Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Kolejny tom świetnie przyjętego CYKLU O NADOLSKIM. Po "Czasie pomsty" i "Mrocznym zewie" czas na spotkanie z "Diabelskim posłańcem".
Kiedy straszliwa klątwa z przeszłości przypomni o sobie, Żegota Nadolski wraz z kompanami spróbują stawić jej czoła, choć w tej rozgrywce przyjdzie im nie tylko rozwikłać mroczną tajemnicę, ale i zmierzyć się z groźnym posłańcem ciemności.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 638
POLECAMY CYKL O NADOLSKIM
CZAS POMSTY TOM 1
Muszę przyznać z własnej i nieprzymuszonej woli, że powieść Macieja Liziniewicza wybija się ponad całą polską twórczość literacką i sprawia, że nie tylko wraca wiara w polskich pisarzy, ale prowokuje do stwierdzenia, że oto narodził się pisarz światowego formatu. Tak, tak, nie ma w tym żadnej przesady czy egzageracji, uczciwie i z pełną świadomością stwierdzam, że w tej powieści zagrało dosłownie wszystko, nawet nie wiem, czego miałbym się przyczepić
Ivo Vuco, Hultajliteracki.pl
Czas pomsty to przede wszystkim świetna rozrywka, ale też jeszcze lepsza lekcja historii. Historii, która pod piórem Liziniewicza ożywa i staje się czytelnikom naprawdę bliska. Miłośnikom powieści Jacka Piekary czy Mariusza Wollnego, ale też wszystkim, którzy zaczytywali się w Trylogii, gorąco polecam. Tak pewnie pisałby Sienkiewicz, gdyby żył współcześnie. Czy trzeba lepszej rekomendacji?
Sławomir Krempa, Granice.pl
Pozornie prosta rama opowieści o zemście za śmierć bliskich wypełnia się gęstą siecią powiązań, których na początku nikt by się nie spodziewał. Historia robi się głęboka, mroczna i spowita tajemnicą. Autor bardzo umiejętnie wykorzystał motywy ludowych wierzeń i fakty historyczne, które wmieszane w fabułę dały piorunującą i niezwykle apetyczną opowieść.
Damian Podoba, Paradoks.net.pl
Dotychczas niekwestionowanym królem sarmackiego fantasy był Jacek Komuda, ale teraz będzie musiał się trochę posunąć na tronie i zrobić miejsce dla Macieja Liziniewicza.
Jagna Rolska, Fahrenheit.net.pl
MROCZNY ZEW TOM 2
Brawa za research. A to wszystko podane w pełnowartościowym, przygodowym sosie. [...] Jednym słowem świetny historyczny kryminał z wątkami fantasy. Czyta się szybko i sprawnie, a przy tym przyjemnie, bo lektura dostarcza naprawdę wielu wrażeń – jeszcze więcej niż Czas pomsty.
Dawid Siuta, Historykon.pl
Mroczny zew został skonstruowany w taki sposób, że czytelnik nie jest w stanie przerwać lektury. [...] Liziniewicz wie, jak utrzymać uwagę czytelnika, i po mistrzowsku z tej wiedzy korzysta.
@Chassefierre, Nakanapie.pl
Mroczny zew wybija się na tle innych powieści przygodowo-historycznych. Maciej Liziniewicz łączy talent do snucia opowieści z posiadaną specjalistyczną wiedzą i umiejętnością jej zaprezentowania w przystępnej formie. Co więcej, jego książka jest pozycją godną polecenia także czytelnikom, którzy nieszczególnie lubią literaturę fantastyczną. Pozwala to przypuszczać, że przed autorem otwiera się świetlana przyszłość, a jego odbiorców czeka jeszcze wiele przyjemnych doznań.
Maciej Tomczak, Fahrenheit.net.pl
Autor zachował swój unikalny styl i pomysłowość. Nie brakuje tu zatem dobrze nakreślonego tła historycznego czy oddania charakteru epoki. Poza awanturniczymi szlachcicami, sporami o ziemię, okrucieństwem XVIII wieku, archaizacją słownictwa i wszystkim tym, co tak zachwyca w Czasie pomsty, dostajemy jeszcze szeroką perspektywę konfliktów na tle religijnym oraz metod wykorzystywania wiary do osiągania własnych celów. [...] Maciej Liziniewicz po raz kolejny udowodnił, że wie, co robi, i nie brakuje mu ani kunsztu, ani ambicji – już zapowiada kolejną część serii.
Marta Guz, Konwenty-południowe.pl
Moim Najbliższym, Patrycji i Ignacemu
A znowu wszystko, co powstaje, powstaje z konieczności pod wpływem jakiejś przyczyny.
Nic nie może powstawać bez przyczyny[*].
Platon, Timajos
ROZDZIAŁ I
WYBÓR
Było ich czterech. Każdy z nich tak groźny, że tylko człowiek niespełna rozumu gotów byłby wejść im w drogę. Ponurzy, rośli, zdziczali na łupieżczych wyprawach. Niejedno życie mieli na swoich sumieniach. Czasem odebrane z potrzeby, a czasem i bez niej. Za nic to mieli. Tym razem jednak to ich ścigano, toteż gnali przez noc, umykając wrogom. Pędzili stepem na spienionych koniach, pomni, że tuż za nimi podąża śmierć. Okrutna, długa i bolesna, bo za to, co uczynili, nie mogli liczyć na łaskę.
Nieboskłon migotał milionami gwiazd. Groził chłodem bezchmurnego granatowego nieba. Ponad trawami niosły się głuchy, monotonny tętent kopyt i ciężki oddech koni. Prócz nich nie słychać było nic innego. Żadnych słów, nawoływań czy przekleństw. Zaciśnięte pod wąsiskami usta, wyschnięte od wiatru, wykrzywiały się w grymasach wściekłości i strachu. Wiódł ich zwierzęcy instynkt przetrwania. Każdym kosztem. Byleby tylko ocaleć.
Najstarszy ze zbrojnych, siwowłosy już, galopował na czele. Miał najlepszego konia, lecz nie myślał opuszczać towarzyszy. Sam wśród tego pustkowia niechybnie by zginął. Z innymi miał jeszcze szansę. Poza tym czuł się odpowiedzialny za resztę. To w końcu on ich tu przywiódł.
Za nim, prawie bok w bok, gnali dwaj ubrani z kozacka ponurzy mężczyźni. Pochylali się nad grzbietami wierzchowców, mocno ściskając wodze. Głowy chroniły im misiurki[1], przedramiona ściskały karwasze[2], przez plecy przewieszone mieli lekkie kałkany[3]. W mroku błyskały tylko białka ich oczu, kiedy czasem odwracali się, szukając na horyzoncie tych, którzy ich ścigali.
Najmłodszy gonił na końcu. Jego rumak wydawał się najbardziej zmęczony. Z pyska ściekały mu płaty piany, sierść lśniła wilgocią potu. Mimo to nie poddawał się, raniony ostrogami aż do krwi. Tak jakby rozumiał, że jego powinnością jest służyć swemu panu aż do samego końca i że to od niego zależy ocalenie jeźdźca.
Przemierzali bezkresną przestrzeń, to niknąc w jarach i rozpadlinach, to znów pojawiając się oblani księżycową poświatą. Wiatr owiewał ich zacięte twarze. Szumiał w uszach, mieszając się z cichymi parsknięciami i sapaniem zmęczonych koni. W głowach zaś mieli jedną myśl. Byle dalej, byle prędzej. Znaleźć się tam, gdzie będzie choć trochę bezpieczniej. Zeskoczyć z siodeł i móc zalec na ziemi. Napić się wody, rozluźnić naprężone mięśnie. Odpocząć, nawet jeśli miałoby to potrwać ledwie chwilę. A potem znów ruszyć przed siebie.
Siwowłosy prowadził ich pewnie. Znał step jak własną kieszeń. Już od wielu lat przemierzał go z innymi, wędrując na południe. Tam, gdzie były złoto i jedwab. Broń zdobna szlachetnymi kamieniami, piękne kobiety, smukłonogie wierzchowce i nieprzebrane bogactwa, po które starczało tylko sięgnąć. Ten, kto miał odwagę, wracał stamtąd albo z pełnymi sakwami, albo też nie wracał wcale. Niejeden kark przecięły bowiem szable śniadoskórych pogan. Wielu charakterników gniło po zapomnianych lochach albo też kończyło życie przykutych do wioseł galer. Lecz nic to było wobec sławy, jaką mieli ci, którym udało się unikać niebezpieczeństw. To było najważniejsze. Fantazja i odwaga. Złoto trwoniono na wino i okowitę, a jedwabie za bezcen prawie kupowali handlarze. Szacunek i uznanie zostawały na zawsze. Imiona tych o nieustraszonych sercach przechodziły do legend.
Nie szlachetne kamienie ani inne świecidełka tym razem przywiodły ich na łupieżczy szlak. Chcieli zrobić to, na co nie poważył się dotąd żaden człowiek. Zdobyć coś, za co murza Arğın Doğan Toğay[4] gotów byłby oddać całe posiadane bogactwo. Lecz im się nie udało. Łup musieli porzucić po drodze, licząc, iż choć na chwilę powstrzyma to pościg. Próżna jednak była to nadzieja. Goniących ich Tatarów wiodła wściekłość, którą ugasić mogła jeno krew. Gorzeli pragnieniem zemsty. Nic nie mogło ich powstrzymać.
Czterej jeźdźcy przemknęli pomiędzy pagórkami. Zadrżała poruszona gwałtownie trawa, pozostawiając wyraźny ślad, jak nić łączącą ich z tatarskim czambułem[5]. Podkowy odcisnęły znak na ziemi, czytelny podpis pod, zdawałoby się, wydanym już wyrokiem śmierci. Stary awanturnik wiedział jednak, co robi. Gnał najkrótszą z możliwych dróg ku strumieniowi wiodącemu w rysujący się w oddali las. Bywało, że już w przeszłości korzystał z tego sposobu i znanej sobie tajemnej kryjówki. Ona jedna dawała jakąkolwiek nadzieję. Niepewną, być może złudną, ale śmiałek nie miał dziś innego wyboru. Postawił wszystko na jedną kartę, wiedząc, że nim wstanie świt, jego dusza może znajdować się w piekle. Tylko tam mogłaby bowiem trafić, niczym ciśnięty w głębinę trup obciążony workiem kamieni.
Zachlupotała woda pod kopytami. Rozbryznęły się krople posrebrzone księżycową poświatą. Schłodziły rozpalone ciała wierzchowców, spadając rzęsiście wokoło. Lecz ludzie mało zwrócili na nie uwagę. Tylko na tyle, na ile potok spowolnił ucieczkę i wzmógł targające nimi gniew i strach. Zbawienny bór zdawał się wciąż nieskończenie odległy. Znaczył w oddali granatowe niebo poszarpanymi wierzchołkami drzew sterczącymi groźnie ku gwiazdom.
Gdzieś zza ich pleców, z ciemnej nieskończonej dali dobiegał stłumiony odgłos nawoływań. Niezrozumiały, wątły, a jednak mrożący krew w żyłach. Zapowiedź tego, co może się zdarzyć, jeśli ucieczka się nie uda. Skłaniał do gwałtowniejszego ponaglenia koni, jeżąc włosy na głowach zbiegów.
O jaką staję[6] od lasu siwy wyjechał ze strumienia, dążąc na prawo. Przebrnął wraz z towarzyszami przez głęboki jar porośnięty na brzegach cierniowymi krzewami. Ledwie tak szeroki, że tylko gęsiego mogli przez niego przemknąć. Za nim była szersza dolinka, a potem kolejne zagłębienie. Na końcu zaś następny potoczek, w który zanurzyły się kopyta wierzchowców.
Musieli zwolnić, gdy brnęli po błotnistym dnie pomiędzy prawie ocierającymi się im o nogi liśćmi łopianów. Zbawienny las był tuż-tuż. Szumiał letnim listowiem, pomrukując groźnie. Trzeszczał i skrzypiał odwiecznym rytmem prastarych drzew, ni to grożąc, ni to przywołując śmiałków. Niepokoił i zarazem zachęcał swym mrokiem.
Powiało chłodem spomiędzy gęstwiny, aż wzdrygnęli się spoceni jeźdźcy od nagłego zimna. Przez głowy przemknęło im natrętne skojarzenie z grobem. Tym silniejsze, że wiatr przyniósł zapach gnijącego w poszyciu listowia i butwiejących gałęzi. Nie zważali jednak na to. Gotowi byli choćby i w grobie się schronić, byleby tylko znaleźć ocalenie.
Zatrzeszczały patyki pod zdartymi niemal do cna podkowami. Poczerniało wszystko wokoło, iż ledwie na wyciągnięcie ręki można by coś zobaczyć. Lecz strumyk pewnie prowadził ich dalej w głąb boru. Konie instynktownie się go trzymały, rozglądając się trwożliwie swymi wyłupiastymi oczami. Łapały oddech po niedawnej gonitwie, kręcąc łbami, od czasu do czasu powstrzymywane przez jeźdźców, by nie pochyliły się ku wodzie dla zaczerpnięcia ożywczych kropel. Na to nie było teraz czasu. Wiedzieli to zbiegowie, równie spragnieni jak zwierzęta.
Przebrnęli przez niewielkie rozlewisko, gdzie nogi rumaków zapadały się aż po napięstki[7]. Minęli czarny staw po lewej i ruszyli jego brzegiem pomiędzy zwalonymi pniami i trzciną. Jeźdźcy chwiali się w siodłach, wierzchowce zaś stąpały ostrożnie po podmokłej ziemi.
Nikt nic nie mówił. Prowadzący grupę siwowłosy śmiałek pewny był swego, a inni mu zaufali. Nie mieli bowiem innego wyjścia, niż podążać posłusznie za swym dowódcą. Jeśli ktokolwiek mógł ich ocalić, to tylko on. Powiódł ich wcześniej na niebezpieczną wyprawę, z której wracali teraz z pustymi rękami. Nikt jednak nie miał mu tego za złe. Zdarzało się nierzadko i tak. Teraz chodziło jedynie o to, aby cało wynieść głowy, a później znów ruszyć po łupy, zapominając o przeszłości.
Skręcili na lewo, pomiędzy porosłe gęsto kamieniste wzniesienia, i znów weszli w wodę. Tym razem jednak dno strugi było twardsze, pełne drobnych otoczaków zgrzytających pod kopytami. Wartki nurt szumiał, przelewając się pomiędzy przeszkodami. Błyszczał, wirując wokół końskich pęcin burzliwymi falami.
Im dalej, tym grunt stawał się twardszy i bardziej jednolity, a pochyłość wzniesienia większa. Zmęczone wierzchowce znów parskały, sapiąc ze zmęczenia. Wyciągały przed siebie głowy, naprężając ciała z wysiłku. Strzygły uszami, zaniepokojone zmieszaniem odgłosów płynącej wody i lasu. Pobrzękiwała uprząż, skrzypiały zużyte siodła. Tylko jadący ludzie wciąż uparcie milczeli.
Z ciemności wyłaniać się poczęły ostre krawędzie głazów i skalnych ścian. Prześwitujący gdzieniegdzie pomiędzy gałęziami i liśćmi księżyc oświetlał ponury wąski korytarz ginący gdzieś w mroku. Mogło się zdawać, że czterech uciekinierów z własnej woli zmierza w pułapkę bez wyjścia. Tylko siwowłosy wiedział, co czeka ich na końcu tej drogi.
Wyjechawszy na wzniesienie otoczone sterczącymi bryłami skał, ruszyli w lewo, oddalając się od potoku. Zgrzytały grube kamienie i z hurgotem staczały się pod naporem zwierzęcych nóg. Powiewy nocnego wiatru poruszały szemrzącymi liśćmi nad głowami śmiałków. Wilgotne i lepkie powietrze osiadało na ludziach i koniach.
Najstarszy ze zbiegów bez słowa zeskoczył z siodła i wziął wierzchowca za wodze przy pysku. Inni poszli za jego przykładem, trzymając się na tyle blisko, aby nie stracić go z oczu w ciemności. Szli, nie wiedząc dokąd. Niejedna posępna myśl lęgła się w ich głowach, gdy przemierzali to mroczne pustkowie.
Szczelina pomiędzy wysokimi skałami się zwężała. Końskie boki prawie ocierały się o ściany, a mrok zgęstniał tak, iż już nic nie było widać. Szli po omacku, kierując się słuchem. Rozbiegane oczy ludzi i zwierząt na próżno szukały jakiegokolwiek punktu odniesienia. Mrok potęgował i tak już ogromny strach. Teraz do lęku przed pościgiem doszedł nowy, równie straszny, przed tym, co mogło kryć się tuż obok. Nieodgadnionym i nieziemskim. Upiornym. Przez głowy zbiegów nagle przelatywały wspomnienia zbrodni, których dokonali, i urywki opowieści o rzeczach, od których włos jeżył się na głowie. Tylko siwowłosy dowódca umiał powściągnąć w sobie ów zabobonny strach, nauczony przez lata doświadczeń, że bać się należy jedynie innych ludzi, nie potworów.
Najmłodszy śmiałek, idący na końcu, co rusz oglądał się za siebie, doszukując się w szmerach lasu i chrzęście kamieni czegoś nienazwanego, a przez to najbardziej przerażającego. Dusił w sobie pragnienie zawołania tych, co szli przed nim. Bardziej bowiem od tego, co podpowiadała mu rozgorączkowana wyobraźnia, bał się wstydu. Długo walczył ze sobą, idąc przez mrok ku nieznanemu, aby w końcu odetchnąć z ulgą, ujrzawszy gdzieś przed sobą blask księżycowego światła. Raźniej pociągnął konia, licząc, iż już za chwilę znów oczy odnajdą w ciemnościach zarysy kształtów i nocne odcienie szarych barw.
Weszli w ukrytą pośród postrzępionych głazów dolinkę porośniętą paprociami i mchem. Spłoszony puszczyk wzbił się w powietrze, łopocząc skrzydłami. Przystanęli na chwilę, wsłuchując się w otaczającą ciszę. Zwodniczo uspokajała, dając poczucie złudnego bezpieczeństwa. Wydawało się, że i sam diabeł nie potrafiłby odnaleźć ich teraz. Nie dali się jednak omamić temu wrażeniu. Czekali w napięciu, gotowi do walki lub dalszej ucieczki.
Siwowłosy bez słowa oddał wodze swojego konia stojącemu najbliżej. Przeszedł kilka kroków i rozpłynął się w ciemnościach. Pozostał po nim tylko niknący szelest liści i czasem trzask złamanej gałązki. Po chwili ucichło nawet to. Osamotniona trójka z niepokojem wytężyła zmysły. Choć nikt nie odważyłby się tego powiedzieć głośno, każdemu przez głowę przemknęła niedorzeczna myśl, iż starszy dowódca pozostawił ich tu na pastwę losu. Rozsądek nakazał szybko odrzucić to przypuszczenie. Cóż bowiem mógłby zrobić samotny, bez wierzchowca, na tym odludziu? Pozostawało więc czekać.
Sekundy i minuty pełne napięcia dłużyły się nieskończenie. Niepokój ludzi udzielał się zwierzętom, nerwowo przestępującym z nogi na nogę. Uspokajały się ledwie na chwilę, głaskane po szyjach, a zbiegowie znajdowali nieświadome pocieszenie w cieple bijącym od rozgrzanych końskich ciał. Byli potrzebni sobie nawzajem, bo też ani samotny koń, ani człowiek bez niego nie mogliby przetrwać w tej zdziczałej głuszy.
W końcu zaszemrały poruszone liście paproci. Z ciemności wyłonił się dowódca. Odebrał wodze swego gniadosza, gestem nakazując pozostałym iść za sobą.
Ruszyli, niepewni tego, co mieli zobaczyć. Wiedzieli tylko, iż jest to stara kryjówka, z której korzystali wtajemniczeni Kozacy, kiedy brakowało innego wyjścia, a pościg deptał po piętach. Miejsce ostateczne, za którym była albo wolność, albo też śmierć. Stąd już nie było ucieczki. Jeśli wprawne oko któregoś z Tatarów odkryłoby drogę do niej, na wieki spoczną tu ich kości.
Minęli stromą ścianę, wędrując wąskim przesmykiem pomiędzy nią a ogromnym głazem. Schylając się i prawie ciągnąc wierzchowce za sobą, przeszli pod skalnym nawisem. Weszli w otoczoną zewsząd czeluść, w której z ledwością zmieściło się wraz z nimi czworo zwierząt. Niczym nad studnią rozpościerał się w górze wąski spłachetek rozgwieżdżonego nieba, a księżyc ginął gdzieś za krawędziami rozpadliny. Dopiero teraz siwowłosy rzucił krótko głosem nieznoszącym sprzeciwu:
– Spętać konie.
Szept zabrzmiał złowrogo, odbijając się sykiem od kamiennych brzegów kryjówki.
Posłusznie i sprawnie wypełnili rozkaz. Gdy skończyli, stanęli bez ruchu, czekając na dalsze polecenia. Zlustrowawszy wierzchowce, machnął ręką, surowym głosem nakazując:
– Za mną.
Ruszyli karnie jeden za drugim. Ledwie po kilku krokach dowódca opadł na czworaka, niknąc pośród wybujałych roślin. Pozostali uczynili to samo. Nie baczyli na drobny żwir wbijający im się w dłonie i kolana. Prawie się dotykając, pełzli jak zwierzęta pomiędzy ocierającymi się o nich liśćmi paproci. Już po chwili siwowłosy dotarł do skalnej ściany. Nie odwracając się nawet, mruknął za siebie:
– Tutaj.
Potem zniknął w ciemnej czeluści tuż nad ziemią, ledwie szerszej od lisiej nory.
Z jamy powiało stęchłym chłodem. Zawahał się przez sekundę kolejny z uciekinierów, nim wsunął się w mroczną dziurę. Choć w miłosierdzie Boga nie wierzył, przemknęły mu przez myśl słowa zapamiętanej z dzieciństwa modlitwy.
Kiedy zniknął ostatni ze zbiegów, uspokoiły się trącone przed chwilą liście. Zamarła na nowo przyroda w swym obojętnym rytmie, tak jakby nigdy nie było tu ludzi. Gdyby nie dochodzące z ciemności wystraszone parsknięcia koni, już nic nie świadczyłoby o ich obecności na tym zapomnianym przez Stwórcę pustkowiu.
Wąski korytarz wysypany drobnym piaskiem i cuchnący zwierzęcymi odchodami ciągnął się jakieś dwadzieścia stóp, opadając łagodnie. Czołgając się przez niego, ocierali się o pokryte wilgocią skaliste ściany i nieraz głowami trącali o ostre krawędzie. Z ulgą poczuli po chwili, iż jama się rozszerza, przechodząc w szerszy tunel, a potem w jaskinię, gdzie znów mogli stanąć. Jeszcze tylko starczyło zrobić kilka kroków, by dotrzeć do obszerniejszej komory, a tam bez trudu się wyprostowali, oddychając ciężko. Byli na miejscu.
Powietrze było gęste i cuchnące. Chłodne mimo letniej pory, tak że dreszcze przechodziły przez oblane potem ciała mężczyzn. Mimo to odczuwali ulgę. Choć gdzieś na dnie dusz tlił się jeszcze niepokój, gasili go w sobie świadomością, iż teraz tylko diabeł mógłby ich odnaleźć. Nawet gdyby ścigający ich znaleźli konie, to cudem tylko potrafiliby trafić za zbiegami pod ziemię.
Dysząc ze zmęczenia, stojąc w bezruchu, uspokajali się powoli. Oswajali oczy z mrokiem. Na niewiele się to zdało wobec przytłaczającej, lepkiej czerni dokoła. Po chwili głucho odbił się od sklepienia charczący głos siwowłosego:
– Ma który świecę albo chociaż jaki ogarek?
Najmłodszy poruszył się, dłońmi macając niewielką sakwę przy boku. Po omacku sięgnął do torby i pod palcami poczuł znajomy kształt. Niemalże dumny z siebie wyszeptał:
– Ja mam.
– To skrzesz ogień. Jak w dupie ciemno.
Głos herszta nie wyrażał ani wdzięczności, ani też zadowolenia. Był ostry i przynaglający, wręcz zły. Dlatego młodzik pospiesznie zabrał się do wypełnienia rozkazu.
Znalazłszy krzesiwo i woreczek z hubką[8], przykucnął i nerwowo wziął się do dzieła. Uderzał kilka razy, sypiąc wątłymi snopami iskier. Na ułamki sekund błyski rozświetlały jaskinię. Mieszał się zapach stęchlizny ze swądem tartego krzemienia. Ale jeszcze nie zatlił się usypany kopczyk drobnego proszku.
Chłopak zaklął pod nosem, ponawiając próbę. Czuł wyczekiwanie i domyślał się złośliwych komentarzy cisnących się na usta jego towarzyszy. Mogli na nim wyładować narosły od wielu godzin dręczący ich gniew. Dlatego z całych sił się starał, aby tylko nie dać im ku temu okazji. Odetchnął, gdy pył zmieszanej saletry i grzybów zatlił się, rozbłyskując czerwonymi kropkami. Kiedy tylko uniósł się płomyczek, przysunął knot świecy prędko wyjętej z sakwy. Zaskwierczał sznurek, pryskając kropelkami stopionego wosku. Ognik wpełzł na niego powoli, drżąc i wijąc się niepewnie. Aż okrzepł, rozświetlając ciemność migotliwym blaskiem.
Westchnienia odbiły się od sklepienia groty. Mizerny płomyk wystarczył, by większa otucha zagościła w sercach. Dzierżący świecę rozejrzał się, a po chwili odstawił ją na leżący pośrodku kamień. Teraz i on mógł swobodnie spojrzeć wkoło.
Pieczara była niewielka. Ledwie na jakieś dwadzieścia stóp długa, kończyła się gwałtownie spękaną skałą. Nie wyższa niż na wyciągniętą w górę rękę rosłego mężczyzny, przytłaczała wręcz ciasnotą i przerażała świadomością, iż nic nie podtrzymuje kruchych piaskowych skał wiszących nad głowami zbiegów. Mimo to teraz zdała im się najprzyjaźniejszym miejscem na ziemi. Bezpieczną kryjówką przed tymi, którzy szukając ich, błądzili teraz gdzieś w górze.
W milczeniu rozsiedli się na wilgotnym piasku, dając wypoczynek steranym gonitwą ciałom. Oparli o kamienie mokre plecy, do których kleiły się koszule i skórzane kubraki. W świetle świecy widać było obłoczki pary dobywającej im się z ust przy każdym nierównym oddechu.
Siwowłosy przymknął oczy, walcząc z bólem, jaki przeszywał jego bark. Stara rana po postrzale odzywała się zwykle w najmniej odpowiednich momentach, kiedy zbyt nadwerężył ciało wymęczone latami niezliczonych wędrówek. Na jego twarzy nie odmalował się jednak żaden inny ślad cierpienia. Był zbyt dumny, aby okazać to przed ludźmi. Aby odpędzić natrętne myśli i choć na chwilę zapomnieć o udręce, rzucił przez zęby:
– Ma który co jeść albo pić?
Odpowiedzią było kręcenie pochylonych głów i bezradne wzruszenie ramion.
– Kurwa mać – skwitował, poprawiając się na swym miejscu.
– Przy koniu mam – wydyszał po chwili jeden z ubranych po kozacku mężczyzn.
– To czemuś nie wziął? – syknął jadowicie stary.
– No bo...
– No boś głupi! – przerwał mu herszt, by zaraz splunąć na bok, dając w ten sposób niejaki upust swej złości.
– Nie było jak brać po omacku – spróbował jeszcze raz usprawiedliwić się winowajca.
Stary nie odpowiedział mu, machnąwszy tylko ręką. Znów zapadła cisza.
Powoli mijały kolejne minuty. Gruba świeca spływała gęstymi kroplami krzepnącymi w swej niespiesznej wędrówce w dół. Wszyscy wiedzieli, że za chwilę trzeba będzie ją zgasić, aby zachować to jedyne źródło światła. Nikt jednak nie kwapił się, by to uczynić. Malutki ogień dawał nadzieję i pocieszenie, odganiając złą myśl o tym, że jaskinia może stać się grobem. Dopiero po dłuższej chwili, zebrawszy się na odwagę, najmłodszy z mężczyzn zapytał:
– Ile czasu będziemy tu siedzieć?
Siwowłosy prychnął pogardliwie, ledwie uchylając przymknięte powieki.
– Ile trzeba – warknął.
Młodzik opuścił głowę, zły na siebie, że się odezwał. Ktoś mógłby pomyśleć, że powodował nim strach. On zaś ze wszystkich lęków najbardziej bał się posądzenia o to, że brak mu odwagi. Zapatrzony w starszych towarzyszy, wychowany na mołojeckich[9] legendach, pragnął sławy bardziej nawet niż złota.
Nie omylił się w swych przypuszczeniach, że któryś z druhów wykorzysta okazję do kpiny. Jeden z odzianych w misiurkę zawadiaków parsknął złośliwie:
– Pod pierzyną trzeba było siedzieć, a nie na chadzki[10] ruszać.
Drugi dorzucił szyderczo:
– Tylko smrodu nie narób w gaciach, bo i tak wystarczająco duszno.
Rozległ się stłumiony śmiech obydwóch.
– Cicho! – przerwał gwałtownie dalsze docinki siwowłosy. – Razem jesteśmy i razem się trzymamy! A tobie... – palcem wskazał na pierwszego z prześmiewców – ...jeszcze się do dupy dobiorę, żeś na czujce zasnął i nie słyszałeś, jak nas podeszli!
– Nie zasnąłem! – zaprzeczył dotknięty do żywego mężczyzna, dorzucając za moment: – Dobrze wiesz, jak było! Przeklął nas kto albo złe ze stepu zmysły zwiodło! Tfu!
– A wiem! – odparował jadowicie stary. – Przez ciebie ledwie z życiem nam się ujść udało i musieliśmy dla ratowania skóry Tuhajowego basałyka[11] w stepie porzucić. Gówno nam teraz zostało!
Tym razem oskarżony nie odpowiedział. Zaklął pod nosem, podciągając kolana i obejmując je ramionami. Łypnął nienawistnie ku młodzikowi, jakby to on był winien reprymendy.
Dowódca znów przymknął oczy, odchylając głowę. Spokojnym już głosem zakończył:
– Dość na tym. Szkoda po próżnicy gadać. Światło gasić i spać, skoro żreć nie ma co.
Wdzięczny za niespodziewane wsparcie chłopak natychmiast powstał i podszedł do świecy. Pochylił się, wyciągnął palce i zgniótł migoczący knot. Zasyczał przez moment gaszony ogień. A potem nastała ciemność.
Nie wiadomo, jak długo spali zmęczeni wielogodzinną ucieczką. Czas biegł inaczej dla nich tu, w podziemiu. Całkowita ciemność kpiła sobie ze zmieniających się gdzieś tam, na górze, dnia i nocy. Była obojętna jak grób w swej jednostajnej niezmienności na wschody i zachody słońca.
Pierwszy ocknął się najmłodszy ze zbiegów. Mimo to nie poruszył się ani tym bardziej nie odezwał, nie chcąc ponownie narazić się na czyjś gniew. Siedział oparty o ścianę i wpatrywał się w czerń, a w jego głowie rodziły się najstraszliwsze myśli. Nawet chrapanie świadczące o obecności towarzyszy nie było w stanie stłumić w nim dojmującego poczucia osamotnienia. Gęsty mrok oblepiał go niczym smoła, przytłaczając swą pustką. Aby uciec od ponurych rozważań, siłą prawie zmusił się do wspomnień o, niedawnej przecież, przeszłości. Ojcowskim domu, matce, która, choć surowa, miłowała go nad życie, wiosennej zieleni i zapachu bezkresnych pól i łąk wokoło niewielkiego dworku. Te wizje nieuchronnie poprowadziły go ku zadawanym sobie już wielokroć pytaniom. Dlaczego ich opuścił? Czego mu brakowało? Teraz, w tej jamie, prawie nie rozumiał swych dawnych tęsknot za czymś, co trudno było określić. Gdyby przed kilku laty, wyrostkiem jeszcze będąc, nie uciekł, jakże inaczej wyglądałoby jego życie. Może i byłoby nudne, podporządkowane odwiecznemu rytmowi obyczajów i praw, ale przecież w ostatecznym rozrachunku szczęśliwe. Gdzie była owa sława, o której tyle się nasłuchał? W tej zapomnianej przez Boga norze?
Zacisnął usta w niemej wściekłości. Jakże inaczej wszystko wyglądało w dawnych wieczornych bajaniach przy ognisku. Nie było w nich zimnej wilgoci, wielodniowego, bezrozumnego pijaństwa, karczemnych burd o byle co i przelewanej bez sensu krwi. Złych i okrutnych ludzi pozbawionych charakteru, gotowych zabić dla kilku miedziaków, przechodzonych dziewek cuchnących piwem, brudu, smrodu i biedy przerywanej jedynie okresami rozpustnego rozpasania za skradzione złoto. A przecież miało być inaczej.
Zaklął w duchu, pocieszając się, że jeszcze wszystko jest przed nim. Nie musi być taki jak ci, z którymi przestawał. Był przecież wciąż młody i miał dokąd wrócić. Kiedy to pomyślał, w sercu zakłuło go bolesne przeczucie, że jeśli odejdzie, wezmą go za tchórza. Rozgłoszą jego imię, śmiejąc się z niego po gospodach. Tego zaś nie mógłby znieść.
Odetchnął ciężko, przytłoczony niczym głazem własnymi myślami. Wolno powracała mu ostrość otumanionego niedawnym snem rozumu. Uśmiechnął się ironicznie pod nosem na wspomnienie zadawanych samemu sobie jeszcze przed chwilą pytań. Dobrze wiedział, że dla takich jak on nie ma powrotu do przeszłości. Pozostaje jedynie marzenie o tym. Odległe i nierealne. Za wiele bowiem wydarzyło się od czasów, kiedy był niewinny. Teraz, mając sumienie ciężkie jak ołów, mógł tylko brnąć dalej przed siebie, ciesząc się każdym dniem, w którym nie spotkał kostuchy. Wszystko inne było już nieważne.
Przymknął oczy, chcąc znowu zasnąć. Wyciszyć targające nim emocje. Zapomnieć. Oddać swą duszę rozkosznej namiastce śmierci, gdzie wszystko było łatwiejsze. Choć nie było to proste, powoli zanurzał się w odmęt pomiędzy jawą a ulotnymi majakami nocy. Odpływał w niezbadaną głębię.
Nagły szmer dobiegający z głębi pieczary sprawił, że drgnął wyrwany z półsnu. Otworzył oczy niepewny, czy to, co usłyszał, było prawdziwe, czy też był to wytwór niesfornej przedsennej wyobraźni. Choć jednak wytężał wzrok, niczego nie zdołał dostrzec. Powoli uspokajało go monotonne pochrapywanie towarzyszy i ich równe oddechy. Prychnął przez nos, rozzłoszczony omamem. W duchu tłumaczył sobie, że nikogo innego prócz nich tu nie ma, a szmer, jeśli nawet był prawdziwy, mógł zostać wywołany przez spadający kamyk czy jakieś małe zwierzę.
Poprawił się na swoim miejscu, rozprostował nieco przygarbione plecy. Przeciągnął kark i skostniałe ramiona. Ciężkie westchnienie wyrwało mu się z piersi, kiedy poczuł lekki ból w znieruchomiałych dłuższy czas kościach. Już miał zamykać na powrót powieki, kiedy znów coś zaskrzypiało gdzieś w jaskini. Tym razem był pewny, że nie mógł się przesłyszeć.