Morze utraconej miłości - Santa Montefiore - ebook + książka

Morze utraconej miłości ebook

Santa Montefiore

4,1

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Powieść autorki światowych bestsellerów, Santy Montefiore.

Celestria Montague ma młodość, urodę, majątek, arystokratyczne korzenie i tłumy wielbicieli. Zagadkowe samobójstwo ojca, człowieka z pozoru szczęśliwego, burzy dotychczasowy porządek jej życia.

Próbując dojść prawdy, Celestria dociera z Anglii na malownicze włoskie południe. I tam spotyka Hamisha: pierwszego mężczyznę, który nie poddaje się jej urokowi, artystę zamkniętego w sobie po śmierci ukochanej żony. Wydaje się, że oboje mogą sobie nawzajem pomóc, i wydaje się też, że wcale tego nie chcą...

Nastrojowa historia wielkiej namiętności, zdrady i rodzinnej tajemnicy.

Santa Montefiore znowu tworzy niezapomnianych bohaterów, których losy rozgrywają się na tle wspaniałych krajobrazów. "Morze utraconej miłości" to fascynująca opowieść o zdradzie, uporze i miłości.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 537

Oceny
4,1 (114 oceny)
52
36
16
9
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MiriHa

Dobrze spędzony czas

Wciągająca, zaskakujące zwroty akcji. Na deszczowy weekend idealna.
00
Crooleeck806

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna z włoskim akcentem 🤓
00
Baj22

Nie oderwiesz się od lektury

super polecam
00
annaplewinska

Nie oderwiesz się od lektury

Ładnie i z uczuciem napisana .
00
madziazuziakgmailcom

Nie oderwiesz się od lektury

bardzo mi się podobała,polecam
00

Popularność




Od Autorki

Kiedy zasta­na­wia­łam się, gdzie umiej­sco­wić akcję tej książki, mia­łam szczę­ście otrzy­mać zapro­sze­nie do Apu­lii w połu­dnio­wej czę­ści Włoch. Zapro­siła mnie jedna z moich naj­daw­niej­szych przy­ja­ció­łek Athena McAl­pine, która razem ze swoim mężem Ali­sta­irem na naj­cu­dow­niej­szy pod słoń­cem pen­sjo­nat prze­ro­biła dawny klasz­tor, kie­dyś zamiesz­kany przez mni­chów. Od razu zna­la­złam się pod uro­kiem tego pięk­nego zakątka, który udało im się wycza­ro­wać, i doszłam do wnio­sku, że przy­naj­mniej część akcji mojej powie­ści będzie roz­gry­wać się wła­śnie tam. Z całego serca dzię­kuję Athe­nie i Ali­sta­irowi, ponie­waż bez II Convento di Santa Maria di Con­stan­ti­no­poli Morze utra­co­nej miło­ści ni­gdy by nie powstało.

Pra­gnę także podzię­ko­wać mojej bra­to­wej Sarah Pal­mer-Tom­kin­son, oraz jej matce Chri­sti­nie Mil­lard Bar­nes za odpo­wie­dzi na moje pyta­nia doty­czące kato­li­cy­zmu, muszę jed­nak z całą mocą pod­kre­ślić, że Sarah i Chri­stine nie pono­szą żad­nej odpo­wie­dzialności za to, co napi­sa­łam! Dzię­kuję rów­nież Yic­to­rowi Sebe­sty­enowi, auto­rowi książki Twe­lve Days – Revo­lu­tion 1956 („Dwa­na­ście dni – rewo­lu­cja 1956 roku”) za pomoc w nie­wiel­kiej czę­ści książki zwią­za­nej z Węgrami; mojemu przy­ja­cie­lowi, psy­cho­lo­gowi Joh­nowi Ste­war­towi za wgląd w umy­sły moich boha­te­rów; Jayne Roe, Karen i Mal­col­mowi Weaving oraz Doro­thy Cos­grove za roz­bu­dze­nie we mnie miło­ści do York­shire i Lan­ca­shire. Dzię­kuję moje matce, Patty Pal­mer-Tom­kin­son za trud, jaki sobie zadała, czy­ta­jąc wstępne wer­sje książki, oraz za jej bez­cenne komen­ta­rze.

Moja wdzięcz­ność należy się także Sue Flet­cher, która zre­da­go­wała powieść i zmu­siła mnie do osta­tecz­nego wysiłku; mojej agentce She­ili Crow­ley za rady, zaraź­liwy entu­zjazm i wej­ście na rynek ame­ry­kań­ski; Lin­dzie Shau­gnessy, za pro­wa­dze­nie sprze­daży moich powie­ści na całym świe­cie; Karen Geary, Ariane Galy i wszyst­kim przy­ja­cio­łom z wydaw­nic­twa Hod­der, któ­rzy sta­rają się ze wszyst­kich sił, aby moje książki tra­fiały do rąk czy­tel­ni­ków w jak naj­lep­szej for­mie.

Na koniec jak zawsze naj­moc­niej i naj­ser­decz­niej dzię­kuję Seba­gowi. Bez niego w ogóle bym nie pisała.

Część pierw­sza

1

Korn­wa­lia, sier­pień 1958

Ksiądz Miles Dal­gliesh jechał na rowe­rze drogą pro­wa­dzącą do Pen­drift Hall, sie­dziby rodziny Mon­ta­gue, i z przy­jem­no­ścią przy­glą­dał się, jak zło­ci­ste słońce prze­nika przez liście drzew limon­ko­wych, rzu­ca­jąc jasne, roze­dr­gane plamy na żwir i papro­cie, i ogrzewa zie­lone pola i łąki, na któ­rych pasły się brą­zowe krowy. Świeża bryza od morza owie­wała twarz rowe­rzy­sty i wysoko pod niebo uno­siła mewy oraz rybi­twy. Ksiądz Dal­gliesh był nowy w oko­licy. Stary ojciec Wil­liam Han­cock zmarł nie­dawno i wyru­szył do pracy na Drugą Stronę, zosta­wia­jąc swemu następcy para­fię wcze­śniej, niż ten ocze­ki­wał. Tak czy ina­czej, Bóg posta­wił przed mło­dym kapła­nem zada­nie, które nale­żało wypeł­nić z rado­ścią w sercu.

Dziś ksiądz Miles miał się spo­tkać z rodziną Mon­ta­gue, naj­bar­dziej liczącą się w całym Pen­drift.

Zbu­do­wany z jasnego kamie­nia, ople­ciony pędami wista­rii Pen­drift Hall miał wyso­kie okna i pełne pie­ni­stej zie­leni ogrody, scho­dzące aż na brzeg morza. Na dachach gru­chały gołę­bie, a na ganku co roku budo­wała gniazdo rodzina jaskó­łek. Dom był duży i tro­chę znisz­czony, podobny do ulu­bio­nej zabawki dziecka, kocha­nej i czę­sto uży­wa­nej. Ema­no­wał aurą cie­pła i zado­wo­le­nia, którą ksiądz Dal­gliesh natych­miast wyczuł. Wie­dział, że polubi miesz­ka­jącą tu rodzinę i z przy­jem­no­ścią myślał o cze­ka­ją­cym go popo­łu­dniu.

Zaha­mo­wał i zsiadł z roweru. Przy­sa­dzi­sty labra­dor z bia­łym pyskiem wybiegł mu na spo­tka­nie, macha­jąc ogo­nem i szcze­ka­jąc z pod­nie­ce­niem. Kiedy ksiądz się pochy­lił, żeby pokle­pać go po gło­wie, pies ucichł, wyczu­wa­jąc łagodny cha­rak­ter mło­dego czło­wieka, i zajął się obwą­chi­wa­niem jego błysz­czą­cych czar­nych butów. Duchowny pod­niósł wzrok i zoba­czył słu­żą­cego, który sta­nął w drzwiach, ubrany w czarny frak i sta­ran­nie wypra­so­waną białą koszulę. Lokaj powi­tał księ­dza peł­nym sza­cunku ski­nie­niem głowy.

– Dzień dobry księ­dzu… Pani Mon­ta­gue już czeka, pro­szę za mną.

Ksiądz Miles oparł rower o ścianę i ruszył za słu­żą­cym przez roz­le­gły kamienny hol, w któ­rym domi­no­wał komi­nek i umiesz­czone nad nim oka­załe poroże. Powie­trze w domu prze­sy­cone było przy­jem­nym aro­ma­tem roz­pa­la­nego zimą ognia, cyna­monu i kil­ku­set lat ist­nie­nia. Duchowny zauwa­żył otwartą szafkę pod scho­dami, pełną rakiet i piłek do tenisa i stary wysoki zegar, spo­koj­nie tyka­jący pod ścianą, podobny do pogrą­żo­nego w drzemce sługi. Z salonu dobie­gał szmer przy­ci­szo­nych gło­sów i dźwięki kla­sycz­nej muzyki. Młody kapłan wziął głę­boki oddech.

– Przy­je­chał ksiądz Dal­gle­ish, pani Mon­ta­gue – oznaj­mił lokaj z powagą, gestem wycią­gnię­tej ręki zapra­sza­jąc gościa do dużego pokoju.

– Dzię­kuję, Soames. – Julia Mon­ta­gue pod­nio­sła się na powi­ta­nie duchow­nego. – Witamy w Pen­drift, pro­szę księ­dza.

Miles Dal­gle­ish potrzą­snął dło­nią gospo­dyni i natych­miast się uspo­koił, widząc jej cie­pły, ser­deczny uśmiech. Julia Mon­ta­gue była pulchną, piękną blon­dynką o deli­kat­nej, bia­łej skó­rze, jasnych wło­sach w chłod­nym odcie­niu i otwar­tej, łagod­nej twa­rzy. Jej pro­mienna uroda i pełen rado­ści spo­sób bycia spra­wiały, że wszy­scy czuli się przy niej jak na przy­ję­ciu. Nosiła duże naszyj­niki z jasno­zie­lo­nych i jasno­nie­bie­skich korali, które pod­kre­ślały barwę jej oczu, miała tak zaraź­liwy śmiech, że nikt, nawet pom­pa­tyczny Soames, nie mógł pozo­stać obo­jętny na jego dźwięk, oraz poczu­cie humoru, dzięki któ­remu zawsze dostrze­gała dobre strony ponu­rych sytu­acji. Przy­po­mi­nała raj­skiego ptaka, który uwił sobie gniazdo w samym sercu Korn­wa­lii, kra­iny twe­edu i morza.

– Nasza rodzina czeka na księ­dza na tara­sie – cią­gnęła z uśmie­chem Julia. – Czy mogę podać księ­dzu coś do picia, zanim rzucę go na pożar­cie wil­kom?

Ksiądz Dal­gle­ish roze­śmiał się, a Julia pomy­ślała, że jest nie­zwy­kle przy­stojny jak na duchow­nego. Było coś cza­ru­ją­cego w zmarszcz­kach, które poja­wiały się wokół jego ust, gdy się uśmie­chał, a ukryte za oku­la­rami głę­boko osa­dzone oczy błysz­czały inte­li­gen­cją. Był też zaska­ku­jąco młody, mógł mieć naj­wy­żej trzy­dzie­ści lat.

– W tej sytu­acji chyba popro­szę o szklankę wody – powie­dział.

– Mamy dosko­nały sok z czar­nego bzu, może spró­buje ksiądz odro­binę?

– Dla­czego nie, z przy­jem­no­ścią.

– Soames, pro­szę przy­nieść na taras dwie szklanki soku z czar­nego bzu – pole­ciła Julia.

Słu­żący kiw­nął głową i wyco­fał się. Julia ujęła księ­dza pod ramię i przez wyso­kie drzwi wyszła z nim na ską­pany w słońcu taras.

Taras był sze­ro­kim kamien­nym patio ze scho­dami o nie­re­gu­lar­nej sze­ro­ko­ści stop­niach, po któ­rych scho­dziło się wprost do ogrodu. Mię­dzy kamie­niami rosły krzaczki pozio­mek i kępki drob­niut­kich, doma­ga­ją­cych się uwagi nie­za­po­mi­na­jek. Ocię­żałe psz­czoły krą­żyły wokół słodko pach­ną­cych wiel­kich lilii i fre­zji w dużych gli­nia­nych doni­cach, i opi­jały się nek­ta­rem lawendy, rosną­cej pod balu­stradą. W ogro­dzie pła­cząca wierzba moczyła gałązki w ozdob­nym sta­wie, na któ­rym urzą­dziła sobie gniazdo para dzi­kich kaczek.

Rodzina umil­kła na widok księ­dza Milesa. Archie Mon­ta­gue, mąż Julii, jako pierw­szy zerwał się z krze­sła i pośpie­szył na powi­ta­nie.

– Miło nam, że wresz­cie możemy księ­dza poznać – rzekł ser­decz­nie, ści­ska­jąc dłoń przy­by­sza. – Śmierć księ­dza Han­cocka pogrą­żyła nas w praw­dzi­wym smutku. To był wybitny kapłan, jego słowa czę­sto były dla nas natchnie­niem…

– Tak jest… Przy­pa­dło mi w udziale bar­dzo trudne zada­nie podą­ża­nia jego śla­dem…

– Z czym ksiądz na pewno dosko­nale sobie pora­dzi – dokoń­czył uprzej­mie Archie, prze­cze­su­jąc pal­cami brą­zowe wąsy, pora­sta­jące jego górną wargę jak sta­ran­nie przy­strzy­żony żywo­płot.

– Pozwoli ksiądz, że przed­sta­wię go sio­strze Archiego Pene­lope, a także jej cór­kom Lotty i Melis­sie. – Julia na­dal trzy­mała duchow­nego pod ramię, ponie­waż wie­działa, że obco­wa­nie z rodziną jej męża może być nieco przy­tła­cza­ją­cym prze­ży­ciem.

