herbaty. W pokoju rozbrzmiewały kojące dźwięki muzyki klasycznej, pekińczyk drzemał z głową opartą o kolana pani, jej długie białe palce głaskały jego sierść.
– Poochiego bardzo denerwuje całe to zamieszenie – oświadczyła Pamela, kiedy Celestria stanęła w drzwiach. – Dom przypomina dworzec kolejowy w godzinach szczytu, a Poochi nienawidzi dworców! Masz takie zaróżowione policzki, dziecko, gdzie ty byłaś?
– Na plaży.
– Przy tej pogodzie?
– Och, mamo, wcale nie jest zimno!
– Cały ojciec! Dla mnie szare chmury, mżawka i wiatr to po prostu rozpacz w kratkę. Nie wyobrażam sobie, jak można w taki ziąb siedzieć na plaży!
– Na razie nie pada.
– Ale lada chwila będzie! Tylko popatrz na te kłębiące się chmurzyska! Zimno mi się robi na sam ich widok… Może posiedzisz tu trochę ze mną, bo potwornie mi się nudzi…
Celestria opadła na fotel.
– Zadzwoń po Soamesa – powiedziała Pamela, ciaśniej otulając się białym kaszmirowym swetrem. – Niech rozpali w kominku…
Celestria poszukała wzrokiem dzwonka.
– Nie ma tu dzwonka? – skrzywiła się Pamela. – Więc biegnij i zawołaj go, skarbie, zanim twoja nieszczęsna matka umrze z zimna…
Dziewczyna nie miała ochoty wracać do holu, gdzie ktoś w każdej chwili mógł ją poprosić o pomoc, wiedziała jednak, że Pamela nie zrezygnuje łatwo, zachowała się więc w sposób najzupełniej nietypowy i sama schyliła się, żeby rozpalić ogień. Pamela była przerażona.
– Nie rób tego, kochanie! Wybrudzisz się tylko i zniszczysz sobie paznokcie! Idź po Soamesa, naprawdę, on sobie poradzi z tym w mgnieniu oka! Ostatecznie po to ma się służbę! Daj spokój, skarbie, posłuchaj mnie…
Ale Celestria przyklęknęła już przed kominkiem i zapaliła małe kulki z gazety, które Soames powtykał pod szczapy. Nie było to trudne zadanie. Drewno okazało się suche i natychmiast rozgorzało jasnym płomieniem, obyło się więc bez brudnych rąk i połamanych paznokci. Celestria podniosła się i triumfalnie popatrzyła na ogień.
– Nie mam pojęcia, dlaczego jesteś taka zadowolona z siebie, moja droga. – Pamela lekko wydęła wargi. – Dama nie powinna wykonywać prac, które należą do mężczyzn.
– Nie chcę, żeby złapała mnie ciotka Julia – wyjaśniła Celestria, wracając na fotel. – Byłabym wykończona już przed rozpoczęciem balu…
– Bardzo słusznie, skarbie, trzeba pozwolić, żeby inni zajęli się ciężką pracą… Gdzie kucharek sześć, i tak dalej, sama wiesz… Zdecydowałaś się już, którą sukienkę włożysz? Mówiłam ci, żebyś wzięła ze sobą jeszcze ze dwie, miałabyś większy wybór. Zamarzniesz w tych lekkich szmatkach.
– Chyba włożę różową – odparła Celestria. – Jestem dziś w różowym nastroju…
– Trzeba będzie upudrować ci trochę policzki, bo jesteś zbyt rumiana. Ta kornwalijska pogoda nie wpływa zbyt dobrze na cerę.
– Leżałyśmy z Lotty na słońcu…
– Mam nadzieję, że Lotty nie zapomniała o kapeluszu! Przecież ta dziewczyna jest okropnie blada!
– Nie, nie zapomniała. Ale wiesz co? Lotty się zakochała!
Oczy Pameli rozszerzyły się ze zdziwienia.
– Czy to ktoś odpowiedni?
– Absolutnie nie!
– Jak to? Kto to taki?
– Nie mogę ci powiedzieć, mamo, bo złamałabym słowo.
Pamela skrzywiła się z rozczarowaniem.
– Mogę ci tylko zdradzić, że to zupełnie zwyczajny chłopak…
– Zwyczajny?
– Nie z naszej klasy.
Na ustach Pameli Bancroft Montague wykwitł leciutki i bardzo złośliwy uśmieszek.
– Ojej… – westchnęła z wyraźnym zadowoleniem. – Ciekawe, co powie na to Penelope.
– Ciotka Penelope chce, żeby Lotty wyszła za…
– Edwarda Richmonda, wiem – dokończyła Pamela. – Edward byłby doskonałą partią dla Lotty. Ostatecznie dziewczyna nie ma urody jak z obrazka, ale z Edwarda także nie jest żaden Adonis. Są dokładnie na tym samym szczeblu łańcucha pokarmowego.
– Łańcucha pokarmowego? Co masz na myśli?
Pamela przestała gładzić sierść Poochiego i zamyśliła się.
– To, że Lotty nie jest ani panterą, ani tygrysicą, prawda? – powiedziała. – Najbardziej przypomina sarnę, słodką i łatwowierną. Znamy mnóstwo ludzi w tym typie. Edward nie jest ani lwem, ani gepardem, należy raczej do zwierząt stadnych, przeciętnych i niezbyt oryginalnych. Moim zdaniem to zwykły jeleń.
– Niezła teoria, mamo! A ja? Kim ja jestem?
– Ty, mała? Lwicą, oczywiście, i powinien interesować cię tylko lew. Znajdujesz się na samym szczycie łańcucha pokarmowego, więc w żadnym razie nie powinnaś wychodzić za bawoła, łasicę czy nawet ogiera.
– Krótko mówiąc, chodzi o połączenie urody, klasy i inteligencji, tak?
– Tak jest. Nie jesteś zwierzęciem stadnym. Masz urodę i grację, które odróżniają cię od reszty i chociaż nie jesteś córką księżnej, posiadasz wszystkie cechy, jakie mogą zapewnić ci tak wysoką pozycję.
– Brak mi tylko jajowatej twarzy! – parsknęła śmiechem Celestria.
– To po mnie odziedziczyłaś ten zdecydowany podbródek.
Kiedy Monty wszedł do saloniku, jego żona i córka z wielkim rozbawieniem robiły przegląd całej rodziny, sprawnie rozmieszczając wszystkich jej przedstawicieli na odpowiednich szczeblach łańcucha pokarmowego. Długą chwilę przyglądał im się z pobłażliwym uśmiechem.
– Kim jest tata? – spytała Celestria.
Pamela zmrużyła oczy.
– Gepardem – powiedziała niskim, nieco zachrypniętym głosem. – Najszybszym zwierzęciem na świecie…
– A ty, najdroższa, jesteś białą tygrysicą, pięknym i bardzo, bardzo rzadko spotykanym okazem – rzekł Monty. – Więc to tutaj się ukryłaś! – zwrócił się do Celestrii. – Teraz możesz już spokojnie wyjść. Wszystko gotowe, Julia poszła wziąć kąpiel. Myślę, że też powinnaś to zrobić.
– Może spotkam dziś mojego lwa – rzuciła Celestria, podnosząc się z fotela.
– Nawet nie patrz na inne zwierzęta, skarbie – przestrzegła ją matka. – Ja nie popełniłam takiego błędu.
– Rozpaliłam porządny ogień, prawda? – Celestria uśmiechnęła się do ojca.
– Sama to zrobiła, głupie dziecko! – wyjaśniła Pamela.
Monty postanowił pominąć milczeniem fakt, że jest jeszcze lato.
– W tym roku zapakowałam do walizki moją etolę z norek – dodała Pamela. – Włożę ją dziś wieczorem…
– Może odstraszysz w ten sposób wszystkie zwierzęta podrzędnego rodzaju – zażartował Monty.
Och, mama nie potrzebuje futrzanej etoli, żeby to zrobić! – zaśmiała się Celestria. – Zwierzęta z niższych szczebli łańcucha pokarmowego bez trudu rozpoznają tygrysicę!