Jaskółka i koliber - Santa Montefiore - ebook

Jaskółka i koliber ebook

Santa Montefiore

0,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Namiętny romans, rozgrywający się na angielskiej wsi i w egzotycznych, argentyńskich pampasach. Ma troje głównych bohaterów. George, idąc na wojnę, prosi ukochaną Ritę, by na niego czekała. Straszne doświadczenia sprawiają, że gdy wraca, nie jest już tym samym człowiekiem. By dojść do siebie, wyjeżdża na rok do Argentyny. W podróży poznaje atrakcyjną Susan i wkrótce żeni się z nią. Śmierć ojca sprawia, że George musi jednak odwiedzić rodzinne strony i zmierzyć się z przeszłością. Czy Rita wciąż na niego czeka?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 618

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Anna-78

Nie oderwiesz się od lektury

cudna historia
00
Trzynasty

Nie oderwiesz się od lektury

Wzruszająca historia, którą koniecznie trzeba poznać.
00

Popularność




SantaMontefiore

Jaskółka i koliber

Fragment

Część I

Rozdział pierwszy

Wiosna 1945 roku

Pani Megalith popatrzyła na zwłoki i ciężko westchnęła. Co za nieprzyjemny, odstręczający widok, i to z samego rana... Ciało było sztywne, zimne i wyglądało jak coś, co jedno z jej wnucząt mogło zrobić z papier mâché na zajęciach plastycznych w szkole, ale nie był to głupi żart. Ze zniecierpliwieniem klasnęła językiem o podniebienie, włożyła szlafrok, chwyciła laskę i trąciła nią zwłoki. Miała przed sobą kawałek mięsa w początkowym stanie rozkładu, rozpięty na szkielecie i pokryty futrem, dość zmierzwionym. Patrząc na to, pomyślała, jak brzydkie, wręcz odrażające jest ciało, nawet kocie ciało, gdy duch już odejdzie. Widok truchła nie obudził w niej żadnych uczuć, no, może rozdrażnienie. Miała tyle kotów, że już dawno straciła rachubę. Wciąż pojawiały się nowe, chociaż poświęcała im niewiele uwagi i nie nadawała imion. Nie wiedziała, skąd i dlaczego przychodziły, nie ulegało jednak wątpliwości, że ściągała je do niej jakaś tajemnicza siła. Pani Megalith była uzdolnioną wróżką, więc obecność kotów w jej domu była w gruncie rzeczy pożądana.

Podniosła kota z podłogi, zastanawiając się, dlaczego rozstał się ze światem właśnie w jej sypialni, i pokuśtykała korytarzem w kierunku schodów. To był omen, zły znak, nie miała co do tego najmniejszych wątpliwości. W kuchni znalazła Maksa, który przygotowywał sobie filiżankę ovaltiny.

– Co tu robisz o tej porze, drogi chłopcze? – zapytała ze zdziwieniem.

Była szósta rano, a Max rzadko zjawiał się na dole przed ósmą trzydzieści.

– W moim pokoju leży zdechły kot – odparł spokojnie.

Nadal mówił z wiedeńskim akcentem. Gdyby Hitler nie wiedział o płynącej w żyłach chłopca żydowskiej krwi, z pewnością mógłby go uznać za idealnego Aryjczyka – Max miał gęste, jasne włosy, błękitne oczy i inteligentną, wrażliwą twarz o regularnych rysach. Mimo nonszalanckiego sposobu bycia był myślącym, mądrym młodym człowiekiem, o osobowości bardziej złożonej, niż ktokolwiek mógłby sobie wyobrazić, pełnej mrocznych zakątków i głębokich rozpadlin, w których wiecznie drzemały cienie. Max nie okazywał ukrytych w jego sercu emocji, ponieważ ojciec nie chciałby, aby obnosił się ze swoim lękiem czy bólem. Chłopiec czuł, że ojciec wolałby, aby był silny jak Ruth, jego siostra, i uważał, że powinien do tego dążyć.

Zaśmiał się na widok martwego kota, którego pani Megalith trzymała czubkami palców. Przywykł do kotów i traktował je jak część umeblowania. Kiedy jako dziesięcioletni uchodźca w 1938 roku przyjechał do Elvestree House, trochę obawiał się tych niezależnych stworzeń, które koczowały w całym domu i podejrzliwie obserwowały go ze wszystkich parapetów i stołów, lecz zaraz potem pani Megalith ofiarowała jemu i Ruth kociaka. Max nie zdawał sobie sprawy, że nigdy więcej nie zobaczy rodziców, i bardzo tęsknił za znajomym zapachem domu, tak więc mały, spragniony pieszczot kot przyniósł mu pociechę.

– Ty także? A niechże to... – Pani Megalith potrząsnęła głową. – Jeden zdechły kot nie wróży nic dobrego, ale dwa to prawdziwe zmartwienie... Wyniknie z tego jakieś nieszczęście, jestem pewna... Ale co mają mi powiedzieć te znaki? Wygraliśmy już przecież wojnę, na miłość boską!

Zmrużyła oczy, tak samo jasnoszare jak kamień księżycowy, który zawsze nosiła na obfitym biuście, i znowu klasnęła językiem o podniebienie. Max wziął zdechłego kota z jej ręki i położył go za tylnymi drzwiami do domu, obok tego, którego znalazł w swojej sypialni. Kiedy wrócił, pani Megalith siedziała na fotelu przy blaszanym piecyku.

– Zawsze dopatrujesz się we wszystkim ukrytego znaczenia, Primrose – powiedział. – To najzwyczajniejszy zbieg okoliczności, nic więcej. Może pożarły trutkę na szczury.

Pani Megalith wydęła wargi.

– Wykluczone! To omen, jasny jak kryształ!

– Wojna już się skończyła – rzekł Max. – Hitler nie wróci.

– I dzięki Bogu! Więc co z tymi kotami? Na pewno nie chodzi o mnie, bo raz już z trudem wywinęłam się śmierci – rzekła pani Megalith, przypominając sobie, jak w czasie pobytu u siostry w Londynie o mało nie padła ofiarą niemieckiego nalotu. Wtedy także znalazła zdechłego kota. Jednak Primrose Megalith była niepokonana – z trafionego bombą domu wyszła cało, jedynie z lekką kontuzją nogi i w fatalnym humorze, lecz poza tym jeszcze bardziej żywotna niż zwykle. – Nie, ten omen nie ma nic wspólnego z wojną, wróży jakieś domowe problemy... – ciągnęła, w zamyśleniu pocierając podbródek.

– George wraca dziś z Francji – zauważył Max.

Miał nadzieję, że zły znak nie dotyczy Rity, lecz George budził w nim zupełnie inne uczucia.

– Mój Boże, masz rację! Starość to taki upokarzający stan... Kiedyś miałam doskonałą pamięć, ale to pieśń przeszłości – prychnęła. – No tak, młody George Bolton wraca do domu! To prawdziwy cud, że chłopak przeżył, latając w tych puszkach... Właśnie takim młodym ludziom zawdzięczamy, że nie musimy uczyć się niemieckiego, a ty ukrywać się na strychu do końca swoich dni. Nie jest tam zbyt wygodnie... Mimo wszystko i tak miałbyś nad nami pewną przewagę, bo płynnie mówisz po niemiecku, mój drogi. – Starsza pani zamilkła na chwilę. – Rita nie widziała George’a przez całe trzy lata...

– Długo, prawda? – zapytał Max z nadzieją.

Beznadziejnie zakochał się w Ricie Fairweather w chwili, gdy po raz pierwszy ją zobaczył. Dziecięce zauroczenie stopniowo przeistoczyło się w poważniejsze uczucie, lecz Rita była o trzy lata starsza od Maksa, a jej serce od dawna należało do innego.

– W czasie pierwszej wojny nie widziałam Denzila przez cztery lata i w niczym nie zmieniło to moich uczuć – mruknęła pani Megalith.

– Ale ty masz niewiele wspólnego z normalnymi ludźmi – zażartował Max. – Jesteś przecież czarownicą...

Twarz kobiety złagodził czuły uśmiech. Prawie nikt nie śmiał żartować z Wiedźmy z Elvestree, wszyscy wiedzieli też, że źle znosi ona towarzystwo większości ludzi, lecz Max był w jej oczach kimś wyjątkowym. Pani Megalith potrafiła zajrzeć do najciemniejszych zakątków jego serca, gdzie kryło się mnóstwo cierpienia. Nigdy nie zapomniała dnia, kiedy oddano jej pod opiekę dwoje małych wystraszonych cudzoziemców. Kochała Maksa i Ruth całym sercem, mocniej niż swoje własne, uprzywilejowane dzieci, które nigdy nie zaznały strachu. Stworzyła jednoosobową rodzinę dla dwojga wygnańców i troszczyła się o nich w zastępstwie rodziców, którzy nie mogli już dać im tego, co się należy każdemu dziecku.

– Może i jestem czarownicą, mój drogi, ale to nie znaczy, że pod każdym względem różnię się od innych kobiet – powiedziała. – Potwornie tęskniłam za Denzilem, chociaż naturalnie brałam sobie kochanków...

Max znacząco uniósł jedną brew.

– Śmiej się, śmiej! – Pogroziła mu palcem. – Możesz mi nie wierzyć, ale kiedyś byłam naprawdę atrakcyjną kobietą...

Chwilę oboje milczeli, ciesząc się wzajemną bliskością.

– Wracaj do łóżka, chłopcze – powiedziała w końcu pani Megalith, dźwigając się sztywno na nogi i wspierając na lasce. – Wyglądasz na zmęczonego.

– Już nie ma sensu się kłaść. – Max podniósł się i ruszył do drzwi. – Zrobiło się widno, więc równie dobrze mogę grzebać koty...

– Wrzuć je w krzaki, mój drogi. – Pani Megalith machnęła ręką, a jej pierścienie z kryształami zamigotały w promieniach słońca, przejrzyste jak landrynki. – Wyjdę trochę na dwór, żeby nacieszyć się rankiem.

Dom Primrose Megalith był dużym, białym budynkiem o doskonałych proporcjach i symetrii. Jedną część pokrywały różowe kwiaty klematisu, których płatki unosiły się na wietrze jak konfetti, drugą pnące róże oraz wistaria. Przez otwarte okna widać było zasłony w kwiaty, doniczki pelargonii i śpiące na parapetach lub wygrzewające się w słońcu koty. Pani Megalith trzymała też dwie mleczne krowy, kury nioski, kurczęta oraz pięć białych kaczek, te ostatnie wyłącznie ze względu na przyjemność, jaką dawał jej widok dorodnych ptaków, z gracją pływających po stawie. Ponieważ wielką słabość do pozbawionych przez naturę zdolności latania kaczek czuły też lisy, starsza pani zostawiała na całą noc włączoną mocną latarnię, której światło odstraszało drapieżniki. Była zapaloną ogrodniczką, rośliny hodowała bez żadnego planu czy pomysłu, zasiewając je wszędzie, gdzie znalazła choćby odrobinę przestrzeni. Z pomocą Nestora, starego ogrodnika, połowę trawnika obsiała makami, chabrami i najróżniejszymi gatunkami trawy, a zwarte szeregi róż otoczyła niezapominajkami. Te ostatnie rozsiewały się same, nie zważając na granice między czarnuszką, dzwonkami i wilczomleczem. Nasiona malw, przenoszone przez wiatr i ptaki, wpadały w przerwy między kamiennymi płytami tarasu, zapuszczały też korzonki nawet między cegłami w okalającym ogród murze. Powietrze przepełniał słodki zapach siana i kwitnącej topoli oraz głęboki aromat dzikich dzwonków, których o tej porze nie brakowało w lasach powyżej domu.

Elvestree położone było u ujścia rzeki, stanowiącego siedlisko wszelakiego ptactwa, od szarych mew po czarne kormorany. Ptasi gwar niósł się przez rozległe mielizny i szerokie plaże, gdzie odpływ pozostawiał obfitość drobnych skorupiaków. Pani Megalith zapatrzyła się na morze i horyzont, rozważając znaczenie śmierci dwóch kotów, złego znaku, który rzucił niewyraźny cień na skądinąd bezchmurny poranek. Wiedziała, że Rita jest już na plaży i modli się o bezpieczny powrót George’a z Francji, bo to miało wywrzeć ogromny wpływ na jej przyszłość i stać się spełnieniem wszystkich marzeń.

Rita nie spała przez całą noc, gdyż oczekiwanie okazało się zbyt ekscytujące. W ręku trzymała list z Francji, w którym George określił datę i porę powrotu. Kartka była prawie przezroczysta, a słowa zatarte łagodną korozją miłości. Dziewczyna siedziała na szczycie klifu, patrząc na morze, pieniące się pod skrzydłami krążących tuż nad powierzchnią mew – to samo morze, które tak długo ich rozdzielało, a teraz miało sprowadzić George’a do domu.

Pomyślała, że tego dnia nawet blask słońca wydaje się piękniejszy i jaśniejszy, a niebo bardziej promienne i świetliste. Rita ponad wszystko uwielbiała obserwować morze, które miało nastroje i humory, zupełnie jak człowiek – w jednej chwili spokojne i niewzruszone, w następnej szalejące z wściekłości, chociaż te wody były głębsze niż czyjkolwiek charakter. Mimo zmiennej natury morze było stałe, godne zaufania i zdolne napełnić Ritę poczuciem lekkości ducha, z którą nic nie mogło się równać. Widok niezmierzonego oceanu dotykał samego sedna jej osobowości. Czasami o zmierzchu, gdy zachodzące słońce malowało niebo w złociste i czerwone pasma, a morze leżało płaskie i prawie nieruchome, jakby zastygłe w podziwie dla rozgrywającej się nad nim niebiańskiej sceny, Rita była prawie pewna, że Bóg istnieje. Nie odległy Bóg, o którym uczyła się w szkole i w kościele, ale Bóg jej babki, Bóg stanowiący integralną część morza, chmur, drzew, kwiatów, zwierząt, ryb, a także jej samej. Czasami zamykała oczy i wyobrażała sobie, że jest ptakiem szybującym wysoko nad ziemią, pod wiatr, który łagodnie owiewa jej twarz i unosi włosy.

Rita kochała przyrodę. Gdy była dzieckiem, największą przyjemność sprawiały jej lekcje botaniki – wszystkie inne uważała za trudne i pozbawione sensu. Kiedy większość jej rówieśników na boisku uganiała się za piłką lub bawiła skakanką, Rita układała się na trawie i obserwowała biedronki, krople rosy czy liście. Oswajała sikorki, karmiąc je orzechami z ogrodu ojca George’a. Potrafiła godzinami szkicować insekty, z wielkim zaciekawieniem obserwując najdrobniejsze szczegóły ich budowy. Miała niewielu bliskich przyjaciół, ponieważ prawie nikt nie miał dość cierpliwości, aby towarzyszyć jej podczas tych zajęć. Ale dla swego uroku i łagodności była lubiana, chociaż powszechnie uważano ją za ekscentryczne dziecko.

Tego dnia myśli Rity zajęte były czym innym, nie zwracała uwagi na łagodne łuki, jakie zataczały nad jej głową mewy, czy na krzątanie się żuków, szukających pożywienia w trawie. George wracał do domu. Rita modliła się o bezpieczną podróż dla ukochanego, szepcząc słowa wiatrowi, podobnie jak robiła to przez całą wojnę, a szczególnie w tych bolesnych chwilach, gdy syn pastora Hammonda poniósł śmierć, a narzeczony Elsy Shelby zaginął w czasie powietrznej bitwy. Tamtych spotkało nieszczęście, ale jej George został oszczędzony... Rita wstydziła się głośno mówić o swojej wdzięczności, aby przypadkiem nie ściągnąć pecha na ukochanego, dziękowała więc Bogu szeptem, zagłuszanym przez grzmot fal i krzyki ptaków, niesionych przez silny wiatr. Rozpostarła ramiona i pobiegła po piasku, naśladując swoich skrzydlatych przyjaciół, z sercem wezbranym radością i nadzieją, tu, gdzie nikt nie mógł usłyszeć jej śmiechu i dziwić się jej dziecinnemu podnieceniu.

Rita znała George’a od dziecka, ponieważ ich rodzice się przyjaźnili. George był o trzy lata starszy, więc chociaż chodzili do tej samej wiejskiej szkoły, nigdy nie uczyli się w jednej klasie. Zawsze czekał na nią na dziedzińcu pod koniec dnia, odprowadzał do domu, a potem wsiadał na rower i ruszał w dalszą drogę, ponieważ jego ojciec był farmerem i prowadził gospodarstwo położone kilka kilometrów od miasteczka. To George nauczył Ritę grać w bierki, pokazał jej, jak szukać krewetek i innych skorupiaków w kałużach wody na plaży, a któregoś lata zademonstrował, jak rozpalić ognisko za pomocą okularów. W dniu trzynastych urodzin Rity pocałował ją jako pierwszy, gdyż, jak oświadczył, nie chciał, aby uprzedził go inny chłopak. On wziął na siebie wielką odpowiedzialność, aby łagodnie i delikatnie wprowadzić Ritę w świat seksu, wiedział bowiem, że nieprzyjemne przeżycie mogłoby ją na zawsze zniechęcić. Trzymał ją w ramionach w ciemnej jaskini, która już wcześniej stała się ich szczególnym miejscem, i przyciskał usta do jej warg, słuchając, jak przypływ wkrada się do wnętrza, a następnie odchodzi, zabierając ze sobą ich tajemnicę. Odkryli wtedy nowy wymiar swojej przyjaźni i z entuzjazmem dwojga dzieciaków, zachwyconych nową zabawką, starali się jak najczęściej odwiedzać jaskinię i godzinami wymieniać pocałunki i pieszczoty, bez obawy, że rozkoszne doznania zakłóci cokolwiek poza mewami, które czasami nieoczekiwanie wpadały do jaskini.

George zawsze pragnął latać. On także uwielbiał siedzieć na szczycie klifu i obserwować, jak ptaki zataczają koła ponad falami. Przyglądał się, jak zrywają się do lotu i osiadają na powierzchni wody, i przekonywał Ritę, że pewnego dnia wzbije się w górę tak jak one, tyle że w kabinie samolotu. Kiedy wybuchła wojna, natychmiast wykorzystał szansę na zrealizowanie tego marzenia, nie zważając na wiążące się z tym ryzyko utraty życia. Był wtedy bardzo młody i przekonany o nieśmiertelności. Nie wyobrażał sobie, by mógł zrezygnować z wielkiej przygody, a Rita była z niego dumna. Patrzyła na unoszące się wysoko ptaki i myślała o ukochanym. Ale gdy czasami jej spojrzenie zatrzymywało się na ustrzelonych przez ojca bażantach i kuropatwach, wtedy umierała ze strachu, że podobny los mógłby spotkać George’a.

Siadywała na skale w jaskini i wspominała gorące pocałunki. Przywoływała z pamięci korzenny zapach skóry George’a, jego włosów i ubrania; wyobrażała sobie, że George staje w progu jaskini, a jego obecność sprawia, że ukształtowane przez naturę pomieszczenie wydaje się małe i ciasne. Wyobrażała sobie ukochanego, zapalającego papierosa, przeczesującego palcami kręcone ciemne włosy, patrzącego na nią szarymi oczami i uśmiechającego się uniesieniem jednego kącika ust, w nieco ironiczny, zabawny sposób. Przypominała sobie jego mocno zarysowaną, wysuniętą dolną szczękę i zmarszczki, rozchodzące się promieniście ku skroniom. Zastanawiała się nad istotą łączącej ich więzi i z radością rozmyślała o przyszłości, która wydawała się pewna i bezpieczna, ponieważ miała źródło w przeszłości. Wyobrażała sobie, że zestarzeją się razem na tej plaży, w tej jaskini, w małej wiosce w Devonie, usianej niezatartymi śladami ich dziecinnych stóp.

Po powrocie do domu zastała matkę mieszającą na kuchni owsiankę. Jej ufarbowane na kasztanowy brąz włosy nawinięte były na wałki, a pulchną postać spowijały fałdy szlafroka w kolorze więdnącej róży.

– Nie mogę uwierzyć, że to już piątek, kochanie – powiedziała do Rity. – Myślałam, że nie doczekamy się tego dnia, po tych wszystkich latach... Jestem strasznie wzruszona... – Odłożyła drewnianą łyżkę i serdecznie uścisnęła córkę. – Niech ci Bóg błogosławi, moja droga – dodała poważnie, odsuwając się na odległość ramienia i patrząc na Ritę wilgotnymi ze wzruszenia oczami. – W niedzielę musisz pójść do kościoła z najszczerszą wdzięcznością w sercu... Tylu dziewczętom nie dane będzie zaznać tego szczęścia... Trees i Faye na pewno są nieprzytomni z radości. Pomyśleć tylko, że ich syn wreszcie wraca do domu... Ach, serce mi się ściska... – Odwróciła się do kuchni, otarła oczy i pociągnęła nosem.

Hanna Fairweather była bardzo sentymentalną kobietą. Miała szeroką, miłą twarz, jasne oczy, łatwo napełniające się łzami, zwłaszcza w sytuacjach związanych z jej dziećmi, oraz duże, miękkie piersi, którymi karmiła każdą z trzech córek przez ponad rok. Należała do kobiet stworzonych do macierzyństwa, których jedynym życiowym celem jest wychowanie dzieci z miłością i dumą. Hanna jak sroka zbierała i przechowywała mnóstwo pamiątkowych rzeczy – pierwsze buciki Rity, pierwszy rysunek Maddie, lok Eddie. Na gzymsach i parapetach tłoczyły się przedmioty, które osobie postronnej mogły wydać się pozbawione jakiegokolwiek znaczenia, lecz w oczach właścicielki zyskiwały niezwykłą wagę, tworząc najprawdziwsze muzeum jej przeszłości.

Duży dom rodziny Fairweather znajdował się w małej nadmorskiej wiosce Frognal Point, ukryty za wysokimi żywopłotami z krzewów iglastych i za pięknymi modrzewiami, otoczony zadbanym ogrodem, w którym zawsze śpiewały ptaki. Najmłodsza córka Hanny skończyła już czternaście lat i całe dnie spędzała w szkole, więc ptaki, które kobieta cierpliwie oswajała i karmiła, były dla niej jak dzieci. Samiczka słowika, która uwiła gniazdko w splątanych gałązkach tui, wesoła sikorka, która przyleciała jesienią i jadła okruszki prosto z ręki Hanny, oraz jej ulubione jaskółki, wracające z każdą wiosną, aby zbudować gniazdka pod daszkiem ganku... Łagodna i skromna jak szare, pospolite wróble, Hanna miała dobre, miękkie serce, jak to się często zdarza w przypadku dzieci dominujących matek.

– Ciekawe, z jakiego powodu nasza Rita tak promienieje dziś rano... – odezwał się Humphrey, którego do kuchni zwabił aromat owsianki i przypiekających się grzanek.

Niski i krępy Humphrey miał na sobie szare spodnie, białą koszulę i szkarłatne szelki; był prawie łysy – tylko nad uszami pieniło się kilka gęstych, siwych loczków. Pochylił się, pocałował córkę w skroń i poklepał ją ciepłą ręką po plecach.

– Była na plaży – odparła Hanna.

Humphrey zajął miejsce u szczytu stołu i nalał sobie filiżankę herbaty.

– Nie ma to więc nic wspólnego z powrotem George’a? – zaśmiał się i otworzył dziennik „Southern Gazette”, który od lat wydawał.

Chrząknął z aprobatą, ogarnąwszy wzrokiem pierwszą stronę, ozdobioną dużą fotografią młodej kobiety, całującej powracającego z wojny żołnierza. Pomyślał, że jeżeli George będzie miał w zanadrzu jakieś interesujące opowieści o szaleńczej odwadze i zapierających dech w piersiach przygodach, on z radością je wydrukuje. Ludzie byli teraz spragnieni historii o bohaterskich czynach i zwycięstwie.

– Jestem okropnie podekscytowana, tato, ale równocześnie przestraszona...

Humphrey zerknął na córkę znad gazety.

– Nie masz powodu się bać, kochanie. George zostanie bezpiecznie dowieziony do domu.

– Nie, nie o to mi chodzi... – Rita przerwała, skubiąc palcami grzankę. – Nie sądzisz chyba, że George się zmienił, co?

Hanna nałożyła porcję owsianki do miseczki męża.

– Oczywiście, że się zmienił – powiedziała. – Jest teraz mężczyzną, nie chłopcem.

Rita uśmiechnęła się i zarumieniła.

– Mam nadzieję, że go nie rozczaruję...

– Na pewno nie, kochanie! – Humphrey roześmiał się i znowu zniknął za płachtą gazety. – Kojarzysz mu się z powrotem do domu, podobnie jak mnie kiedyś twoja matka. Nie należy tego lekceważyć.

– Pamiętam, jak wasz ojciec wrócił znad Dardaneli – odezwała się Hanna. – Był taki brązowy, że z trudem go poznałam, no i potwornie wychudzony. Musiałam go odkarmić, zupełnie jak kurczęta mojej mamy, ale bardzo szybko znowu do siebie przywykliśmy. Daj George’owi trochę czasu na adaptację i ciesz się, że będzie już w domu, blisko ciebie. Wojna uczy, że nie liczy się nic poza ludźmi, których kochamy. Przez wszystkie te lata byłaś dla niego jak koło ratunkowe, skarbie... – Głos Hanny się załamał. Zakasłała, aby to ukryć, jednocześnie wracając myślami do okropności pierwszej wojny światowej i okaleczonych, znękanych duchowo żołnierzy, którym dane było z niej powrócić. – Gdzie jest Eddie? Spóźni się do szkoły, jeżeli zaraz nie wstanie!

Hanna wypadła z kuchni, aby obudzić najmłodszą córkę.

Kiedy Eddie zeszła na dół, na wpół przytomna, wymamrotała „dzień dobry” i dopiero po paru chwilach przypomniała sobie o powrocie George’a.

– Na pewno szalejesz z podniecenia, Rito! – powiedziała, budząc się. – Nie będziesz chyba protestowała, kiedy zechce się z tobą kochać, prawda?

Znad brzegu gazety ukazała się zaskoczona twarz Humphreya, Hanna zaś odwróciła się od kuchni i z przerażeniem spojrzała na swoją czternastoletnią córkę.

– Eddie! – jęknęła. – Humphrey, powiedz coś!

Humphrey ściągnął brwi.

– Co ty wiesz o miłości fizycznej, Eddie? – zapytał, zastanawiając się, kto zatruł umysł jego córki.

– Narzeczony Elsy Shelby wrócił z wojny tydzień temu i jeszcze tego samego dnia kochali się, wiem o tym od Amy...

Młodsza siostra Elsy Shelby była równie niedyskretna jak Eddie.

– A co może wiedzieć mała Amy? – Hanna oparła ręce na biodrach, potrząsając głową tak mocno, że wałki o mało nie powypadały jej z włosów.

– Elsa powiedziała jej, że miłość przypomina kąpiel w wannie pełnej ciepłego miodu – Eddie uśmiechnęła się łobuzersko, widząc, że na twarzy ojca pojawia się lekki uśmiech.

– Moje drogie dziecko... – zaczęła surowo Hanna, ignorując wyraźne rozbawienie męża. – Celem miłości fizycznej jest płodzenie dzieci w ramach związku małżeńskiego...

– Przecież oni są zaręczeni! – Eddie uśmiechnęła się do siostry, która nagle zaczerwieniła się i odwróciła wzrok. – Poza tym Elsa myślała, że jej ukochany zginął...

– Tak czy inaczej, powinni byli zaczekać! – prychnęła Hanna. – Czy parę miesięcy to tak długo?

– George i Rita także niedługo się zaręczą. – Eddie zwróciła się do Rity. – Powiesz mi, jak to jest, kiedy już to zrobisz, prawda?

Rita pozwoliła, aby długie, brunatne włosy opadły jej na twarz, i skrzywiła się z zażenowaniem.

– Edwino, jedz śniadanie, bo spóźnisz się do szkoły. – Hanna pośpiesznie zmieniła temat.

Przywykła już, że Eddie mówi, co myśli, i nie zastanawia się, czy postępuje właściwie. Dziewczyna odziedziczyła tę cechę po babce.

Eddie przez chwilę patrzyła, jak matka nakłada dla niej porcję owsianki, potem zaś zerknęła na ojca, który obserwował ją z pobłażliwym uśmiechem.

– Czy naprawdę musisz siadać do stołu z Harveyem? – westchnęła Hanna na widok małego czarnego nietoperza, uczepionego rękawa wełnianego swetra Eddie.

– Mówiłam ci, mamo, że Harvey nie lubi zostawać sam. Bardzo się do mnie przywiązał.

Hanna sięgnęła po filiżankę i przełknęła łyk słabej herbaty.

– Wojna się skończyła, to prawda, ale upłynie jeszcze sporo czasu, zanim życie w tym kraju wróci do normy. Och, dałabym wszystko za filiżankę prawdziwej, mocnej herbaty z normalną porcją cukru!

Maddie była dziewiętnastoletnią młodą kobietą o niezależnym usposobieniu, nie widziała więc potrzeby, aby wstawać z łóżka o tak nieludzkiej porze. Rodzice zachęcali ją, aby znalazła sobie jakieś zajęcie, lecz jej bynajmniej nie śpieszyło się do pracy. Była pewna, że wkrótce znajdzie męża i wtedy nie będzie musiała pracować. Widziała, jak Rita codziennie rano wychodzi do pracy na farmie Treesa Boltona i wraca wieczorem, z brudnymi po łokcie rękami i potarganymi, zakurzonymi włosami, przesyconymi zapachem krów i nawozu, i dziękowała losowi, że udało jej się uniknąć takich przykrości. Mnóstwo ludzi ciężko pracowało, ale Maddie nie czuła się w obowiązku dołączyć do ich grona. Straszna szkoda, że robotnicy z farmy byli tacy starzy i nieatrakcyjni, bo gdyby byli młodzi i przystojni jak ci amerykańscy żołnierze, którzy stacjonowali w okolicy podczas wojny, Maddie zapewne poświęciłaby się podnoszeniu morale znękanych wojną przystojniaków, najlepiej na sianie...

Przewróciła się na plecy i pomyślała, że warto byłoby pomalować paznokcie i ułożyć sobie nową fryzurę. Nagle drgnęła, uświadomiwszy sobie, że właśnie tego dnia George Bolton wraca do domu.

Narzuciła szlafrok i bez pośpiechu zeszła na dół, gdzie Rita i ojciec właśnie zbierali się do wyjścia.

– Powodzenia, siostro – rzuciła Maddie. – Będę o tobie myślała. George wraca o czwartej, tak? Nie zapomnij wyjść z pracy wcześniej, żebym mogła cię uczesać – dodała, krytycznie przyglądając się zaniedbanym włosom Rity. Cóż, Rita zawsze była tak samo naturalna jak morze, które kochała ponad wszystko, a jej loki opadały splątane niczym morskie wodorosty. – Pomogę ci. Musisz zrobić wrażenie na George’u. – Maddie odwróciła się do matki, przybierając wzruszony wyraz twarzy. – Jakie to romantyczne, mamo...

Rita odjechała na rowerze, Humphrey swoim samochodem marki Lee Francis, Eddie niechętnie ruszyła pieszo do szkoły w towarzystwie nieodłącznego Harveya, natomiast Maddie została w domu z matką i postanowiła zjeść resztki owsianki, teraz już zimnej i pokrytej grubym, mało apetycznym kożuchem.

Hanna nie miała serca powiedzieć Ricie, aby sprzątnęła swój pokój, i celowo nie zwróciła jej uwagi, że byle jak uczesała włosy. Rita może i nie była pedantką, ale przynajmniej nie leniła się tak jak Maddie... Hanna z westchnieniem odwróciła się do średniej córki.

– Co zamierzasz dziś robić? – zapytała, zastanawiając się, jak zachęcić dziewczynę do pożytecznego spędzenia czasu.

Maddie skrzywiła się lekko i odgarnęła do tyłu opadające na czoło loki.

– Zrobię sobie nową fryzurę – odparła, skubiąc kawałek grzanki, dokładnie tak samo jak starsza siostra.

– Czy to konieczne, moja droga?

– Ja także chcę ładnie wyglądać na przyjazd George’a! – oświadczyła Maddie, doskonale wiedząc, że George nie ma nic wspólnego z jej planami. – Pomyślałam, że mogłabym uczesać się tak jak Lauren Bacall... No, a w ogóle to jutro wieczorem Boltonowie wydają przyjęcie na cześć George’ a i nie wiadomo, kto tam może się zjawić, prawda? Może spotkam mężczyznę, który jest mi pisany, więc chyba lepiej, żebym była przygotowana...

– Może pojechałabyś ze mną do Megababci? – zagadnęła Hanna.

Humphrey dość nieuprzejmie nadał pani Megalith ten przydomek wiele lat temu.

– W lesie kwitną już dzwonki i ogród babci wygląda naprawdę przepięknie – ciągnęła. – Mogłybyśmy zjeść z nią lunch, w ten sposób czas szybciej minie...

Maddie zmarszczyła nos.

– Znowu będzie się upierała, żeby mi powróżyć – mruknęła.

– I powie ci, żebyś wzięła się do jakiejś pracy.

Maddie przewróciła oczami.

– Megababcia nigdy nie mówi mi tego, co chciałabym usłyszeć – poskarżyła się.

– To dlatego, że nie zniża się do kłamstw. – Hanna zaczęła sprzątać po śniadaniu. – Przecież wiesz, jaka jest babcia, traktuje karty z największą powagą.

– Oto narzędzie działania ducha... – wygłosiła Maddie, naśladując głęboki głos babki. – Dobrze, pojadę, ale tylko dlatego, że nie mam nic lepszego do roboty...

Maddie serdecznie żałowała, że Amerykanie wrócili już do siebie. Uśmiechnęła się pod nosem na myśl, że większość z nich wyruszyła w drogę do żon i narzeczonych z jej zdjęciem w kieszonkach na piersi.

Hanna i Maddie pojechały do pani Megalith na rowerach, ponieważ o benzynę nadal było bardzo trudno. Wiosna zalała okolicę falą barwnych kwiatów i pomalowała drzewa i krzewy świeżą zielenią. Wśród młodych liści i traw jaśniały różowe pąki głogu i białe kwiaty jabłoni. Lazur nieba usiany był małymi białymi chmurkami, podobnymi do zwiewnych kłaczków piany. Hanna z radością syciła oczy cudownymi widokami, czując obecność Boga w pięknie i sile natury.

*

– Czyż ten różowy kryształ nie jest wspaniały? – odezwała się pani Megalith, kiedy jej córka i wnuczka weszły do domu kuchennym wejściem.

Obrzuciła je uważnym spojrzeniem znad okularów i obdarzyła ciepłym uśmiechem. Maddie popatrzyła na kryształy wszystkich barw i wielkości, ułożone rzędami na kuchennym stole, i skrzywiła się, czując intensywny koci zapach.

– Po co ci te kamienie? – zapytała, jak zwykle nieprzyjemnie zaskoczona ekscentrycznością babki.

Odkąd pani Megalith w okresie międzywojennym odwiedziła Indie, obsesyjnie interesowała się wieloma dziwacznymi rzeczami.

– To, na przykład, jest kamień łagodnej miłości – odparła Megalith, unosząc różowy kryształ. – Emanuje miękką jak jedwab, uspokajającą energią, przywraca uczuciom harmonię i klarowność, trzeba go tylko porządnie umyć... Oczyszczę go w wodzie z solą i na dwadzieścia cztery godziny zostawię w ogrodzie, żeby nasycił się siłami przyrody. Odzyska wtedy właściwą sobie moc... – Pieszczotliwie pogładziła przejrzysty kamień. – Nadal się obijasz, Madeleine?

Maddie przewróciła oczami.

– Zamierzam wyjść za bardzo bogatego mężczyznę, żebym nie musiała pracować – oznajmiła, prowokacyjnie unosząc brwi.

– Może się to okazać trudniejsze, niż sądzisz – odrzekła pani Megalith, opuszczając głowę i zgniatając swoje liczne podbródki w obfitą harmonijkę. – Mam nadzieję, że zauważyłaś, iż dopiero co skończyła się wojna... Jak tam Rita? – zwróciła się do Hanny.

– Chyba przydałby się jej różowy kryształ – mruknęła Maddie, z roztargnieniem obracając w palcach fulguryt.

– Jest bardzo przejęta – rzekła Hanna. – Wątpię, czy będzie dziś w stanie zrobić coś pożytecznego na farmie...

– Kochane dziecko... Mam nadzieję, że młody George ożeni się z nią tego lata, bo naprawdę okazała się wzorem cierpliwości. Podaj mi laskę! – Przywołała wnuczkę machnięciem upierścienionej dłoni i z pewnym wysiłkiem dźwignęła się na nogi. Jej błękitna suknia opadła jak namiot z potężnych ramion i wielkich piersi. – Chodźmy do ogrodu, moje drogie. Jest tam jak w raju...

Poszły korytarzem, odprowadzane wzrokiem przez koty, wygrzewające się w słońcu na wszystkich okiennych parapetach. Maddie kichnęła. Nie przepadała za tymi zwierzętami.

Pani Megalith przypomniała sobie nagle o dwóch zdechłych kotach.

– Powiedzcie Ricie, żeby wpadła do mnie jutro, chcę jej powróżyć. Nie pytajcie, o co chodzi, bo sama nie wiem... Czuję tylko, że czeka ją jakaś zmiana. Myślę, że przyda jej się teraz parę wskazówek od starej czarownicy.

– Gdybyś żyła kilkaset lat temu, babciu, na pewno spaliliby cię na stosie.

– Wiem, skarbie, wiem... Spalono mnie w czasie działania hiszpańskiej inkwizycji i nie było to przyjemne, ale potem wróciłam i żyłam jeszcze wiele razy... Prawda przetrwa nawet w płomieniach, tak, tak... Pewnego dnia ludzie przestaną obawiać się siły, która drzemie w nas wszystkich, nawet tacy sceptycy jak twój Humphrey, Hanno. Nawet tacy jak on...

Spacerowały po ogrodzie, podziwiając „sprytne maleństwa”, które wysiały się i wschodziły w tak trudnych miejscach jak pęknięcia w murze i pomiędzy płytami tarasu, potem karmiły kaczki, z wyraźną przyjemnością pływające pod topolami i płaczącymi wierzbami. Kiedy usiadły na tarasie, pani Megalith podała im nalewkę z czarnego bzu, który sama przygotowywała. Wydawało się, że wojna nie tknęła Elvestree House, gdzie nawet w najgorszych czasach nie brakowało jaj, mleka i sera. Pani Megalith wymieniała masło na mięso i ryby, czasami też udawało jej się bardzo tanio kupić na czarnym rynku kartki na produkty spożywcze. W swojej szklarni hodowała nawet banany, przypisując całą zasługę za to niezwykłe osiągnięcie rozłożonym wśród drzewek kryształom. W Elvestree wszystkie rośliny dawały obfite plony, a ogród Megababci, ku irytacji Hanny, był ulubionym miejscem pobytu ptaków, nawet tak rzadkich jak maskonury i pliszki, które zasadniczo nie zatrzymywały się na terenie Anglii. Z jakiegoś powodu Elvestree było prawdziwym rajem dla wędrownych ptaków, choć niektóre musiały zbaczać o wiele kilometrów ze swoich tras, aby tam dotrzeć.

Trzy panie zjadły smakowity lunch, złożony z pieczonego, soczystego kurczaka i domowych warzyw, a potem Hanna i Maddie pomogły Megababci oczyścić kryształy. Zanim wyniosły je do ogrodu, powietrze stało się nieco ostrzejsze, a światło łagodniejsze, bardziej rozproszone. Wszystkie równocześnie spojrzały na zegarki. Była już trzecia trzydzieści, a one prawie nie zauważyły upływu czasu.

– Dobry Boże, Hanno! – jęknęła pani Megalith, nerwowo szarpiąc koraliki, do których przywiązała okulary, żeby ich nie zgubić. – George!

– Obiecałam, że ją uczeszę! – przeraziła się Maddie, nagle ogarnięta wyrzutami sumienia.

Babka odwróciła się i ostro skarciła ją za płochość.

Ciąg dalszy w wersji pełnej

Rozdział drugi

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział trzeci

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział czwarty

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział piąty

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział szósty

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział siódmy

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział ósmy

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział dziewiąty

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział dziesiąty

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział jedenasty

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział dwunasty

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział trzynasty

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział czternasty

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział piętnasty

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział szesnasty

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział siedemnasty

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział osiemnasty

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział dziewiętnasty

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział dwudziesty

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział dwudziesty pierwszy

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział dwudziesty drugi

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział dwudziesty trzeci

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział dwudziesty czwarty

Dostępne w wersji pełnej

Część II

Rozdział dwudziesty piąty

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział dwudziesty szósty

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział dwudziesty siódmy

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział dwudziesty ósmy

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział dwudziesty dziewiąty

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział trzydziesty

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział trzydziesty pierwszy

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział trzydziesty drugi

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział trzydziesty trzeci

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział trzydziesty czwarty

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział trzydziesty piąty

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział trzydziesty szósty

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział trzydziesty siódmy

Dostępne w wersji pełnej

Tytuł oryginału

THE SWALLOW AND THE HUMMINGBIRD

Projekt okładki i stron tytułowych

Ewa Łukasik

Zdjęcie na okładce

Flash Press Media

Redaktor prowadzący

Ewa Niepokólczycka

Redakcja

Barbara Skawińska

Redakcja techniczna

Lidia Lamparska

Korekta

Maciej Korbasiński

Elżbieta Jaroszuk

Copyright © for the e-book edition by Weltbild Polska Sp. z o.o., Warszawa 2012

Świat Książki

Warszawa 2012

Wydawnictwo Świat Książki

ul. Hankiewicza 2, 02-103 Warszawa

Niniejszy produkt objęty jest ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że wszelkie udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, upublicznianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

ISBN 978-83-68218-68-8