Pene­lope postą­piła krok do przodu i uści­snęła rękę księ­dza tak sil­nie, że skrzy­wił się lekko, wyraź­nie zasko­czony. Mocno zbu­do­wana, przy­sa­dzi­sta Pene­lope o obfi­tym biu­ście i podwój­nym pod­bródku natych­miast przy­wio­dła na myśl krowy rasy jer­sey z pasą­cego się na łące stada jej brata.

– Bar­dzo mi miło poznać księ­dza. – Głos Pene­lope był głę­boki i soczy­sty; kobieta wyma­wiała spół­gło­ski z takim naci­skiem, jakby znaj­do­wała w tym naj­praw­dziw­szą przy­jem­ność. – Jest ksiądz znacz­nie młod­szy, niż się spo­dzie­wa­li­śmy…

– Mam nadzieję, że mój wiek nie sta­nowi dla pań­stwa powodu do roz­cza­ro­wa­nia – odparł.

– Wręcz prze­ciw­nie. Cza­sami starsi ludzie przez lata tak przy­zwy­cza­jają się do brzmie­nia wła­snego głosu, że tracą wraż­li­wość na głos innych. – Pene­lope odwró­ciła się i gestem zachę­ciła córki, żeby pode­szły bli­żej. – Oto Lotty, moja naj­star­sza córka, i Melissa, która dopiero nie­dawno skoń­czyła dwa­dzie­ścia pięć lat.

Uśmiech­nęła się z dumą, patrząc, jak dziew­częta witają się z księ­dzem. Ubrane w piękne, kwie­ci­ste let­nie sukienki, z dłu­gimi wło­sami upię­tymi wysoko, obie wyglą­dały bar­dzo miło i atrak­cyj­nie. I Lotty, i Melissa były dość płyt­kie i chęt­nie nabi­jały sobie głowy głup­stwami, do czego zresztą zachę­cała je matka, któ­rej życio­wym celem było wyda­nie córek za dobrze uro­dzo­nych i zamoż­nych mło­dych męż­czyzn. Według Pene­lope jej córki były naj­lep­szymi kan­dy­dat­kami na żony w całym Lon­dy­nie i po pro­stu nie mogły mar­nie wyjść za mąż. Mał­żeń­stwo z miło­ści było zda­niem sio­stry Archiego idio­tycz­nym wymy­słem, w wyso­kim stop­niu nie­prak­tycz­nym i nie­roz­sąd­nym. Pene­lope uwa­żała, że nie można ufać sercu, które siłą rze­czy posiada natu­ralną skłon­ność do zako­chi­wa­nia się w nie­od­po­wied­nich męż­czyznach, i sama sta­no­wiła naj­lep­szy dowód słusz­no­ści swo­jej teo­rii. Nauczyła się kochać Mil­tona Flinta dopiero w pewien czas po ślu­bie, w głębi duszy żywiła jed­nak nadzieję, że jej dziew­częta zro­bią lep­sze par­tie niż ona. Wyszła za Flinta, to prawda, lecz ani na moment nie prze­stała być Pene­lope Mon­ta­gue.

– To jest Mil­ton, mąż Pene­lope, i David, ich syn – cią­gnęła Julia, pro­wa­dząc księ­dza dalej.

Mil­ton był wysoki i atle­tycz­nie zbu­do­wany, o gęstych jasnych wło­sach, cze­sa­nych z sze­ro­kiego czoła, i z try­ska­ją­cymi życiem nie­bie­skimi oczami.

– Cie­szę się, że mogę księ­dza poznać. Grywa ksiądz w tenisa?

Miles Dal­gle­ish uśmiech­nął się z zaże­no­wa­niem.

– Nie­stety nie…

– Tata ma obse­sję na punk­cie tenisa – wtrą­cił David prze­pra­sza­ją­cym tonem. – Trzeba jed­nak przy­znać, że ni­gdy nie zabiera rakiety na mszę!

Par­sk­nął śmie­chem, a ksiądz Miles poczuł, że obec­ność mło­dego czło­wieka z jego poko­le­nia jest dla niego pew­nym wspar­ciem. Julia uwol­niła jego ramię i usia­dła.

Duchowny zajął miej­sce obok niej i zało­żył nogę na nogę, usi­łu­jąc zacho­wy­wać się jak naj­swo­bod­niej. Był tro­chę zde­ner­wo­wany. Jego powo­ła­nie było trwałe niczym skała, zna­jo­mość Pisma Świę­tego, dzieł dok­to­rów Kościoła i filo­zo­fii nie­zrów­nana, a bie­głość w łaci­nie wyjąt­kowa, lecz nawią­zy­wa­nie i utrzy­my­wa­nie sto­sun­ków z ludźmi sta­no­wiło jego piętę achil­le­sową. „Nic dobrego nie wynika z tego, że kapłan wiecz­nie błą­dzi myślami na wyso­ko­ściach”, powie­dział mu kie­dyś ksiądz Wil­liam Han­cock. „Musisz się nauczyć kon­tak­to­wać z ludźmi na ich wła­snym pozio­mie, bo będzie z cie­bie marny dusz­pa­sterz i rów­nie dobrze mógł­byś wstą­pić do zakonu kon­tem­pla­cyj­nego”. Miles Dal­gle­ish wie­dział, że stary ksiądz miał cał­ko­witą rację. Biskup posłał go prze­cież mię­dzy ludzi, aby gło­sił im Słowo Boże. Popra­wił oku­lary na nosie, zde­cy­do­wany nie zawieść hie­rar­chy.

– Nasi syno­wie wybrali się do lasu ze swoim kuzy­nem Har­rym, aby zasta­wić pułapki na szkod­niki – wyja­śniła Julia. – Leśni­czy płaci im po sześć pen­sów za mar­twego szczura, więc myślę, że szybko się wzbo­gacą. Mój trzy­letni malec, któ­rego nazy­wamy Bouncy1, jako że jego nóżki zacho­wują się cał­kiem jak sprę­żyny, jest na plaży z nia­nią. Powinni wkrótce wró­cić, a Cele­stria, moja bra­ta­nica… – Julia rozej­rzała się dookoła. – Nie mam poję­cia, gdzie się podziała. Może jest ze swoją matką Pamelą, żoną Monty’ego, brata Archiego i Pene­lope… Pamela leży w łóżku, ponie­waż dostała migreny. Czę­sto cierpi na tę dole­gli­wość, ale może póź­niej do nas zej­dzie. Jest Ame­ry­kanką…

Julia się zawa­hała, bo Pamela Ban­kroft Mon­ta­gue, jak kazała się nazy­wać, była wyjąt­kowo roz­piesz­czoną osobą i czę­sto spę­dzała w łóżku całe dnie, skar­żąc się na zbyt ostre lub zbyt przy­ćmione świa­tło. Roz­ka­pry­szo­nym tonem pro­siła, aby zosta­wić ją samą z Poochim, jej wypu­dro­wa­nym pekiń­czy­kiem, a jed­no­cze­śnie doma­gała się, aby dzieci, Cele­stria i Harry, poświę­cały jej jak naj­wię­cej uwagi, i bez­u­stan­nie dzwo­niła na służbę. Julia miała poważne wąt­pli­wo­ści, czy ksiądz Dal­gle­ish w ogóle kie­dy­kol­wiek pozna Pamelę, która nie była kato­liczką i nie­na­wi­dziła Kościoła, uczest­nic­two w jego posłan­nic­twie nazy­wała zaś stratą czasu.

– Monty przy­je­dzie dziś wie­czo­rem pocią­giem z Lon­dynu – pod­jęła po chwili. – To nie­zwy­kły czło­wiek i mam nadzieję, że ksiądz go pozna. Na pewno pozna ksiądz jego dzieci, Harry’ego i Cele­strię. Harry pięk­nie śpiewa i należy do szkol­nego chóru…

Julia zapa­liła papie­rosa i zacią­gnęła się głę­boko. Soames wkro­czył na taras, nio­sąc tacę z napo­jami. Kiedy podał księ­dzu szklankę z sokiem z czar­nego bzu, gospo­dyni zauwa­żyła, że dło­nie mło­dego duchow­nego lekko drżą.

Nie­długo potem wró­cili z lasu Wil­frid i Sam, naj­starsi syno­wie Julii i Archiego, oraz Harry. Pełni pod­nie­ce­nia po ranku spę­dzo­nym na budo­wa­niu obo­zo­wi­ska i zasta­wia­niu puła­pek, wszy­scy trzej mieli zdrowo zaru­mie­nione policzki i błysz­czące oczy.

– Zna­leź­li­śmy trzy mar­twe szczury! – zawo­łał Wil­frid, posy­ła­jąc matce rado­sny uśmiech.

– Wspa­niale – odpo­wie­działa. – Kochani, przy­wi­taj­cie się teraz z księ­dzem Dal­gle­ishem, dobrze?

Na widok kolo­ratki księ­dza chłopcy umil­kli i nie­pew­nie uści­snęli jego rękę.

– Co zro­bi­li­ście ze szczu­rami? – spy­tał duchowny, pró­bu­jąc dodać im odwagi.

– Powie­si­li­śmy je na drzwiach za ogony! – wyja­wił Sam, marsz­cząc nos w trium­fal­nym uśmie­chu. – Są ogromne, wiel­ko­ści Poochiego!

– Ale Poochiego lepiej nie wie­szaj­cie za ogon! – Zaśmiał się David.

– Razem z nim trzeba by powie­sić Pamelę! – prych­nął Archie. – Prze­cież ona ani na moment nie spusz­cza go z oka!

– Och, jesteś nie­do­bry, kocha­nie! – skar­ciła męża Julia i rzu­ciła Harry’emu prze­pra­sza­jący uśmiech.

Wszy­scy człon­ko­wie rodziny chęt­nie żar­to­wali sobie z Pameli, nie zawsze bio­rąc pod uwagę uczu­cia jej dzieci.

– Gdzie mama? – zapy­tał Harry.

– Leży w łóżku – odparła Julia. – Ma migrenę.

– Znowu?! – ziry­to­wał się chło­piec.

– Naprawdę nie czuje się naj­le­piej…

– Tylko wtedy, kiedy taty nie ma w domu – nie­win­nym tonem zauwa­żył Harry.

Miał rację. Kiedy Monty był w domu, migreny w cudowny spo­sób omi­jały Pamelę.

W idyl­licz­nej atmos­fe­rze Pen­drift Monty poja­wiał się i znowu zni­kał. Zwy­kle przy­jeż­dżał z Lon­dynu pocią­giem o 19.30, w odpo­wied­niej porze, żeby wychy­lić szkla­neczkę whi­sky, wypa­lić cygaro i zagrać w tenisa z Archiem, Mil­to­nem oraz Davi­dem. Wkra­czał do holu łobu­zer­sko uśmiech­nięty pod ron­dem panamy, w ele­ganc­kim gar­ni­tu­rze z jasnego lnu, tro­chę wygnie­cio­nym po podróży pocią­giem, z gazetą pod pachą i teczką w ręku, pogodny i pełen ener­gii jak nikt inny na świe­cie. Ponure nastroje Pameli w jed­nej chwili roz­wie­wały się jak szara mgła, która cza­sami wisiała nad Pen­drift, lecz jej zacho­wa­nie by­naj­mniej nie ule­gało popra­wie – na­dal sta­wiała żąda­nia i sku­tecz­nie sta­rała się sku­piać na sobie uwagę wszyst­kich miesz­kań­ców domu. Jako jedyna córka boga­tego ame­ry­kań­skiego biz­nes­mena Richarda W. Ban­kro­fta II, Pamela od uro­dze­nia była roz­piesz­czoną ego­cen­tryczką.

Chłopcy zabrali labra­dora Purdy’ego na plażę, gdzie zamie­rzali pograć w kry­kieta, nato­miast nia­nia wró­ciła znad morza z Boun­cym i Cele­strią. Usta mło­dego księ­dza roz­chy­liły się lekko, kiedy zoba­czył nie­biań­sko piękną dziew­czynę, zmie­rza­jącą w jego kie­runku. Poczuł się głę­boko zawsty­dzony, ponie­waż serce zaczęło mu szyb­ciej bić, a policzki oblał gorący rumie­niec. Miał nadzieję, że to upał jest przy­czyną tych dole­gli­wo­ści. Cele­strią ubrana była w krótką, sze­roką czer­woną spód­niczkę w białe kropki i wią­zany na karku top, który odsła­niał jej brzuch. Jasne włosy opa­dały falami na gład­kie, opa­lone ramiona, a poru­szała się lekko i z nie­zwy­kłą gra­cją. Ksiądz nie potra­fił odgad­nąć, jakiego koloru były oczy, ukryte za dużymi ciem­nymi oku­la­rami w bia­łych ram­kach.

– Ach, Cele­strio, chodź do nas i poznaj księ­dza Milesa Dal­gle­isha! – zawo­łała Julia.

Mały Bouncy usły­szał głos matki, puścił rękę niani i rzu­cił się bie­giem w stronę tarasu, pisz­cząc z rado­ści i pod­nie­ce­nia.

– Mamu­siu, mamu­siu! – krzy­czał gło­śno.

– Halo, skar­bie! – odpo­wie­działa Julia.

Kiedy malec zorien­to­wał się, że ma widow­nię, wziął się pod boki i ruszył przed sie­bie zabaw­nym kro­kiem, krę­cąc zadkiem, uśmie­cha­jąc się i zer­ka­jąc na obec­nych spod gęstych rzęs. Wszy­scy zaczęli bić mu brawo i śmiać się do łez. Bouncy był dziec­kiem, które jed­no­czyło całą rodzinę. Jego zaraź­liwy uśmiech, odzie­dzi­czony po Julii, potra­fiłby roz­mro­zić naj­grub­szy lód. Chło­piec miał gęste jasne włosy i jasno­brą­zowe oczy, w kolo­rze domo­wych kar­mel­ków. Uwiel­biał popi­sy­wać się i cią­gle był do tego zachę­cany przez doro­słych, cho­ciaż nia­nia zała­my­wała ręce, kiedy przy byle oka­zji zry­wał z sie­bie ubranko i bie­gał po domu nago. Bouncy seple­nił, co jesz­cze doda­wało mu uroku. Julia i Pamela, które miały ze sobą nie­wiele wspól­nego poza fak­tem, że wyszły za braci Mon­ta­gue, w Boun­cym odkryły łączący je most.

– Skar­bie, jesteś taki cudowny! – zawo­łała teraz Julia, bio­rąc synka na kolana i z roz­ko­szą cału­jąc go w kar­czek.

Cele­stria weszła na taras, śmie­jąc się i klasz­cząc w ręce. Ksiądz Miles wpa­try­wał się w nią jak zacza­ro­wany.

– To moja bra­ta­nica Cele­stria, star­sza sio­stra Harry’ego – przed­sta­wiła dziew­czynę pani domu, nie odry­wa­jąc wzroku od Bouncy’ego.

Cele­stria zdjęła oku­lary, zatknęła je za dekolt i wycią­gnęła rękę do duchow­nego.

– Jest ksiądz znacz­nie młod­szy, niż sobie wyobra­ża­łam – rze­kła. – Ksiądz Han­cock był mniej wię­cej w wieku niani!

– Ależ, Cele­strio! – Pene­lope z dez­apro­batą wydęła wargi. – Nia­nia jest prze­cież w dosko­na­łej for­mie!

Ksiądz zaczer­wie­nił się jesz­cze moc­niej, a wynio­słą twarz Cele­strii roz­ja­śnił cie­pły uśmiech.

– Chyba powi­nien ksiądz tro­chę popły­wać – powie­działa. – Morze jest dziś wspa­niałe, zimne, ale bar­dzo odświe­ża­jące!

– Może zechce ksiądz zdjąć mary­narkę? – zapro­po­no­wała Julia, która wresz­cie zauwa­żyła dys­kom­fort bie­daka.

– Nie, nie, tak jest mi zupeł­nie dobrze – odparł ksiądz Miles. – Przy­wy­kłem do upału, ponie­waż dość długo miesz­ka­łem we Wło­szech…

– Nie ma to jak angiel­skie lato! – oznaj­mił Archie. – Kiedy czło­wie­kowi wydaje się, że będzie chłodno i szaro, zza chmur wycho­dzi gorące, palące słońce. Pogoda w naszym kraju jest kom­plet­nie nie­prze­wi­dy­walna, słowo daję!

– Pójdę na górę do mamy i prze­biorę się – rzu­ciła Cele­stria, z wdzię­kiem prze­cho­dząc mię­dzy krze­słami.

Ksiądz Dal­gle­ish nie mógł ode­rwać od niej wzroku, ale ode­tchnął z ulgą, kiedy znik­nęła.

Uroda Cele­strii była rze­czy­wi­ście nie­prze­ciętna. Nie decy­do­wały o niej tylko gęste jasne włosy, lśniące jak łany zbóż wokół Pen­drift, przej­rzy­ście szare oczy, ni­gdy nie zamglone ani odro­biną smutku, czy pięk­nie wykro­jone wargi i deli­katne, lecz wyra­zi­ste rysy, ale spo­sób bycia mło­dej dziew­czyny. Cele­stria była zawsze opa­no­wana, pewna sie­bie i nieco wynio­sła, choć w żad­nym razie nie aro­gancka. Wie­działa po pro­stu, jakie miej­sce zaj­muje w świe­cie, i miała nie­zbitą pew­ność, że inni mają o niej wyso­kie mnie­ma­nie.

Cele­stria nie­dawno skoń­czyła dwa­dzie­ścia jeden lat i, jak mówiła jej matka, „balan­so­wała na kra­wę­dzi kobie­co­ści”. Jed­nak dziew­czyna wcale nie czuła, aby jej rów­no­waga została w jaki­kol­wiek spo­sób zachwiana, a gdyby Pamela wie­działa, że jej córka pozwo­liła Aida­nowi Cooney­owi wsu­nąć rękę pod maj­teczki i sama doty­kała przez spodnie jego naprę­żo­nej męsko­ści, ni­gdy nie powie­działaby cze­goś rów­nie głu­piego. Cele­stria już teraz była uznaną pięk­no­ścią i od chwili, gdy w wieku osiem­na­stu lat została przed­sta­wiona w towa­rzy­stwie, zaj­mo­wała zna­czącą pozy­cję w lon­dyń­skim świe­cie balów i przy­jęć. Wielu mło­dych męż­czyzn pie­lę­gno­wało w sercu zamiar oświad­cze­nia się o jej rękę. Więk­szość z nich gapiła się na nią z zachwy­tem i trak­to­wała jak figurkę z por­ce­lany, co dziew­czyna uwa­żała za idio­tyczne. Jej zda­niem głup­cem nie był tylko Aidan Cooney, w któ­rego oczach pło­nęło coś mrocz­niej­szego i goręt­szego niż zwy­czajny podziw.

Cele­stria nie była taką tam sobie zwy­czajną angiel­ską pięk­no­ścią. Miała w sobie egzo­tyczny rys, któ­remu męż­czyźni nie potra­fili się oprzeć. Kiedy w Euro­pie wybu­chła wojna, zanie­po­ko­jona matka wywio­zła dziew­czynkę do Nowego Jorku. Zamiesz­kały z rodzi­cami Pameli w ich pen­tho­usie na Park Ave­nue, gdzie sufity były tak wysoko, że Cele­stria pra­wie ich nie widziała, a z okien roz­ta­czał się impo­nu­jący widok na Cen­tral Park. Przez następne sześć lat Cele­stria była rado­ścią dziadka, który stra­cił córkę na rzecz Monty’ego i Anglii, a teraz cie­szył się obec­no­ścią małej dziew­czynki, poświę­cał jej mnó­stwo uwagi i zasy­py­wał wspa­niale opa­ko­wa­nymi, pach­ną­cymi nowo­ścią pre­zen­tami. Dzia­dek zajął w sercu Cele­strii miej­sce ojca, który poszedł na wojnę i znik­nął z jej życia. Stał się ojcem, któ­rego mogła objąć i który zawsze był przy niej, pod­czas gdy Monty prze­by­wał za morzem i prze­sy­łał sygnały ist­nie­nia w cie­niut­kich koper­tach, dopro­wa­dza­jąc matkę do łez. Cele­stria nauczyła się posłu­gi­wać swoim wdzię­kiem i bez trudu łowić serca ota­cza­ją­cych ją ludzi, zupeł­nie jak rybak, który spraw­nie zarzuca sieci, wycią­ga­jąc z głę­bin coraz wię­cej ofiar. Nauczyła się ocza­ro­wy­wać, budzić zachwyt i bar­dzo szybko pojęła, czego ocze­kuje od niej dzia­dek. Jego apro­bata i aplauz dzia­łały jak nar­ko­tyk, a Cele­stria syciła się jego miło­ścią i sta­wała się coraz bar­dziej pewna sie­bie. Dzia­dek chęt­nie popi­sy­wał się nią przed swo­imi gośćmi. Kiedy miała sie­dem lat, guwer­nantka spro­wa­dzała ją przed pro­szo­nymi kola­cjami na dół, ubraną w odświętną sukienkę i lśniące pan­to­felki, z lokami opa­da­ją­cymi na ramiona. Dziew­czynka śpie­wała pio­senki i rumie­niła się, gdy wszy­scy bili jej brawo. Z łatwo­ścią mani­pu­lo­wała ludźmi, któ­rzy uwa­żali, że jest jesz­cze za mała, aby mieć świa­do­mość posia­da­nej cha­ry­zmy, dosko­nale zda­wała sobie sprawę ze swo­jej urody i bły­ska­wicz­nie pojęła, że naśla­du­jąc doro­słych, zdo­bywa ich podziw.

– Co za zabawne dziecko! – zachwy­cali się. – Jaka bystra dziew­czy­neczka!

Im bar­dziej była „zabawna”, tym bar­dziej się nad nią roz­pły­wali.

Umiała oszu­kać wszyst­kich, ale nie dziadka. On znał ją lepiej niż rodzona matka, lepiej ją rozu­miał i poświę­cał jej o wiele wię­cej uwagi. Inte­re­so­wał się każ­dym aspek­tem jej życia. Codzien­nie przed snem czy­tał na głos, budząc w niej miłość do ksią­żek, póź­niej pod­su­wał jej kla­syczne dzieła lite­ra­tury, które sam uwiel­biał jako dziecko. Nie był muzy­kalny i czę­sto się skar­żył, że ni­gdy nie miał moż­li­wo­ści nauczyć się grać na jakim­kol­wiek instru­men­cie, lecz bar­dzo cenił dobrą muzykę i czę­sto spę­dzał wie­czory w ope­rze. Jeź­dził z pię­cio­let­nią Cele­strią na lek­cje baletu i oso­bi­ście czu­wał nad jej nauką gry na pia­ni­nie. Dostrze­gał wszyst­kie detale, nawet naj­drob­niej­sze. Zachę­cał wnuczkę do wysiłku w szkole, chwa­lił ją za zwy­cię­stwa i nie krył roz­cza­ro­wa­nia, kiedy opusz­czała się w nauce. Przy tym wszyst­kim ani na chwilę nie pozwo­lił jej zapo­mnieć, że kocha ją całym ser­cem.

*

Pamela Ban­croft Mon­ta­gue wyda­wała się nie­zdolna do jakiej­kol­wiek miło­ści poza miło­ścią wła­sną. Nie była to jej wina. Pro­blem tkwił w tym, że rodzice roz­piesz­czali ją, nauczyła się więc myśleć wyłącz­nie o sobie i wie­rzyć, iż sta­nowi cen­trum wszech­świata, w któ­rym nie ma miej­sca dla nikogo innego. Kochała Cele­strię jako coś w rodzaju dodatku do sie­bie samej – tę miłość naka­zy­wał jej instynkt, któ­remu była posłuszna. Mąż także roz­piesz­czał ją do nie­przy­tom­no­ści. Pamela lśniła jak naj­ja­śniej­sza gwiazda i Monty za to wła­śnie ją uwiel­biał. Uroda Pameli budziła lęk w ser­cach i kobiet, i męż­czyzn. Męż­czyźni padali przed nią na kolana, onie­śmie­leni i poko­nani od pierw­szego wej­rze­nia, kobiety zaś wie­działy, że ich uroda traci wszelki blask w obec­no­ści pięk­nej Ame­ry­kanki.

W latach wcze­snego dzie­ciń­stwa Cele­stria nie odczu­wała braku ojca. Przy­je­chała do Ame­ryki jako dwu­latka, a wró­ciła do Lon­dynu sześć lat póź­niej. Nie pamię­tała nawet, jak Monty wyglą­dał. Po opusz­cze­niu Nowego Jorku bole­śnie tęsk­niła za dziad­kiem i zawsze bar­dzo cie­szyła się na tydzień, który jesie­nią spę­dzała w baśnio­wym zamku, który Richard W. Ban­croft kupił w Szko­cji, aby tam polo­wać, a także na coroczne let­nie waka­cje w rodzin­nym domu Ban­croftów na wyspie Nan­tuc­ket. Podob­nie jak matka, szybko nauczyła się kochać samą sie­bie znacz­nie moc­niej niż innych. Kiedy Monty pró­bo­wał zre­kom­pen­so­wać dziew­czynce dłu­gie lata roz­dzie­le­nia pre­zen­tami, przyj­mo­wała skła­dane dary z widoczną przy­jem­no­ścią, obda­rza­jąc go w zamian cału­sami oraz uro­czymi uśmie­chami i mani­pu­lu­jąc nim rów­nie chy­trze, jak innymi doro­słymi. Póź­niej rodzi­com uro­dził się mały chłop­czyk, synek Harry, i w momen­cie jego przyj­ścia na świat Pamela Ban­croft Mon­ta­gue odkryła, że jed­nak potrafi kochać kogoś bar­dziej niż samą sie­bie. Cele­stria nie poczuła się odrzu­cona ani zanie­dbana, ponie­waż na­dal ogrze­wał ją jasny pło­mień miło­ści dziadka.

Gdy Cele­stria wró­ciła, ubrana w pro­stą białą sukienkę hafto­waną w sto­krotki, rodzina zaj­mo­wała wła­śnie miej­sca przy dłu­gim stole pod wielką kwa­dra­tową mar­kizą. Księ­dza Dal­gle­isha posa­dzono u szczytu, Archie naprze­ciwko gościa. Julia usia­dła obok duchow­nego, wska­zu­jąc Pene­lope miej­sce po jego dru­giej ręce.

Soames dys­kret­nie zabrał nakry­cie prze­zna­czone dla Pameli. Uwa­żał, że pani Ban­croft Mon­ta­gue jest wyjąt­kowo męczącą osobą. Syn kucharki War­ren od rana już sześć razy bie­gał do jej pokoju z gorą­cymi napo­jami, misecz­kami z jedze­niem i wodą dla tego jej prze­klę­tego psa. Soames zupeł­nie poważ­nie się zasta­na­wiał, czy nie wyłą­czyć dzwonka w pokoju żony pana Monty’ego.

Ksiądz prze­że­gnał się, zło­żył dło­nie i z pochy­loną głową odmó­wił dzięk­czynną modli­twę.

– Bene­dicte, Domine, nos et haec tua dona quae de tua lar­gi­tate sumus sump­turi…

Kiedy jego ręce po raz drugi wyko­nały znak krzyża, Cele­stria pod­nio­sła wzrok i napo­tkała spoj­rze­nie duchow­nego. Przy­po­mi­nał jej prze­stra­szo­nego lisa. Miała już dodać mu odwagi uśmie­chem, gdy Archie zaczął zachę­cać wszyst­kich, aby nakła­dali sobie potrawy.

– Przy­stąpmy do walki! – zawo­łał ze śmie­chem.

Cele­stria sie­działa mię­dzy Lotty i Davi­dem. Miała pełną świa­do­mość, że uwaga księ­dza sku­piona jest na niej, cho­ciaż na nią nie patrzył. Pomy­ślała, że byłoby zabaw­nie tro­chę powo­dzić go na poku­sze­nie, ot tak, dla roz­rywki. Idea celi­batu wydała jej się nagle fascy­nu­jąca, zwłasz­cza w przy­padku tak przy­stoj­nego męż­czy­zny. Miał inte­li­gentne brą­zowe oczy i szczu­płą twarz o wyraź­nie zazna­czo­nych kościach policz­ko­wych i moc­nej dol­nej szczęce. Przy­szło jej do głowy, że gdyby zdjął oku­lary, wyglą­dałby cał­kiem, cał­kiem…

– Pro­szę księ­dza, w jaki spo­sób został ksiądz powo­łany do służby Kościo­łowi? – zagad­nęła, powstrzy­mu­jąc pełen roz­ba­wie­nia uśmie­szek.

Ksiądz przez chwilę spra­wiał wra­że­nie cał­ko­wi­cie zasko­czo­nego pyta­niem i powoli popra­wił oku­lary na nosie, poru­szony fak­tem, że obec­ność mło­dej kobiety tak sil­nie na niego działa. Czyżby wiara i powo­ła­nie nie sta­no­wiły tar­czy osła­nia­ją­cej go przed tego typu odczu­ciami?

– Kiedy byłem małym chłop­cem, pew­nej nocy mia­łem sen – odparł.

– Naprawdę? – Cele­stria unio­sła brwi. – Pro­szę nam go opo­wie­dzieć!

Duchowny popa­trzył na nią uważ­nie.

– Ujrza­łem przy sobie anioła, który powie­dział mi, że moja przy­szłość zwią­zana jest z Kościo­łem kato­lic­kim. Oto­czył mnie świe­tli­sty obłok, tak jasny, że nie mia­łem cie­nia wąt­pli­wo­ści, iż to Bóg wzywa mnie na służbę. Od tam­tej pory ani na chwilę nie opu­ściło mnie pra­gnie­nie ode­bra­nia świę­ceń kapłań­skich. Ni­gdy nie zapo­mnia­łem tam­tej wizji i zawsze wra­cam do niej, gdy ogar­nia mnie zwąt­pie­nie…

– To zupeł­nie jak powo­ła­nie Szawła na dro­dze do Damaszku – zauwa­żył Archie, prze­żu­wa­jąc kawa­łek kieł­basy.

– Pra­wie cud! – wykrzyk­nęła Pene­lope gło­sem jesz­cze bar­dziej soczy­stym niż zwy­kle.

– Jakie to wspa­niałe, że cuda zda­rzają się i we współ­cze­snym świe­cie – dodała Julia.

– Tak jest – rzekł ksiądz Dal­gle­isch.

– Ale czy cza­sami jed­nak ma ksiądz wąt­pli­wo­ści? – zapy­tała Cele­stria, igno­ru­jąc cięż­kie wes­tchnie­nie ciotki Pene­lope.

Ksiądz Miles wie­dział, że nie może poczuć się ura­żony jej imper­ty­nen­cją.

– Wszy­scy jeste­śmy po pro­stu ludźmi – powie­dział ostroż­nie. – I nikomu nie wolno uwa­żać się za nad­czło­wieka tylko dla­tego, że otrzy­mał wizję i powo­ła­nie. Bóg posta­wił przede mną zada­nie, które cza­sem wydaje mi się bar­dzo trudne. To, że jestem księ­dzem, nie czyni mnie cał­ko­wi­cie odpor­nym na roz­ma­ite upadki i kło­poty. Mam sła­bo­ści, podob­nie jak wszy­scy, ale wiara dodaje mi siły. Ni­gdy nie zwąt­pi­łem w swoje powo­ła­nie, cho­ciaż czę­sto zda­rza mi się wąt­pić we wła­sne umie­jęt­no­ści i moż­li­wo­ści…

Nagle wydał się wszyst­kim wyż­szy, doj­rzal­szy i obda­rzony jakimś szcze­gól­nym dosto­jeń­stwem, jakby miał za sobą całe dzie­się­cio­le­cia doświad­cze­nia i mądro­ści. Nikt nie był świa­domy, że gdzieś w naj­głęb­szym zaka­marku jego serca powoli kieł­kuje zło­wro­gie zia­renko.

Jakiś czas póź­niej, już na ple­bani miesz­czą­cej się w domu tuż obok kościoła Naj­święt­szej Marii Panny, pani Hod­del przy­nio­sła księ­dzu Mile­sowi her­batę. Duchowny sie­dział w mil­cze­niu w salo­niku, ale jego oczy by­naj­mniej nie wędro­wały po stro­ni­cach książki, która spo­czy­wała na kola­nach. Pani Hod­del rozej­rzała się dookoła, popa­trzyła na pię­trzące się wszę­dzie stosy papie­rów i ksią­żek, na ugi­na­jące się pod cię­ża­rem opa­słych tomów półki, i pomy­ślała, że na dobrą sprawę nie ma gdzie posta­wić tacy. Z peł­nym znie­cier­pli­wie­nia prych­nię­ciem pode­szła do małego sto­lika i umie­ściła tacę na szczy­cie wieży z listów. Ksiądz Dal­gle­ish otrzą­snął się z zamy­śle­nia i pośpie­szył jej z pomocą.

– Ni­gdy nie uda mi się posprzą­tać w tym pokoju, bo ksiądz zawsze robi tu pie­kielny bała­gan – oznaj­miła gospo­dyni, wycie­ra­jąc dło­nie w far­tuch, który opi­nał jej sze­ro­kie bio­dra.

Duchowny z prze­pra­sza­jącą miną lekko wzru­szył ramio­nami.

– Oba­wiam się, że nawet w tym domu nie ma dość miej­sca dla wszyst­kich moich ksią­żek – mruk­nął.

– Nie mógłby ksiądz sprze­dać przy­naj­mniej nie­któ­rych?

Spoj­rzał na nią z prze­ra­że­niem.

– W żad­nym razie, co za pomysł!

Kobieta wes­tchnęła ciężko i pokrę­ciła głową.

– No, cóż… Zosta­wi­łam dla księ­dza i księ­dza Brocka zimną szynkę i tro­chę sałatki na kola­cję.

– Dzię­kuję bar­dzo. – Ksiądz Miles pochy­lił się, żeby nalać sobie her­baty.

– I zabie­ram księ­dza sutannę do domu. Muszę ją porząd­nie pozszy­wać, a nie zro­bię tego bez maszyny do szy­cia. Nie mogę prze­cież dopu­ścić, aby wyglą­dał ksiądz jak jakiś obdar­tus…

Znowu podzię­ko­wał jej z ser­decz­nym uśmie­chem.

W takim razie będę się zbie­rać. Do zoba­cze­nia jutro, pro­szę księ­dza. Posta­ram się przyjść jak naj­wcze­śniej, żeby jakoś powal­czyć z tym prze­klę­tym kurzem. Będę chyba po pro­stu musiała sprzą­tać wszę­dzie, omi­ja­jąc te księ­dza papie­rzy­ska. Nie naj­lep­sze roz­wią­za­nie, ale co można na to pora­dzić…

Gdy zamknęła za sobą drew­niane drzwi, z piersi duchow­nego wyrwało się wes­tchnie­nie ulgi. Pani, a raczej panna Hod­del była bar­dzo pobożną kobietą, co do tego nikt nie mógł mieć żad­nych wąt­pli­wo­ści. Kło­pot spra­wiał oto­cze­niu jej wiecz­nie kwa­śny humor, który oczy­wi­ście nie miał nic wspól­nego z poboż­no­ścią. Nie­stety, nikt nie jest dosko­nały, nawet ja, pomy­ślał ksiądz Miles z lek­kim uśmie­chem. Pani Hod­del była starą panną po sześć­dzie­siątce i z wiel­kim poświę­ce­niem słu­żyła Kościo­łowi, za bar­dzo skromną sumę zaj­mu­jąc się ple­ba­nią i miesz­ka­ją­cymi tam księżmi. Ludzie tacy jak ona byli praw­dzi­wym bło­go­sła­wień­stwem, bez dwóch zdań. Ksiądz Miles pro­sił Boga o cier­pli­wość. Bła­gał Go także o siłę i wyba­cze­nie. Od chwili, kiedy ujrzał idącą przez ogród Cele­strię Mon­ta­gue w roz­tań­czo­nej spód­niczce w kropki, nie był w sta­nie prze­stać o niej myśleć. Wyjął róża­niec z kie­szeni i zaczął powoli prze­su­wać drew­niane paciorki, cicho odma­wia­jąc dzie­siątkę.

Bouncy (ang.) – skoczny (przy­pis tłum.) [wróć]

2

W rodzi­nie Monty’ego i Pameli Mon­ta­gue nie było ani jed­nej osoby, która dostrze­głaby coś nie­zwy­kłego w lecie 1958 roku. W powie­trzu nie wyczu­wało się choćby cie­nia nie­po­koju, nie­za­do­wo­le­nia czy smutku. Nic. Tego roku, jak zawsze, poje­chali do Korn­wa­lii na cały sier­pień. Sezon spo­tkań towa­rzy­skich dobiegł końca, Lon­dyn spra­wiał wra­że­nie zmę­czo­nego, zaku­rzo­nego mia­sta, przy­po­mi­na­ją­cego w jakimś sen­sie wesołe mia­steczko tuż nad ranem, kiedy wszy­scy wyba­wili się już do upa­dłego i roze­szli się do domów. Monty na­dal uwa­żał Pen­drift za swój dom, cho­ciaż Pamela nie­na­wi­dziła tego miej­sca.

– Jest strasz­nie zimno! – skar­żyła się, mimo że w poło­wie sierp­nia z nieba zwy­kle lał się żar, a Cele­stria i Harry byli opa­leni na cze­ko­la­dowy brąz.

Może nie nale­żało się dzi­wić, że tęsk­niła za let­nimi mie­sią­cami swego dzie­ciń­stwa, które spę­dzała w Nan­tuc­ket; może wła­śnie ta tęsk­nota spra­wiała, że Korn­wa­lia zawsze wyda­wała jej się wil­gotna, nie­za­leż­nie od pogody.

Roz­su­nęła zasłony i wpu­ściła do pokoju sło­neczny blask, ziry­to­wana, że na­dal jest jej zimno. Wło­żyła swe­ter i narzu­ciła cie­pły szal na ramiona. Miała nadzieję, że ksiądz już sobie poszedł. Nie zno­siła Kościoła, a do duchow­nych po pro­stu nie miała cier­pli­wo­ści, ponie­waż zawsze pró­bo­wali nawra­cać zbłą­kane owieczki. Pamela wie­rzyła tylko w rze­czy, któ­rych mogła dotknąć, lecz nawet one czę­sto jej nie zado­wa­lały. Spoj­rzała na zega­rek. Monty miał przy­je­chać wcze­śniej niż zwy­kle, bo całe dzie­sięć dni spę­dził we Fran­cji, doglą­da­jąc jakichś spraw biz­ne­so­wych. Dużo podró­żo­wał, ale praca była pracą i Pamela musiała pogo­dzić się z jego bole­śnie dłu­gimi wyjaz­dami.

Zamy­śliła się. Nikt ni­gdy nie powie­dział złego słowa o Mon­tym… Na spi­sa­nie nega­tyw­nych okre­śleń, jakie mam­ro­tano pod jej adre­sem, nie star­czy­łoby chyba słow­nika, ale Monty’ego wszy­scy uwiel­biali. We wcze­snej mło­do­ści był try­ska­ją­cym ener­gią naj­młod­szym dziec­kiem, benia­min­kiem, o przy­domku „Monty”, który dosko­nale paso­wał do chłopca i przy­lgnął do niego tak sku­tecz­nie, że nikt poza matką prak­tycz­nie nie pamię­tał jego praw­dzi­wego imie­nia Robert. Owdo­wiała star­sza pani Mon­ta­gue, Eli­za­beth, miesz­kała teraz w osob­nym domu na tere­nie majątku i przy każ­dej oka­zji odwie­dzała syna i synową, aby tro­chę pona­rze­kać. Trudno byłoby spo­tkać osobę bar­dziej nie­za­do­wo­loną z życia niż Eli­za­beth Mon­ta­gue. Cała rodzina co roku spo­dzie­wała się, że star­sza pani nie dożyje następ­nego lata, lecz Eli­za­beth nie zamie­rzała umie­rać, zupeł­nie jakby się bała, że w nie­bie nikt nie będzie chciał słu­chać jej wiecz­nych skarg. Pozor­nie pozba­wiona cie­płych uczuć, naj­moc­niej z trojga swo­ich dzieci kochała Monty’ego. Kiedy wcho­dził do pokoju, jej oczy roz­ja­śniał blask miło­ści, a blade policzki oble­wał lekki rumie­niec. Można by pomy­śleć, że w postaci syna dostrze­gała cień uko­cha­nego zmar­łego męża i znowu odda­wała mu całe swoje serce.

Jako młod­szy syn Monty był wolny od poważ­nej odpo­wie­dzial­no­ści, zwią­za­nej z utrzy­ma­niem Pen­drift Hall. Ten obo­wią­zek czter­na­ście lat wcze­śniej spadł na barki Archiego, który po śmierci ojca odzie­dzi­czył mają­tek. Ciężki wysi­łek przy­tło­czył go do tego stop­nia, że ostat­nio coraz bar­dziej się gar­bił i na dłu­gie godziny zni­kał w swoim gabi­ne­cie, gdzie nikt nie śmiał mu prze­szka­dzać. Archie Mon­ta­gue spra­wiał wra­że­nie pogod­nego, łagod­nego czło­wieka, ale pod cienką war­stwą pozo­rów krył się gwał­towny, wybu­chowy tem­pe­ra­ment. Archie żył w cią­głym napię­ciu, ponie­waż musiał zaj­mo­wać się ogrom­nym mająt­kiem i zatrud­nio­nymi w nim ludźmi, nie wspo­mi­na­jąc o trzech synach, któ­rym trzeba było zapew­nić wykształ­ce­nie, oraz zna­nej ze skłon­no­ści do eks­tra­wa­gan­cji żonie. Pod­czas gdy Monty zawsze robił, co chciał, Archie jako bar­dzo młody czło­wiek musiał zgłę­biać taj­niki uprawy roślin i hodowli zwie­rząt oraz zarzą­dza­nia rodzinną posia­dło­ścią, którą jego pra­dzia­dek kupił w osiem­na­stym wieku. Archie haro­wał u boku ojca, nato­miast Monty wędro­wał po świe­cie, szu­ka­jąc roz­ma­itych przy­jem­no­ści w cie­płych kra­jach. Pew­nego dnia Monty nie­spo­dzie­wa­nie wró­cił i popro­sił ojca o pożyczkę na zain­we­sto­wa­nie w uprawę trzciny cukro­wej w pół­noc­nej Bra­zy­lii. Archie uwa­żał ten pomysł za idio­tyczny, ale Monty umiał radzić sobie z ludźmi i miał mnó­stwo uroku oso­bi­stego, któ­rym potra­fił olśnić matkę i ocza­ro­wać ojca. W prze­ci­wień­stwie do bied­nego Archiego, Monty zawsze otrzy­my­wał od rodzi­ców wyłącz­nie pochwały. Wszy­scy poza nimi sądzili, że chło­pak postra­dał zmy­sły i zmar­nuje cały mają­tek rodziny Mon­ta­gue, lecz rodzice ślepo wie­rzyli w moż­li­wo­ści młod­szego syna i nie chcieli sły­szeć ani słowa kry­tyki pod jego adre­sem. Monty wziął pie­nią­dze i znik­nął na cały następny rok, a rodzina wstrzy­mała oddech. Po roku wró­cił jako bogaty czło­wiek i wszy­scy ode­tchnęli z ulgą. Eli­za­beth trium­fo­wała, a Ivan otrzy­mał z powro­tem całą sumę, którą poży­czył synowi, na doda­tek z dużym pro­cen­tem. Póź­niej, słu­cha­jąc tej histo­rii, Pamela szcze­rze podzi­wiała odwagę Monty’ego. Ni­gdy nie wyszłaby za tchó­rza ani za bie­daka.

Teraz odwró­ciła się od okna i zeszła na dół, nio­sąc Poochiego na rękach jak dziecko. Soames był w holu, zdej­mo­wał srebrne przed­mioty z para­petu kominka, aby oddać je do wypo­le­ro­wa­nia.

– Dzień dobry – ode­zwał się uprzej­mie, skry­wa­jąc iry­ta­cję.

Miał nadzieję, że uda mu się nie natknąć na Pamelę, kiedy ta w końcu zde­cy­duje się opu­ścić pokój, ale naj­wy­raź­niej tego dnia prze­śla­do­wał go pech.

– Ach, Soames! Umie­ram z głodu. Pro­szę przy­nieść mi coś do jedze­nia, dobrze?

– Oczy­wi­ście, pani Ban­croft Mon­ta­gue.

– Ksiądz już poszedł?

– Tak jest, ponad godzinę temu.

– Dosko­nale. Gdzie pani Julia?

– Na tara­sie, z panią Pene­lope.

– A Cele­stria?

– Panna Cele­stria poszła na plażę z panien­kami Lotty i Melissą. Panicz Harry jest w lesie razem z kuzy­nami, zasta­wiają tam nowe pułapki.

– Dobrze… Poochi też chęt­nie coś prze­kąsi, naj­le­piej odro­binę kieł­basy… Uwiel­biasz kieł­ba­skę, prawda, skar­bie? Och, tak, natu­ral­nie…

Pamela potarła czub­kiem nosa o łepek pie­ska. Soames szcze­rze współ­czuł nie­szczę­snemu zwie­rza­kowi, ponie­waż inten­sywny i ciężki zapach per­fum Pameli mógłby zwa­lić z nóg nawet konia.

Pamela wyszła przez otwarte drzwi na taras. Julia sie­działa w cie­niu, trzy­ma­jąc mię­dzy dwoma pal­cami zapa­lo­nego papie­rosa, i słu­chała wykładu Pene­lope na temat mał­żeń­stwa.

– Masz szczę­ście, Julio – mówiła Pene­lope. – Cie­bie wła­ści­wie to nie doty­czy, bo prze­cież masz samych synów, ale ja bez prze­rwy się zamar­twiam. Wszę­dzie dookoła dosłow­nie roi się od drani, któ­rzy gotowi są wyko­rzy­stać nie­winne dziew­częta. Sęk w tym, że młode dziew­czyny uwiel­biają łaj­da­ków…

– Nie mam nic prze­ciwko dra­niom, cho­dzi tylko o to, aby byli bogaci – oznaj­miła Pamela, mru­żąc oczy w bla­sku słońca.

Posta­wiła Poochiego na ziemi i z gra­cją usa­do­wiła się na wyło­żo­nej podusz­kami ławie.

– Cza­sami drań bywa nawet zabawny – dodała po chwili namy­słu.

– Och, Pamelo! – zawo­łała Julia. – Mówisz to tylko dla­tego, żeby się tro­chę posprze­czać!

– I na pewno nie chcia­ła­byś, żeby Cele­stria wyszła za mąż za jakie­goś łobuza – dodała Pene­lope.

Pamela uśmiech­nęła się lek­ce­wa­żąco, jak kobieta prze­ko­nana, że jej córka w żad­nym razie nie popeł­ni­łaby takiego błędu.

– Wydaje mi się, że Cele­stria posiada wszyst­kie cechy, pozwa­la­jące na trzy­ma­nie dra­nia w sza­chu.

Pene­lope spoj­rzała na Julię i prze­wró­ciła oczami.

– Cho­ciaż zasad­ni­czo to kobie­cie dobrze robi, kiedy męż­czy­zna trzyma ją w sza­chu – wyja­śniła swój punkt widze­nia Pamela. – Na przy­kład Monty nosi w sobie jakąś ulotną tajem­nicę… Może mi się to nie podo­bać, ale dzięki temu ni­gdy nie przy­szło mi do głowy, żeby porzu­cić go dla kogoś innego!

Zanim zdą­żyła dodać coś wię­cej, od frontu domu dobiegł chrzęst żwiru pod kołami zatrzy­mu­ją­cego się samo­chodu. Bie­ga­jący skra­jem lasu Purdy także usły­szał cha­rak­te­ry­styczny dźwięk i pędem ruszył przez pole w stronę domu, gło­śno uja­da­jąc. Drzwi wozu otwo­rzyły się i zatrza­snęły. Chwilę póź­niej na taras wkro­czył Monty w zsu­nię­tym na jedno oko kape­lu­szu panama, z aktówką w ręku i „Daily Tele­graph” pod pachą. Uśmie­chał się, a jego gładka, mocno opa­lona twarz pro­mie­niała weso­ło­ścią.

– Dzień dobry paniom! – rzekł, zdej­mu­jąc kape­lusz.

Pod­szedł do sie­dzą­cej na ławie żony i schy­lił się, aby ją poca­ło­wać.

– Dzień dobry, moje kocha­nie! – Roze­śmiał się. – Nie mógł­bym wyma­rzyć sobie lep­szego dnia, bo naresz­cie cię widzę!

Cele­stria wyle­gi­wała się na plaży razem z kuzyn­kami. Był przy­pływ, lecz morze wyda­wało się łagodne jak potężny lew po popo­łu­dnio­wej drzemce. Mewy zata­czały koła wysoko pod nie­bem, co jakiś czas przy­sia­da­jąc na kli­fach ota­cza­ją­cych wschodni kra­niec plaży i dzio­biąc kraby, jeśli te oka­zały się na tyle głu­pie, żeby wypeł­znąć z oczka wod­nego mię­dzy ska­łami. Słońce grzało mocno, więc dziew­częta były senne i roz­le­ni­wione. Cele­stria odwró­ciła się na plecy i splo­tła ręce pod głową.

– Myśli­cie, że ksiądz Dal­gle­ish ni­gdy nie upra­wiał seksu? – spy­tała.

– Jasne że nie – odparła Melissa. – Skoro ta wizja nawie­dziła go jako małego chłopca, to po pro­stu nie miał czasu na seks…

– Ale chyba miał pokusy? – wtrą­ciła Lotty. – Nie jest prze­cież takim sta­ru­chem jak ksiądz Han­cock…

– Na pewno miał. – Cele­stria wciąż jesz­cze czuła na sobie spoj­rze­nie mło­dego duchow­nego. – Sęk w tym, że naj­gor­szy jest wróg, któ­rego nie znamy… Łatwiej wal­czy się z czymś, czego pró­bo­wa­li­śmy.

– Każdy ksiądz składa przy­sięgę czy­sto­ści, któ­rej nie wolno mu zła­mać – zauwa­żyła Lotty. – Dla męż­czy­zny musi to być bar­dzo trudne. Ksiądz Dal­gle­ish sam powie­dział, że ma sła­bo­ści, podob­nie jak wszy­scy ludzie…

– Szkoda… – ciężko wes­tchnęła Cele­stria. – Jest cał­kiem przy­stojny, prawda?

– Nie uda­waj, że rze­czy­wi­ście ci się podoba! – prych­nęła Melissa.

– Cele­stria lubi wyzwa­nia, to wszystko – zachi­cho­tała Lotty. – A nie ma więk­szego wyzwa­nia niż zdo­by­cie serca księ­dza…

– To byłoby okrutne – powie­działa poważ­nie Melissa. – Mam nadzieję, że ni­gdy nie postą­pi­ła­byś w tak nie­od­po­wie­dzialny spo­sób, moja droga…

Obie sio­stry wie­działy, że jeśli jakaś dziew­czyna mia­łaby szanse roz­ko­chać w sobie księ­dza Milesa, to była nią wła­śnie Cele­stria.

– No, jeżeli prędko nie spo­tkam męż­czy­zny, który kom­plet­nie mnie ocza­ruje, cał­kiem nie­wy­klu­czone, że mogła­bym wypró­bo­wać księ­żulka, choćby z nudów. Mam już tro­chę dosyć tego, że ni­gdy nic się tu nie dzieje!

Usły­szały czyjś głos, woła­jący do nich z naj­wyż­szej czę­ści ścieżki, wio­dą­cej z domu na plażę. Unio­sły głowy i zoba­czyły Monty’ego, a za nim Wil­frida, Sama i Harry’ego. Purdy gnał przed nimi, rado­śnie macha­jąc ogo­nem. Pies uwiel­biał wyprawy na plażę, ponie­waż zawsze koja­rzyły mu się z zabawą. Tego popo­łu­dnia Monty i chłopcy posta­no­wili zabrać go na łódkę, za czym po pro­stu prze­pa­dał. Dziew­częta pod­nio­sły się z pia­sku i osło­niły oczy przed słoń­cem, patrząc na zbli­ża­jącą się grupkę.

Monty powi­tał córkę sze­ro­kim uśmie­chem.

– Co tu knu­je­cie, młode wiedźmy? – Zaśmiał się, cału­jąc roz­grzany poli­czek Cele­strii.

– Straszne rze­czy – odparła, pusz­cza­jąc oko do kuzy­nek.

– Chce­cie się do nas przy­łą­czyć? – spy­tał Monty.

W łodzi nie było miej­sca dla tylu osób, ale jemu zawsze zale­żało, żeby wszy­scy byli zado­wo­leni.

– Za żadne skarby świata! – zawo­łała Cele­stria, patrząc na leżącą na wydmie łódź.

Była to nie­wielka czer­wona moto­rówka, wielka namięt­ność jej ojca. Monty nadał jej nazwę „Prin­cess”. Zarówno żona, jak córka uwa­żały, że zro­bił to na cześć jed­nej z nich, przy czym każda była głę­boko prze­ko­nana, że cho­dzi wła­śnie o nią.

– Były­by­ście zachwy­cone, gdy­by­ście cho­ciaż raz spró­bo­wały. – Poki­wał głową. – Nie ma nic lep­szego niż sie­dze­nie na środku oce­anu, skąd nie widać nic poza wodą i nie­bem!

– Będziemy łowić ryby. – Harry z dumą wska­zał wędkę.

Monty trzy­mał w ręku kube­łek z żywą przy­nętą oraz wędki i pod­bie­raki. Cele­stria zaj­rzała do środka i cof­nęła się gwał­tow­nie, z obrzy­dze­niem marsz­cząc nos.

– Nie poka­zuj­cie mi tego obrzy­dli­stwa! Zostaję tutaj, na suchym lądzie, bo tu jest mi naj­le­piej!

– Chodźmy, chłopcy! – zachę­cił Monty. – Bierzmy się do roboty, żeby piraci nie musieli na nas długo cze­kać!

Wrzu­cił wędki i resztę sprzętu do łodzi, i z pomocą swo­jej załogi zacią­gnął ją do wody. Dziew­częta machały im z plaży. Sil­nik zakrztu­sił się kilka razy, zaraz jed­nak zła­pał nor­malny rytm i Monty z chłop­cami oraz zachwy­co­nym Pur­dym wypły­nęli na ciem­no­nie­bie­skie wody.

Po paru chwi­lach dziew­czyny widziały już tylko drobne kropki na hory­zon­cie.

– Nie lubię morza – ode­zwała się Cele­stria. – Budzi we mnie nie­po­kój…

– Nie żar­tuj! – zawo­łała Lotty. – Prze­cież nic nie może się im stać, bo stryj Monty jest świet­nym żegla­rzem!

– Co z tego? – mruk­nęła Cele­stria. – Morze potrafi poko­nać naj­świet­niej­szych żegla­rzy… Jedna sekunda i już po wszyst­kim…

Monty przy­glą­dał się córce z łodzi. Jej smu­kła, ele­gancka syl­wetka przy­po­mi­nała mu młodą Pamelę. Sto­jąc, przy­bie­rały podobną pozy­cję – opie­rały cię­żar ciała na jed­nej nodze, z ręką na wyso­ko­ści talii, co pod­kre­ślało kobiecą linię bio­dra. Były do sie­bie bar­dzo podobne, cho­ciaż Cele­stria nie była tak twarda jak Pamela. Nie, jego córka wyda­wała się miękka, miękka i ela­styczna jak glina cze­ka­jąca na ręce, które nada­dzą jej osta­teczny kształt. Monty dosko­nale wie­dział, że nie będą to jego ręce. Nie miał na to szans. Za dużo czasu spę­dzał poza domem, w podróży, sta­ra­jąc się spraw­nie żon­glo­wać wszyst­kimi piłecz­kami naraz, zado­wo­lić wszyst­kich i speł­nić wszyst­kie nadzieje, jakie pokła­dali w nim bli­scy. Chwi­lami gubił się w tych sta­ra­niach tak bar­dzo, że tra­cił poczu­cie, kim naprawdę jest. Cóż, teraz nie powi­nien roz­czu­lać się nad swoim losem… Miał w łodzi trzech pod­eks­cy­to­wa­nych chłop­ców, a dookoła ogromne morze, pełne ryb i kra­bów do zło­wie­nia. Obser­wo­wał Cele­strię, dopóki nie wto­piła się w pia­sek i na moment jego serce, zwy­kle tak spo­kojne, wypeł­niło uczu­cie żalu. Trudno, sprawy wymknęły mu się spod kon­troli. Nie był już wol­nym czło­wie­kiem i musiał zebrać plon, który posiał… Utkwił wzrok w falach, zahip­no­ty­zo­wany ryt­micz­nym koły­sa­niem ciem­no­zie­lo­nych mas wody.

Dla Cele­strii punk­tem kul­mi­na­cyj­nym waka­cji było uro­dzi­nowe przy­ję­cie stryja Archiego pod koniec sierp­nia. Julia co roku wyda­wała wielki bal w ogro­dzie i zapra­szała mnó­stwo przy­ja­ciół i zna­jo­mych. Wszy­scy tań­czyli do bia­łego rana w ogrom­nym namio­cie, ude­ko­ro­wa­nym kwia­tami ze szklarni, oczy­wi­ście według pomy­słu pani domu. Tym razem bal zapo­wia­dał się jesz­cze wspa­nia­lej niż zazwy­czaj, ponie­waż Archie obcho­dził pięć­dzie­siąte uro­dziny.

Cele­stria nie mogła się już docze­kać tego dnia. Miała dosyć nud­nego życia na wsi i chciała wra­cać do mia­sta. Nie lubiła grać w tenisa. Przy­jem­ność pole­ga­jąca na popi­sy­wa­niu się dłu­gimi nogami w kró­ciut­kich szor­tach trwała krótko, a sama gra nużyła dziew­czynę i wyda­wała jej się pozba­wiona więk­szego sensu. Nie zno­siła też prze­sia­dy­wa­nia na tara­sie z ciot­kami i kuzyn­kami, które naj­chęt­niej plot­ko­wa­łyby bez końca. Poranki naj­czę­ściej spę­dzała na plaży z Boun­cym. Nia­nia była wdzięczna, że Cele­stria dotrzy­muje jej towa­rzy­stwa, ona zaś patrzyła, jak chłop­czyk buduje zamki z pia­sku i kopie fosy łopatką. Cele­stria rozu­miała, dla­czego jej matka bar­dzo kocha Harry’ego – uwa­żała, że mali chłopcy mają wła­dzę nad ser­cami kobiet. Dopiero póź­niej miała się dowie­dzieć, iż nie tracą jej nawet wtedy, gdy dora­stają.

Lato dobie­gało końca, do uro­dzi­no­wego balu został już tylko tydzień. Cele­stria spę­dzała wie­czory z książką w małym, uro­czym zakątku, zna­nym jako „ogró­dek Pene­lope”, ponie­waż kiedy jej ciotka była dziec­kiem, nia­nia zawsze zosta­wiała ją tam w wózku na popo­łu­dniową drzemkę.

Cele­stria leżała wła­śnie wygod­nie na tra­wie, pochło­nięta lek­turą Zatoki Fran­cuza Daphne Du Mau­rier, gdy z otwar­tego okna biblio­teki dobiegł ją głos ojca. Monty roz­ma­wiał z Julią, która chyba pła­kała.

– Ma straszne kło­poty… Och, dużo bym dała, żeby nie obar­czać cię tymi pro­ble­mami, kochany Monty, ale nie wie­dzia­łam już, do kogo się zwró­cić…

– Bar­dzo się cie­szę, że zde­cy­do­wa­łaś się na tę roz­mowę – powie­dział Monty.

– Jesteś takim dobrym czło­wie­kiem…

Julia pod­kre­śliła wyraz „dobrym”, jakby miała ochotę zasu­ge­ro­wać, że Pamela nie może się rów­nać ze swoim mężem. Cele­stria wie­działa, że jej stry­jenka wła­śnie to miała na myśli.

Julia ciężko wes­tchnęła. Cele­stria pod­nio­sła się cicho, oparła o mur i ostroż­nie zaj­rzała do pokoju. Czuła się tro­chę jak szpieg.

Ojciec palił cygaro, sto­jąc pod oknem w prze­ciw­le­głej ścia­nie. Jego głos, mocny i spo­kojny, wyraź­nie koił nerwy przy­gnę­bio­nej Julii.

– Dochody z gospo­dar­stwa były cał­kiem nie­złe – pod­jęła Julia, lekko pocią­ga­jąc nosem. – Ale wiesz, jaki jest Archie, zawsze lubił grać na gieł­dzie. Uznał, że trzy­ma­nie wszyst­kich oszczęd­no­ści w jed­nym koszyku nie jest roz­sądne i posta­no­wił zain­we­sto­wać w obli­ga­cje…

Monty ski­nął głową.

– Obli­ga­cje nie przy­nio­sły żad­nych zysków. Potem Archie kupił tro­chę ziemi od Toma Prit­chetta, któ­rego farma gra­ni­czy z naszą posia­dło­ścią, zapo­ży­czył się i teraz ma pro­blemy ze spła­ca­niem rat. Chyba wziął pożyczkę na zbyt wysoki pro­cent, a do tego docho­dzą jesz­cze podatki i wszystko to razem…

Julia prze­rwała, ukryła twarz w dło­niach i roz­pła­kała się.

Cele­stria była prze­ra­żona. Czuła się okrop­nie, patrząc na Julię, zawsze tak pogodną, a teraz pogrą­żoną w roz­pa­czy. Nie miała poję­cia, że stryj i jego żona wpa­dli w finan­sowe tara­paty, zaraz pomy­ślała jed­nak, że ojciec na pewno im pomoże. Monty miał mnó­stwo pie­nię­dzy.

Monty prze­szedł przez pokój i usiadł obok Julii.

– Wszyst­kim się zajmę – powie­dział. – Po pierw­sze, pozwól mi pokryć wszyst­kie koszty uro­dzi­no­wego przy­ję­cia, dobrze? Dosko­nale wiem, ile kosz­tują takie imprezy. Zro­bię to z praw­dziwą przy­jem­no­ścią, ale musisz zacho­wać całą rzecz w tajem­nicy. Za nic nie chciał­bym, żeby Archie dowie­dział się o wszyst­kim, bo to bar­dzo dumny czło­wiek…

– Oddam ci te pie­nią­dze, co do gro­sza.

– Potrak­tuj to jako pre­zent, moja droga. Osta­tecz­nie spę­dzam tu z rodziną każde lato, więc pozwól mi odwdzię­czyć się przy­naj­mniej w ten spo­sób.

Julia wypro­sto­wała się, wzięła głę­boki oddech i osu­szyła oczy chu­s­teczką.

– Dzię­kuję ci, Monty. Wie­dzia­łam, że mogę na cie­bie liczyć. Jesteś jak rycerz w lśnią­cej zbroi, zawsze szla­chetny i gotowy pomóc… Co byśmy bez cie­bie zro­bili? Jak to dobrze, że mamy kogoś takiego jak ty…

– Wspa­niała z cie­bie kobieta, Julio. Ide­alna żona i matka. Naprawdę cie­szę się, że zechcia­łaś zwró­cić się z tym do mnie.

– Archie byłby wście­kły, że robię to za jego ple­cami, ale ja wiem, że sto­imy pod ścianą. Nie mogę już patrzeć, jak się zadrę­cza… Jest przy­gnę­biony, przy­tło­czony, zupeł­nie jakby cały czas dźwi­gał wór pełen okrop­nych trosk i zmar­twień… Na początku naszego mał­żeń­stwa był zupeł­nie inny… – Przez twarz Julii prze­mknął leciutki uśmiech. – Oczy­wi­ście w mło­do­ści każ­demu wydaje się, że jest nie­zwy­cię­żony… Archie myślał, że odzie­dzi­czy Pen­drift dopiero po wielu, wielu latach, już jako star­szy czło­wiek, i z całą pew­no­ścią nie zda­wał sobie sprawy, że to taki cię­żar… Wszy­scy wyobra­ża­li­śmy sobie, że Ivan będzie żył wiecz­nie. Archie cza­sami łatwo traci pano­wa­nie nad sobą, ale mnie wcale to nie prze­szka­dza. Nie­po­koi mnie tylko jego mil­cze­nie. Wola­ła­bym już, żeby mio­tał się jak wście­kły, niż całymi godzi­nami prze­sia­dy­wał w gabi­ne­cie, ledwo żywy ze zmar­twie­nia. Kiedy ogar­nia go taki nastrój, nie potra­fię do niego dotrzeć… – Julia wes­tchnęła i oparła dłoń na ramie­niu szwa­gra. – Kocham go całym ser­cem, naprawdę… I chcę tylko, żeby wró­cił do mnie tam­ten dawny Archie, mój naj­lep­szy przy­ja­ciel… Wiem, że rozu­miesz, o co mi cho­dzi.

– Rozu­miem, możesz mi wie­rzyć. Zro­bię wszystko, co w mojej mocy, żeby wam pomóc.

– Obie­cuję, że ni­gdy wię­cej nie popro­szę cię o pożyczkę…

– Możesz pro­sić tak czę­sto, jak uznasz to za konieczne. Jeste­śmy rodziną, a rodzina musi trzy­mać się razem.

Gdy w holu roz­legł się jakiś hałas, Julia pode­rwała się i wygła­dziła bluzkę.

– Boże, to nia­nia z Boun­cym, wró­cili wła­śnie z plaży… – W drzwiach odwró­ciła się jesz­cze i rzu­ciła Monty’emu pełen wdzięcz­no­ści uśmiech. – Nasza tajem­nica, tak? – powie­działa cicho.

Cele­stria została pod oknem. Widziała, jak ojciec siada na kana­pie i zakłada nogę na nogę. Dalej palił cygaro, bawił się nim, prze­kła­da­jąc je mię­dzy pal­cami i wpa­try­wał się w wiot­kie zawi­jasy dymu. Błą­dził myślami gdzieś daleko, jego twarz była nie­zwy­kle poważna, wręcz sku­piona. Cele­stria z nie­po­ko­jem pomy­ślała, że jego oczy mają ponury wyraz. Wyglą­dał zupeł­nie ina­czej niż zawsze. Nagle poczuła się nie­swojo, jakby naprawdę go szpie­go­wała. Nie­po­trzeb­nie pod­kra­dła się do okna, nie­po­trzeb­nie pod­słu­chi­wała… Szybko cof­nęła się, usia­dła na tra­wie, pod­nio­sła książkę i po paru chwi­lach zapo­mniała o roz­mo­wie Julii z ojcem.

Nie czy­tała, znowu myślała o zbli­ża­ją­cym się balu. Miała do wyboru dwie suk­nie – jedną z jasno­błę­kit­nego jedwa­biu, która pod­kre­ślała kolor jej oczu, i drugą, ciem­no­ró­żową z ele­gancką czer­woną szarfą, w któ­rej wyglą­dała na wręcz nie­wia­ry­god­nie szczu­płą w talii. Decy­zja była naprawdę trudna… Julia zapro­siła prze­cież braci Wil­motte, któ­rzy zawsze spę­dzali waka­cje w pobli­skiej posia­dło­ści Rock, a o ile dobrze pamię­tała, Dan Wil­motte był dość atrak­cyj­nym mło­dzień­cem.

3

Cele­stria powinna była zauwa­żyć, że sprawy nie ukła­dają się tak, jak należy. Reper­ku­sje pro­ble­mów Archiego miały dotknąć ich wszyst­kich w spo­sób, o jakim nawet jej się nie śniło, była jed­nak młoda i samo­lubna, i potra­fiła myśleć wyłącz­nie o balu. Jej suk­nie wisiały w sza­fie, podobne do magicz­nych płasz­czy, zdol­nych w jed­nej sekun­dzie prze­nieść ją do lśnią­cej krysz­ta­łami i roz­ja­rzo­nej żyran­do­lami sali balo­wej, gdzie męż­czyźni w ele­ganc­kich stro­jach przy­glą­dali się jej z uwiel­bie­niem, a kobiety z zawi­ścią. Do świata, gdzie dźwięki muzyki odbi­jały się od lustrza­nych ścian i szam­pan cze­kał w kie­lisz­kach na wyso­kich nóż­kach. Cele­stria miała dwa­dzie­ścia jeden lat i bar­dzo pra­gnęła się zako­chać.

Julia zajęła się przy­go­to­wa­niami do uro­dzi­no­wego przy­ję­cia, dokład­nie jak co roku, i nikt ni­gdy by nie zgadł, że pod uśmie­chem ukry­wała dła­wiący nie­po­kój. Do Pen­drift przy­je­chała cię­ża­rówka z kil­koma ludźmi, któ­rzy roz­sta­wili wielki namiot, a pra­cow­nicy firmy cate­rin­go­wej zaczęli zwo­zić skrzy­nie z kie­lisz­kami i zastawą sto­łową. Cele­stria z wiel­kim pod­nie­ce­niem przy­glą­dała się, jak powoli w ogro­dzie powstaje świat z jej marzeń. Bal nie zapo­wia­dał się na tak wyra­fi­no­wany jak nie­które lon­dyń­skie imprezy, ale spra­gnio­nej roz­rywki dziew­czy­nie by­naj­mniej to nie prze­szka­dzało. Wie­działa, że mnó­stwo ludzi będzie podzi­wiać jej urodę i że prze­tań­czy całą noc z Danem Wil­motte’em, nie­za­leż­nie od tego, jaką kre­ację wybie­rze. Wresz­cie coś się miało wyda­rzyć w tym sen­nym zakątku Korn­wa­lii. Pomy­ślała, że może nawet wresz­cie się zako­cha, kto wie… Matka zawsze powta­rzała, że miłość przy­cho­dzi w naj­mniej spo­dzie­wa­nym momen­cie.

Lotty i Melissa były rów­nie pod­eks­cy­to­wane jak Cele­stria i musiały zmie­rzyć się z nie lada wyzwa­niem, jakim było zna­le­zie­nie męża. Lotty, obda­rzona przez naturę dłu­gimi, kasz­ta­no­wymi wło­sami była ład­niej­sza niż Melissa, ale, jak z okrutną aro­gan­cją ujmo­wała to Pamela, „w kró­le­stwie ślep­ców kró­lem jest jed­no­oki”. Żadna z sióstr nie olśnie­wała urodą. Podob­nie jak więk­szość Angie­lek, obie miały owalne twa­rze o sła­bych, drob­nych pod­bród­kach i wod­ni­ście nie­bie­skie oczy, odzie­dzi­czone po matce, Pene­lope. Pamela mawiała, że takie twa­rze są „jajo­wate”. Jajo­wate twa­rze bywały oznaką ary­sto­kra­tycz­nego pocho­dze­nia, cho­ciaż oczy­wi­ście w przy­padku Lotty i Melissy wcale tak nie było. Mil­ton miał wyra­zi­stą, przy­stojną twarz, duże oczy i zde­cy­do­wany pod­bró­dek – te cechy odzie­dzi­czył szczę­śliwy David, razem z wyso­kim wzro­stem i atle­tyczną budową ciała. Szkoda, że jego córki miały pecha i uro­dziły się podobne do matki, myślała Cele­stria. Pamela była skłonną do dra­ma­ty­zo­wa­nia ego­cen­tryczką, ale przy­naj­mniej obda­rzyła Cele­strię piękną twa­rzą.

W dzień balu Cele­stria z samego rana ucie­kła na plażę, aby unik­nąć poma­ga­nia Julii przy kwia­tach. Melissa miała zbyt dobre serce, żeby ukryć się razem z kuzynką, Cele­stria zdo­łała jed­nak namó­wić Lotty. Dziew­częta leżały w słońcu na kąpie­lo­wych ręcz­ni­kach, nato­miast Bouncy kopał dół w pia­sku z nia­nią, a starsi chłopcy grali w kry­kieta z Pur­dym. Cele­stria miała na sobie białe szorty i zawią­zaną na supeł pod biu­stem tur­ku­sową bluzkę koszu­lową, w zesta­wie­niu z nią jej szare oczy wyda­wały się błę­kitne. Lotty ubrana była w białe spodnie – nie lubiła odsła­niać raczej krót­kich i umię­śnio­nych jak u kucyka nóg – a kape­lusz z sze­ro­kim ron­dem osła­niał jasną, usianą pie­gami cerę.

– Jesteś pewna, że nie powin­ny­śmy wró­cić do domu i pomóc w przy­go­to­wa­niach? – spy­tała, lekko marsz­cząc brwi.

Cele­stria prze­cią­gnęła się leni­wie.

– Prze­szka­dza­ły­by­śmy tylko… Gdzie kucha­rek sześć, tam nie ma co jeść, wiesz, jak to jest… Poza tym ktoś musi prze­cież pil­no­wać chłop­ców, bo nia­nia nie widzi nikogo poza Boun­cym…

– Jak my wszy­scy… – wes­tchnęła Lotty. – Bar­dzo chcia­ła­bym mieć dziecko…

– Naj­pierw musisz zna­leźć sobie męża – Roze­śmiała się Cele­stria. – Czy też może cio­cia Pene­lope nie tłu­ma­czyła ci, skąd się biorą dzieci?

Twarz Lotty roz­ja­śnił lekki uśmiech.

– Umiesz docho­wać tajem­nicy, prawda?

– Prze­cież wiesz… – Cele­stria pod­nio­sła się na łok­ciu i zmie­rzyła kuzynkę uważ­nym spoj­rze­niem.

– Nie mówi­łam o tym nawet Melis­sie…

– Och, Melissa na pewno zaraz wyga­da­łaby wszystko waszej mamie!

– Więc mogę ci zaufać?

– Jasne!

Lotty zasta­na­wiała się chwilę.

– Jestem zako­chana – powie­działa w końcu, pod­no­sząc na Cele­strię błysz­czące szczę­ściem oczy. – Naprawdę i szcze­rze…

– W kim? Znam go?

– Na tym wła­śnie polega pro­blem… To nie jest ktoś zbyt odpo­wiedni…

– Nie z dobrej rodziny? – Cele­stria była zasko­czona i jed­no­cze­śnie zain­try­go­wana. – Nowo­bo­gacki?

Uwa­żała, że jeśli kan­dy­dat na męża jest bogaty, jego pocho­dze­nie nie ma wiel­kiego zna­cze­nia.

– Nie jest bogaty – odparła Lotty. – To pia­ni­sta.

– Fran­cis Browne! – wykrzyk­nęła trium­fal­nie Cele­stria.

Lotty spoj­rzała na nią ze zdzi­wie­niem.

– Skąd wie­dzia­łaś?

– To twój nowy nauczy­ciel muzyki. Mama zasta­na­wia się, czy zwol­nić starą panią Gil­stone i zatrud­nić Browne’a, co dla mnie byłoby praw­dzi­wym bło­go­sła­wień­stwem, bo pani Gil­stone ma cuch­nący oddech. Twoja mama mówi, że Fran­cis jest naprawdę dobry, a teraz oka­zuje się, że chyba aż za dobry!

– Jest uta­len­to­wany, wraż­liwy i miły… – Roz­świe­tlona miło­ścią twarz Lotty wyglą­dała pra­wie pięk­nie.

– O, mój Boże… I jesteś zako­chana z wza­jem­no­ścią, jak sądzę?

– Tak. Fran­cis chce się ze mną oże­nić.

– Zawsze może­cie uciec! To bar­dzo roman­tyczne roz­wią­za­nie, poza tym wydaje mi się, że ludzie tacy jak on czę­sto decy­dują się na ucieczkę z uko­chaną…

– Mama i tata umar­liby ze wstydu! – zawo­łała Lotty. – Nie mogła­bym im tego zro­bić!

– Cóż, nie można mieć wszyst­kiego… Jest przy­stojny?

– Bar­dzo. Ma jasne włosy, wąski nos i naj­pięk­niej­sze brą­zowe oczy na całym świe­cie. Nazywa mnie „Afro­dytą”…

– Jakże by ina­czej… Poca­ło­wał cię już?

Policzki Lotty powlo­kły się buracz­ko­wym rumień­cem.

– Tak… Ale tylko jeden raz. Nie mogę się już docze­kać, kiedy wró­cimy do Lon­dynu i wresz­cie się z nim zoba­czę. Tutaj Fran­cis nie może do mnie nawet pisać, ponie­waż mama natych­miast wszystko by odkryła. Mama chce, żebym wyszła za Eddiego Rich­monda.

– Bo jest bogaty i odzie­dzi­czy mają­tek ojca w Nor­thum­ber­land!

– Eddie jest bar­dzo sym­pa­tyczny, ale mnie po pro­stu nie wydaje się atrak­cyjny…

O atrak­cyj­no­ści męż­czy­zny decy­duje coś wię­cej niż kształtny pod­bró­dek! – par­sk­nęła Cele­stria, ale Lotty nawet się nie uśmiech­nęła. – Eddie ma ładne oczy, to prawda, no i odro­binę wysta­jące przed­nie zęby, przez co wygląda tro­chę jak kró­lik, za to jest nie­przy­zwo­icie bogaty! Sto­isz przed wybo­rem – miłość albo pie­nią­dze. Paskudna sprawa…

– Nie stoję przed żad­nym wybo­rem, ponie­waż moim zda­niem liczy się tylko miłość. Mamy jed­nak spory pro­blem z mamą…

– Rze­czy­wi­ście spory, nie da się ukryć!

– Żyjemy w latach pięć­dzie­sią­tych dwu­dzie­stego wieku… – Lotty wes­tchnęła. – Dziew­czyna powinna mieć prawo poślu­bić czło­wieka, który jej się podoba. Minęło już tro­chę czasu, odkąd Emme­line Pan­khurst i jej zwo­len­niczki przy­ku­wały się do żela­znych ogro­dzeń…

– Jeżeli wyj­dziesz za Fran­cisa Browne’a, wszyst­kie będziemy uczyć się gry na for­te­pia­nie za darmo – zakpiła Cele­stria.

– Nie żar­tuj sobie! Będziemy musieli poli­czyć ci podwójną stawkę, żeby mieć z czego żyć! Rodzice na pewno mnie prze­cież wydzie­dzi­czą…

– Och, nie sądzę! Mogłoby być gorzej, mogła­byś zako­chać się w księ­dzu Dal­gle­ishu!

Lotty roze­śmiała się gło­śno.

– To byłoby wbrew moim zasa­dom i mam nadzieję, że także wbrew twoim!

Od morza powiał nagle lodo­waty wiatr i Cele­stria zadrżała. Na hory­zon­cie zaczęły gro­ma­dzić się fio­le­towe chmury, nia­nia wyjęła z kosza swe­ter dla Bouncy’ego. Malec odgadł jej inten­cje i truch­ci­kiem ruszył przed sie­bie w stronę morza. Wiatr porwał jego śmiech, jakby był to słaby, wysoki krzyk mewy. Fale wyda­wały się duże i roz­wście­czone, waliły w brzeg jak pazury potęż­nego lwa. Bouncy upu­ścił łopatkę, którą natych­miast pode­rwał z pia­sku roz­ocho­cony Purdy. Nia­nia sztywno pod­nio­sła się z koca i pośpie­szyła za male­jącą w oddali drobną posta­cią. Cele­stria i Lotty patrzyły z prze­ra­że­niem, jak Bouncy bie­gnie coraz szyb­ciej, głu­chy na przy­bie­ra­jący na sile ryk fal. Tylko Purdy wypu­ścił z pyska łopatkę i zaczął uja­dać, wyraź­nie prze­stra­szony.

Chłop­czyk dotarł do linii biją­cych o brzeg fal i nagle się zatrzy­mał. Odwró­cił się, poszu­kał wzro­kiem niani i roz­pła­kał się. Pod ciem­nie­ją­cym nie­bem morze wyglą­dało jesz­cze groź­niej niż przed chwilą. Nia­nia dobie­gła, chwy­ciła Bouncy’ego za rękę i ostro skar­ciła go za ucieczkę. Mały zalał się łzami.

– Nie umiesz pły­wać! – tłu­ma­czyła mu nia­nia, kiedy oboje na chwilę przy­sta­nęli obok dziew­cząt. – Morze jest nie­bez­pieczne dla takich malu­chów jak ty!

– Dzięki Bogu, że nic mu się nie stało – szep­nęła Lotty do kuzynki. – Śmier­tel­nie się prze­stra­szy­łam.

– Nia­nia także! – mruk­nęła Cele­stria. – Zobacz, jest zupeł­nie zie­lona…

Odwró­ciła się twa­rzą do Lotty, dygo­cząc z zimna i zde­ner­wo­wa­nia.

– Nie podej­muj pochop­nych decy­zji – powie­działa. – Jakoś nie wyobra­żam sobie, żeby brak pie­nię­dzy mógł być zabawny, a już na pewno nie jest roman­tyczny… Wycho­wa­łaś się w zamoż­nym domu, jesteś przy­zwy­cza­jona do tego, że niczego ci nie bra­kuje… Z kimś takim jak Eddie Rich­mond mia­ła­byś dobre, wygodne życie. Z cza­sem może nawet byś go poko­chała…

Lotty potrzą­snęła głową.

– Jak na tak ego­cen­tryczne stwo­rze­nie, cza­sami udzie­lasz bar­dzo roz­sąd­nych rad!

– Kie­dyś kobiety wycho­dziły za mąż dla majątku, a po ślu­bie brały sobie kochan­ków. Moim zda­niem to wyjąt­kowo roz­sądne roz­wią­za­nie, nie uwa­żasz?

– Ale czę­ściej gadasz bzdury! – ziry­to­wała się Lotty. – Mał­żeń­stwo to święty sakra­ment, moja droga! Skła­dasz przy­sięgę przed Bogiem, prawda? Kiedy stanę przed ołta­rzem, przy­się­gnę Bogu kochać męża całym ser­cem! Zdrada mał­żeń­ska jest dla mnie poza wszelką dys­ku­sją i ty też powin­naś tak o tym myśleć!

– Skąd ja biorę te wszyst­kie okropne pomy­sły? – zasta­no­wiła się Cele­stria z łobu­zer­skim uśmie­chem.

– Pew­nie od two­jej matki… Prze­cież to Ame­ry­kanka!

Nia­nia otrze­pała Bouncy’ego z pia­sku, osu­szyła łzy malca i wło­żyła mu gra­na­towy swe­te­rek.

– Robi się zimno – poskar­żył się Harry. – Wra­camy do lasu, spraw­dzić pułapki na szczury.

– Na pewno kilka się zła­pało! – entu­zja­zmo­wał się Wil­frid. – Pod­pro­wa­dzi­li­śmy mamie naj­lep­szy ched­dar, żeby sku­sić te paskudy!

– I namo­czy­li­śmy ser w whi­sky mojego taty – zachi­cho­tał Harry.

Wszy­scy trzej wyglą­dali na bar­dzo zado­wo­lo­nych z sie­bie, zupeł­nie jak banda trium­fu­ją­cych zło­dzie­jasz­ków.

– Chodź­cie już! – zawo­łał Sam, rusza­jąc bie­giem pro­wa­dzącą do domu ścieżką.

– My też pój­dziemy już do domu – powie­działa nia­nia do Bouncy’ego. – Po tym wszyst­kim dobrze ci zrobi kubek gorą­cego mleka. Nie poskarżę się pani Julii, że mi ucie­kłeś, bo tylko by się zmar­twiła. Nie bar­dzo mi się podoba, że miesz­kamy tak bli­sko morza…

Twarz star­szej kobiety wyda­wała się pomarsz­czona i blada, wiatr szar­pał wymy­ka­jące się spod szpi­lek pasma siwych wło­sów.

– Zna­łam kie­dyś czło­wieka, który się uto­pił – pod­jęła. – Zna­leźli jego ciało dopiero po tygo­dniu, to zna­czy zna­leźli to, co z niego zostało… Paskudna sprawa, słowo daję. Bar­dzo dobrze pły­wał, ale to go nie ura­to­wało, o, nie… Bie­dak… No, Bouncy, wyrzuć ten wodo­rost, prze­cież to strasz­nie brudne!

Dziew­częta poszły przo­dem, ponie­waż ścieżka była wąska, a Bouncy trzy­mał nia­nię za rękę.

– Myślisz, że nia­nia dogo­ni­łaby Bouncy’ego, gdyby sam się nie zatrzy­mał? – zapy­tała cicho Lotty.

– Nie – odparła Cele­stria. – I nie wydaje mi się, żeby nia­nia prze­żyła kąpiel w tej lodo­wa­tej wodzie… Oboje by uto­nęli.

– Może powin­ny­śmy powie­dzieć ciotce Julii? – Lotty była wyraź­nie wstrzą­śnięta tym, co widziała.

– Nie. Bouncy nie uciek­nie wię­cej niani, bo naprawdę mocno się wystra­szył. Poza tym mój tata i twoja mama doro­śli pod jej opieką i ni­gdy nic im się nie stało, prawda?

– Nia­nia była wtedy młod­sza – mruk­nęła Lotty.

Po chwili dotarły do gwar­nego, peł­nego ludzi domu. Prze­isto­czona w praw­dzi­wego żan­darma Julia ostrym tonem wyda­wała pole­ce­nia małej armii pomoc­ni­ków. Namiot był już roz­pięty, pod­łoga wysłana dywa­nami, na przy­kry­tych bia­łymi obru­sami sto­łach pię­trzyły się tale­rze, kie­liszki i szklanki. Z kuchni napły­wały sma­ko­wite zapa­chy. Purdy obli­zał się kilka razy i pobiegł do drzwi. Mil­ton i Monty wno­sili do namiotu krze­sła, David wypi­sy­wał tabliczki do zawie­sze­nia na drzwiach toa­let, a Melissa z matką poma­gały Julii ukła­dać kwiaty. Lotty od razu zgło­siła się do pomocy, prze­pra­sza­jąc, że nie zro­biła tego wcze­śniej. Cele­stria wie­działa, że tej sytu­acji może liczyć tylko na Pamelę, która z pew­no­ścią trzy­mała się z daleka od wszyst­kich poży­tecz­nych zajęć. Kiedy zapy­tała o matkę, ojciec powie­dział, że Pamela nie naj­le­piej się czuje i odpo­czywa z książką w salo­niku. Cele­stria nie zamie­rzała pozwo­lić, by zaprzą­gnięto ją do roboty, oświad­czyła więc, że spraw­dzi, czy matce nic nie dolega.

W holu minęła ponu­rego Harry’ego.

– Nie było żad­nych szczu­rów? – zagad­nęła pogod­nie.

– Muszę pomóc cioci Julii – odrzekł chło­piec.

– Cóż, jesteś męż­czy­zną, a dziś każda para sil­nych rąk jest na wagę złota!

– A ty gdzie idziesz?

– Och, ja także muszę poma­gać – skła­mała pośpiesz­nie. – Cio­cia potrze­buje nici, bo w namio­cie zro­biła się dziura…

Prze­wró­ciła oczami, aby prze­ko­nać Harry’ego, że jest rów­nie znie­chę­cona jak on i ruszyła na poszu­ki­wa­nie matki.

Pamela leżała na sofie, ze sto­pami opar­tymi na trzech podusz­kach, obok na sto­liku stała fili­żanka gorą­cej her­baty. W pokoju roz­brzmie­wały kojące dźwięki muzyki kla­sycz­nej, pekiń­czyk drze­mał z głową opartą o kolana pani, jej dłu­gie białe palce gła­skały jego sierść.

– Poochiego bar­dzo dener­wuje całe to zamie­sze­nie – oświad­czyła Pamela, kiedy Cele­stria sta­nęła w drzwiach. – Dom przy­po­mina dwo­rzec kole­jowy w godzi­nach szczytu, a Poochi nie­na­wi­dzi dwor­ców! Masz takie zaró­żo­wione policzki, dziecko, gdzie ty byłaś?

– Na plaży.

– Przy tej pogo­dzie?

– Och, mamo, wcale nie jest zimno!

– Cały ojciec! Dla mnie szare chmury, mżawka i wiatr to po pro­stu roz­pacz w kratkę. Nie wyobra­żam sobie, jak można w taki ziąb sie­dzieć na plaży!

– Na razie nie pada.

– Ale lada chwila będzie! Tylko popatrz na te kłę­biące się chmu­rzy­ska! Zimno mi się robi na sam ich widok… Może posie­dzisz tu tro­chę ze mną, bo potwor­nie mi się nudzi…

Cele­stria opa­dła na fotel.

– Zadzwoń po Soamesa – powie­działa Pamela, cia­śniej otu­la­jąc się bia­łym kasz­mi­ro­wym swe­trem. – Niech roz­pali w kominku…

Cele­stria poszu­kała wzro­kiem dzwonka.

– Nie ma tu dzwonka? – skrzy­wiła się Pamela. – Więc bie­gnij i zawo­łaj go, skar­bie, zanim twoja nie­szczę­sna matka umrze z zimna…

Dziew­czyna nie miała ochoty wra­cać do holu, gdzie ktoś w każ­dej chwili mógł ją popro­sić o pomoc, wie­działa jed­nak, że Pamela nie zre­zy­gnuje łatwo, zacho­wała się więc w spo­sób naj­zu­peł­niej nie­ty­powy i sama schy­liła się, żeby roz­pa­lić ogień. Pamela była prze­ra­żona.

– Nie rób tego, kocha­nie! Wybru­dzisz się tylko i znisz­czysz sobie paznok­cie! Idź po Soamesa, naprawdę, on sobie pora­dzi z tym w mgnie­niu oka! Osta­tecz­nie po to ma się służbę! Daj spo­kój, skar­bie, posłu­chaj mnie…

Ale Cele­stria przy­klęk­nęła już przed komin­kiem i zapa­liła małe kulki z gazety, które Soames powty­kał pod szczapy. Nie było to trudne zada­nie. Drewno oka­zało się suche i natych­miast roz­go­rzało jasnym pło­mie­niem, obyło się więc bez brud­nych rąk i poła­ma­nych paznokci. Cele­stria pod­nio­sła się i trium­fal­nie popa­trzyła na ogień.

– Nie mam poję­cia, dla­czego jesteś taka zado­wo­lona z sie­bie, moja droga. – Pamela lekko wydęła wargi. – Dama nie powinna wyko­ny­wać prac, które należą do męż­czyzn.

– Nie chcę, żeby zła­pała mnie ciotka Julia – wyja­śniła Cele­stria, wra­ca­jąc na fotel. – Była­bym wykoń­czona już przed roz­po­czę­ciem balu…

– Bar­dzo słusz­nie, skar­bie, trzeba pozwo­lić, żeby inni zajęli się ciężką pracą… Gdzie kucha­rek sześć, i tak dalej, sama wiesz… Zde­cy­do­wa­łaś się już, którą sukienkę wło­żysz? Mówi­łam ci, żebyś wzięła ze sobą jesz­cze ze dwie, mia­ła­byś więk­szy wybór. Zamar­z­niesz w tych lek­kich szmat­kach.

– Chyba włożę różową – odparła Cele­stria. – Jestem dziś w różo­wym nastroju…

– Trzeba będzie upu­dro­wać ci tro­chę policzki, bo jesteś zbyt rumiana. Ta korn­wa­lij­ska pogoda nie wpływa zbyt dobrze na cerę.

– Leża­ły­śmy z Lotty na słońcu…

– Mam nadzieję, że Lotty nie zapo­mniała o kape­lu­szu! Prze­cież ta dziew­czyna jest okrop­nie blada!

– Nie, nie zapo­mniała. Ale wiesz co? Lotty się zako­chała!

Oczy Pameli roz­sze­rzyły się ze zdzi­wie­nia.

– Czy to ktoś odpo­wiedni?

– Abso­lut­nie nie!

– Jak to? Kto to taki?

– Nie mogę ci powie­dzieć, mamo, bo zła­ma­ła­bym słowo.

Pamela skrzy­wiła się z roz­cza­ro­wa­niem.

– Mogę ci tylko zdra­dzić, że to zupeł­nie zwy­czajny chło­pak…

– Zwy­czajny?

– Nie z naszej klasy.

Na ustach Pameli Ban­croft Mon­ta­gue wykwitł leciutki i bar­dzo zło­śliwy uśmie­szek.

– Ojej… – wes­tchnęła z wyraź­nym zado­wo­le­niem. – Cie­kawe, co powie na to Pene­lope.

– Ciotka Pene­lope chce, żeby Lotty wyszła za…

– Edwarda Rich­monda, wiem – dokoń­czyła Pamela. – Edward byłby dosko­nałą par­tią dla Lotty. Osta­tecz­nie dziew­czyna nie ma urody jak z obrazka, ale z Edwarda także nie jest żaden Ado­nis. Są dokład­nie na tym samym szcze­blu łań­cu­cha pokar­mo­wego.

– Łań­cu­cha pokar­mo­wego? Co masz na myśli?

Pamela prze­stała gła­dzić sierść Poochiego i zamy­śliła się.

– To, że Lotty nie jest ani pan­terą, ani tygry­sicą, prawda? – powie­działa. – Naj­bar­dziej przy­po­mina sarnę, słodką i łatwo­wierną. Znamy mnó­stwo ludzi w tym typie. Edward nie jest ani lwem, ani gepar­dem, należy raczej do zwie­rząt stad­nych, prze­cięt­nych i nie­zbyt ory­gi­nal­nych. Moim zda­niem to zwy­kły jeleń.

– Nie­zła teo­ria, mamo! A ja? Kim ja jestem?

– Ty, mała? Lwicą, oczy­wi­ście, i powi­nien inte­re­so­wać cię tylko lew. Znaj­du­jesz się na samym szczy­cie łań­cu­cha pokar­mo­wego, więc w żad­nym razie nie powin­naś wycho­dzić za bawoła, łasicę czy nawet ogiera.

– Krótko mówiąc, cho­dzi o połą­cze­nie urody, klasy i inte­li­gen­cji, tak?

– Tak jest. Nie jesteś zwie­rzę­ciem stad­nym. Masz urodę i gra­cję, które odróż­niają cię od reszty i cho­ciaż nie jesteś córką księż­nej, posia­dasz wszyst­kie cechy, jakie mogą zapew­nić ci tak wysoką pozy­cję.

– Brak mi tylko jajo­wa­tej twa­rzy! – par­sk­nęła śmie­chem Cele­stria.

– To po mnie odzie­dzi­czy­łaś ten zde­cy­do­wany pod­bró­dek.

Kiedy Monty wszedł do salo­niku, jego żona i córka z wiel­kim roz­ba­wie­niem robiły prze­gląd całej rodziny, spraw­nie roz­miesz­cza­jąc wszyst­kich jej przed­sta­wi­cieli na odpo­wied­nich szcze­blach łań­cu­cha pokar­mo­wego. Długą chwilę przy­glą­dał im się z pobłaż­li­wym uśmie­chem.

– Kim jest tata? – spy­tała Cele­stria.

Pamela zmru­żyła oczy.

– Gepar­dem – powie­działa niskim, nieco zachryp­nię­tym gło­sem. – Naj­szyb­szym zwie­rzę­ciem na świe­cie…

– A ty, naj­droż­sza, jesteś białą tygry­sicą, pięk­nym i bar­dzo, bar­dzo rzadko spo­ty­ka­nym oka­zem – rzekł Monty. – Więc to tutaj się ukry­łaś! – zwró­cił się do Cele­strii. – Teraz możesz już spo­koj­nie wyjść. Wszystko gotowe, Julia poszła wziąć kąpiel. Myślę, że też powin­naś to zro­bić.

– Może spo­tkam dziś mojego lwa – rzu­ciła Cele­stria, pod­no­sząc się z fotela.

– Nawet nie patrz na inne zwie­rzęta, skar­bie – prze­strze­gła ją matka. – Ja nie popeł­ni­łam takiego błędu.

– Roz­pa­li­łam porządny ogień, prawda? – Cele­stria uśmiech­nęła się do ojca.

– Sama to zro­biła, głu­pie dziecko! – wyja­śniła Pamela.

Monty posta­no­wił pomi­nąć mil­cze­niem fakt, że jest jesz­cze lato.

– W tym roku zapa­ko­wa­łam do walizki moją etolę z norek – dodała Pamela. – Włożę ją dziś wie­czo­rem…

– Może odstra­szysz w ten spo­sób wszyst­kie zwie­rzęta pod­rzęd­nego rodzaju – zażar­to­wał Monty.

Och, mama nie potrze­buje futrza­nej etoli, żeby to zro­bić! – zaśmiała się Cele­stria. – Zwie­rzęta z niż­szych szcze­bli łań­cu­cha pokar­mo­wego bez trudu roz­po­znają tygry­sicę!