Czas umierania - Bogusz Patryk - ebook

Czas umierania ebook

Bogusz Patryk

4,3

Opis

Warszawa, koniec lat dziewięćdziesiątych. Tomasz Rid wychodzi z więzienia po kolejnej odsiadce z mocnym postanowieniem, że odmieni swoje życie. Jednak należy do warszawskiego półświatka, z którego niełatwo odejść. Za wszelką cenę próbuje pomóc byłej narzeczonej w walce z nałogiem i odkryć sprawców morderstwa, które osobiście go dotknęło. Gdy w jego życiu pojawia się piękna i bezkompromisowa Laura, sprawy zaczynają się komplikować...

 

Czas umierania” to powieść w klimacie kryminału noir. Autor zabiera czytelnika w mroczną podróż w przeszłość, gdy na ulicach Warszawy dochodziło do mafijnych egzekucji, walki o wpływy oraz ulicznych porachunków.

 

Kiedy człowiek opuszcza kazamaty, zawsze jest pełen nadziei. Wygrzebałem kilka monet z kieszeni i rzuciłem za siebie. Tak nakazywała tradycja. Trzeba zapłacić za pobyt, żeby więcej nie wracać. Wiem to doskonale, bo siedziałem trzy razy. Niektórzy przełamują jeszcze szczoteczkę do zębów, ale ja swoją wyrzuciłem w celi. Inny przesąd mówi, że nie należy nic stamtąd zabierać. W innym przypadku ciągniesz swój więzienny los na wolność, a to wróży szybki powrót.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 283

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (15 ocen)
7
5
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Slawek_czytak

Nie oderwiesz się od lektury

Wreszcie prawdziwy kryminał noir w polskich realiach.
00

Popularność




Cykl RID

Czas umierania – tom 1

Copyright © by Patryk Bogusz, Warszawa 2021

Wszelkie prawa zastrzeżone.

All rights reserved.

Redakcja i korekta: Anna Dzięgielewska

Projekt okładki: Łukasz Białek

Skład i łamanie: Krzysztof Biliński

Wydanie I

ISBN 978-83-67735-07-0

Wydawca: Planeta Czytelnika, Łódź 2022

planeta-czytelnika.pl

[email protected]

Piekło jest puste, a wszystkie diabły są tutaj.

William Shakespeare

W moim życiu nic się nie działo, więc szukanie mordercy było równie dobrym sposobem zabijania czasu, jak robienie czegokolwiek innego.

James Ellroy

Nie czas żałować róż, gdy płoną lasy.

Lawrence Block

PROLOG

Podobno jak raz trafisz do pudła, to będziesz tam wracać. Nieważne jak mocne będzie postanowienie poprawy. Od trzech miesięcy byłem na wolności i trzymałem się z dala od kłopotów. Odstawiłem dawnych kumpli, choć za wielu nigdy nie miałem. Nie wróciłem do starej pracy. Klienci klubu Sofia na pewno za mną tęsknili. Ja tęskniłem za napiwkami. Stanie na bramce nigdy nie było szczytem marzeń, ale pracowałem tylko cztery noce w tygodniu, a wyciągałem więcej niż robotnicy. Robota łatwa i przyjemna, do tego można było na seksowne dziewczyny popatrzeć.

W Sofii poznałem Alicję. Ona też stamtąd odeszła. Przeszła na swoje, a ja przez ostatnie trzy miesiące zajmowałem się ochroną jej tyłka. Wszystko szło dobrze do szesnastego lutego roku tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego szóstego.

Premiera w kinie Atlantic. Brad Pitt i Morgan Freeman razem w walce z seryjnym zabójcą. Bilety zamówiłem dwa tygodnie wcześniej. Pod kinem szlajało się mnóstwo koników, a tym samym sporo tajniaków. Alicja wyglądała ślicznie. Dwudziestoczteroletnia piękność o kruczoczarnych włosach.

Staliśmy w kolejce do kasy, kiedy usłyszałem za sobą komentarze w stylu: to ona, mówię ci, na bank.

Ala ścisnęła mnie za rękę, uśmiechnąłem się i puściłem do niej oko. Chciałem ją uspokoić, ale przeczuwałem, co się szykuje. To było pewne. Kiedy odezwał się po raz pierwszy, wiedziałem, że nie obejrzę filmu i wieczór spędzę na dołku.

Za chwilę gość nas minął i stanął obok Alicji, przyglądając się jej jak eksponatowi w muzeum. Nasterydowany debil. Większy ode mnie i chyba młodszy. Nie należałem do ułomków. Metr osiemdziesiąt pięć wzrostu i dziewięćdziesiąt kilo wagi, ale ten facet był olbrzymem. Jeden z wielu jacy wtedy łazili po ulicach. Potocznie nazywani debilami.

Debile byli od czarnej roboty. Najemnicy. Wszystkie grupy z nich korzystały. Brało się takiego osiłka za kilka groszy i puszczało na pierwszy ogień, jak trzeba było kogoś przycisnąć. Nie nadawali się do niczego poza machaniem kijem bejsbolowym.

Szybko kończyli kariery, bo za chwilę ktoś z konkurencji napuszczał na nich swoich debili i wyrzynali się na ulicy. Do tego masowo zasilali zakłady karne ze względu na charakter, a właściwie brak profesjonalizmu działań. Jak chciałeś kogoś postraszyć, to mówiłeś mu, że wysyłasz za nim debili. Zawsze działało.

W sumie miałem podobne zajęcie dorywcze. Dla Grubego załatwiałem czasem różne sprawunki, z tym że ja robiłem to po cichu. Nie skrzykiwałem kumpli i nie szedłem po ulicy z kastetem w ręku. Jak kogoś łamałem to w samotności. Pilnowałem też, żeby atakowany był sam. Nie tłukłem nikogo przy żonach, kochankach czy dzieciach. Nie robiłem wstydu przed kolegami. Wyczekiwałem momentu, kiedy będzie nas tylko dwóch. Pewnie dlatego jeszcze żyłem. Szacunek za szacunek. Tak to wtedy działało. Wisiałeś pieniądze, to zapłaciłeś przetrąconymi rękoma, ale nie cierpiał na tym nikogo honor. Debile robili inaczej. Skakali po facecie we dwóch, a trzeci w tym czasie bzykał dziewczynę ofiary. Potem zamiana i tak w kółko. Na koniec na niego sikali. Taki facet, jeśli przeżył, jedyne czego chciał, to zabić oprawców.

Facet, który nas zaczepił, był jednym z tych pieprzonych popaprańców, to nie ulegało żadnej wątpliwości. Wiedziałem, że odpowiedź musi być stanowcza, żeby zatrzymać jego kumpli. Byłem dobry, ale z trzema debilami naraz nie miałem dużych szans. Spojrzałem przez lewe ramię i zobaczyłem dwóch troglodytów z tępymi uśmiechami przyklejonymi do mord. Twarze, które może kochać tylko matka.

– Cześć, mała, pamiętasz mnie? – spytał. Brakowało mu górnego uzębienia.

– Nie, nie pamiętam i daj nam spokój.

– A ja wiem, że pamiętasz. Było ci wtedy dobrze. Dobrze cię posunąłem.

Zacisnęła dłoń na mojej. Nie chciała mnie puścić.

– A ty ją ruchałeś? – zwrócił się w moją stronę – ty wiesz, jak ona dobrze się rucha? Profesjonalistka. Warta każdej złotówki.

Nie odezwałem się. Chciałem, żeby poczuł się pewnie. Im dłużej gada, tym bardziej się nakręca. Jest przekonany, że nic mu się nie stanie. Szybkość, agresja i zaskoczenie. To trzy złote zasady, które pozwoliły mi przetrwać na ulicy. Nie liczy się nic więcej.

– Odpieprz się od nas i wracaj do koleżków powspominać – powiedziała.

– A może weźmiemy cię z kolegami? Może chcesz, co? Mam tu obok auto. Chcesz mnie znów poczuć? – Oblizał usta. Był obleśny.

– Dawaj, kurwę, na warsztat – usłyszałem rżenie za sobą. – Dawaj ją, Mały…

– Już pamiętam. No tak, Mały… Ksywa od wielkości fiutka – zaśmiała się. Była przerażona. Zbyt często uczestniczyła w takich sytuacjach. Odwróciła się do mnie.

– Pyskata ta twoja cipa. Wiesz, że daje dupy? Wiesz o tym? Od kogo jesteś? Dla kogo biegasz? – zwrócił się w moją stronę. Czułem jego nieświeży oddech.

– Już nie uprawiam sportów – powiedziałem.

– To my dziś posportujemy. Najpierw bzykniemy ją, a potem ciebie. Podoba się?

– Jedziesz z frajerem! – Okrzyk za mną.

Ludzie przed nami się odsunęli. Mały nachylił się nade mną, jakby chciał mi dać buziaka. To był ten moment. Gdybym jeszcze chwilę zwlekał, to oberwałbym z dyni. Złamany nos, oczy zalane łzami mocno ograniczały zdolności bitewne. Zawsze mnie to u nich zastanawiało. Czemu tak się pochylają do przodu i sygnalizują uderzenie, zanim do niego dojdzie? To nie miało sensu.

Cios na grdykę. Zatoczył się do tyłu. Doskoczyłem do niego i złapałem za łeb. Kciuk w oko. Dobrze weszło. Nacisnąłem. Gałka wypłynęła mu na policzek. Odskoczyłem od niego, żeby koledzy zobaczyli, jak skończył. Darł się i próbował wcisnąć oko do oczodołu. Cel osiągnięty. Kumple już nie chcieli się bić. Złapałem Alicję za rękę i pociągnąłem za sobą w stronę wyjścia. Przecisnęliśmy się przez tłum. Kilka kobiet krzyczało.

Pewnie byśmy stamtąd odeszli, gdyby nie to, że Mały wyskoczył za nami. Błędnik mu wariował. Przewrócił się kilka razy mordą w śnieg i krzyczał, że go oślepiłem.

Usłyszałem przeładowanie broni i ostrzeżenie, żebym się nie ruszał. Podniosłem ręce do góry i uklęknąłem z rękoma na głowie. Alicja płakała i krzyczała, że to tamci zaczęli. To nie miało znaczenia. Byłem recydywistą. Trzy miesiące na wolności. Miesiąc przed trzydziestymi urodzinami zostałem aresztowany za napaść i ciężkie uszkodzenie ciała.

Film Siedem obejrzałem dopiero pół roku później w więziennej świetlicy. Taśma VHS była mocno zjechana i obraz wciąż skakał, a i tak nie mogłem oderwać wzroku od ekranu. Szkoda, że nie było mi dane zobaczyć go na dużym ekranie.

CZĘŚĆ PIERWSZAJe ne regrette rien1

1

Kiedy człowiek opuszcza kazamaty, zawsze jest pełen nadziei. Wygrzebałem kilka monet z kieszeni i rzuciłem za siebie. Tak nakazywała tradycja. Trzeba zapłacić za pobyt, żeby więcej nie wracać. Wiem to doskonale, bo siedziałem trzy razy. Niektórzy przełamują jeszcze szczoteczkę do zębów, ale ja swoją wyrzuciłem w celi. Inny przesąd mówi, że nie należy nic stamtąd zabierać. W innym przypadku ciągniesz swój więzienny los na wolność, a to wróży szybki powrót.

Zatrzymałem się na chwilę i popatrzyłem na rozciągający się wokół las. Głębokie wdechy. Zajechało iglakiem. W okolicy stało kilka bloków, w których mieszkały rodziny klawiszy, były dwa sklepy, a dalej już tylko rodos, czyli rodzinne ogródki działkowe otoczone siatką, przyznawane pracownikom Żerań FSO. W pobliżu pętla autobusowa z jednym autobusem.

Nie miałem zamiaru nim jechać. Najlepiej wrócić do domu na piechotę, ale nie w tak chłodny poranek. Zbierało się na deszcz, więc postanowiłem wziąć taksówkę. Zawsze dwie czy trzy taryfy stały pod pudłem, choć niewielu ze zwolnionych więźniów z nich korzystało. Raczej były dla bliskich wracających z widzeń.

Cierp spojrzał na mnie podejrzliwie, kiedy załadowałem się do jego mercedesa 124. Duże i wygodne auto, ale śmierdziało w nim papierosami. Rzuciłem palenie po roku odsiadki. Szlugi w puszce to waluta.

– Dokąd zmierzamy? – spytał. Miał zachrypnięty głos. Był dobrze po pięćdziesiątce i nie był zachwycony, że wsiadłem.

– Na Pragę.

– To kawałek drogi. Masz czym zapłacić?

Więzień na ogół wychodził z pustymi kieszeniami. Z wypiski mieli mało uzbierane, a to, co dostali od administracji, wydawali na alkohol w pobliskim sklepie.

Wyjąłem z kieszeni dwa tysiące złotych, które miałem zwinięte w rulon. Odjąłem z całości stówę i podałem do przodu. Prezent od Grubego. Połowę sumy miałem do dyspozycji podczas odsiadki, a druga połowa czekała na ostatni dzień pobytu.

– Z tego chyba jeszcze sporo reszty będzie, prawda?

– Prawda… Gdzie na tę Pragę?

– Na Sprzeczną, wie pan gdzie?

– Przy straży pożarnej?

– Dokładnie.

Jedyna kamienica na Sprzecznej stała od tysiąc dziewięćset dwunastego roku i na cegle były widoczne dziury po kulach. Wynajmowałem tam pokój u pani Michaliny, krzepkiej staruszki, która nie bała się mieszkać z recydywistą.

– Długo pana trzymali? – spytał.

– Trzy lata i kilka dni.

– To nie tak źle, jak to mawiają: rok nie wyrok, dwa lata jak dla brata, a trzy po korytarzach się polata.

– Tak niektórzy mówią. Ja twierdzę, że za każdym razem to strata czasu.

– A to pewnie. Też kiedyś siedziałem, za młodu. Pan jeszcze młody, wszystko przed panem. Ile pan ma?

– Wchodzę w wiek chrystusowy. – Urodziny miałem dokładnie za tydzień.

– To dobry czas na zmiany.

– Albo na umieranie – rzuciłem.

– Albo i tak. Też prawda.

– Zatrzyma się pan po drodze przy jakimś sklepie – rzuciłem. Miałem nie pić. Znaczy wytrzymać do wieczora, ale w sumie nie znalazłem żadnego logicznego argumentu za taką wstrzemięźliwością. Dziś i tak nie miałem nic do załatwienia. Jutro zresztą też nie. To jest najlepsze w naszej resocjalizacji. Wypuszczają człowieka po kilku latach zniewolenia. Zarówno mentalnego, jak i fizycznego. I radź sobie człowieku. Znajdź sobie zajęcie, zacznij wszystko od nowa.

Nie masz domu, pracy, nikogo kto na ciebie czeka. Co masz niby zrobić? Gdzie skierujesz pierwsze kroki? Pamiętam, jak rozmawiałem o tym z Krasnalem, który był młodszy ode mnie o sześć lat, a już osiem miał zajechane w kryminale. Kiedy ja przyszedłem odsiadywać ostatni wyrok, to on zaraz wychodził. Można rzec, że minęliśmy się w drzwiach. Wrócił do nas po trzech miesiącach. Te trzy miechy to jakiś przeklęty okres. W każdym razie rozmawiałem z nim, czemu tak wyszło. Powiedział, że zgłosił się do urzędu pracy po zasiłek i po pracę. Złożył podania, zarejestrował się. Pani w okienku poinformowała go, że na rozpatrzenie wniosku o przyznanie zasiłku mają miesiąc i dostanie decyzję pocztą. A jeśli chodzi o spotkanie z doradcą od spraw zatrudnienia, to termin ma za trzy tygodnie.

Krasnal jej wtedy tłumaczy, że po pierwsze, to jak chcą mu wysłać decyzję, jak on nie ma stałego adresu zamieszkania, a po drugie, to nie może czekać miesiąc, bo nie ma ani grosza i musi z czegoś żyć. Pani z uśmiechem na ustach poinformowała go, że takie mają terminy i takie są zasady, i musi sobie jakoś poradzić przez ten czas.

To jej powiedział, że wyszedł dopiero co z pudła i on sobie na pewno poradzi, tylko chyba nie o to im chodziło, żeby znów do więzienia wrócił. Wzruszyła ramionami. Krasnal zaczekał na dziewczynę w barze naprzeciwko. Znaczy wypił kilka piw za ostatnie grosze z wypiski i obserwował, kiedy wyjdzie z pracy. Poszedł za nią kawałek i zerwał jej torebkę z ramienia.

Jakoś sobie poradził. Zatrzymali go kilka godzin później. Rozpoznanie. Dziewczyna dobrze go zapamiętała.

– Tak, po przerwie w życiorysie każdy ma ochotę na jednego. Tylko nie przesadź w aucie z tym.

– Nie rzygam po alkoholu. Proszę się nie martwić.

Zatrzymał się pod monopolowym. Mały sklepik. Pod nim stała ekipa. Czerwone gęby i połamane nosy. „Kierowniku, złotóweczkę kierownik dorzuci do flaszki”.

– Pod bramą Zakładu Karnego na Ciupagi znajdziecie nawet z pięć złotych na flaszkę – powiedziałem i wszedłem do środka. Przede mną zakupy robił jeden z członków ekipy spod sklepu. Śmierdziało gównem i przetrawionym alkoholem.

Facet zakupił trzy czwarte najtańszej czystej i do tego na popitkę małą oranżadę Ptyś. Kiedy wychodził, zatoczył się na mnie. Spojrzałem na wielką kartkę za ekspedientką: Pijanych nie obsługujemy. Zakupiłem małpkę tradycyjnej żołądkowej. Innej wódki nie piłem. Nie brałem nic do popicia.

Zanim dotarliśmy na Pragę, opróżniłem butelkę.

– Kurczę, tera to i mi pan smaka narobił. Chyba po kursie odstawię auto i też coś pierdolnę.

Taryfiarz był swój chłop. Wziąłem od niego wizytówkę. Pod bramą stało kilku małolatów i paliło skuna. Powiedzieli mi dzień dobry. Cholerne trzydzieści trzy lata.

Na klatce nic się nie zmieniło. Drewniane schody, odpadająca farba, smród moczu i pomazane ściany z napisami w stylu: Praga może i nie pachnie, ale napierdala się ładnie; czy Lepiej z pizdy nie wychodzić, niż polonistą się urodzić.

Wbiegłem na czwarte piętro. Dostałem zadyszki. Drzwi do mieszkania były oklejone biało-czerwoną taśmą. Policyjna taśma raczej nie wróżyła nic dobrego. Nacisnąłem na dzwonek, ale cisza. Zapukałem do sąsiada z naprzeciwka. Otworzył po dłuższej chwili. Nic się nie zmienił. Wielki brzuch i przepocona koszulka żonobijka. Zresztą u niego całkiem słusznie, bo lubił przypieprzyć żonce, która sama święta nie była i dawała mu powód, puszczając się z okolicznymi mendami.

Byli małżeństwem prawie dwadzieścia lat. Czyli istniała recepta na udany związek.

– Co tam się stało, gdzie jest Michalina?

– Nic nie słyszałeś?

– Jakbym słyszał, to bym nie pytał. Chwilę mnie nie było.

– Tam się więcej plotkuje niż na wolności, to dziwne, że do ciebie nie dotarło.

– Mów, sąsiad, bo trochę się zmartwiłem.

– A daj zapalić.

– Rzuciłem.

– W kryminale?

– Owszem.

– Co oni tam z ludźmi robią. Wejdź, to się napijemy i ci opowiem na spokojnie.

Człowiek nie jest taki, żeby odmówił, choć wiedziałem, że to się wiąże z odstawieniem flaszki. Trochę go znałem. Musiała mu się kończyć butelka i nie miał na następną. W mieszkaniu cuchnęło spalenizną. Pewnie gotowali we mgle. Wyjąłem pięć dych i dałem mu od razu, żeby nie było nieporozumień.

– To na butelkę, ale ja po nią nie idę, i ma być ze sklepu.

– Dobra, będzie, Mariolka pójdzie. Siadaj – powiedział. Zrzuciłem jakieś ciuchy z fotela i usiadłem.

Mieli grzyba na suficie. Lata braku ogrzewania. W kamienicy nie było ciepłej wody. Wszystko na bojlerach albo piecykach gazowych. Ogrzewanie jak sobie ktoś zrobił, to miał. Inni dogrzewali się piecykiem elektrycznym, na ogół tylko w jednym pomieszczeniu ze względu na oszczędność. Na stole stała napoczęta butelka. Było w niej na jeszcze jedną kolejkę. Mariola przyniosła mi szklankę. Sąsiad dał jej pięć dych i powiedział, że ma iść do sklepu.

Walnęliśmy po lufie.

– To co się stało z Michaliną?

– Zmarło się jej.

– I policja drzwi okleiła?

– Zmarło się jej, bo jej gardło poderżnęli.

– Rabunek?

– Tak.

– Kto to zrobił?

– Tego nikt nie wie. Ponoć było ich dwóch. Torturowali ją, bo nie chciała powiedzieć, gdzie ma złoto. Przypalali ją żelazkiem, jak w końcu powiedziała, to ciach i po sprawie.

– I nic nie słyszałeś?

– A gdzie… wtedy szwagier u mnie był. Cały weekend żeśmy balowali. Muza grała, nic nie było słychać. Przecież gdybym słyszał, to bym im głowy pourywał. Ty wiesz, że tu Michalinę wszyscy uwielbiali.

To była prawda. Staruszka zaskarbiła sobie miłość sąsiadów. Była tam od początku. Przetwory sąsiadom dawała. Kobieta z jajem. Fajna babka. Miała dziewięćdziesiąt lat. Jej śmierć oznaczała dla mnie brak mieszkania. Administracja nie podnajmie mi pokoju. Musiałem też odzyskać rzeczy. Dzielnica schodziła na psy. Kiedyś nie robiło się swoich. Takie były zasady.

– Kiedy to było?

– Tydzień temu. Krew jeszcze nie zaschła dobrze.

Raczej zastygła, ale nie chciałem mu tego mówić. Mariola wróciła z wódką. Oczywiście zamiast jednej w sklepie kupiła cztery na mecie. – Mówiłem ci, że ze sklepu – zwrócił jej uwagę sąsiad, ale widać było, że był zadowolony z decyzji żony.

– Co chcesz… To od Stefanka, on ma najlepszą.

Fakt niepodważalny. Stefanek miał najlepszą metę na całej dzielnicy. A podejrzewam, że w ogóle po prawej stronie Wisły. Stary wyjadacz. Kiedyś dobry złodziej. Kradł na potęgę.

Ja w życiu małolaty to tylko kradłem, ale jak kradłem – opowiadał przepitym głosem, który w dzieciństwie przyprawiał mnie o ciarki. Kradł dobrze, to nie były puste przechwałki. Do dziś starsi na dzielnicy wspominają, jak to przesłuchującemu go milicjantowi sikora walnął. Prosto z łapy. Ee, wielkie mi co, toż to zwykły psiak, głupie to – mawiał skromnie. Złodziejom tak się ten numer spodobał, że masowo próbowali czasomierzy milicjantów pozbawiać. Finał był zawsze taki sam – odbite nerki, Rakowiecka, Białołęka.

Wracając do wódeczki, bo Stefanek na emeryturze metę ciągnął, to nie miała sobie równych. Stefanowa butelka przyczyniła się do niejednej bójki i niejednego życia poczętego. Co najważniejsze, cechowała ją wysoka jakość. Stali klienci mawiali, że lepsza była niż sklepowa. Nie na żadnym royalu, wodą brzozową też nie podjeżdżała. Stefanek, sztywny chłopak o klientelę dbał.

O niego nikt nie zadbał. Pijany wypadł przez okno. Niby tylko pierwsze piętro, ale w kamienicy przedwojennej, czyli w bloku to tak jakby z drugiego, albo i nawet trzeciego piętra wyskoczył. W kręgosłupie coś pękło i teraz Stefanek pieluchy zapełnia. Niby żyje, ale jak sam powtarza: Co to za życie… ani poruchać, ani pobiegać.

– To Stefanek jeszcze sklepik prowadzi?

– A co ma robić. Nic innego mu nie zostało. Jak zamknie kranik, to pewnie umrze.

Przytaknąłem. Wypiliśmy po lufie.

– Co? Nie masz się gdzie podziać pewnie?

– Coś wymyślę.

– Jak chcesz, to możesz kilka dni zostać. Mamy jeden pokój wolny. Drogo nie policzę.

Płaciłbym za wynajem i do tego stawiał wódę i jedzenie. Dzięki, ale postoję.

– Do koleżanki pojadę, ale dzięki za chęci.

– Jasne, po tylu latach podupczyć trzeba.

Wypiliśmy po następnym. Po tej kolejce wyszedłem. Andrzej polał sobie już całą szklankę i przechylił na raz. To była kwestia minut, kiedy go odetnie.

Zatrzymałem się przy drzwiach do mieszkania Michaliny. Nie powinienem tego robić, ale może przegapili jakiś ślad. Kryminalni z rejonu nie przywiązywali wagi do takich spraw jak zabicie samotnej staruszki.

Zerwałem taśmę i nacisnąłem na klamkę. Tak jak przypuszczałem, drzwi otwarte. W środku czuło się wilgoć. Zapaliłem światło. W korytarzu stały szafa i szafka z artykułami spożywczymi. Cukier, mąka i makarony walały się po podłodze. Złodzieje wyrzucili z szafek wszystko w poszukiwaniu pieniędzy. Mąka była rozsypana, cukier również. Michalina trzymała takie produkty w szczelnie zamkniętych pojemnikach, żeby nie lęgły się w nich mole spożywcze.

W sumie też bym szukał pieniędzy w takich miejscach. Różnica była taka, że ja wiedziałem, gdzie są pieniądze. Przy samych drzwiach stał butnik, a na nim telefon. Kabel telefoniczny był wyrwany razem z gniazdem. Butów nie było. Skurwiele ukradli nawet buty.

Michalina miała porządne i zadbane buty, rzadko wychodziła. Było też kilka par męskich po jej mężu. Nigdy go nie poznałem. Zmarł ponad dziesięć lat temu. Były wojskowy. Zatrzymała jego pantofle i mundury.

Złapałem za mebel i przesunąłem go. Cholernie ciężki. Pod butnikiem była obluzowana klepka. Wyjąłem ją i znalazłem pakunek z pieniędzmi. Forsa owinięta w materiałową chusteczkę.

Wiedziałem, że nie zdradziła im tej kryjówki, bo nic o niej nie wiedziała. To były moje zaskórniaki. To co udało się odłożyć z dodatkowych robót dla Grubego. Hajs na czarną godzinę.

Gruby prowadził naleśnikarnię na Ząbkowskiej. Popularna knajpa. Kiedyś handlował walutą pod bazarem. Szanowany na mieście. Miał wejścia. W pełni niezależny nigdy nie podlegał żadnej z grup. Płacił abonament co miesiąc i robił swoje.

Czasem potrzebował drobnej przysługi, jak mu się ktoś stawiał. Najczęściej jeździł jego przydupas, pieprzony rusek, ale jak nie chciał być skojarzony, to dawał mi cynk.

Zajrzałem do pokoju. Poprzewracane meble. Ślady krwi na ścianie. Zaschnięta bordowa kałuża na podłodze. Roztrzaskane żelazko. Dziwne, że go nie zabrali, to w końcu był dowód. W tym bałaganie znalazłem pogniecioną paczkę po czerwonych Caro. Michalina paliła Popularne. Nigdy innych. Fajki musiały należeć do sprawcy.

Pomyślałem o tym, co jej zrobili. Ile czasu to trwało. Bicie, krzyki i przypalanie tylko po to, by na sam koniec poderżnąć jej gardło. Pieprzone śmiecie. Zajrzałem do swojego pokoju. Rozpieprzyli wszystko. Ciuchy zniknęły. Książki były porozrzucane po podłodze.

Miałem niezłą kolekcję literatury. Podniosłem Listonosza Bukowskiego. Amerykańskie wydanie. Michalina świetnie mówiła po angielsku i podrzucała mi książki, żebym się uczył. Czytałem w języku Szekspira, ale nie mówiłem. Szkoda, że Bukowski nie doczekał się polskiego wydania. To świetna literatura. Schowałem książkę za kurtkę. Postanowiłem innym razem wrócić po resztę. Musiałem załatwić sobie mieszkanie.

Miałem trzydzieści tysięcy w gotówce. Całkiem nieźle jak na początek. Jakoś sobie poradzę bez zasiłku. Państwo powinno być ze mnie dumne.

Poszedłem do łazienki. Te świnie nasrały na środku. Rozbili lustro, ale na podłodze było mało szkła. Zrobiło mi się przykro, że mnie nie było, kiedy potrzebowała pomocy. Ona mi pomogła, przyjęła pod swój dach, gdy byłem w dołku. Pomogła mi rozmową. Potrafiła przegadać ze mną cały wieczór i słuchać mojego użalania się, częstując przy tym nalewką wiśniową domowej roboty.

Miałem ochotę zapalić i walnąć kolejnego kielicha, a nie było jeszcze południa.

Zapytałem dzieciaków na dole, czy mają komórkę. Przytaknęli. Gnojek miał Siemensa z kolorowym wyświetlaczem. Nie potrafiłem z tego skorzystać. W pudle ich nie było. Blondynek wybrał mi numer do taksówkarza. Powiedział, że będzie za dziesięć minut. Zmyślne urządzenie. Nigdy nie miałem komórki.

– Długo pan nie pobył w domu – powiedział, kiedy wsiadałem.

– Ja już nie mam domu – stwierdziłem. – Jestem Tomek, a ty?

– Ryszard – podał mi grabę.

– Jedziemy na Grochów – powiedziałem.

Podkręcił radio. W szczecińskim Sądzie Okręgowym rozpoczął się długo oczekiwany proces. Na ławie oskarżonych zasiadł Marek K. pseudonim Oczko, oraz dwunastu członków jego gangu. W sądzie pojawili się saperzy. Wykorzystano również psy do szukania materiałów wybuchowych, a oskarżonych konwojowali komandosi. Sąd zamierza przesłuchać dwustu sześćdziesięciu siedmiu świadków. Szczególną ochronę roztoczono nad skruszonym gangsterem, byłym członkiem gangu Oczka, Rafałem pseudonim Czarny, którego zeznania pozwoliły na postawienie zarzutów Markowi K. – obecnie najlepiej strzeżonemu więźniowi w Polsce… – ekscytował się spiker.

Czcza gadka. Na mieście i tak wszyscy wiedzieli, że konfiturę czeka śmierć. A kto umarł, ten nie żyje.

– Boją się odbicia. Czytałem, że nawet na atak snajpera są przygotowani. To ma być potężny cios wymierzony w mafię. Podobno w zeznaniach pojawiają się też nasi…

Mówiąc o naszych, zapewne miał na myśli pruszkowskich i wołomińskich, ale oni moi nie byli.

– Zmieńmy stację, może dają jakąś muzykę – rzuciłem.

Kroplą deszczu namaluję cię/A potem długo sam – sam w to nie uwierzę/Kroplą deszczu spłynie twoja twarz/W tej kropli będę ja – i z sobą mnie zabierzesz (…)2

– Sam chciałeś muzykę – stwierdził.

– Lubię to. Dobry kawałek.

– Jak uważasz.

[1] Nie żałuję niczego (fr.).

[2] Gabriel Fleszar – Kroplą deszczu.