Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Czarodziej to intymny i subtelny, a jednocześnie pełen humoru portret Thomasa Manna, wybitnego pisarza, laureata Literackiej Nagrody Nobla, autora Czarodziejskiej góry.
To opowieść o życiu artysty tułacza, a jednocześnie człowieka skrzętnie chroniącego swoją prywatność i najskrytsze pragnienia, o jego relacji z bratem Heinrichem, również pisarzem, z fascynującą żoną Katią i ekscentrycznymi dziećmi na tle dramatycznych wydarzeń XX wieku: dwóch wojen światowych, triumfu i upadku Hitlera i zimnej wojny.
Tóibín, po mistrzowsku balansując na granicy między zmyśleniem a prawdą, fenomenalnie opisując intrygujący i misterny proces twórczy, od pierwszych źródeł inspiracji po skończone dzieło, zdejmuje postać pisarza z piedestału i ukazuje człowieka z krwi i kości, twórcę, ale przede wszystkim męża i ojca ze wszystkimi jego wzruszającymi lub zabawnymi słabostkami, pomyłkami i ułomnościami.
Lektura obowiązkowa dla wielbicieli prozy Manna, dla tych zaś, którzy dopiero zamierzają się z nią zapoznać – doskonałe wprowadzenie.
Ta czarowna powieść to wzruszający i intymny portret jednego mistrza spisany przez drugiego… Zachwycający hołd złożony wielkiemu człowiekowi i niezmiernie potrzebna opowieść na dzisiaj. - Anna Funder.
Jak wszystko, czego tknie swą mistrzowską ręką Colm Tóibín, powieść ta jest wielkim triumfem wyobraźni – nadzwyczaj przyjemna w lekturze, erudycyjna, wyrafinowana, mądra i w pełni świadoma proza. - Richard Ford.
Żaden inny z żyjących powieściopisarzy nie ukazuje kreacji artystycznej równie głęboko i klarownie jak Colm Tóibín ani nie przedstawia tak znakomicie splotu wyobraźni z pożądaniem. - Garth Greenwell.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 617
Dla Nan Graham
Jego matka czekała na piętrze, aż służący odbiorą od gości płaszcze, szaliki i kapelusze. Dopóki wszystkich nie wprowadzono do bawialni, Julia Mann pozostawała w swoim pokoju. Thomas i jego starszy brat Heinrich, a także ich siostry Lula i Carla obserwowali całą scenę z półpiętra. Niedługo, wiedzieli o tym, ich matka miała się ukazać. Heinrich musiał zwrócić Carli uwagę, żeby nie hałasowała, bo zostaną wysłani do łóżek i przegapią ten moment.
Julia wyłoniła się ze swojej sypialni z surowo upiętymi z tyłu włosami związanymi kolorową kokardą. Miała na sobie białą suknię, a czarne buty, zamówione specjalnie z Majorki, były prostego fasonu jak buty tancerki.
Dołączyła do towarzystwa, choć można było odnieść wrażenie, że robi to niechętnie, że przed chwilą była sama w miejscu bardziej interesującym niż salonowa Lubeka.
Po wejściu do bawialni, rozejrzawszy się dookoła, Julia często wyłuskiwała spośród gości jedną osobę, zwykle mężczyznę, kogoś nieoczywistego, na przykład starego Herr Kellinghusena, który nie był ani młody, ani stary, albo Franza Cadoviusa z odziedziczonym po matce zezem, albo sędziego Augusta Leverkühna o cienkich ustach i przystrzyżonym wąsiku, i na tym jegomościu skupiała uwagę.
Jej powab miał źródło w aurze cudzoziemskości i kruchości, którą roztaczała wokół siebie z niebywałym wdziękiem.
Z jej błyszczących oczu biła jednak życzliwość, gdy zagadywała swego gościa o pracę, rodzinę, o plany na lato, a gdy była mowa o lecie, chciała wiedzieć, jakie wygody oferują poszczególne hotele w Travemünde, a potem zasięgała języka na temat eleganckich hoteli w miejscach tak odległych jak Trouville lub Collioure albo w jakimś kurorcie nad Adriatykiem.
I niedługo potem zadawała zaskakujące pytanie. Chciała wiedzieć, co jej rozmówca sądzi o jakiejś normalnej i szanowanej kobiecie z kręgu ich znajomych. Z sugestią, że życie prywatne tej kobiety wywołuje wśród tutejszych mieszczan pewne kontrowersje i spekulacje. Mogła to być młoda Frau Stavenhitter, Frau Mackenthun lub stara Fräulein Distelmann. Lub jakaś jeszcze mniej znana w towarzystwie i nieśmiała osoba. I gdy zdumiony gość zaznaczał, że o tej kobiecie nie może powiedzieć nic złego, a właściwie nie ma do przekazania nic poza najbardziej trywialnymi informacjami, matka Thomasa wyrażała pogląd, że omawiana przez nich osoba w jej starannie przemyślanej opinii jest kobietą wspaniałą, wprost fenomenalną, a Lubeka ma wielkie szczęście, że ktoś taki zalicza się do jej mieszkańców. Wypowiadała te słowa, jakby ujawniała jakąś sensację, coś, co na razie należy utrzymać w tajemnicy i o czym nie wie nawet jej mąż, senator.
Następnego dnia mówiło się na mieście o zachowaniu ich matki oraz kogo wyróżniła swoim komentarzem, i w końcu Heinrich i Thomas dowiadywali się o tym od kolegów w szkole, jak gdyby chodziło o wykonanie bardzo nowoczesnej sztuki świeżo sprowadzonej z Hamburga.
Wieczorami, jeśli senator był na spotkaniu, albo w czasie, kiedy Thomas i Heinrich po ćwiczeniach gry na skrzypcach i zjedzeniu kolacji byli już przebrani do snu, matka opowiadała im o swojej ojczyźnie, Brazylii, kraju tak rozległym, mówiła, że nikt nie wie, ilu mieszka tam ludzi, jacy są ani jakimi językami się posługują, kraju wiele, wiele razy większym od Niemiec, gdzie nie ma zim, mrozu i gdzie nigdy nie robi się naprawdę zimno, a jedna rzeka, Amazonka, jest ponad dziesięć razy dłuższa niż Ren i dziesięć razy szersza, z wieloma pomniejszymi dopływami, które sięgają daleko w głąb lasu, gdzie drzewa są wyższe niż te we wszystkich innych zakątkach świata i gdzie żyją plemiona, których nikt nie widział ani nie zobaczy, bo ludzie ci znają las jak nikt inny i potrafią się ukryć, jeśli się zbliża intruz lub ktoś z zewnątrz.
– Opowiedz nam o gwiazdach – prosił Heinrich.
– Nasz dom w Paraty stał nad wodą – odpowiadała Julia. – Był niemal częścią wody, jak łódź. I gdy nadchodziła noc i pojawiały się gwiazdy, były jasne i wisiały nisko na niebie. Tutaj, na północy, gwiazdy są wysoko, daleko. W Brazylii świecą jak słońce za dnia. Same są małymi słońcami, mrugają z bliska, zwłaszcza dla tych, którzy mieszkają nad wodą. Mama mówiła, że czasem nocą w pokoju na górze można czytać książkę, światło gwiazd odbijające się od wody jest tak mocne. I nie można było zasnąć, jeśli się nie zamknęło okiennic i nie odcięło od tej jasności. Gdy byłam mała, w tym samym wieku co wasze siostry, naprawdę wierzyłam, że cały świat jest taki. Pierwszej nocy w Lubece przeżyłam wstrząs, bo nie widziałam gwiazd. Zasłaniały je chmury.
– Opowiedz nam o statku.
– Musicie iść spać.
– Opowiedz nam historię o cukrze.
– Tommy, już słyszałeś historię o cukrze.
– Ale jeszcze raz, choć kawałek.
– No dobrze, cały marcepan wytwarzany w Lubece powstaje z cukru, który pochodzi z Brazylii. Tak jak Lubeka słynie z marcepanu, Brazylia słynie ze swego cukru. Poczciwi mieszkańcy Lubeki i ich dzieci, objadając się w Wigilię marcepanem, nie zdają sobie sprawy, że zjadają cząstkę Brazylii. Zjadają cukier, który przybył zza mórz właśnie dla nich.
– A dlaczego nie wytwarzamy własnego cukru?
– O to musisz zapytać ojca.
Wiele lat później Thomas zastanawiał się, czy ojcowska decyzja o ślubie z Julią da Silva-Bruhns, której matka miała ponoć w swoich żyłach krew południowoamerykańskich Indian, a nie ze stateczną córą jednego z miejscowych potentatów transportowych albo którejś ze starych kupieckich lub bankierskich familii, nie była początkiem upadku Mannów, dowodem, że ducha rodziny opanował głód czegoś silnie egzotycznego, choć wcześniej cechował go jedynie głód wszystkiego, co prawe i gwarantujące stały zysk.
W Lubece pamiętano Julię z czasów, kiedy jako mała dziewczynka po śmierci matki przybyła tu z siostrą i trzema braćmi. Zaopiekował się nimi wuj, a gdy dzieci zjawiły się w mieście, nie mówiły ani słowa po niemiecku. Podejrzliwie przyglądały im się osoby w rodzaju starej Frau Overbeck znanej z żarliwego przestrzegania praktyk Kościoła reformowanego.
– Widziałam, jak te dzieciaki się żegnały, gdy któregoś dnia przechodziły obok Marienkirche – powiedziała. – Może i handel z Brazylią jest konieczny, ale nie znam przypadku, żeby lubecki mieszczanin ożenił się z Brazylijką, ani jednego.
Julia, w dniu ślubu zaledwie siedemnastoletnia, wydała na świat pięcioro dzieci, które zachowywały się z godnością wymaganą od potomków senatora, lecz dodatkowo miały w sobie dumę, samoświadomość, a także coś zbliżonego do ostentacji, czego w Lubece nigdy nie oglądano i co w opinii Frau Overbeck oraz grona jej przyjaciółek nie powinno nigdy stać się modne.
Decyzja o tak nietypowym ożenku sprawiła, że senatora, jedenaście lat starszego od panny młodej, postrzegano z pewnym respektem, jak gdyby zainwestował we włoskie obrazy lub rzadkie majoliki zakupione dla zaspokojenia skłonności, którą do tej pory on i jego przodkowie w sobie tłumili.
Przed niedzielnym wyjściem do kościoła dzieci Mannów musiały być uważnie przez ojca zlustrowane, podczas gdy matka przymierzała w garderobie kapelusze lub zmieniała buty. Czekając na nią, Heinrich i Thomas musieli dawać dobry przykład, więc przybierali poważny wyraz twarzy, natomiast Lula i Carla starały się stać nieruchomo.
Gdy urodził się Viktor, Julia przywiązywała już mniejszą wagę do ograniczeń narzucanych przez męża. Lubiła, gdy dziewczynki miały kolorowe kokardy i podkolanówki, nie sprzeciwiała się też temu, żeby chłopcy nosili dłuższe włosy i zachowywali się swobodniej.
Julia do kościoła ubierała się elegancko, często wybierając tylko jeden kolor, na przykład szary lub granatowy, z dopasowanymi pończochami i butami, a jedynym odstępstwem była czerwona lub żółta opaska na kapeluszu. Jej mąż słynął z nienagannej prezencji i znakomicie skrojonych strojów od hamburskiego krawca. Codziennie zmieniał koszulę, czasem dwa razy dziennie, i miał bogatą garderobę. Wąs kazał podgalać na francuską modłę. W swej pedanterii reprezentował rodzinną firmę z całą jej solidnością, od stu lat wzór lokalnej doskonałości, lecz poprzez taką dbałość o ubiór zdawał się przedstawiać pogląd, że być Mannem w Lubece to coś więcej niż pieniądze i interesy, to także nie tylko powaga i umiarkowanie, ale i przemyślane wyczucie stylu.
Ku jego przerażeniu Julia podczas krótkiego spaceru od domu Mannów przy Beckergrube do Marienkirche często pozdrawiała ludzi, radośnie i swobodnie wołając ich po imieniu, czego nikt nigdy w historii Lubeki w żadną niedzielę nie robił, a co tylko utwierdzało Frau Overbeck i jej niezamężną córkę w przeświadczeniu, że Frau Mann wciąż jest katoliczką, przynajmniej w skrytości serca.
– Zachowuje się tak pretensjonalnie i niemądrze, a po tym można poznać katolika – skwitowała raz Frau Overbeck. – A ta opaska na kapeluszu to już czysta frywolność.
W samym kościele, gdzie zbierała się dalsza rodzina, zauważano, jak blada jest Julia i jak dziwnie ponętna jest ta bladość w zestawieniu z ciężkimi kasztanowymi włosami i tajemniczymi oczami, których spojrzenie spoczywało na kaznodziei z na wpół skrywaną drwiną, drwiną jakże obcą powadze, z jaką rodzina jej męża i ich przyjaciele traktowali obrzędy religijne.
Thomas zdał sobie sprawę, że ojciec nie lubi słuchać o dzieciństwie żony w Brazylii, zwłaszcza w obecności dziewczynek. Uwielbia natomiast, gdy Thomas prosi go, by mu poopowiadał o starej Lubece i wyjaśnił, jak się rozwijała rodzinna firma po jej skromnych początkach w Rostocku. Thomas odnosił wrażenie, że ojciec odczuwa satysfakcję, gdy syn zagląda do jego kantoru po drodze ze szkoły do domu, siada i słucha o statkach, magazynach, partnerach bankowych i polisach ubezpieczeniowych, a potem pamięta, co mu się powiedziało.
Nawet dalecy kuzyni nabierali przekonania, że skoro Heinrich jest marzycielem i buntownikiem jak jego matka i często można go zastać z nosem w książce, to właśnie młodszy Thomas, o czujnym i poważnym usposobieniu, wprowadzi rodzinną firmę w nowe stulecie.
Gdy dziewczynki były starsze, w garderobie matki zbierały się wszystkie dzieci, jeśli ojciec wyszedł do klubu lub na jakieś spotkanie, i Julia kontynuowała swoje opowieści o Brazylii, mówiła o bieli strojów tamtejszych ludzi, ile trzeba się było natrudzić przy praniu, żeby wszyscy wyglądali pięknie i wyjątkowo, nie tylko kobiety, ale i mężczyźni, nie tylko biali, ale i czarni.
– Inaczej niż w Lubece – opowiadała – nikt nie widział potrzeby, żeby zachowywać powagę. Nie było tam sznurujących usta pań w typie Frau Overbeck. Ani rodzin takich jak Esskuchenowie, wiecznie pogrążonych w żałobie. W Paraty, jeśli widziało się troje ludzi, jedno mówiło, a pozostałych dwoje się śmiało. I wszyscy byli ubrani na biało.
– Śmiali się z jakiegoś żartu? – spytał Heinrich.
– Po prostu się śmiali. Tak było.
– Ale z czego się śmiali?
– Kochanie, nie wiem. Ale tak było. Czasem w nocy wciąż słyszę ten śmiech. Przylatuje z wiatrem.
– Możemy popłynąć do Brazylii? – spytała Lula.
– Wasz ojciec chybaby nie chciał, żebyście popłynęli do Brazylii – odparła Julia.
– A jak będziemy starsi? – nie ustępował Heinrich.
– Nigdy nie wiadomo, co się stanie, gdy będziemy starsi – odpowiedziała. – Może wtedy będziecie podróżować, gdzie dusza zapragnie. Dokądkolwiek!
– Ja tam bym chciał zostać w Lubece – stwierdził Thomas.
– Twój ojciec się ucieszy, gdy to usłyszy – rzekła Julia.
Thomas głębiej niż brat Heinrich, a także matka i siostry pogrążał się w świecie swoich marzeń. Nawet rozmowy z ojcem o magazynach były przedłużeniem świata fantazji, w którym często widział siebie jako greckiego boga albo bohatera dziecięcej rymowanki, albo kobietę z obrazu olejnego zawieszonego przez ojca na schodach, kobietę o płomiennym, niespokojnym, wyczekującym spojrzeniu. Czasem nie był pewien, czy nie jest w rzeczywistości starszy od Heinricha i silniejszy, czy nie wychodzi codziennie z ojcem do biura jak ktoś jemu równy albo czy nie jest Matilde, garderobianą matki, pilnującą, żeby buty Julii były ustawione parami, żeby flakony z perfumami nigdy nie były puste i żeby jej sekretne przedmioty znajdowały się w odpowiednich szufladach z dala od wścibskich oczu.
Kiedy mówiono, że to on będzie błyszczał w świecie handlu, kiedy zadziwiał gości wiedzą o planach dostaw, nazwach statków i dalekich portów, niemal wzdrygał się na myśl, że gdyby ci ludzie wiedzieli, kim jest naprawdę, mieliby o nim zgoła inne zdanie. Gdyby mogli zajrzeć do jego myśli i dowiedzieli się, jak długo nocą, a nawet w ciągu dnia pozwala sobie być kobietą z obrazu na schodach ze wszystkimi jej żarliwymi pragnieniami albo kimś, kto przemierza lądy z mieczem lub pieśnią na ustach, kręciliby głowami zdumieni tym, jak sprytnie ich przechytrzył, jak przebiegle zaskarbił sobie względy ojca, jakim jest oszustem i blagierem i jak bardzo nie można mu ufać.
Heinrich oczywiście dobrze znał Thomasa i o świecie fantazji młodszego brata wiedział dostatecznie dużo, by sobie uświadamiać, że skalą i zasięgiem przewyższa jego wyobraźnię, lecz także – przed czym ostrzegał – że im bardziej Thomas rozwija swoją umiejętność symulacji, tym większe niebezpieczeństwo zdemaskowania. Heinrich w przeciwieństwie do brata nie pozostawiał domownikom żadnych wątpliwości co do swojej osoby. Gdy wyrastał z dzieciństwa, jego fascynacja Heinem i Goethem, Bourgetem i Maupassantem była równie czytelna jak jego obojętność wobec statków i magazynów. Te ostatnie śmiertelnie go nudziły i żadne napomnienia nie były go w stanie powstrzymać przed dobitnym uzmysłowieniem ojcu, że nie chce mieć nic wspólnego z rodzinną firmą.
– Widziałem podczas obiadu, jak odgrywałeś małego biznesmena – zwrócił się do Thomasa. – Wszyscy się nabrali oprócz mnie. Kiedy im powiesz, że tylko tak udajesz?
– Wcale nie udaję.
– Ani jedno twoje słowo nie było szczere.
Heinrich tak skutecznie opanował sztukę odcinania się od tego wszystkiego, co zajmowało jego rodzinę, że ojciec nauczył się zostawiać go w spokoju, skupiał się za to na poprawianiu drobnych defektów w manierach lub zachowaniu drugiego syna i dwóch córek. Julia próbowała zainteresować Heinricha muzyką, on jednak nie chciał kontynuować lekcji gry na pianinie ani skrzypcach.
Heinrich, jak sądził Thomas, całkowicie odsunąłby się od rodziny, gdyby nie jego mocne przywiązanie do Carli. Było między nimi dziesięć lat różnicy, toteż stosunek Heinricha do siostry wydawał się bardziej ojcowski niż braterski. Od czasu, kiedy była niemowlęciem, Heinrich nosił Carlę na rękach. A potem, gdy urosła, uczył ją gry w karty i bawił się z nią w łagodną odmianę chowanego, w której brali udział tylko oni dwoje.
Jego słabość do Carli pozwalała innym podziwiać, jaki potrafi być łagodny, jaki troskliwy. Chociaż miał kolegów i męskie zajęcia, Heinrich z czułością spełniał żądania Carli. Jeśli Lula stawała się zazdrosna o zainteresowanie, jakie okazuje siostrze, Heinrich włączał ją do zabaw, często jednak Lula się z nimi nudziła, jako że siostra i starszy brat najwyraźniej porozumiewali się i rozśmieszali jedno drugiego w sobie tylko znany sposób.
– Heinrich ma takie dobre serce – skomentowała jedna z kuzynek. – Gdyby tylko był także praktyczny, rodzina miałaby zabezpieczoną przyszłość.
– Zawsze jest jeszcze Tommy – wtrąciła ciotka Elisabeth, odwracając się do Thomasa. – Tommy wprowadzi firmę w dwudziesty wiek. Czy nie takie masz plany?
Thomas starał się uśmiechnąć jak najszerzej, wychwyciwszy w jej tonie nutę szyderstwa.
Chociaż uważano, że swoją krnąbrność odziedziczył po kądzieli, Heinricha z wiekiem zaczęły nudzić opowieści matki, wydawało się też, że nie przejął po niej duchowej subtelności, zainteresowania tym, co rzadkie, wyrafinowane. O dziwo, bo przecież tyle mówił o poezji, sztuce i podróżach, ze swoją szczerością i determinacją na przekór sobie stawał się typowym Mannem. Co więcej, ciotka Elisabeth uwielbiała wspominać, jak bardzo przypomina swego dziadka, Johanna Siegmunda Manna – ciężki chód Heinricha, gdy spacerował po mieście, a także wyniosły ton charakterystyczny dla rodziny ze strony ojca kojarzyły jej się ze starą Lubeką. Jaka wielka szkoda, że nie miał w sobie ani krztyny handlowej żyłki.
Thomasowi wydawało się jasne, że prowadzenie interesów w swoim czasie zostanie powierzone jemu, a nie starszemu bratu, że dom, który należał do dziadków, stanie się ostatecznie jego siedzibą. Mógłby zapełnić go książkami, pomyślał. Oczami wyobraźni widział, jak przemeblowuje pokoje na górze i przenosi biura do innego budynku. Zamówi książki z Hamburga, tak jak ojciec zamawia ubrania, może skądś jeszcze dalej, może nawet z Francji, gdyby nauczył się czytać po francusku, albo z Londynu, jeśli bieglej opanuje angielszczyznę. Będzie żył w Lubece tak jak nikt nigdy przedtem, prowadząc firmę, którą rozwinie na tyle, by mogła finansować jego inne zainteresowania. Chciałby mieć żonę Francuzkę, pomyślał. Przydałaby ich życiu blichtru.
Wyobrażał sobie matkę, jak przyjeżdża z wizytą do domu przy Mengstrasse, gdy on urządza go z żoną, i zachwyca się tym, co zrobili, nowym fortepianem, obrazami z Paryża, francuskimi meblami.
Heinrich dojrzewał i coraz wyraźniej dawał Thomasowi do zrozumienia, że wysiłki młodszego brata, by zachowywać się jak na Manna przystało, wciąż są tylko pozą – pozą, której fałszywość stała się jeszcze bardziej widoczna, kiedy Thomas zaczął czytać więcej poezji, kiedy nie potrafił dłużej utrzymywać w tajemnicy zamiłowania do kultury i kiedy od czasu do czasu pozwalał matce akompaniować sobie na bechsteinie w salonie, gdy sam grał na skrzypcach.
Mijał czas i determinacja Thomasa, by udawać, że interesuje się statkami i handlem, stopniowo słabła. O ile Heinrich jednoznacznie i buńczucznie wypowiadał się o swoich ambicjach, o tyle Thomas był nerwowy i skryty, nie potrafił jednak ukryć, jak bardzo się zmienił.
– Dlaczego nie odwiedzasz już ojca w kantorze? – spytała matka. – Wspominał o tym kilka razy.
– Wstąpię jutro – obiecał Thomas.
Jednak po drodze ze szkoły myślał o swobodzie, którą poczuje w domu, gdy znajdzie miejsce z dala od wszystkich, gdzie będzie mógł czytać lub po prostu fantazjować. Postanowił, że do kantoru ojca uda się za kilka dni.
Pamiętał pewien dzień w tamtym domu w Lubece, grał właśnie na skrzypcach z matką przy fortepianie, gdy w drzwiach bez zapowiedzi zjawił się Heinrich i stał tam, patrząc na nich. Thomas cały czas grał, a gdy grał, wyczuwał obecność Heinricha. Kiedyś dzielili pokój, ale teraz już tak nie było.
Heinrich, cztery lata od niego starszy, o bledszej karnacji, wyrósł na przystojnego mężczyznę. To właśnie zauważył Thomas.
Heinrich, który miał wtedy osiemnaście lat, niewątpliwie widział, że młodszy brat mu się przygląda. Przez jedną lub dwie sekundy musiał też zauważyć, że w tym spojrzeniu zawiera się element podszytego niepokojem pożądania. Muzyka, którą grali, pamiętał Thomas, była spokojna i nie wymagała wielkich umiejętności, wczesny utwór Schuberta na skrzypce i fortepian, może nawet transkrypcja jakiejś pieśni. Matka całą uwagę skupiała na nutach, nie zarejestrowała więc tego, jak jej synowie na siebie patrzą. Thomas nie był nawet pewien, czy Julia wie, że Heinrich jest w pokoju. Powoli, czerwieniąc się na myśl o tym, co jego brat mógł dostrzec, Thomas odwrócił wzrok.
Po odejściu brata desperacko próbował grać, nadążając za matką, jak gdyby nic się nie stało. W końcu jednak musieli przerwać; robił za dużo błędów, by mogli kontynuować.
Coś takiego już nigdy się nie powtórzyło. Heinrich musiał dać mu do zrozumienia, że wejrzał w głąb jego ducha. To wszystko. Ale wspomnienie pozostało: tamten pokój, światło z wysokiego okna, matka przy fortepianie, jego własna samotność, gdy stał obok niej i próbował grać, oraz muzyka, delikatne dźwięki, które wytwarzali. A potem nagły kontakt wzrokowy. I powrót do normalności lub czegoś, co mogłoby przypominać normalność, gdyby do pokoju wszedł ktoś obcy.
Heinrich cieszył się, że skończył szkołę i mógł się zatrudnić w drezdeńskiej księgarni. Pod jego nieobecność Thomas stał się jeszcze bardziej marzycielski. Po prostu nie był w stanie przykładać się do nauki ani słuchać nauczycieli. Gdzieś w tle niczym dudniący w dali grzmot czaiła się złowroga myśl, że gdy przyjdzie pora, by musiał się zachowywać jak dorosły mężczyzna, wyjdzie na jaw, że do niczego się nie nadaje.
Stanie się ucieleśnieniem upadku. Degradacji słyszalnej w samych nutach, gdy będzie ćwiczył grę na skrzypcach, i w słowach, gdy będzie czytał książkę.
Wiedział, że jest obserwowany, i to nie tylko w gronie rodzinnym, ale także w szkole, w kościele. Uwielbiał słuchać matki, gdy grała na fortepianie, i wchodzić za nią do jej buduaru. Lubił też jednak, gdy ludzie pokazywali go sobie na ulicy i szanowali jako dobrze ułożonego syna senatora. Nasiąknął ojcowskim zadufaniem, miał też jednak w sobie elementy artystycznej natury matki, jej zmienność.
Niektórzy mieszkańcy Lubeki uważali, że bracia są w rzeczy samej nie tylko przykładem upadku własnej rodziny, lecz także zwiastunem słabości samego świata, zwłaszcza w północnej części Niemiec, która kiedyś szczyciła się swymi męskimi cnotami.
Wiele zatem zależało od ich młodszego brata Viktora urodzonego, gdy Heinrich miał dziewiętnaście, a Thomas prawie piętnaście lat.
– Skoro ci pierwsi dwaj tak bardzo zadurzyli się w poezji – stwierdziła ciotka Elisabeth – możemy się tylko modlić, aby ten nowy wolał księgi rachunkowe i rejestry.
Latem, gdy tylko rodzina przybyła do Travemünde na czterotygodniowy pobyt nad morzem, wszelkie myśli o szkole, nauczycielach, gramatyce, ułamkach i znienawidzonej gimnastyce zostały odegnane.
W nadmorskim hotelu, budynku w stylu alpejskim, Thomas, który miał lat piętnaście, budził się w schludnym pokoiku ze staromodnymi meblami przy dźwiękach grabionego przez ogrodnika żwiru pod olśniewająco białym niebem letniego poranka nad Bałtykiem.
Zjadał śniadanie z matką i jej towarzyszką Idą Buchwald na balkonie jadalni lub pod wysokim kasztanem na dworze. Dalej rozciągały się niskie trawy przechodzące w wyższe nadmorskie rośliny i piaszczystą plażę za nimi.
Ojcu najwyraźniej sprawiało przyjemność utyskiwanie na drobne niedociągnięcia hotelu. Uważał, że obrusy są niedoprane, a papierowe chusteczki ordynarne; miejscowy dziwny chleb i metalowe kieliszki do jajek też były nie do przyjęcia. Wysłuchawszy jego narzekań, Julia wzruszała spokojnie ramionami.
– Wrócimy do domu i wszystko znów będzie idealnie.
Gdy Lula zapytała matkę, dlaczego ojciec tak rzadko wybiera się z nimi na plażę, Julia odpowiedziała z uśmiechem:
– Lubi siedzieć w hotelu i nie chce chodzić nad morze. Po co więc go zmuszać?
Thomas z rodzeństwem, matką i Idą chodzili na plażę, gdzie sadowili się na leżakach wystawianych przez obsługę hotelu. Szmer rozmowy dwóch kobiet cichnął tylko wtedy, gdy pojawiał się ktoś nowy. Obie wyciągały szyje, żeby sprawdzić kto to. I po chwili, zaspokoiwszy ciekawość, wracały do rozmowy letargicznym szeptem. Niedługo potem, zachęcany przez nie, Thomas w kostiumie kąpielowym podchodził do fal, ostrożnie zanurzał się w wodzie, początkowo obawiając się zimna i podskakując, gdy napływały łagodne fale, po czym pozwalał, by woda brała go w objęcia.
W czasie niekończących się popołudni były godziny przy estradzie i te, kiedy Ida czytała mu pod drzewami za hotelem, nim o zmierzchu szli usiąść na nadbrzeżnym wale i machali chusteczkami do przepływających statków. Wreszcie nadchodziła pora kolacji i Thomas często odwiedzał pokój matki, by popatrzeć, jak się przygotowuje do zejścia do jadalni na przeszklonej hotelowej werandzie, gdzie w otoczeniu rodzin nie tylko z Hamburga, lecz także z Anglii i Rosji spożywała z mężem kolację, gdy on szykował się do snu.
W deszczowe dni, kiedy zachodni wiatr odpychał morze od brzegu, Thomas spędzał czas w lobby przy pianinie, sponiewieranym przez te wszystkie walce, które na nim odegrano. I chociaż nie był w stanie wydobyć z niego głębokich tonów i półtonów domowego fortepianu, instrument ten miał charakterystyczny przytłumiony rozedrgany dźwięk i Thomas wiedział, że będzie za nim tęsknił, gdy wakacje dobiegną końca, a oni wrócą do domu.
Ojciec tamtego ostatniego lata wrócił po kilku dniach do Lubeki pod pretekstem, że ma jakąś pilną sprawę. Gdy jednak przyjechał z powrotem nad morze, nie schodził z nimi na śniadanie i bez względu na to, jak piękna była pogoda, zostawał w salonie i czytał zawinięty w koc, jakby był inwalidą. A że nie towarzyszył im w żadnych wycieczkach, zachowywali się, jakby wciąż był w Lubece.
Dopiero gdy pewnego wieczoru w poszukiwaniu matki Thomas zawędrował do pokoju ojca, gdzie ją zastał, nie mógł nie zauważyć, że senator leży w łóżku z otwartymi ustami, wpatrzony w sufit.
– Biedak – rzekła matka – praca tak go wycieńczyła. Pobyt tutaj dobrze mu zrobi.
Następnego dnia Julia i Ida oddawały się swym normalnym zajęciom, nie wspominając ani słowem, że zostawiły senatora w łóżku w jego pokoju. Gdy Thomas zapytał, czy ojciec jest chory, matka przypomniała mu, że senator kilka miesięcy wcześniej przeszedł drobną operację pęcherza.
– Wciąż dochodzi do siebie – wyjaśniła. – Niedługo będzie biegał do morza.
Dziwne, pomyślał Thomas, że nie pamięta zbyt wielu chwil z poprzednich letnich wyjazdów, gdy ojciec pływał w morzu lub leżał na plaży. Przypominał sobie natomiast, jak na leżaku na werandzie ojciec czytał gazetę z zapasem rosyjskich papierosów na stoliku obok albo jak czekał pod pokojem matki, gdy Julia niespiesznie szykowała się do kolacji.
Pewnego dnia, gdy wracali z plaży, matka poprosiła go, żeby odwiedził ojca w jego pokoju, może nawet mu poczytał, jeśli ojciec wyrazi taką chęć. Gdy Thomas dał jej do zrozumienia, że wolałby posłuchać orkiestry, ponowiła prośbę, mówiąc, że ojciec go oczekuje.
W pokoju Mann senior siedział na łóżku z wykrochmaloną białą peleryną na ramionach, gdy wokół niego uwijał się hotelowy golibroda. Ojciec przywitał Thomasa skinieniem głowy i pokazał, że ma usiąść w fotelu najbliżej okna. Thomas znalazł odłożoną okładką do góry otwartą książkę i zaczął ją przeglądać. Rodzaj lektury, jaką mógłby wybrać Heinrich, pomyślał. Miał nadzieję, że ojciec nie poprosi go, żeby mu ją czytał.
Zaabsorbował go powolny i precyzyjny sposób, w jaki golibroda zajmował się zarostem jego ojca, wykonując na przemian zamaszyste i drobne ruchy brzytwą. Po ogoleniu jednej strony twarzy mężczyzna odsunął się, by ocenić swoje dzieło, po czym przystąpił do wycinania małymi nożyczkami włosków przy nosie i na górnej wardze. Ojciec patrzył prosto przed siebie.
Po chwili golibroda znów przystąpił do pracy i zgarnął brzytwą resztę pianki. Na koniec wyciągnął buteleczkę wody kolońskiej i gdy ojciec mrużył oczy, spryskał go obficie, po czym z zadowoleniem klasnął w dłonie.
– To dzieło zawstydzi golibrodów z Lubeki – rzekł, zdejmując białą pelerynę i składając ją starannie. – I do Travemünde będą walić tłumy na najlepsze golenie.
Ojciec położył się na łóżku. Jego pasiasta piżama była idealnie wyprasowana. Thomas zauważył, że ojciec ma dokładnie obcięte paznokcie u nóg oprócz tego na najmniejszym palcu lewej stopy, gdzie paznokieć zdawał się zawijać. Żałował, że nie ma nożyczek, boby spróbował go porządnie obciąć. A potem uzmysłowił sobie, jak absurdalna jest ta myśl. Ojciec nie pozwoliłby mu obcinać sobie paznokci u stóp.
Wciąż trzymał książkę. Jeśli nie odłoży jej zawczasu, ojciec może ją zobaczyć i każe mu czytać albo zada jakieś pytanie na jej temat.
Ojciec niebawem zamknął oczy i zdawało się, że śpi, zaraz jednak je otworzył i zaczął wpatrywać się pustym wzrokiem w przeciwległą ścianę. Thomas zastanawiał się, czy to odpowiedni moment, żeby zapytać ojca, które statki są oczekiwane w porcie, a które mają zgodnie z planem odpłynąć. I może, jeśli ojciec się rozgada, wypyta go o wahania cen zboża. Albo napomknie o Prusach, żeby ojciec mógł ponarzekać na nieprzyjemne maniery i prostackie zwyczaje żywieniowe pruskich urzędników, nawet tych, którzy pochodzą z rzekomo dobrych rodzin.
Znów zerknął na ojca i zobaczył, że ten mocno śpi. Po krótkim czasie zaczął chrapać. Thomas uznał, że teraz może odłożyć książkę na stolik nocny. Wstał i podszedł do łóżka. Po ogoleniu twarz ojca wydawała się nie tylko gładka, ale i blada.
Nie był pewien, jak długo powinien zostać. Chciał, żeby ktoś z hotelu wszedł ze świeżą wodą lub świeżymi ręcznikami, przypuszczał jednak, że to wszystko zostało już przyniesione. Nie spodziewał się matki. Wiedział, że przysłała go do tego pokoju, żeby sama mogła się odprężyć w hotelowych ogrodach albo wrócić na plażę z Idą i jego siostrami lub z Viktorem i służącą. Gdyby się stąd wymknął, matka, jak sądził, z pewnością by o tym usłyszała.
Krążył po pokoju, dotykając świeżo upranej pościeli, ale odsunął się, pomyślawszy, że mógłby obudzić ojca.
Gdy ojciec krzyknął, dźwięk ten był tak dziwny, że Thomas myślał przez chwilę, że w pokoju jest ktoś jeszcze. Potem jednak ojciec zaczął wykrzykiwać słowa i był to znajomy głos, chociaż słowa nie miały sensu. Ojciec siedział teraz i trzymał się za brzuch. Z pewnym trudem udało mu się stanąć na podłodze, ale zaraz potem opadł bez sił na łóżko.
W pierwszej chwili Thomas odsunął się od niego przestraszony, gdy jednak ojciec jęczał, leżąc z zamkniętymi oczami i wciąż trzymając się za brzuch, podszedł do niego i zapytał, czy ma sprowadzić mamę.
– Nic – powiedział ojciec.
– Co? Mam nie iść po mamę?
– Nic – powtórzył ojciec. Otworzył oczy i patrzył na Thomasa z grymasem na twarzy. – Nic nie wiesz.
Thomas wypadł z pokoju. Na schodach, gdy się zorientował, że zbiegł o jedno piętro za daleko, pognał do góry do lobby i znalazł odźwiernego, który ściągnął kierownika. Gdy tłumaczył im obu, co się stało, pojawiła się matka z Idą.
Poszedł za nimi wszystkimi do pokoju ojca, żeby się przekonać, że ten spokojnie śpi w swoim łóżku.
Matka westchnęła i cichym głosem przeprosiła za zamieszanie. Thomas wiedział, że nie ma sensu próbować jej wyjaśniać, czego był świadkiem.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Tytuł oryginału: The Magician
Copyright © Colm Tóibín, 2021
All rights reserved
Copyright © for the Polish e-book edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2021
Informacja o zabezpieczeniach
W celu ochrony autorskich praw majątkowych przed prawnie niedozwolonym utrwalaniem, zwielokrotnianiem i rozpowszechnianiem każdy egzemplarz książki został cyfrowo zabezpieczony. Usuwanie lub zmiana zabezpieczeń stanowi naruszenie prawa.
Redaktor: Katarzyna Raźniewska
Projekt i opracowanie graficzne okładki oraz ilustracja na okładce: Michał Pawłowski / kreskaikropka.pl
Pani Marii Pusz – wyrazy wdzięczności od tłumacza
Wydanie I e-book (opracowane na podstawie wydania książkowego: Czarodziej, wyd. I, Poznań 2022)
ISBN 978-83-8188-947-6
Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.
ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań
tel. 61 867 81 40, 61 867 47 08
e-mail: [email protected]
www.rebis.com.pl
Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer