Czarodziej - Colm Tóibín - ebook + książka

Czarodziej ebook

Colm Toibin

4,4

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Czarodziej to intymny i subtelny, a jednocześnie pełen humoru portret Thomasa Manna, wybitnego pisarza, laureata Literackiej Nagrody Nobla, autora Czarodziejskiej góry.

To opowieść o życiu artysty tułacza, a jednocześnie człowieka skrzętnie chroniącego swoją prywatność i najskrytsze pragnienia, o jego relacji z bratem Heinrichem, również pisarzem, z fascynującą żoną Katią i ekscentrycznymi dziećmi na tle dramatycznych wydarzeń XX wieku: dwóch wojen światowych, triumfu i upadku Hitlera i zimnej wojny.

Tóibín, po mistrzowsku balansując na granicy między zmyśleniem a prawdą, fenomenalnie opisując intrygujący i misterny proces twórczy, od pierwszych źródeł inspiracji po skończone dzieło, zdejmuje postać pisarza z piedestału i ukazuje człowieka z krwi i kości, twórcę, ale przede wszystkim męża i ojca ze wszystkimi jego wzruszającymi lub zabawnymi słabostkami, pomyłkami i ułomnościami.

Lektura obowiązkowa dla wielbicieli prozy Manna, dla tych zaś, którzy dopiero zamierzają się z nią zapoznać – doskonałe wprowadzenie.

Ta czarowna powieść to wzruszający i intymny portret jednego mistrza spisany przez drugiego… Zachwycający hołd złożony wielkiemu człowiekowi i niezmiernie potrzebna opowieść na dzisiaj. - Anna Funder.
Jak wszystko, czego tknie swą mistrzowską ręką Colm Tóibín, powieść ta jest wielkim triumfem wyobraźni – nadzwyczaj przyjemna w lekturze, erudycyjna, wyrafinowana, mądra i w pełni świadoma proza. - Richard Ford.
Żaden inny z żyjących powieściopisarzy nie ukazuje kreacji artystycznej równie głęboko i klarownie jak Colm Tóibín ani nie przedstawia tak znakomicie splotu wyobraźni z pożądaniem. - Garth Greenwell.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 617

Oceny
4,4 (37 ocen)
19
15
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Sochamara

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniala ksiazka. Wiedza, wyobraznia I polot autora godne najwyzszej pochwaly.
10
Mielno0521

Nie oderwiesz się od lektury

Niezwykle ciekawa książka. Interesujące jest nie tylko przedstawienie Thomasa Manna, jego barwnej rodziny i losów, ale również tło historyczne. Piękna i wartościowa książka, skłaniająca do refleksji.
00

Popularność




Dla Nan Gra­ham

1

Lubeka 1891

Jego matka cze­kała na pię­trze, aż słu­żący odbiorą od gości płasz­cze, sza­liki i kape­lu­sze. Dopóki wszyst­kich nie wpro­wa­dzono do bawialni, Julia Mann pozo­sta­wała w swoim pokoju. Tho­mas i jego star­szy brat Hein­rich, a także ich sio­stry Lula i Carla obser­wo­wali całą scenę z pół­pię­tra. Nie­długo, wie­dzieli o tym, ich matka miała się uka­zać. Hein­rich musiał zwró­cić Carli uwagę, żeby nie hała­so­wała, bo zostaną wysłani do łóżek i prze­ga­pią ten moment.

Julia wyło­niła się ze swo­jej sypialni z surowo upię­tymi z tyłu wło­sami zwią­za­nymi kolo­rową kokardą. Miała na sobie białą suk­nię, a czarne buty, zamó­wione spe­cjal­nie z Majorki, były pro­stego fasonu jak buty tan­cerki.

Dołą­czyła do towa­rzy­stwa, choć można było odnieść wra­że­nie, że robi to nie­chęt­nie, że przed chwilą była sama w miej­scu bar­dziej inte­re­su­ją­cym niż salo­nowa Lubeka.

Po wej­ściu do bawialni, rozej­rzaw­szy się dookoła, Julia czę­sto wyłu­ski­wała spo­śród gości jedną osobę, zwy­kle męż­czy­znę, kogoś nie­oczy­wi­stego, na przy­kład sta­rego Herr Kel­lin­ghu­sena, który nie był ani młody, ani stary, albo Franza Cado­viusa z odzie­dzi­czo­nym po matce zezem, albo sędziego Augu­sta Leverkühna o cien­kich ustach i przy­strzy­żo­nym wąsiku, i na tym jego­mo­ściu sku­piała uwagę.

Jej powab miał źró­dło w aurze cudzo­ziem­sko­ści i kru­cho­ści, którą roz­ta­czała wokół sie­bie z nie­by­wa­łym wdzię­kiem.

Z jej błysz­czą­cych oczu biła jed­nak życz­li­wość, gdy zaga­dy­wała swego gościa o pracę, rodzinę, o plany na lato, a gdy była mowa o lecie, chciała wie­dzieć, jakie wygody ofe­rują poszcze­gólne hotele w Travemünde, a potem zasię­gała języka na temat ele­ganc­kich hoteli w miej­scach tak odle­głych jak Tro­uville lub Col­lio­ure albo w jakimś kuror­cie nad Adria­ty­kiem.

I nie­długo potem zada­wała zaska­ku­jące pyta­nie. Chciała wie­dzieć, co jej roz­mówca sądzi o jakiejś nor­mal­nej i sza­no­wa­nej kobie­cie z kręgu ich zna­jo­mych. Z suge­stią, że życie pry­watne tej kobiety wywo­łuje wśród tutej­szych miesz­czan pewne kon­tro­wer­sje i spe­ku­la­cje. Mogła to być młoda Frau Sta­ven­hit­ter, Frau Mac­ken­thun lub stara Fräulein Distel­mann. Lub jakaś jesz­cze mniej znana w towa­rzy­stwie i nie­śmiała osoba. I gdy zdu­miony gość zazna­czał, że o tej kobie­cie nie może powie­dzieć nic złego, a wła­ści­wie nie ma do prze­ka­za­nia nic poza naj­bar­dziej try­wial­nymi infor­ma­cjami, matka Tho­masa wyra­żała pogląd, że oma­wiana przez nich osoba w jej sta­ran­nie prze­my­śla­nej opi­nii jest kobietą wspa­niałą, wprost feno­me­nalną, a Lubeka ma wiel­kie szczę­ście, że ktoś taki zali­cza się do jej miesz­kań­ców. Wypo­wia­dała te słowa, jakby ujaw­niała jakąś sen­sa­cję, coś, co na razie należy utrzy­mać w tajem­nicy i o czym nie wie nawet jej mąż, sena­tor.

Następ­nego dnia mówiło się na mie­ście o zacho­wa­niu ich matki oraz kogo wyróż­niła swoim komen­ta­rzem, i w końcu Hein­rich i Tho­mas dowia­dy­wali się o tym od kole­gów w szkole, jak gdyby cho­dziło o wyko­na­nie bar­dzo nowo­cze­snej sztuki świeżo spro­wa­dzo­nej z Ham­burga.

Wie­czo­rami, jeśli sena­tor był na spo­tka­niu, albo w cza­sie, kiedy Tho­mas i Hein­rich po ćwi­cze­niach gry na skrzyp­cach i zje­dze­niu kola­cji byli już prze­brani do snu, matka opo­wia­dała im o swo­jej ojczyź­nie, Bra­zy­lii, kraju tak roz­le­głym, mówiła, że nikt nie wie, ilu mieszka tam ludzi, jacy są ani jakimi języ­kami się posłu­gują, kraju wiele, wiele razy więk­szym od Nie­miec, gdzie nie ma zim, mrozu i gdzie ni­gdy nie robi się naprawdę zimno, a jedna rzeka, Ama­zonka, jest ponad dzie­sięć razy dłuż­sza niż Ren i dzie­sięć razy szer­sza, z wie­loma pomniej­szymi dopły­wami, które się­gają daleko w głąb lasu, gdzie drzewa są wyż­sze niż te we wszyst­kich innych zakąt­kach świata i gdzie żyją ple­miona, któ­rych nikt nie widział ani nie zoba­czy, bo ludzie ci znają las jak nikt inny i potra­fią się ukryć, jeśli się zbliża intruz lub ktoś z zewnątrz.

– Opo­wiedz nam o gwiaz­dach – pro­sił Hein­rich.

– Nasz dom w Paraty stał nad wodą – odpo­wia­dała Julia. – Był nie­mal czę­ścią wody, jak łódź. I gdy nad­cho­dziła noc i poja­wiały się gwiazdy, były jasne i wisiały nisko na nie­bie. Tutaj, na pół­nocy, gwiazdy są wysoko, daleko. W Bra­zy­lii świecą jak słońce za dnia. Same są małymi słoń­cami, mru­gają z bli­ska, zwłasz­cza dla tych, któ­rzy miesz­kają nad wodą. Mama mówiła, że cza­sem nocą w pokoju na górze można czy­tać książkę, świa­tło gwiazd odbi­ja­jące się od wody jest tak mocne. I nie można było zasnąć, jeśli się nie zamknęło okien­nic i nie odcięło od tej jasno­ści. Gdy byłam mała, w tym samym wieku co wasze sio­stry, naprawdę wie­rzy­łam, że cały świat jest taki. Pierw­szej nocy w Lubece prze­ży­łam wstrząs, bo nie widzia­łam gwiazd. Zasła­niały je chmury.

– Opo­wiedz nam o statku.

– Musi­cie iść spać.

– Opo­wiedz nam histo­rię o cukrze.

– Tommy, już sły­sza­łeś histo­rię o cukrze.

– Ale jesz­cze raz, choć kawa­łek.

– No dobrze, cały mar­ce­pan wytwa­rzany w Lubece powstaje z cukru, który pocho­dzi z Bra­zy­lii. Tak jak Lubeka sły­nie z mar­ce­panu, Bra­zy­lia sły­nie ze swego cukru. Poczciwi miesz­kańcy Lubeki i ich dzieci, obja­da­jąc się w Wigi­lię mar­ce­panem, nie zdają sobie sprawy, że zja­dają cząstkę Bra­zy­lii. Zja­dają cukier, który przy­był zza mórz wła­śnie dla nich.

– A dla­czego nie wytwa­rzamy wła­snego cukru?

– O to musisz zapy­tać ojca.

Wiele lat póź­niej Tho­mas zasta­na­wiał się, czy ojcow­ska decy­zja o ślu­bie z Julią da Silva-Bruhns, któ­rej matka miała ponoć w swo­ich żyłach krew połu­dnio­wo­ame­ry­kań­skich Indian, a nie ze sta­teczną córą jed­nego z miej­sco­wych poten­ta­tów trans­por­to­wych albo któ­rejś ze sta­rych kupiec­kich lub ban­kier­skich fami­lii, nie była począt­kiem upadku Man­nów, dowo­dem, że ducha rodziny opa­no­wał głód cze­goś sil­nie egzo­tycz­nego, choć wcze­śniej cecho­wał go jedy­nie głód wszyst­kiego, co prawe i gwa­ran­tu­jące stały zysk.

W Lubece pamię­tano Julię z cza­sów, kiedy jako mała dziew­czynka po śmierci matki przy­była tu z sio­strą i trzema braćmi. Zaopie­ko­wał się nimi wuj, a gdy dzieci zja­wiły się w mie­ście, nie mówiły ani słowa po nie­miecku. Podejrz­li­wie przy­glą­dały im się osoby w rodzaju sta­rej Frau Over­beck zna­nej z żar­li­wego prze­strze­ga­nia prak­tyk Kościoła refor­mo­wa­nego.

– Widzia­łam, jak te dzie­ciaki się żegnały, gdy któ­re­goś dnia prze­cho­dziły obok Marien­kir­che – powie­działa. – Może i han­del z Bra­zy­lią jest konieczny, ale nie znam przy­padku, żeby lubecki miesz­cza­nin oże­nił się z Bra­zy­lijką, ani jed­nego.

Julia, w dniu ślubu zale­d­wie sie­dem­na­sto­let­nia, wydała na świat pię­cioro dzieci, które zacho­wy­wały się z god­no­ścią wyma­ganą od potom­ków sena­tora, lecz dodat­kowo miały w sobie dumę, samo­świa­do­mość, a także coś zbli­żo­nego do osten­ta­cji, czego w Lubece ni­gdy nie oglą­dano i co w opi­nii Frau Over­beck oraz grona jej przy­ja­ció­łek nie powinno ni­gdy stać się modne.

Decy­zja o tak nie­ty­po­wym ożenku spra­wiła, że sena­tora, jede­na­ście lat star­szego od panny mło­dej, postrze­gano z pew­nym respek­tem, jak gdyby zain­we­sto­wał we wło­skie obrazy lub rzad­kie majo­liki zaku­pione dla zaspo­ko­je­nia skłon­no­ści, którą do tej pory on i jego przod­ko­wie w sobie tłu­mili.

Przed nie­dziel­nym wyj­ściem do kościoła dzieci Man­nów musiały być uważ­nie przez ojca zlu­stro­wane, pod­czas gdy matka przy­mie­rzała w gar­de­ro­bie kape­lu­sze lub zmie­niała buty. Cze­ka­jąc na nią, Hein­rich i Tho­mas musieli dawać dobry przy­kład, więc przy­bie­rali poważny wyraz twa­rzy, nato­miast Lula i Carla sta­rały się stać nie­ru­chomo.

Gdy uro­dził się Vik­tor, Julia przy­wią­zy­wała już mniej­szą wagę do ogra­ni­czeń narzu­ca­nych przez męża. Lubiła, gdy dziew­czynki miały kolo­rowe kokardy i pod­ko­la­nówki, nie sprze­ci­wiała się też temu, żeby chłopcy nosili dłuż­sze włosy i zacho­wy­wali się swo­bod­niej.

Julia do kościoła ubie­rała się ele­gancko, czę­sto wybie­ra­jąc tylko jeden kolor, na przy­kład szary lub gra­na­towy, z dopa­so­wa­nymi poń­czo­chami i butami, a jedy­nym odstęp­stwem była czer­wona lub żółta opa­ska na kape­lu­szu. Jej mąż sły­nął z nie­na­gan­nej pre­zen­cji i zna­ko­mi­cie skro­jo­nych stro­jów od ham­bur­skiego krawca. Codzien­nie zmie­niał koszulę, cza­sem dwa razy dzien­nie, i miał bogatą gar­de­robę. Wąs kazał pod­ga­lać na fran­cu­ską modłę. W swej pedan­te­rii repre­zen­to­wał rodzinną firmę z całą jej solid­no­ścią, od stu lat wzór lokal­nej dosko­na­ło­ści, lecz poprzez taką dba­łość o ubiór zda­wał się przed­sta­wiać pogląd, że być Man­nem w Lubece to coś wię­cej niż pie­nią­dze i inte­resy, to także nie tylko powaga i umiar­ko­wa­nie, ale i prze­my­ślane wyczu­cie stylu.

Ku jego prze­ra­że­niu Julia pod­czas krót­kiego spa­ceru od domu Man­nów przy Bec­ker­grube do Marien­kir­che czę­sto pozdra­wiała ludzi, rado­śnie i swo­bod­nie woła­jąc ich po imie­niu, czego nikt ni­gdy w histo­rii Lubeki w żadną nie­dzielę nie robił, a co tylko utwier­dzało Frau Over­beck i jej nie­za­mężną córkę w prze­świad­cze­niu, że Frau Mann wciąż jest kato­liczką, przy­naj­mniej w skry­to­ści serca.

– Zacho­wuje się tak pre­ten­sjo­nal­nie i nie­mą­drze, a po tym można poznać kato­lika – skwi­to­wała raz Frau Over­beck. – A ta opa­ska na kape­lu­szu to już czy­sta fry­wol­ność.

W samym kościele, gdzie zbie­rała się dal­sza rodzina, zauwa­żano, jak blada jest Julia i jak dziw­nie ponętna jest ta bla­dość w zesta­wie­niu z cięż­kimi kasz­ta­no­wymi wło­sami i tajem­ni­czymi oczami, któ­rych spoj­rze­nie spo­czy­wało na kazno­dziei z na wpół skry­waną drwiną, drwiną jakże obcą powa­dze, z jaką rodzina jej męża i ich przy­ja­ciele trak­to­wali obrzędy reli­gijne.

Tho­mas zdał sobie sprawę, że ojciec nie lubi słu­chać o dzie­ciń­stwie żony w Bra­zy­lii, zwłasz­cza w obec­no­ści dziew­czy­nek. Uwiel­bia nato­miast, gdy Tho­mas prosi go, by mu poopo­wia­dał o sta­rej Lubece i wyja­śnił, jak się roz­wi­jała rodzinna firma po jej skrom­nych począt­kach w Ros­to­cku. Tho­mas odno­sił wra­że­nie, że ojciec odczuwa satys­fak­cję, gdy syn zagląda do jego kan­toru po dro­dze ze szkoły do domu, siada i słu­cha o stat­kach, maga­zy­nach, part­ne­rach ban­ko­wych i poli­sach ubez­pie­cze­nio­wych, a potem pamięta, co mu się powie­działo.

Nawet dalecy kuzyni nabie­rali prze­ko­na­nia, że skoro Hein­rich jest marzy­cie­lem i bun­tow­ni­kiem jak jego matka i czę­sto można go zastać z nosem w książce, to wła­śnie młod­szy Tho­mas, o czuj­nym i poważ­nym uspo­so­bie­niu, wpro­wa­dzi rodzinną firmę w nowe stu­le­cie.

Gdy dziew­czynki były star­sze, w gar­de­ro­bie matki zbie­rały się wszyst­kie dzieci, jeśli ojciec wyszedł do klubu lub na jakieś spo­tka­nie, i Julia kon­ty­nu­owała swoje opo­wie­ści o Bra­zy­lii, mówiła o bieli stro­jów tam­tej­szych ludzi, ile trzeba się było natru­dzić przy pra­niu, żeby wszy­scy wyglą­dali pięk­nie i wyjąt­kowo, nie tylko kobiety, ale i męż­czyźni, nie tylko biali, ale i czarni.

– Ina­czej niż w Lubece – opo­wia­dała – nikt nie widział potrzeby, żeby zacho­wy­wać powagę. Nie było tam sznu­ru­ją­cych usta pań w typie Frau Over­beck. Ani rodzin takich jak Essku­che­no­wie, wiecz­nie pogrą­żo­nych w żało­bie. W Paraty, jeśli widziało się troje ludzi, jedno mówiło, a pozo­sta­łych dwoje się śmiało. I wszy­scy byli ubrani na biało.

– Śmiali się z jakie­goś żartu? – spy­tał Hein­rich.

– Po pro­stu się śmiali. Tak było.

– Ale z czego się śmiali?

– Kocha­nie, nie wiem. Ale tak było. Cza­sem w nocy wciąż sły­szę ten śmiech. Przy­la­tuje z wia­trem.

– Możemy popły­nąć do Bra­zy­lii? – spy­tała Lula.

– Wasz ojciec chy­baby nie chciał, żeby­ście popły­nęli do Bra­zy­lii – odparła Julia.

– A jak będziemy starsi? – nie ustę­po­wał Hein­rich.

– Ni­gdy nie wia­domo, co się sta­nie, gdy będziemy starsi – odpo­wie­działa. – Może wtedy będzie­cie podró­żo­wać, gdzie dusza zapra­gnie. Dokąd­kol­wiek!

– Ja tam bym chciał zostać w Lubece – stwier­dził Tho­mas.

– Twój ojciec się ucie­szy, gdy to usły­szy – rze­kła Julia.

Tho­mas głę­biej niż brat Hein­rich, a także matka i sio­stry pogrą­żał się w świe­cie swo­ich marzeń. Nawet roz­mowy z ojcem o maga­zy­nach były prze­dłu­że­niem świata fan­ta­zji, w któ­rym czę­sto widział sie­bie jako grec­kiego boga albo boha­tera dzie­cię­cej rymo­wanki, albo kobietę z obrazu olej­nego zawie­szo­nego przez ojca na scho­dach, kobietę o pło­mien­nym, nie­spo­koj­nym, wycze­ku­ją­cym spoj­rze­niu. Cza­sem nie był pewien, czy nie jest w rze­czy­wi­sto­ści star­szy od Hein­richa i sil­niej­szy, czy nie wycho­dzi codzien­nie z ojcem do biura jak ktoś jemu równy albo czy nie jest Matilde, gar­de­ro­bianą matki, pil­nu­jącą, żeby buty Julii były usta­wione parami, żeby fla­kony z per­fu­mami ni­gdy nie były puste i żeby jej sekretne przed­mioty znaj­do­wały się w odpo­wied­nich szu­fla­dach z dala od wścib­skich oczu.

Kiedy mówiono, że to on będzie błysz­czał w świe­cie han­dlu, kiedy zadzi­wiał gości wie­dzą o pla­nach dostaw, nazwach stat­ków i dale­kich por­tów, nie­mal wzdry­gał się na myśl, że gdyby ci ludzie wie­dzieli, kim jest naprawdę, mie­liby o nim zgoła inne zda­nie. Gdyby mogli zaj­rzeć do jego myśli i dowie­dzieli się, jak długo nocą, a nawet w ciągu dnia pozwala sobie być kobietą z obrazu na scho­dach ze wszyst­kimi jej żar­li­wymi pra­gnie­niami albo kimś, kto prze­mie­rza lądy z mie­czem lub pie­śnią na ustach, krę­ci­liby gło­wami zdu­mieni tym, jak spryt­nie ich prze­chy­trzył, jak prze­bie­gle zaskar­bił sobie względy ojca, jakim jest oszu­stem i bla­gie­rem i jak bar­dzo nie można mu ufać.

Hein­rich oczy­wi­ście dobrze znał Tho­masa i o świe­cie fan­ta­zji młod­szego brata wie­dział dosta­tecz­nie dużo, by sobie uświa­da­miać, że skalą i zasię­giem prze­wyż­sza jego wyobraź­nię, lecz także – przed czym ostrze­gał – że im bar­dziej Tho­mas roz­wija swoją umie­jęt­ność symu­la­cji, tym więk­sze nie­bez­pie­czeń­stwo zde­ma­sko­wa­nia. Hein­rich w prze­ci­wień­stwie do brata nie pozo­sta­wiał domow­ni­kom żad­nych wąt­pli­wo­ści co do swo­jej osoby. Gdy wyra­stał z dzie­ciń­stwa, jego fascy­na­cja Heinem i Goethem, Bour­ge­tem i Mau­pas­san­tem była rów­nie czy­telna jak jego obo­jęt­ność wobec stat­ków i maga­zy­nów. Te ostat­nie śmier­tel­nie go nudziły i żadne napo­mnie­nia nie były go w sta­nie powstrzy­mać przed dobit­nym uzmy­sło­wie­niem ojcu, że nie chce mieć nic wspól­nego z rodzinną firmą.

– Widzia­łem pod­czas obiadu, jak odgry­wa­łeś małego biz­nes­mena – zwró­cił się do Tho­masa. – Wszy­scy się nabrali oprócz mnie. Kiedy im powiesz, że tylko tak uda­jesz?

– Wcale nie udaję.

– Ani jedno twoje słowo nie było szczere.

Hein­rich tak sku­tecz­nie opa­no­wał sztukę odci­na­nia się od tego wszyst­kiego, co zaj­mo­wało jego rodzinę, że ojciec nauczył się zosta­wiać go w spo­koju, sku­piał się za to na popra­wia­niu drob­nych defek­tów w manie­rach lub zacho­wa­niu dru­giego syna i dwóch córek. Julia pró­bo­wała zain­te­re­so­wać Hein­richa muzyką, on jed­nak nie chciał kon­ty­nu­ować lek­cji gry na pia­ni­nie ani skrzyp­cach.

Hein­rich, jak sądził Tho­mas, cał­ko­wi­cie odsu­nąłby się od rodziny, gdyby nie jego mocne przy­wią­za­nie do Carli. Było mię­dzy nimi dzie­sięć lat róż­nicy, toteż sto­su­nek Hein­richa do sio­stry wyda­wał się bar­dziej ojcow­ski niż bra­ter­ski. Od czasu, kiedy była nie­mow­lę­ciem, Hein­rich nosił Carlę na rękach. A potem, gdy uro­sła, uczył ją gry w karty i bawił się z nią w łagodną odmianę cho­wa­nego, w któ­rej brali udział tylko oni dwoje.

Jego sła­bość do Carli pozwa­lała innym podzi­wiać, jaki potrafi być łagodny, jaki tro­skliwy. Cho­ciaż miał kole­gów i męskie zaję­cia, Hein­rich z czu­ło­ścią speł­niał żąda­nia Carli. Jeśli Lula sta­wała się zazdro­sna o zain­te­re­so­wa­nie, jakie oka­zuje sio­strze, Hein­rich włą­czał ją do zabaw, czę­sto jed­nak Lula się z nimi nudziła, jako że sio­stra i star­szy brat naj­wy­raź­niej poro­zu­mie­wali się i roz­śmie­szali jedno dru­giego w sobie tylko znany spo­sób.

– Hein­rich ma takie dobre serce – sko­men­to­wała jedna z kuzy­nek. – Gdyby tylko był także prak­tyczny, rodzina mia­łaby zabez­pie­czoną przy­szłość.

– Zawsze jest jesz­cze Tommy – wtrą­ciła ciotka Eli­sa­beth, odwra­ca­jąc się do Tho­masa. – Tommy wpro­wa­dzi firmę w dwu­dzie­sty wiek. Czy nie takie masz plany?

Tho­mas sta­rał się uśmiech­nąć jak naj­sze­rzej, wychwy­ciw­szy w jej tonie nutę szy­der­stwa.

Cho­ciaż uwa­żano, że swoją krnąbr­ność odzie­dzi­czył po kądzieli, Hein­ri­cha z wie­kiem zaczęły nudzić opo­wie­ści matki, wyda­wało się też, że nie prze­jął po niej ducho­wej sub­tel­no­ści, zain­te­re­so­wa­nia tym, co rzad­kie, wyra­fi­no­wane. O dziwo, bo prze­cież tyle mówił o poezji, sztuce i podró­żach, ze swoją szcze­ro­ścią i deter­mi­na­cją na prze­kór sobie sta­wał się typo­wym Man­nem. Co wię­cej, ciotka Eli­sa­beth uwiel­biała wspo­mi­nać, jak bar­dzo przy­po­mina swego dziadka, Johanna Sieg­munda Manna – ciężki chód Hein­ri­cha, gdy spa­ce­ro­wał po mie­ście, a także wynio­sły ton cha­rak­te­ry­styczny dla rodziny ze strony ojca koja­rzyły jej się ze starą Lubeką. Jaka wielka szkoda, że nie miał w sobie ani krztyny han­dlo­wej żyłki.

Tho­ma­sowi wyda­wało się jasne, że pro­wa­dze­nie inte­re­sów w swoim cza­sie zosta­nie powie­rzone jemu, a nie star­szemu bratu, że dom, który nale­żał do dziad­ków, sta­nie się osta­tecz­nie jego sie­dzibą. Mógłby zapeł­nić go książ­kami, pomy­ślał. Oczami wyobraźni widział, jak prze­me­blo­wuje pokoje na górze i prze­nosi biura do innego budynku. Zamówi książki z Ham­burga, tak jak ojciec zama­wia ubra­nia, może skądś jesz­cze dalej, może nawet z Fran­cji, gdyby nauczył się czy­tać po fran­cu­sku, albo z Lon­dynu, jeśli bie­glej opa­nuje angielsz­czy­znę. Będzie żył w Lubece tak jak nikt ni­gdy przed­tem, pro­wa­dząc firmę, którą roz­wi­nie na tyle, by mogła finan­so­wać jego inne zain­te­re­so­wa­nia. Chciałby mieć żonę Fran­cuzkę, pomy­ślał. Przy­da­łaby ich życiu blich­tru.

Wyobra­żał sobie matkę, jak przy­jeż­dża z wizytą do domu przy Meng­strasse, gdy on urzą­dza go z żoną, i zachwyca się tym, co zro­bili, nowym for­te­pia­nem, obra­zami z Paryża, fran­cu­skimi meblami.

Hein­rich doj­rze­wał i coraz wyraź­niej dawał Tho­ma­sowi do zro­zu­mie­nia, że wysiłki młod­szego brata, by zacho­wy­wać się jak na Manna przy­stało, wciąż są tylko pozą – pozą, któ­rej fał­szy­wość stała się jesz­cze bar­dziej widoczna, kiedy Tho­mas zaczął czy­tać wię­cej poezji, kiedy nie potra­fił dłu­żej utrzy­my­wać w tajem­nicy zami­ło­wa­nia do kul­tury i kiedy od czasu do czasu pozwa­lał matce akom­pa­nio­wać sobie na bech­ste­inie w salo­nie, gdy sam grał na skrzyp­cach.

Mijał czas i deter­mi­na­cja Tho­masa, by uda­wać, że inte­re­suje się stat­kami i han­dlem, stop­niowo sła­bła. O ile Hein­rich jed­no­znacz­nie i buń­czucz­nie wypo­wia­dał się o swo­ich ambi­cjach, o tyle Tho­mas był ner­wowy i skryty, nie potra­fił jed­nak ukryć, jak bar­dzo się zmie­nił.

– Dla­czego nie odwie­dzasz już ojca w kan­to­rze? – spy­tała matka. – Wspo­mi­nał o tym kilka razy.

– Wstą­pię jutro – obie­cał Tho­mas.

Jed­nak po dro­dze ze szkoły myślał o swo­bo­dzie, którą poczuje w domu, gdy znaj­dzie miej­sce z dala od wszyst­kich, gdzie będzie mógł czy­tać lub po pro­stu fan­ta­zjo­wać. Posta­no­wił, że do kan­toru ojca uda się za kilka dni.

Pamię­tał pewien dzień w tam­tym domu w Lubece, grał wła­śnie na skrzyp­cach z matką przy for­te­pia­nie, gdy w drzwiach bez zapo­wie­dzi zja­wił się Hein­rich i stał tam, patrząc na nich. Tho­mas cały czas grał, a gdy grał, wyczu­wał obec­ność Hein­richa. Kie­dyś dzie­lili pokój, ale teraz już tak nie było.

Hein­rich, cztery lata od niego star­szy, o bled­szej kar­na­cji, wyrósł na przy­stoj­nego męż­czy­znę. To wła­śnie zauwa­żył Tho­mas.

Hein­rich, który miał wtedy osiem­na­ście lat, nie­wąt­pli­wie widział, że młod­szy brat mu się przy­gląda. Przez jedną lub dwie sekundy musiał też zauwa­żyć, że w tym spoj­rze­niu zawiera się ele­ment pod­szy­tego nie­po­ko­jem pożą­da­nia. Muzyka, którą grali, pamię­tał Tho­mas, była spo­kojna i nie wyma­gała wiel­kich umie­jęt­no­ści, wcze­sny utwór Schu­berta na skrzypce i for­te­pian, może nawet trans­kryp­cja jakiejś pie­śni. Matka całą uwagę sku­piała na nutach, nie zare­je­stro­wała więc tego, jak jej syno­wie na sie­bie patrzą. Tho­mas nie był nawet pewien, czy Julia wie, że Hein­rich jest w pokoju. Powoli, czer­wie­niąc się na myśl o tym, co jego brat mógł dostrzec, Tho­mas odwró­cił wzrok.

Po odej­ściu brata despe­racko pró­bo­wał grać, nadą­ża­jąc za matką, jak gdyby nic się nie stało. W końcu jed­nak musieli prze­rwać; robił za dużo błę­dów, by mogli kon­ty­nu­ować.

Coś takiego już ni­gdy się nie powtó­rzyło. Hein­rich musiał dać mu do zro­zu­mie­nia, że wej­rzał w głąb jego ducha. To wszystko. Ale wspo­mnie­nie pozo­stało: tam­ten pokój, świa­tło z wyso­kiego okna, matka przy for­te­pia­nie, jego wła­sna samot­ność, gdy stał obok niej i pró­bo­wał grać, oraz muzyka, deli­katne dźwięki, które wytwa­rzali. A potem nagły kon­takt wzro­kowy. I powrót do nor­mal­no­ści lub cze­goś, co mogłoby przy­po­mi­nać nor­mal­ność, gdyby do pokoju wszedł ktoś obcy.

Hein­rich cie­szył się, że skoń­czył szkołę i mógł się zatrud­nić w drez­deń­skiej księ­garni. Pod jego nie­obec­ność Tho­mas stał się jesz­cze bar­dziej marzy­ciel­ski. Po pro­stu nie był w sta­nie przy­kła­dać się do nauki ani słu­chać nauczy­cieli. Gdzieś w tle niczym dud­niący w dali grzmot cza­iła się zło­wroga myśl, że gdy przyj­dzie pora, by musiał się zacho­wy­wać jak doro­sły męż­czy­zna, wyj­dzie na jaw, że do niczego się nie nadaje.

Sta­nie się ucie­le­śnie­niem upadku. Degra­da­cji sły­szal­nej w samych nutach, gdy będzie ćwi­czył grę na skrzyp­cach, i w sło­wach, gdy będzie czy­tał książkę.

Wie­dział, że jest obser­wo­wany, i to nie tylko w gro­nie rodzin­nym, ale także w szkole, w kościele. Uwiel­biał słu­chać matki, gdy grała na for­te­pia­nie, i wcho­dzić za nią do jej budu­aru. Lubił też jed­nak, gdy ludzie poka­zy­wali go sobie na ulicy i sza­no­wali jako dobrze uło­żo­nego syna sena­tora. Nasiąk­nął ojcow­skim zadu­fa­niem, miał też jed­nak w sobie ele­menty arty­stycz­nej natury matki, jej zmien­ność.

Nie­któ­rzy miesz­kańcy Lubeki uwa­żali, że bra­cia są w rze­czy samej nie tylko przy­kła­dem upadku wła­snej rodziny, lecz także zwia­stu­nem sła­bo­ści samego świata, zwłasz­cza w pół­noc­nej czę­ści Nie­miec, która kie­dyś szczy­ciła się swymi męskimi cno­tami.

Wiele zatem zale­żało od ich młod­szego brata Vik­tora uro­dzo­nego, gdy Hein­rich miał dzie­więt­na­ście, a Tho­mas pra­wie pięt­na­ście lat.

– Skoro ci pierwsi dwaj tak bar­dzo zadu­rzyli się w poezji – stwier­dziła ciotka Eli­sa­beth – możemy się tylko modlić, aby ten nowy wolał księgi rachun­kowe i reje­stry.

Latem, gdy tylko rodzina przy­była do Travemünde na czte­ro­ty­go­dniowy pobyt nad morzem, wszel­kie myśli o szkole, nauczy­cie­lach, gra­ma­tyce, ułam­kach i znie­na­wi­dzo­nej gim­na­styce zostały ode­gnane.

W nad­mor­skim hotelu, budynku w stylu alpej­skim, Tho­mas, który miał lat pięt­na­ście, budził się w schlud­nym poko­iku ze sta­ro­mod­nymi meblami przy dźwię­kach gra­bio­nego przez ogrod­nika żwiru pod olśnie­wa­jąco bia­łym nie­bem let­niego poranka nad Bał­ty­kiem.

Zja­dał śnia­da­nie z matką i jej towa­rzyszką Idą Buchwald na bal­ko­nie jadalni lub pod wyso­kim kasz­ta­nem na dwo­rze. Dalej roz­cią­gały się niskie trawy prze­cho­dzące w wyż­sze nad­mor­skie rośliny i piasz­czy­stą plażę za nimi.

Ojcu naj­wy­raź­niej spra­wiało przy­jem­ność uty­ski­wa­nie na drobne nie­do­cią­gnię­cia hotelu. Uwa­żał, że obrusy są nie­do­prane, a papie­rowe chu­s­teczki ordy­narne; miej­scowy dziwny chleb i meta­lowe kie­liszki do jajek też były nie do przy­ję­cia. Wysłu­chaw­szy jego narze­kań, Julia wzru­szała spo­koj­nie ramio­nami.

– Wró­cimy do domu i wszystko znów będzie ide­al­nie.

Gdy Lula zapy­tała matkę, dla­czego ojciec tak rzadko wybiera się z nimi na plażę, Julia odpo­wie­działa z uśmie­chem:

– Lubi sie­dzieć w hotelu i nie chce cho­dzić nad morze. Po co więc go zmu­szać?

Tho­mas z rodzeń­stwem, matką i Idą cho­dzili na plażę, gdzie sado­wili się na leża­kach wysta­wia­nych przez obsługę hotelu. Szmer roz­mowy dwóch kobiet cich­nął tylko wtedy, gdy poja­wiał się ktoś nowy. Obie wycią­gały szyje, żeby spraw­dzić kto to. I po chwili, zaspo­ko­iw­szy cie­ka­wość, wra­cały do roz­mowy letar­gicz­nym szep­tem. Nie­długo potem, zachę­cany przez nie, Tho­mas w kostiu­mie kąpie­lo­wym pod­cho­dził do fal, ostroż­nie zanu­rzał się w wodzie, począt­kowo oba­wia­jąc się zimna i pod­ska­ku­jąc, gdy napły­wały łagodne fale, po czym pozwa­lał, by woda brała go w obję­cia.

W cza­sie nie­koń­czą­cych się popo­łu­dni były godziny przy estra­dzie i te, kiedy Ida czy­tała mu pod drze­wami za hote­lem, nim o zmierz­chu szli usiąść na nad­brzeż­nym wale i machali chu­s­tecz­kami do prze­pły­wa­ją­cych stat­ków. Wresz­cie nad­cho­dziła pora kola­cji i Tho­mas czę­sto odwie­dzał pokój matki, by popa­trzeć, jak się przy­go­to­wuje do zej­ścia do jadalni na prze­szklo­nej hote­lo­wej weran­dzie, gdzie w oto­cze­niu rodzin nie tylko z Ham­burga, lecz także z Anglii i Rosji spo­ży­wała z mężem kola­cję, gdy on szy­ko­wał się do snu.

W desz­czowe dni, kiedy zachodni wiatr odpy­chał morze od brzegu, Tho­mas spę­dzał czas w lobby przy pia­ni­nie, spo­nie­wie­ra­nym przez te wszyst­kie walce, które na nim ode­grano. I cho­ciaż nie był w sta­nie wydo­być z niego głę­bo­kich tonów i pół­to­nów domo­wego for­te­pianu, instru­ment ten miał cha­rak­te­ry­styczny przy­tłu­miony roze­dr­gany dźwięk i Tho­mas wie­dział, że będzie za nim tęsk­nił, gdy waka­cje dobie­gną końca, a oni wrócą do domu.

Ojciec tam­tego ostat­niego lata wró­cił po kilku dniach do Lubeki pod pre­tek­stem, że ma jakąś pilną sprawę. Gdy jed­nak przy­je­chał z powro­tem nad morze, nie scho­dził z nimi na śnia­da­nie i bez względu na to, jak piękna była pogoda, zosta­wał w salo­nie i czy­tał zawi­nięty w koc, jakby był inwa­lidą. A że nie towa­rzy­szył im w żad­nych wyciecz­kach, zacho­wy­wali się, jakby wciąż był w Lubece.

Dopiero gdy pew­nego wie­czoru w poszu­ki­wa­niu matki Tho­mas zawę­dro­wał do pokoju ojca, gdzie ją zastał, nie mógł nie zauwa­żyć, że sena­tor leży w łóżku z otwar­tymi ustami, wpa­trzony w sufit.

– Bie­dak – rze­kła matka – praca tak go wycień­czyła. Pobyt tutaj dobrze mu zrobi.

Następ­nego dnia Julia i Ida odda­wały się swym nor­mal­nym zaję­ciom, nie wspo­mi­na­jąc ani sło­wem, że zosta­wiły sena­tora w łóżku w jego pokoju. Gdy Tho­mas zapy­tał, czy ojciec jest chory, matka przy­po­mniała mu, że sena­tor kilka mie­sięcy wcze­śniej prze­szedł drobną ope­ra­cję pęche­rza.

– Wciąż docho­dzi do sie­bie – wyja­śniła. – Nie­długo będzie bie­gał do morza.

Dziwne, pomy­ślał Tho­mas, że nie pamięta zbyt wielu chwil z poprzed­nich let­nich wyjaz­dów, gdy ojciec pły­wał w morzu lub leżał na plaży. Przy­po­mi­nał sobie nato­miast, jak na leżaku na weran­dzie ojciec czy­tał gazetę z zapa­sem rosyj­skich papie­ro­sów na sto­liku obok albo jak cze­kał pod poko­jem matki, gdy Julia nie­spiesz­nie szy­ko­wała się do kola­cji.

Pew­nego dnia, gdy wra­cali z plaży, matka popro­siła go, żeby odwie­dził ojca w jego pokoju, może nawet mu poczy­tał, jeśli ojciec wyrazi taką chęć. Gdy Tho­mas dał jej do zro­zu­mie­nia, że wolałby posłu­chać orkie­stry, pono­wiła prośbę, mówiąc, że ojciec go ocze­kuje.

W pokoju Mann senior sie­dział na łóżku z wykroch­ma­loną białą pele­ryną na ramio­nach, gdy wokół niego uwi­jał się hote­lowy goli­broda. Ojciec przy­wi­tał Tho­masa ski­nie­niem głowy i poka­zał, że ma usiąść w fotelu naj­bli­żej okna. Tho­mas zna­lazł odło­żoną okładką do góry otwartą książkę i zaczął ją prze­glą­dać. Rodzaj lek­tury, jaką mógłby wybrać Hein­rich, pomy­ślał. Miał nadzieję, że ojciec nie poprosi go, żeby mu ją czy­tał.

Zaab­sor­bo­wał go powolny i pre­cy­zyjny spo­sób, w jaki goli­broda zaj­mo­wał się zaro­stem jego ojca, wyko­nu­jąc na prze­mian zama­szy­ste i drobne ruchy brzy­twą. Po ogo­le­niu jed­nej strony twa­rzy męż­czy­zna odsu­nął się, by oce­nić swoje dzieło, po czym przy­stą­pił do wyci­na­nia małymi nożycz­kami wło­sków przy nosie i na gór­nej war­dze. Ojciec patrzył pro­sto przed sie­bie.

Po chwili goli­broda znów przy­stą­pił do pracy i zgar­nął brzy­twą resztę pianki. Na koniec wycią­gnął bute­leczkę wody koloń­skiej i gdy ojciec mru­żył oczy, spry­skał go obfi­cie, po czym z zado­wo­le­niem kla­snął w dło­nie.

– To dzieło zawsty­dzi goli­bro­dów z Lubeki – rzekł, zdej­mu­jąc białą pele­rynę i skła­da­jąc ją sta­ran­nie. – I do Travemünde będą walić tłumy na naj­lep­sze gole­nie.

Ojciec poło­żył się na łóżku. Jego pasia­sta piżama była ide­al­nie wypra­so­wana. Tho­mas zauwa­żył, że ojciec ma dokład­nie obcięte paznok­cie u nóg oprócz tego na naj­mniej­szym palcu lewej stopy, gdzie pazno­kieć zda­wał się zawi­jać. Żało­wał, że nie ma noży­czek, boby spró­bo­wał go porząd­nie obciąć. A potem uzmy­sło­wił sobie, jak absur­dalna jest ta myśl. Ojciec nie pozwo­liłby mu obci­nać sobie paznokci u stóp.

Wciąż trzy­mał książkę. Jeśli nie odłoży jej zawczasu, ojciec może ją zoba­czyć i każe mu czy­tać albo zada jakieś pyta­nie na jej temat.

Ojciec nie­ba­wem zamknął oczy i zda­wało się, że śpi, zaraz jed­nak je otwo­rzył i zaczął wpa­try­wać się pustym wzro­kiem w prze­ciw­le­głą ścianę. Tho­mas zasta­na­wiał się, czy to odpo­wiedni moment, żeby zapy­tać ojca, które statki są ocze­ki­wane w por­cie, a które mają zgod­nie z pla­nem odpły­nąć. I może, jeśli ojciec się roz­gada, wypyta go o waha­nia cen zboża. Albo napo­mknie o Pru­sach, żeby ojciec mógł pona­rze­kać na nie­przy­jemne maniery i pro­stac­kie zwy­czaje żywie­niowe pru­skich urzęd­ni­ków, nawet tych, któ­rzy pocho­dzą z rze­komo dobrych rodzin.

Znów zer­k­nął na ojca i zoba­czył, że ten mocno śpi. Po krót­kim cza­sie zaczął chra­pać. Tho­mas uznał, że teraz może odło­żyć książkę na sto­lik nocny. Wstał i pod­szedł do łóżka. Po ogo­le­niu twarz ojca wyda­wała się nie tylko gładka, ale i blada.

Nie był pewien, jak długo powi­nien zostać. Chciał, żeby ktoś z hotelu wszedł ze świeżą wodą lub świe­żymi ręcz­ni­kami, przy­pusz­czał jed­nak, że to wszystko zostało już przy­nie­sione. Nie spo­dzie­wał się matki. Wie­dział, że przy­słała go do tego pokoju, żeby sama mogła się odprę­żyć w hote­lo­wych ogro­dach albo wró­cić na plażę z Idą i jego sio­strami lub z Vik­to­rem i słu­żącą. Gdyby się stąd wymknął, matka, jak sądził, z pew­no­ścią by o tym usły­szała.

Krą­żył po pokoju, doty­ka­jąc świeżo upra­nej pościeli, ale odsu­nął się, pomy­ślaw­szy, że mógłby obu­dzić ojca.

Gdy ojciec krzyk­nął, dźwięk ten był tak dziwny, że Tho­mas myślał przez chwilę, że w pokoju jest ktoś jesz­cze. Potem jed­nak ojciec zaczął wykrzy­ki­wać słowa i był to zna­jomy głos, cho­ciaż słowa nie miały sensu. Ojciec sie­dział teraz i trzy­mał się za brzuch. Z pew­nym tru­dem udało mu się sta­nąć na pod­ło­dze, ale zaraz potem opadł bez sił na łóżko.

W pierw­szej chwili Tho­mas odsu­nął się od niego prze­stra­szony, gdy jed­nak ojciec jęczał, leżąc z zamknię­tymi oczami i wciąż trzy­ma­jąc się za brzuch, pod­szedł do niego i zapy­tał, czy ma spro­wa­dzić mamę.

– Nic – powie­dział ojciec.

– Co? Mam nie iść po mamę?

– Nic – powtó­rzył ojciec. Otwo­rzył oczy i patrzył na Tho­masa z gry­ma­sem na twa­rzy. – Nic nie wiesz.

Tho­mas wypadł z pokoju. Na scho­dach, gdy się zorien­to­wał, że zbiegł o jedno pię­tro za daleko, pognał do góry do lobby i zna­lazł odźwier­nego, który ścią­gnął kie­row­nika. Gdy tłu­ma­czył im obu, co się stało, poja­wiła się matka z Idą.

Poszedł za nimi wszyst­kimi do pokoju ojca, żeby się prze­ko­nać, że ten spo­koj­nie śpi w swoim łóżku.

Matka wes­tchnęła i cichym gło­sem prze­pro­siła za zamie­sza­nie. Tho­mas wie­dział, że nie ma sensu pró­bo­wać jej wyja­śniać, czego był świad­kiem.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tytuł ory­gi­nału: The Magi­cian

Copy­ri­ght © Colm Tóibín, 2021

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2021

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor: Kata­rzyna Raź­niew­ska

Pro­jekt i opra­co­wa­nie gra­ficzne okładki oraz ilu­stra­cja na okładce: Michał Paw­łow­ski / kre­ska­ikropka.pl

Pani Marii Pusz – wyrazy wdzięcz­no­ści od tłu­ma­cza

Wyda­nie I e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Cza­ro­dziej, wyd. I, Poznań 2022)

ISBN 978-83-8188-947-6

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel. 61 867 81 40, 61 867 47 08

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer