Zabawna Flappy - Santa Montefiore - ebook + książka

Zabawna Flappy ebook

Santa Montefiore

3,6

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Nowa, niezwykła powieść autorki bestsellerów Santy Montefiore.

Flappy Scott-Booth to samozwańcza królowa matka Badley Compton, malowniczej mieściny w hrabstwie Devon. Jej mąż Kenneth całe dnie gra w golfa, a ona z troską dogląda ich pięknego domu i ogrodów. A przede wszystkim organizuje niezapomniane przyjęcia, na których, otoczona gronem wiernych przyjaciół, bryluje jako gwiazda wieczoru.

Jej życie jest jak ona sama – wręcz doskonałe.

Aż do dnia, kiedy do wioski wprowadzają się Hedda Harvey-Smith z mężem Charlesem. Ich dom jest większy, a przyjęcia bardziej wystawne. Wkrótce zajmują czołowe miejsca wśród miejscowej socjety. Dosłownie.

A na to Flappy nie może pozwolić.

„Pełna zabawnych spostrzeżeń oraz celnych puent, napisana z ogromnej potrzeby serca – ta powieść niesie wytchnienie każdemu, kto szuka w książkach ukojenia.”

„Lancashire Post”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 250

Oceny
3,6 (34 oceny)
8
10
11
4
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
monizw

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacyjna, uśmiałam się bardzo :D
00
Audrey_

Dobrze spędzony czas

Lekka i zabawna, w sam raz na lato :)
00
JuliaKar

Całkiem niezła

zupełnie inna ksiazka Santy, czyta się dobrze, ale jakby to nie ona pisala.
00

Popularność




Roz­dział 1

Badley Comp­ton, Devon, 2010

Flappy Scott-Booth, samo­zwań­cza kró­lowa Badley Comp­ton, małego, lecz nie­po­zba­wio­nego zna­cze­nia mia­sta w hrab­stwie Devon, sie­działa na iście cesar­skim rosyj­skim krze­śle z wyso­kim opar­ciem, kupio­nym na aukcji w Chri­stie’s, i przy­pa­try­wała się nieco zde­ner­wo­wa­nej mło­dej kobie­cie sie­dzą­cej sztywno po dru­giej stro­nie sta­ro­świec­kiego orze­cho­wego biurka. Dziew­czyna nie była pięk­no­ścią, lecz Flappy nie tego szu­kała. Szu­kała ope­ra­tyw­no­ści, zdol­no­ści, uczci­wo­ści i posłu­szeń­stwa. W końcu widziała pięk­ność za każ­dym razem, gdy spoj­rzała w lustro. Nie spo­sób zaprze­czyć, że licząca ponad sześć­dzie­siąt lat Flappy wciąż wyglą­dała zaska­ku­jąco dobrze. Miała wydatne kości policz­kowe, mocno zary­so­waną brodę, sze­roko osa­dzone nie­bie­sko­zie­lone oczy i dłu­gie, czarne jak węgiel rzęsy. To, oraz nie­ska­zi­telna cera i ufar­bo­wane na popie­laty blond włosy, sta­ran­nie ostrzy­żone na pazia, co pod­kre­ślało ostrą linię szczęki, spra­wiało, że wyróż­niała się w tłu­mie. Tylko wargi miała wąskie, a ich kąciki czę­sto opa­dały w dół, co ujaw­niało typowy dla niej kry­ty­cyzm i bez­względ­ność.

– Widzisz, jestem strasz­nie zajęta – powie­działa Flappy powoli i wyraź­nie, jak to ona. – Naprawdę chcia­łoby się zro­bić wszystko dla wszyst­kich, ale to jest po pro­stu nie­moż­liwe. Darn­ley to nie tylko dom, w któ­rym miesz­kam z panem Scott-Boothem, tu bije serce Badley Comp­ton. Mamy naj­więk­szy dom w mie­ście, z ogrom­nymi ogro­dami i traw­ni­kami, i… – wes­tchnęła, ponie­waż z tym przy­wi­le­jem wią­zała się wielka odpo­wie­dzial­ność – arbo­re­tum oraz innymi wspa­nia­ło­ściami, któ­rych jest za dużo, by je tu wymie­niać. Och, jeste­śmy bar­dzo, bar­dzo szczę­śliwi. Ale cza­sami nie star­cza czasu, by zająć się wła­snymi spra­wami. Wciąż coś się dzieje. Przez cały rok nasze drzwi są otwarte dla miej­sco­wej spo­łecz­no­ści. W czerwcu udo­stęp­niamy na trzy tygo­dnie nasze ogrody, żeby ludzie mogli się nacie­szyć tym wyjąt­ko­wym, magicz­nym miej­scem. W lipcu wyda­jemy przy­ję­cie w ogro­dzie. We wrze­śniu jest kier­masz rze­czy uży­wa­nych na cele dobro­czynne, na początku paź­dzier­nika her­batka z oka­zji doży­nek, w listo­pa­dzie parada dzieci w fan­ta­zyj­nych kostiu­mach w Hal­lo­ween i zaraz potem Dzień Guya Haw­kesa, w grud­niu obiad bożo­na­ro­dze­niowy. Do tego oczy­wi­ście coty­go­dniowe spo­tka­nia klubu książki, zebra­nia para­fialne i gminne. Mogła­bym długo wymie­niać. – Flappy znów wes­tchnęła i wpa­trzyła się ostrym, prze­ni­kli­wym wzro­kiem w młodą kobietę, uważ­nie słu­cha­jącą jej słów.

– Ale tego nie zro­bię. Sama zoba­czysz, jak bar­dzo jestem zajęta i dla­czego potrze­buję asy­stentki do wszyst­kiego. Kogoś, kto mnie odciąży. Widzisz, mia­łam przy­ja­ciółkę, nazy­wała się Gra­cie, która była nad­zwy­czaj pomocna przy orga­ni­za­cji wszel­kiego rodzaju wyda­rzeń, ale zeszłej wio­sny wyje­chała do Włoch, poznała jakie­goś hra­biego i wyszła za niego za mąż. W wieku sześć­dzie­się­ciu ośmiu lat, wyobraź sobie! Teraz jest hra­biną, co bar­dzo jej się podoba, ponie­waż przed­tem była nikim. Była po pro­stu zupeł­nie prze­ciętną kobietą. Na ulicy nie zwró­ci­ła­byś na nią uwagi. – Flappy lekko prych­nęła i zmu­siła się do wątłego uśmie­chu. – Ale ja potrak­to­wa­łam ją bar­dzo wyro­zu­miale i wiel­ko­dusz­nie, choć mogę powie­dzieć, że z jej strony było nie­wła­ściwe tak mnie zosta­wić na lodzie. Potrze­buję oso­bi­stej asy­stentki. Sądzę, że się nadasz. – Się­gnęła po leżące na biurku CV kan­dy­datki. – Masz duże doświad­cze­nie. Znasz wło­ski, fran­cu­ski i hisz­pań­ski, jesteś dobrą orga­ni­za­torką i umiesz goto­wać. To wspa­niale, cho­ciaż mam kochaną dziew­czynę, Karen, która od czasu do czasu coś tam gotuje, gdy natłok spraw jest za duży. Ja oczy­wi­ście gotuję świet­nie, ale prze­cież nie można być jed­no­cze­śnie wszę­dzie, a moje umie­jęt­no­ści są potrzebne w tak wielu innych miej­scach oprócz kuchni. – Flappy spoj­rzała Per­se­phone pro­sto w oczy. – Czy jest coś, czego nie umiesz robić?

– Zaj­mo­wać się ogro­dem – odparła nie­pew­nym tonem Per­se­phone, mając nadzieję, że to wyzna­nie nie będzie jej kosz­to­wało pracę.

Flappy się roze­śmiała i mach­nęła wyma­ni­kiu­ro­waną dło­nią.

– Cóż, dam sobie radę bez tego. Na szczę­ście mamy tu, w Darn­ley, armię ogrod­ni­ków, a także słodką dziew­czynkę z Pol­ski, która co rano przy­cho­dzi sprzą­tać, nie wyma­gam więc, byś się tym zaj­mo­wała. – Odło­żyła CV na biurko i postu­kała w nie dłu­gimi paznok­ciami poma­lo­wa­nymi na ele­gancki bla­do­ró­żowy kolor. – Chcę, żebyś zaczęła od razu.

Oczy Per­se­phone zaświe­ciły się z zachwytu.

– Och, cudow­nie. Dzię­kuję! – zawo­łała ze zbyt­nim entu­zja­zmem.

– Chcę, żebyś była gotowa do pracy co dzień o dzie­wią­tej rano i odpo­wied­nio wyglą­dała. Włosy zwią­zane z tyłu, bluzka wypra­so­wana, spód­nica za kolano i raj­stopy. Nie zno­szę gołych nóg. I nie lubię wyso­kich obca­sów. – Flappy się skrzy­wiła. – Potwor­nie pospo­lite. Czy jest coś, o co chcia­ła­byś mnie zapy­tać?

– Jak mam się do pani zwra­cać? – chciała wie­dzieć Per­se­phone.

– Pani Scott-Booth oczy­wi­ście. Aha, i naj­waż­niej­sze. Chcia­ła­bym, żebyś, odbie­ra­jąc tele­fon, mówiła: „Darn­ley Manor, mówi asy­stentka pani Scott-Booth”. Czy to jest jasne?

Per­se­phone ski­nęła głową.

– Cał­ko­wi­cie – odparła. – Cał­ko­wi­cie, pani Scott-Booth.

Flappy się uśmiech­nęła. Ta dwu­dzie­sto­pię­cio­latka szybko się uczy.

Po wyj­ściu Per­se­phone Flappy pozo­stała w swoim gabi­ne­cie przy biurku i patrzyła w okno. Pokój był uro­czy, urzą­dzony z wiel­kim sma­kiem w zga­szo­nych zie­le­niach i sza­ro­ściach, a z okna roz­ta­czał się ładny widok na ogród. A wła­ści­wie na jeden z ogro­dów. Flappy dopi­sało szczę­ście, miała ich wię­cej i mogła się cheł­pić przed przy­ja­ciół­kami i tutej­szą spo­łecz­no­ścią. Ten ogród nazy­wano boiskiem do kry­kieta, choć nikt nie grał w nim w kry­kieta. Bawiła się tam oczy­wi­ście czwórka jej dzieci, lecz gdy wyfru­nęły z gniazda i zamiesz­kały w róż­nych odle­głych zakąt­kach świata, na tra­wia­stym polu odby­wały się różne uro­czystości i imprezy. Grunt był ide­al­nie pła­ski, można więc było roz­sta­wić duży namiot, a wzdłuż jed­nego boku biegł stary kamienny mur, przed któ­rym roz­cią­gała się ogól­nie podzi­wiana rabata z zio­łami. Flappy była bar­dzo z niej dumna i z roz­ko­szą zapra­szała gości na „wycieczkę po her­ba­rium w Darn­ley Manor”. Zapro­szeni kro­czyli wów­czas powoli wzdłuż rabaty, a ona wska­zy­wała roz­ma­ite rośliny, uży­wa­jąc ich nazw bota­nicz­nych, któ­rych nauczyła się na pamięć. Del­phi­nium brzmiało o wiele lepiej niż zwy­kła ostróżka, a Heme­ro­cal­lis przy­da­wał tajem­ni­czo­ści lilii dzien­nej. Nawet petu­nia wyda­wała się ład­niej­sza, gdy ją nazwano Ruel­lia brit­to­niana. Flappy miała czte­rech ogrod­ni­ków zatrud­nio­nych na pełny etat, noszą­cych zie­lone koszulki i spodnie khaki i wyko­nu­ją­cych wszyst­kie cięż­sze prace, lecz od czasu do czasu (a zwłasz­cza gdy spo­dzie­wała się gości) brała do ręki swój rzadko uży­wany seka­tor i snuła się po ogro­dzie róża­nym, obci­na­jąc tu i ówdzie zwię­dły kwiat. Teraz poma­chała do jed­nego z chło­pa­ków, który pchał taczkę po traw­niku. Uchy­lił czapki, a Flappy uśmiech­nęła się łaska­wie, ponie­waż nie­za­leż­nie od nastroju zawsze była łaskawa, a potem wró­ciła do sprawy, która ją absor­bo­wała. Do kwe­stii, które zamie­rzała pod­nieść na spo­tka­niu kobie­cego klubu książki w Badley Comp­ton jutrzej­szego wie­czoru.

Zadzwo­nił tele­fon.

Flappy liczyła dzwonki i ode­brała po ósmym, by wywo­łać wra­że­nie, że jest nie­zwy­kle zajęta i być może musi podejść do tele­fonu z bar­dzo daleka.

– Darn­ley Manor, mówi Flappy Scott-Booth.

– Flappy, dowie­dzia­łam się cze­goś.

Dzwo­niła Mabel. Jeśli Flappy była samo­zwań­czą kró­lową Badley Comp­ton, Mabel Hit­chens można by nazwać jej damą dworu bar­dzo chętną do pomocy.

– Mam nadzieję, że ci nie prze­szka­dzam – wyrzu­ciła Mabel jed­nym tchem. – Wiem, jaka jesteś zajęta.

– Jak to mówią, Mabel, daj coś do zro­bie­nia zaję­tej oso­bie, a zawsze zosta­nie to zro­bione. Zajęci ludzie znajdą czas na wszystko. A więc jakie masz dla mnie wie­ści?

– Hedda Harvey-Smith kupiła dom w Badley Comp­ton – oznaj­miła Mabel z trium­fem. Wie­działa, że ta nowina jest ważna dla Flappy, która lubiła wie­dzieć wszystko pierw­sza.

Zapa­dła długa chwila ciszy, ponie­waż Flappy musiała prze­tra­wić tę prze­ra­ża­jącą wia­do­mość. Miała pecha, że poznała Heddę Harvey-Smith w kwiet­niu, gdy ta poja­wiła się bez zapo­wie­dzi na pogrze­bie swo­jego brata. Hedda wpa­dła wów­czas na pomysł, że ona i jej mąż Char­les prze­pro­wa­dzą się do Badley Comp­ton, a Flappy uznała, a w grun­cie rze­czy miała nadzieję, że to tylko nic nie­zna­cząca groźba. Teraz, jeśli źró­dło Mabel było wia­ry­godne, wyglą­dało na to, że groźba się ziściła. Flappy zesztyw­niała niczym pies wyczu­wa­jący zagro­że­nie swo­jego tery­to­rium, odpo­wie­działa jed­nak z dobrze wyćwi­czoną bez­tro­ską w gło­sie:

– Nie jestem pewna, jaki dom kupili, Mabel, bo jedyny oprócz mojego duży dom w mie­ście należy do sir Alger­nona i lady Mic­kle­th­wa­ite, a ja nie wyobra­żam sobie, żeby Hedda kupiła coś mniej­szego. – Flappy się roze­śmiała, pocie­szona logiką swo­jego wywodu. – Jesteś pewna, Mabel, że dobrze zro­zu­mia­łaś?

– To jest naj­cie­kaw­sze, Flappy. Dom, który kupiła Hedda, to wła­śnie Comp­ton Court. – Mabel usły­szała, że Flappy gwał­tow­nie wcią­gnęła powie­trze, i poczuła dresz­czyk satys­fak­cji. To dopiero była nowość dla Flappy. – Żaden inny – cią­gnęła pod­eks­cy­to­wana, pod­no­sząc głos. – Sir Alger­non i lady Mic­kle­th­wa­ite prze­pro­wa­dzili się do Hisz­pa­nii.

Gdyby Flappy nie sie­działa, osu­nę­łaby się na krze­sło niczym opa­da­jący suflet. Jak to moż­liwe, że wszystko działo się pod jej nosem, a ona nie miała o tym naj­mniej­szego poję­cia? Nie­wąt­pli­wie Phyl­lida Mic­kle­th­wa­ite powinna była ją poin­for­mo­wać o wyjeź­dzie. Oczy­wi­ście Flappy nie mogła jej zali­czać do swo­ich przy­ja­ció­łek, choć przez lata podej­mo­wała wiele prób, by tak się stało, lecz z pew­no­ścią mogła uwa­żać ją za zna­jomą. W końcu Phyl­lida uczest­ni­czyła w wielu wyda­rze­niach orga­ni­zo­wa­nych przez Flappy. Była prze­cież gościem hono­ro­wym na przy­ję­ciu w ogro­dzie jesz­cze w lipcu. Flappy wes­tchnęła ciężko i zebrała się w sobie. Bo jeśli ist­niała jedna rzecz, w któ­rej Flappy była dobra, była nią umie­jęt­ność ukry­wa­nia, jak bar­dzo jest wytrą­cona z rów­no­wagi.

– Moim zda­niem to cudow­nie, że Hedda i Char­les przy­jeż­dżają, żeby zamiesz­kać tu, w Badley Comp­ton – powie­działa, uprzejma jak zawsze. A potem nagle w zapra­co­wa­nym umy­śle Flappy się roz­ja­śniło i wpadł jej do głowy dosko­nały pomysł. – Musimy wydać dla nich przy­ję­cie powi­talne – oznaj­miła. O, tak! Przy­ję­cie tutaj, w Darn­ley, pomy­ślała pod­eks­cy­to­wana. Wystawne przy­ję­cie, by poka­zać Badley Comp­ton, że kró­lowa nie czuje zagro­że­nia dla swo­jej pozy­cji, i od razu uświa­do­mić Hed­dzie, że w tym mie­ście ist­nieje hie­rar­chia i że będzie dla niej naj­le­piej dosto­so­wać się do niej. – Czy wiesz, kiedy oni się wpro­wa­dzają?

– Aaach! Przy­ję­cie! Jakie to eks­cy­tu­jące, Flappy. Nikt nie wydaje takich przy­jęć jak ty! – Flappy się nie ode­zwała, więc Mabel dodała szybko: – John widział dziś rano, gdy wyszedł kupić gazety, dużą fur­go­netkę do prze­pro­wa­dzek. – John był mężem Mabel. – Naprawdę dużą i ele­gancką. Z rodzaju tych, jakie mogłaby wyna­jąć kobieta taka jak Hedda Harvey-Smith.

– Naprawdę? – zapy­tała powoli Flappy.

– O, tak. Założę się, że pełno w niej cen­nych rze­czy.

– Tak, tak, z pew­no­ścią – burk­nęła Flappy, jeżąc się na myśl o bar­dzo dużej i ele­ganc­kiej fur­go­netce peł­nej cen­nych rze­czy Heddy Harvey-Smith. – Jeśli oni się teraz wpro­wa­dzają, nie mamy dużo czasu. To musi się stać w naj­bliż­szych tygo­dniach. Na początku wrze­śnia. Przy­ję­cie kok­taj­lowe w ogro­dzie. Ostat­nie z let­nich przy­jęć. Tak żeby wszy­scy wspo­mi­nali je w dłu­gie zimowe mie­siące i roz­ma­wiali o nim wtedy, gdy o trze­ciej robi się ciemno, jest dżdży­sto i zimno. Ogród wciąż wygląda prze­pięk­nie. Darn­ley rze­czywiście ni­gdy nie wyglą­dało wspa­nia­lej. Zadzwo­nię do Heddy od razu.

– Och, będzie zachwy­cona twoim tele­fo­nem – zapew­niła Mabel nie­win­nym gło­sem.

– Oczy­wi­ście, że będzie. Jeśli powi­tam ich ser­decz­nie w naszej spo­łecz­no­ści, wszy­scy pójdą w moje ślady. A ty wiesz, Mabel, że jestem bar­dzo zado­wo­lona, mogąc kogoś tro­chę wes­przeć. Prze­cież nic mnie to nie kosz­tuje, prawda? A dla nich będzie dużo zna­czyło.

Gdy Flappy odło­żyła słu­chawkę, tkwiący w niej duch rywa­li­za­cji osią­gnął już punkt szczy­towy. Szybko otwo­rzyła oprawny w czer­woną skórę notes z adre­sami i odszu­kała literę M. Tam, kilka pozy­cji pod bur­mi­strzem, znaj­do­wali się sir Alger­non i lady Mic­kle­th­wa­ite. Ziry­to­wana zaci­snęła usta na myśl, że będzie musiała zastą­pić ich adres tym nowym, hisz­pań­skim, co wpro­wa­dzi nie­po­rzą­dek w jej nie­ska­zi­tel­nym notat­niku. Nic nie mogła jed­nak na to pora­dzić. Się­gnęła po tele­fon i wybrała numer.

Po wielu dzwon­kach ode­zwał się męski głos.

– Comp­ton Court.

– Halo, z kim roz­ma­wiam? Tu pani Scott-Booth z Darn­ley Manor – przed­sta­wiła się tonem wiel­kiej damy.

– Dzień dobry pani. Jestem John­son, kamer­dy­ner. Oba­wiam się, że pani domu jest nie­dy­spo­no­wana. Czy chcia­łaby pani zosta­wić wia­do­mość?

Flappy zde­ner­wo­wała się z dwóch powo­dów.

Po pierw­sze, dla­tego, że Hedda miała kamer­dy­nera, a po dru­gie, że ten kamer­dy­ner naj­wy­raź­niej nie zda­wał sobie sprawy, z jak ważną osobą ma do czy­nie­nia.

– Ow­szem, jeśli byłby pan tak dobry – odparła, z nie­ma­łym tru­dem zdo­by­wa­jąc się na uprzej­mość. – Pro­szę prze­ka­zać, że Flappy Scott-Booth z Darn­ley Manor chcia­łaby przy­wi­tać ją w spo­łecz­no­ści na małym zebra­niu podob­nie myślą­cych ludzi w przy­szłym tygo­dniu w Darn­ley. Nic zbyt wyra­fi­no­wa­nego. My, ludzie ze wsi, uwa­żamy osten­ta­cję za coś w bar­dzo złym guście. Może pani Harvey-Smith byłaby tak dobra i powia­do­miła mnie tele­fo­nicz­nie, jaki dzień jej odpo­wiada. – Flappy szybko podała kamer­dy­ne­rowi numer swo­jego tele­fonu.

– Dopil­nuję, aby pani otrzy­mała tę wia­do­mość jesz­cze dziś rano – zapew­nił John­son.

– To bar­dzo uprzejme z pana strony, dzię­kuję panu. – Po chwili namy­słu dodała: – Jeśli nie będzie mnie w domu, tele­fon odbie­rze moja oso­bi­sta asy­stentka Per­se­phone, a pani Harvey-Smith może zosta­wić jej wia­do­mość.

Hedda mogła mieć kamer­dy­nera, ale ona miała oso­bi­stą asy­stentkę. Flappy odło­żyła słu­chawkę wielce z sie­bie zado­wo­lona. Jak zwy­kle tuż przed lun­chem na pod­jeź­dzie Darn­ley Manor zawar­czał cicho kar­me­lowy jaguar Ken­ne­tha Scott-Bootha i zatrzy­mał się przy lśnią­cym sza­rym range rove­rze Flappy. Ken­neth otwo­rzył drzwi, z jękiem – ponie­waż prze­szka­dzał mu wydatny brzuch – pod­niósł się z sie­dze­nia i mocno posta­wił na żwi­rze stopy w nie­ska­zi­tel­nie bia­łych butach do gry w golfa. Liczył nie­spełna metr sie­dem­dzie­siąt wzro­stu, miał na sobie pumpy w wie­lo­barwną kratkę z prze­wagą koloru żół­tego, żółte skar­pety i pasu­jący do nich kasz­mi­rowy swe­ter z wycię­ciem w serek i mógłby ucho­dzić za komiczną postać, gdyby nie był tak bar­dzo bogaty. Ken­neth nie nale­żał do męż­czyzn, któ­rych można lek­ce­wa­żyć. On sam też sie­bie nie lek­ce­wa­żył. Zbie­rał owoce swo­ich spryt­nych posu­nięć, regu­lar­nie roz­gry­wał par­tie golfa na polu, które sam zało­żył w Badley Comp­ton i które nosiło jego imię, i wiódł życie na wyso­kim pozio­mie. Golf inspi­ro­wał go, napę­dzał i wypeł­niał mu dzień bar­dziej niż cokol­wiek innego. W końcu dla­czego miałby poświę­cać swój czas cze­muś innemu, zamiast sobie fol­go­wać? Miał prawo do hedo­ni­zmu, ponie­waż daw­niej, w latach sie­dem­dzie­siątych, naprawdę ciężko pra­co­wał, budu­jąc swoje impe­rium, czyli sieć popu­lar­nych restau­ra­cji ser­wu­ją­cych fast food. Po dzie­się­ciu latach sprze­dał je za miliony. Wyma­gało to sprytu, prze­bie­gło­ści i przed­się­bior­czo­ści, a tych mu nie bra­ko­wało. Ken­neth był chłop­cem ze złej dziel­nicy, któ­remu się powio­dło. A Flappy Booth – tak się nazy­wała przed ślu­bem – była jego wisienką na tor­cie. To ona wpa­dła na pomysł połą­cze­nia ich nazwisk. W ten spo­sób wraz z podwój­nym nazwi­skiem Scott-Booth przy­dali sobie tego jed­nego, czego im bra­ko­wało – aury wiel­ko­pań­sko­ści.

Ken­neth gwał­tow­nie otwo­rzył drzwi i wkro­czył do holu, gdzie po dwóch stro­nach mar­mu­ro­wego kominka wisiały duże por­trety jego i Flappy pędzla zna­nego mala­rza Jona­thana Yeo, a na posadzce w sza­chow­nicę stały piękne osiem­na­sto­wieczne meble. Hol w Darn­ley rze­czy­wi­ście robił wra­że­nie. Ken­neth wes­tchnął z satys­fak­cją. Poczuł zapach jedze­nia. Czy to jagnię­cina? Uwiel­biał jagnię­cinę. Nie uzna­wał żad­nych wege­ta­riań­skich non­sen­sów, któ­rym kie­dyś hoł­do­wała Flappy. Ken­neth był męż­czy­zną i lubił mięso z ziem­nia­kami i warzy­wami.

– Kocha­nie! – zawo­łał, bio­rąc się pod boki.

Flappy wyszła ze swego gabi­netu i poja­wiła się w holu w powiew­nej bla­do­nie­bie­skiej bluzce i bia­łych luź­nych spodniach, obwie­szona złotą biżu­te­rią.

– Kocha­nie – powie­działa, nad­sta­wia­jąc poli­czek, a mąż posłusz­nie ją poca­ło­wał. – Mia­łeś udany pora­nek?

– Nie­zły. Cał­kiem nie­zły. Prze­ga­pi­łem krót­kie odbi­cie na dru­gim. Powi­nie­nem zali­czyć siódmy, jak zwy­kle. Gdy­bym na osiem­na­stym nie wybił piłki poza pole, miał­bym jedną z naj­lep­szych par­tii.

Flappy słu­chała tej rela­cji jed­nym uchem, ponie­waż uwa­żała golfa za naj­nud­niej­szy sport. Nie tak pre­sti­żowy jak tenis. Golf był jak gra w rzutki czy bilard.

– Na pewno jesteś głodny, kocha­nie. Karen przy­go­to­wała udziec jagnięcy. Powie­dzia­łam jej, żeby tym razem wyjęła go z pie­kar­nika tro­chę wcze­śniej, bo oboje wolimy mięso leciutko różowe, prawda? Jak wiesz, potra­fię wspa­niale upiec jagnię­cinę, ale rano byłam tak zajęta, że po pro­stu nie wystar­czyło mi czasu.

Ken­neth poszedł za żoną na górę. Flappy wie­działa, że mąż lubi prze­brać się przed lun­chem. Pod­czas gdy Ken­neth zamie­niał w swo­jej gar­de­ro­bie pumpy na chi­nosy, Flappy sie­działa przy toa­letce w sypialni i muskała swój ładny nos pusz­kiem do pudru. Bar­dzo pod­no­siła ją na duchu świa­do­mość, że wygląda o dzie­sięć lat mło­dziej od wszyst­kich kobiet w jej wieku z Badley Comp­ton. Uśmiech­nęła się.

– Zatrud­ni­łam oso­bi­stą asy­stentkę! – krzyk­nęła. – Ma na imię Per­se­phone i zaczyna jutro.

– Wspa­niale! – odkrzyk­nął Ken­neth. – Pół roku na Olim­pie i pół roku w Hade­sie – dodał, chi­cho­cząc.

– A pamię­tasz Heddę Harvey-Smith? Była na pogrze­bie Harry’ego Pratta. Duża kobieta o dono­śnym gło­sie.

– Tam było sporo dużych kobiet o dono­śnym gło­sie. O którą ci cho­dzi?

– To ta z szopą brą­zo­wych, źle ufar­bo­wa­nych wło­sów, bie­dac­two. – Flappy prze­bie­gła ręką po swej fry­zu­rze dosko­nale ufar­bo­wa­nej na popie­laty blond. – Uważa się za wielką panią. Hedda Harvey-Smith. Na pewno pamię­tasz, kocha­nie.

Ken­neth nie przy­po­mi­nał sobie nikogo o takim nazwi­sku.

– No więc co z nią?

– Ona i jej mąż Char­les kupili dom Mic­kle­th­wa­itów i dziś się wpro­wa­dzają.

Po dłu­giej chwili ciszy Ken­neth poja­wił się drzwiach sypialni, zapi­na­jąc guziki koszuli.

– A co się stało z Mic­kle­th­wa­itami? – zapy­tał.

– Wypro­wa­dzili się do Hisz­pa­nii. – Flappy pokrę­ciła głową i zmarsz­czyła brwi. – Nie wie­dzia­łeś? Myśla­łam, że ci o tym wspo­mi­na­łam. Lady Mic­kle­th­wa­ite powie­działa mi o tym kilka mie­sięcy temu. Musiało wypaść mi z głowy.

– Mówi­łaś, że kim jest ta kobieta?

– Nikim waż­nym.

– Ma męża?

– Ow­szem. Ma na imię Char­les.

Ken­neth ski­nął głową.

– Cie­kawe, czy on gra w golfa.

*

Hedda Harvey-Smith oddzwo­niła do Flappy dopiero o szó­stej wie­czo­rem. Po zwy­cza­jo­wych ośmiu dzwon­kach Flappy ode­brała tele­fon.

– Darn­ley Manor, mówi Flappy Scott-Booth.

– A, Flapsy, tu Hedda – przy­wi­tała się gło­śno Hedda.

Flappy nie była pewna, czy się nie prze­sły­szała, bo Hedda prze­krę­ciła jej imię. Przy­pusz­czała, że tak wła­śnie się stało, ponie­waż wszy­scy wie­dzieli, że ona ma na imię Flappy, ale cią­gnęła roz­mowę gło­sem słod­kim jak sacha­ryna.

– Bar­dzo ład­nie z two­jej strony, że oddzwo­ni­łaś, Heddo.

– Byłam strasz­nie zajęta przy prze­pro­wadzce.

– Tak myśla­łam. – Flappy z pew­no­ścią nie zamie­rzała zdra­dzać, że dopiero tego rana się o tym dowie­działa. – Witamy w Badley Comp­ton.

– Dzię­kuję, Flapsy. Cudow­nie tutaj. Char­les i ja nie mogli­by­śmy być szczę­śliwsi. Ale dopro­wa­dze­nie wszyst­kiego do porządku zaj­mie wię­cej niż kilka dni.

Flappy była nie­mal pewna, że Hedda znów źle wymó­wiła jej imię, lecz nie dość pewna, by wytknąć to roz­mów­czyni. Nie­pew­ność wytrą­ciła ją z rów­no­wagi, ale wzięła się w garść. – Dobrze znam dom Mic­kle­th­wa­itów. Mogę sobie wyobra­zić, jak dużo pracy cię czeka. Phyl­lida, lady Mic­kle­th­wa­ite, jest moją bli­ską przy­ja­ciółką, wiesz.

– Co mogę dla cie­bie zro­bić, Flapsy?

– Jestem Flappy – oznaj­miła Flappy sta­now­czo, teraz już w stu pro­cen­tach pewna, że się nie prze­sły­szała.

– Co mogę dla cie­bie zro­bić, Flappy? – powtó­rzyła Hedda jakby ni­gdy nic, bez słowa prze­pro­sin za pomyłkę.

Flappy wzięła głę­boki oddech i spró­bo­wała zdo­być się na wdzięk i wiel­ko­dusz­ność, z któ­rych była dobrze znana.

– Chcia­ła­bym zapro­sić cie­bie i Char­lesa na małe przy­ję­cie kok­taj­lowe tu, w Darn­ley. Będzie mi miło wpro­wa­dzić cię do spo­łecz­no­ści. W Badley Comp­ton lubimy, żeby nowi miesz­kańcy czuli się jak w domu.

– To bar­dzo miło z two­jej strony, Flappy. – W gło­sie Heddy wcale nie było sły­chać wdzięcz­no­ści, jakiej spo­dzie­wała się Flappy. – Ale Char­les i ja zamie­rzamy wydać wła­sne małe przy­ję­cie. Jutro powin­naś dostać zapro­sze­nie.

Flappy nie wie­działa, co powie­dzieć. Gorącz­kowo szu­kała jakie­goś spo­sobu odzy­ska­nia swo­jej uprzy­wi­le­jo­wa­nej pozy­cji, ale zdo­łała tylko uciec się do banału.

– Ład­nie z two­jej strony, Heddo. Bar­dzo ład­nie. Lokalna spo­łecz­ność będzie zachwy­cona. Uwiel­biamy dobre przy­ję­cia.

– Mam nadzieję, że przyj­dziesz.

– Muszę zaj­rzeć do swo­jego kalen­da­rza. Wiesz, że jestem bar­dzo zajęta.

– Liczę, że znaj­dziesz dla nas czas, Flappy. Z tego, co sły­sza­łam, przy­ję­cie bez cie­bie nie byłoby cał­kiem udane.

Flappy się roze­śmiała. Poczuła się bez­piecz­nie, ponie­waż, jak się po raz kolejny oka­zało, jej pozy­cja nie była zagro­żona.

– Ken­neth i ja przyj­dziemy na pewno, z wielką przy­jem­no­ścią.

Roz­dział 2

W prze­ci­wień­stwie do męża Flappy była ran­nym ptasz­kiem. W dodatku Ken­neth chra­pał, co było kon­se­kwen­cją nie­przy­zwo­itej ilo­ści wypi­ja­nego co wie­czór czer­wo­nego wina, Flappy wygnała go więc do łóżka w jego gar­de­ro­bie, gdzie mógł chrzą­kać, ile dusza zapra­gnie, niczym zado­wo­lona świ­nia, i wyle­gi­wać się do dzie­wią­tej. Wygna­nie miało być począt­kowo środ­kiem tym­cza­so­wym, zasto­so­wa­nym, aby Flappy mogła się wyspać, a rano ubrać się bez poczu­cia, że prze­szka­dza chra­pią­cemu mężowi. Szybko jed­nak, jak zwy­kle bywa, śro­dek doraźny zamie­nił się w zwy­czaj i już od ośmiu lat Ken­neth spał w osob­nym łóżku. Jeśli cho­dzi o seks, Flappy uwa­żała go za „zwie­rzęcy” i była bar­dzo zado­wo­lona, że skoń­czyw­szy pięć­dzie­siątkę, poło­żyła mu kres raz na zawsze. Oznaj­miła mężowi, że nie może już na nią liczyć w tej kwe­stii i że będzie dla niego naj­le­piej, jeśli wyła­duje nad­miar ener­gii, gra­jąc w golfa. Tak też zro­bił i odda­wał się temu z więk­szą namięt­no­ścią, niż kie­dy­kol­wiek żywił do żony.

O dzie­wią­tej Per­se­phone cze­kała w holu, tak jak jej pole­cono, w czar­nej ołów­ko­wej spód­nicy tuż za kolano i wypra­so­wa­nej nie­bie­skiej bluzce; lśniące włosy miała zwią­zane w kucyk, notes i pióro w ręce. Do tego czasu Flappy zdą­żyła już godzinę poćwi­czyć jogę w siłowni (znaj­du­ją­cej się przy base­nie wewnątrz domu), poroz­ma­wiać z córką Matyldą, która miesz­kała z mężem i dziećmi w Syd­ney, i prze­czy­tać „Daily Mail” zanim ktoś się pojawi i zoba­czy, że oddaje się lek­tu­rze ulu­bio­nego tablo­idu. Weszła roz­luź­niona do holu w baweł­nia­nych spodniach koloru khaki, szy­tej na miarę bia­łej bluzce (inspi­ra­cją był strój Meryl Streep w Poże­gna­niu z Afryką według książki Karen Bli­xen), zło­tej biżu­te­rii, pach­nąca tube­rozą Jo Malone. Przy­wi­tała uśmie­chem swoją nową asy­stentkę oso­bi­stą.

– Gotowa na bar­dzo pra­co­wity dzień?

Per­se­phone ski­nęła głową.

– Cał­ko­wi­cie, pani Scott-Booth.

– Dosko­nale. Pro­szę za mną.

Flappy usta­wiła biurko dla Per­se­phone w biblio­tece, pokoju, do któ­rego Ken­neth ni­gdy nie wcho­dził, a ona tylko od czasu do czasu, aby coś spraw­dzić albo się popi­sać przed gościem, na któ­rym chciała zro­bić wra­że­nie, ponie­waż biblio­teka w Darn­ley była rze­czy­wi­ście impo­nu­jąca. Ken­neth nie ukry­wał faktu, że nie czyta ksią­żek, udało mu się jed­nak utrzy­mać w tajem­nicy, że liczne rzędy błysz­czą­cych tomów kupiono en masse w fir­mie spe­cja­li­zu­ją­cej się w dostar­cza­niu boga­tym klien­tom goto­wych zbio­rów.

Per­se­phone umie­ściła lap­top na stole usta­wio­nym przy dużym oknie z pięk­nym wido­kiem na nie­wielki ogród oto­czony wyso­kim żywo­pło­tem z cisów (ogró­dek cisowy) i cze­kała na pole­ce­nia Flappy.

– Twoim pierw­szym zada­niem jest zro­bie­nie listy pię­ciu ksią­żek, które będę mogła zare­ko­men­do­wać na dzi­siej­szym spo­tka­niu klubu książki – powie­działa Flappy.

– Jakiego rodzaju ksią­żek, pani Scott-Booth? Bio­gra­fie, książki histo­ryczne, powie­ści? Lek­kie, poważne? – Pióro zawi­sło nad note­sem, na twa­rzy Per­se­phone widać było zapał i wycze­ki­wa­nie.

Flappy prych­nęła wynio­śle.

– Lubię książki, które inni uwa­żają za zbyt poważne, takich pisa­rzy jak V. S. Naipaul i Sal­man Rush­die, moi praw­dziwi ulu­bieńcy. Ale panie z klubu pre­fe­rują nieco lżej­sze lek­tury. Zabawne i nie­zbyt wyma­ga­jące. Cho­ciaż uwa­żam, że koniecz­nie trzeba sta­wiać przed sobą wyzwa­nia, nie sądzisz, Per­se­phone?

– Też tak myślę – zgo­dziła się Per­se­phone. – Czy wola­łaby pani mieć na tej liście auto­rów współ­cze­snych, czy star­szych?

– Współ­cze­snych. Moim zda­niem należy iść z duchem czasu, nie uwa­żasz?

– Mam już kilka pomy­słów.

– Naprawdę? – Flappy była przy­jem­nie zasko­czona.

– Tak. Ja rów­nież dużo czy­tam, pani Scott-Booth. Cho­ciaż, przy­znaję, podoba mi się Cza­ro­dziejka z Flo­ren­cji, a powie­ści V. S. Naipaula są jak na mój gust zbyt roz­wle­kłe.

Flappy prze­krzy­wiła głowę i uśmiech­nęła się współ­czu­jąco.

– Cóż, on nie jest dla każ­dego.

W drzwiach poja­wił się Ken­neth w stroju do golfa.

– Jesteś pew­nie nową asy­stentką Flappy – powie­dział, wodząc po Per­se­phone małymi oczkami z apro­bu­ją­cym uśmiesz­kiem. Podo­bały mu się dziew­czyny w ołów­ko­wych spód­ni­cach. Szkoda, że Flappy nie cierpi wyso­kich obca­sów.

Per­se­phone wycią­gnęła rękę.

– Bar­dzo mi miło pana poznać, panie Scott-Booth.

Uści­snął jej dłoń i zer­k­nął na żonę.

– Nie zamęcz jej od razu pierw­szego rana, dobrze?

Flappy się roze­śmiała.

– Ona już zaczęła i chce zdą­żyć ze wszyst­kim.

Zosta­wiła Per­se­phone w biblio­tece i poszła za mężem do kuchni, gdzie na stole cze­kał na niego „The Times”.

– Jest cały twój, kocha­nie. Ja już prze­czy­ta­łam – rzu­ciła pogod­nie. – Szcze­gól­nie inte­re­su­jąca jest pierw­sza strona.

Ken­neth usiadł i cze­kał, aż Flappy, jak co rano, przy­nie­sie mu fili­żankę kawy, a sobie her­batę Earl Grey z pla­ster­kiem cytryny (picie her­baty z mle­kiem było takie pospo­lite). Sie­dzieli naprze­ciwko sie­bie i jak mieli w zwy­czaju, oma­wiali plany na cały dzień.

W chwili, gdy Ken­neth zer­kał na swo­jego rolexa, by spraw­dzić, czy już pora wyjść na golfa, do drzwi kuchni ostroż­nie zapu­kała Per­se­phone.

– Prze­pra­szam, że prze­szka­dzam, pani Scott-Booth, ale czy chcia­łaby pani, żebym otwie­rała pani pocztę? – zapy­tała, trzy­ma­jąc w ręce plik listów.

– Byłoby dosko­nale, dzię­kuję. – Flappy spoj­rzała na listy i oczy jej się zwę­ziły. – Jest tam jakiś sztywny?

– Zapro­sze­nie? – Per­se­phone prze­rzu­ciła listy i wycią­gnęła dużą białą kopertę z wyka­li­gra­fo­wa­nym czar­nym atra­men­tem nazwi­skiem: „Pani Ken­ne­thowa Scott-Booth”.

– Tak, to ten. Sama go otwo­rzę – powie­działa Flappy. Per­se­phone podała jej list i wyszła z kuchni.

Flappy przyj­rzała się z bli­ska koper­cie. Od razu ziry­to­wała ją ta kali­gra­fia. Miała klasę. A samo zapro­sze­nie było grube, sztywne i w dobrym guście, co także było iry­tu­jące. Nawet sfor­mu­ło­wa­nia były poprawne, abso­lut­nie bez zarzutu. Flappy prych­nęła i pod­nio­sła głowę.

– To od Heddy – wyja­śniła mężowi. – Gdy zmarsz­czył brwi, dodała: – Wiesz, tej kobiety, o któ­rej mówi­łam ci wczo­raj.

– Tej z dono­śnym gło­sem?

– Tak, tej z dono­śnym gło­sem. – Flappy wes­tchnęła, jakby sama myśl o impre­zie u Heddy była trudna do przy­ję­cia. – Ona i Char­les wydają przy­ję­cie kok­taj­lowe, aby przed­sta­wić się spo­łecz­no­ści Badley Comp­ton.

Ken­neth był zachwy­cony. Uwiel­biał przy­ję­cia.

– Świet­nie. Kiedy?

– Za parę tygo­dni. W Comp­ton Court. – Po chwili prze­rwy Flappy dorzu­ciła:

– Zasta­na­wiam się, kogo jesz­cze zapro­sili.

– Wszyst­kich – stwier­dził Ken­neth.

– Cóż, na pewno nie wszyst­kich – zapro­te­sto­wała Flappy z pogardą.

Ken­neth wstał i uśmiech­nął się do żony.

– Oczy­wi­ście, że nie wszyst­kich, kocha­nie. Tylko naszych.

Tak, ludzi takich jak my, pomy­ślała Flappy z satys­fak­cją. Ktoś, kto zadał sobie tyle trudu z zapro­sze­niem, na pewno sta­ran­nie dobrał gości.

Flappy bar­dzo pra­gnęła, by zadzwo­nił tele­fon i ode­brała go Per­se­phone, nie miała jed­nak czasu cze­kać. Wrę­czyła więc dziew­czy­nie długą listę spraw do zała­twie­nia w związku z wrze­śnio­wym kier­ma­szem dobro­czyn­nym, po czym, w kape­lu­szu i prze­sad­nie dużych oku­la­rach prze­ciw­sło­necz­nych, wsia­dła do swo­jego lśnią­cego sza­rego range rovera. Pod­czas jazdy roz­wa­żała za i prze­ciw w kwe­stii przy­ję­cia zapro­sze­nia od Heddy. Gdyby odmó­wiła, mia­łaby satys­fak­cję, byłaby górą, ponie­waż wszy­scy by przy­pusz­czali, że otrzy­mała lep­sze zapro­sze­nie (i nie mówili o niczym innym, tylko o tym, od kogo mogło być to zapro­sze­nie), ale potem dowie­dzia­łaby się od Mabel szcze­gó­łów o przy­ję­ciu Heddy, które mogłyby oka­zać się bar­dzo dener­wu­jące. Poza tym była o wiele bar­dziej niż tro­chę cie­kawa, jak wygląda dom Heddy. Prawdę mówiąc, ni­gdy nie prze­kro­czyła progu domu Mic­kle­th­wa­itów.

Badley Comp­ton było ład­nym mia­stem nad zatoką, zabu­do­wa­nym bia­łymi domami o dachach kry­tych sza­rym łup­kiem. Z trzech stron ota­czały je zie­lone wzgó­rza, na któ­rych pasły się krowy i hasały owce, a w dole, na spo­koj­nych wodach zatoki, pły­wały niczym kaczki kutry rybac­kie. Dziś, gdy słońce świe­ciło wesoło na błę­kit­nym nie­bie, a chmury przy­po­mi­nały kłę­buszki wełny, Badley Comp­ton wyglą­dało uro­czo jak na pocz­tówce. Flappy zapar­ko­wała przed Café Délice Dużej Mary, gdzie biło serce mia­sta, i wysia­dła. Zoba­czyła przez szybę, że w kawiarni jest tłoczno.

Pchnęła drzwi i natych­miast poczuła słodki zapach ciast. Duża Mary Thomp­son sły­nęła ze swo­ich wypie­ków, lecz Flappy rzadko sobie pozwa­lała na takie grzeszne przy­jem­no­ści. Nie utrzy­ma­łaby swej pięk­nej szczu­płej syl­wetki, obja­da­jąc się węglo­wo­da­nami i cukrem.

– Dzień dobry – przy­wi­tała się rado­śnie, prze­bie­ga­jąc wzro­kiem po zna­jo­mych twa­rzach, ponie­waż wszy­scy patrzyli na nią, gdy wcho­dziła.

Duża Mary stała na swoim zwy­kłym miej­scu za kon­tu­arem, jej wydatną pierś opi­nał far­tuch w czer­wono-białe pasy, a na ramiona opa­dały loczki w kolo­rze pla­ty­no­wego blondu.

– Dzień dobry, pani Scott-Booth – powie­działa z sil­nym akcen­tem West Coun­try. – Czym mogę dziś pani słu­żyć? – Duża Mary znała odpo­wiedź, zanim jesz­cze Flappy otwo­rzyła usta.

– Tak naprawdę nie przy­szłam tu po to, żeby coś kupić – odparła Flappy, zer­ka­jąc na nęcące słod­ko­ści. Współ­czuła tym wszyst­kim ludziom o sła­bej woli, któ­rzy nie potra­fili się im oprzeć. Pode­szła do kon­tu­aru i zni­żyła głos.

– Jestem tu, by poroz­ma­wiać o two­jej… – Zawa­hała się. Kim wła­ści­wie była Hedda dla Dużej Mary? Szybko sobie jed­nak przy­po­mniała, ponie­waż jej sys­tem prze­cho­wy­wa­nia danych dzia­łał nie­za­wod­nie. – O two­jej ciotce, Hed­dzie Harvey-Smith.

Hedda rze­czy­wi­ście była ciotką, która poja­wiła się zupeł­nie nie­spo­dzie­wa­nie. Gdy w kwiet­niu zmarł Harry Pratt, samot­nik pro­wa­dzący przez sześć­dzie­siąt lat skromne życie w Badley Comp­ton, oka­zało się, że zapi­sał w testa­men­cie dużą sumę pie­nię­dzy (nikt nie wie­dział, że miał ich aż tyle) swo­jej nie­ślub­nej córce, Dużej Mary Thomp­son, co dla niej samej było nie­spo­dzianką. Potem nastą­pił kolejny wstrząs – na pogrzeb Harry’ego przy­je­chała jego sio­stra Hedda Harvey-Smith, o któ­rej nikt ni­gdy nie sły­szał, i wyja­śniła, że dla Harry’ego pie­nią­dze nie miały zna­cze­nia, ponie­waż chciał pro­wa­dzić pro­ste życie, wspo­mi­na­jąc czasy, gdy latał nad bia­łymi kli­fami Devonu w swoim spit­fi­rze. Kto by pomy­ślał, że Harry Pratt był takim tajem­ni­czym czło­wie­kiem? Flappy uwa­żała za „godne podziwu”, że Duża Mary na­dal pro­wa­dziła kawiar­nię, choć naj­wy­raź­niej miała dość pie­nię­dzy, by nie pra­co­wać.

– Tak, wła­śnie się prze­pro­wa­dziła do Badley Comp­ton – powie­działa Duża Mary.

– Rze­czy­wi­ście, i to do tego pięk­nego domu – dodała Flappy. – Phyl­lida, lady Mic­kle­th­wa­ite, była moją bli­ską przy­ja­ciółką. Jaka szkoda, że się wypro­wa­dzili do Hisz­pa­nii. – Wes­tchnęła z żalem. – Ale bar­dzo się ucie­szą, że w ich uko­cha­nym domu zamiesz­kają dobrzy ludzie.

– A ja się cie­szę, że mam tak bli­sko krewną. Myśla­łam, że nie mam nikogo, a teraz mam Heddę i Char­lesa. Dopi­sało mi szczę­ście.

Flappy rozej­rzała się dookoła, aby się upew­nić, że nikt jej nie pod­słu­cha.

– Dosta­łam dziś od nich zapro­sze­nie na przy­ję­cie – szep­nęła tak cicho, że Duża Mary led­wie ją sły­szała.

– Dosko­nale! – wykrzyk­nęła Duża Mary. – To będzie wspa­niałe przy­ję­cie!

Flappy wola­łaby, żeby jej roz­mów­czyni mówiła tro­chę ciszej; prze­cież tego rodzaju roz­mowy nie można pro­wa­dzić przy ludziach, któ­rzy nie mieli tyle szczę­ścia, by otrzy­mać zapro­sze­nie.

– Ja sama zamie­rza­łam wydać w Darn­ley przy­ję­cie powi­talne dla nich, ale mnie uprze­dzili. Mimo to jestem pewna, że Hed­dzie dobrze dora­dzono, kogo zapro­sić, a kogo nie – dodała, chi­cho­cząc. – Nie chcia­łoby się widzieć w swoim domu jakie­goś sta­rego nikogo.

Duża Mary obda­rzyła Flappy jed­nym ze swych naj­ra­do­śniej­szych uśmie­chów.

– To ja dałam jej listę – oznaj­miła.

– Naprawdę? – upew­niła się Flappy, ukry­wa­jąc zasko­cze­nie; potra­fiła po mistrzow­sku niczego po sobie nie poka­zy­wać.

– Tak. Hedda nie wie­działa, od czego zacząć.

– Ach, to zro­zu­miałe.

– Tak wła­śnie pomy­śla­łam. Wiem prze­cież, kto kochał Harry’ego, a do mojej kawiarni przy­cho­dzą naj­milsi ludzie z Badley Comp­ton.

– Oczy­wi­ście – przy­tak­nęła Flappy.

– Nie musi więc pani szep­tać, ponie­waż do wszyst­kich tutaj wysłano zapro­sze­nia.

– Och – wyrwało się Flappy, która poczuła lek­kie ści­ska­nie w gar­dle. – Jak cudow­nie. Czyli to jest przy­ję­cie dla wszyst­kich?

– Wła­śnie tego życzyła sobie Hedda.

– Czy mogę jakoś pomóc? – zapy­tała Flappy, pra­gnąc na nowo umoc­nić swoją pozy­cję. – Mam naj­wspa­nial­szą asy­stentkę oso­bi­stą i mogła­bym ją wypo­ży­czyć.

– Bar­dzo dzię­kuję za pro­po­zy­cję, pani Scott-Booth, ale sądzę, że Hedda ma wszystko pod kon­trolą.

– Z pew­no­ścią tak jest. – Wzrok Flappy powę­dro­wał do rzę­dów kuszą­cych ciast za szkłem. – Po namy­śle kupię kawa­łek cia­sta dla Per­se­phone, mojej asy­stentki.

– Dobry pomysł – orze­kła Duża Mary, się­ga­jąc po bla­do­ró­żowe pudełko. – Jakie sobie pani życzy?

Flappy poczuła, że ślinka napływa jej do ust.

– To z lukrem.

– Moje ulu­bione. Nazy­wam je „dia­bel­skim pożą­da­niem”. – Duża Mary pod­nio­sła szczyp­cami kawa­łek cia­sta i umie­ściła w pudełku. – Powiem Hed­dzie, że pani wpa­dła – obie­cała, wrę­cza­jąc Flappy torbę.

– Dobrze. I prze­każ jej pozdro­wie­nia ode mnie. Nie mogę się docze­kać, kiedy ją zoba­czę.

Flappy wsia­dła do samo­chodu i zapa­liła sil­nik. A więc Hedda już zdą­żyła zapro­sić wszyst­kich, pomy­ślała ze zło­ścią. Gdyby zapy­tała Flappy, a nie Dużą Mary, dosta­łaby listę ludzi z o wiele więk­szą klasą. Cóż, Hedda nie mogła oczy­wi­ście o tym wie­dzieć, pomy­ślała wiel­ko­dusz­nie Flappy, ponie­waż w głębi serca była bar­dzo wiel­ko­duszną kobietą. Ale z cza­sem Hedda się dowie, to pewne.

Flappy wzięła różowe pudełko z fotela pasa­żera i poło­żyła sobie na kola­nach. Wyjęła cia­sto. Po paru minu­tach nie zostało po nim śladu.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki