Czterdzieści pięć lat, które wstrząsnęły Polską - Jerzy Eisler - ebook

Czterdzieści pięć lat, które wstrząsnęły Polską ebook

Jerzy Eisler

4,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Synteza historii Polski od 1944 do 1989 roku autorstwa jednego z najbardziej cenionych historyków tego okresu. Jerzy Eisler, którego poczet pierwszych sekretarzy stał się bestsellerem, w najnowszej książce rozważa, czy układ zależności Polski od Związku Radzieckiego należy uznać za wasalny, satelicki, kolonialny, czy też Polska znajdowała się jedynie w radzieckiej strefie wpływów?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 901

Oceny
4,5 (15 ocen)
7
8
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Mrfranki

Nie oderwiesz się od lektury

Opracowanie napisane przystępnie. Ciekawe nie tylko dla historyków, ale też tych, którzy chcą wiedzieć więcej o historii najnowszej Polski bez politycznego zadęcia i propagandy.
00

Popularność




Copyright © Jerzy Eisler, Czerwone i Czarne

Projekt okładki FRYCZ I WICHA

Zdjęcie na okładce: Jan Morek /Forum

Redakcja Beata Saracyn

Korekta i indeks nazwisk Dorota Śrutowska, Beata Saracyn

Skład Tomasz Erbel

Wydawca Czerwone i Czarne Sp. K. ul. Walecznych 39/5 03-916 Warszawa

Wyłączny dystrybutor Firma Księgarska Olesiejuk Sp. z o.o. sp. j ul. Poznańska 91 05-850 Ożarów Mazowiecki www.olesiejuk.pl

ISBN 978-83-7700-317-6

Warszawa 2018

Wstęp

Tytuł niniejszej syntezy historii Polski pod władzą komunistyczną stanowi parafrazę tytułu głośnej w swoim czasie książki amerykańskiego komunistycznego dziennikarza Johna Reeda Dziesięć dni, które wstrząsnęły światem. Ten pierwszy Amerykanin pochowany w 1920 r. pod Murem Kremlowskim był świadkiem rewolucji październikowej, którą najpierw wręcz entuzjastycznie relacjonował dla amerykańskiej prasy, a następnie opisał w książce pod takim właśnie tytułem. Od razu stał się symbolem skondensowanego w czasie wyjątkowo ważnego wydarzenia czy może raczej należałoby powiedzieć ciągu wydarzeń, które doprowadziły do radykalnych i – mniej czy więcej – trwałych zmian politycznych, społecznych, ekonomicznych, kulturowych itd. Następstwem przewrotu październikowego było wszak nie tylko zbrojne przejęcie władzy przez bolszewików, ale także kilkadziesiąt lat dyktatorskiej władzy komunistów w Rosji (od 1922 do 1991 roku w Związku Radzieckim) i w kilkunastu innych państwach świata na różnych kontynentach. Jeszcze dzisiaj zresztą władza komunistyczna (lub jej bezpośredni spadkobiercy) trzyma się całkiem mocno na przykład w Chińskiej Republice Ludowej, Koreańskiej Republice Ludowo-Demokratycznej i na Kubie, a w wielu krajach – w tym również europejskich – na przykład w Czechach, we Francji i w Rosji, jawnie i legalnie funkcjonują partie komunistyczne.

Dlaczego jednak dzieje Polski Ludowej nasuwają mi skojarzenia z książką Johna Reeda? Przecież tam jest mowa zaledwie o dziesięciu dniach, czyli o samych początkach władzy radzieckiej w Rosji, ja zaś próbuję opisać 45 lat, czyli cały okres rządów komunistycznych w Polsce. Mam przy tym pełną świadomość tego, że przecież różne były krótko- i długoterminowe skutki zwycięstwa rewolucji w Rosji, a inne przeniesionego ze Związku Radzieckiego i realizowanego przez 45 lat, nie tylko zresztą w Polsce, ale w praktyce w całej Europie Środkowo-Wschodniej, „eksperymentu” z komunistami u władzy.

Pamiętam również, że pojęcie czasu jest względne i zawsze musi się odnosić do ogólnych kontekstów. Ten sam rok spędzony w więzieniu o zaostrzonym rygorze praktycznie nijak się ma do rocznych wakacji w luksusowych warunkach. Analogicznie można powiedzieć, że 45 lat w życiu konkretnego człowieka to bardzo długi okres. Najczęściej jest to ponad połowa jego życia, a nierzadko praktycznie całe jego dorosłe życie. Natomiast te same 45 lat w historii narodów i państw stanowi zwykle okres relatywnie krótki. W liczącej ponad 1050 lat udokumentowanej źródłowo historii polskiej państwowości jest to zaledwie nieco ponad 4 proc. Zarazem jednak był to czas, który bardzo mocno i – jak wszystko na to wskazuje – dość trwale odcisnął swoje piętno na historii Polski i Polaków. Wypada więc zadać pytanie: dlaczego tak się stało? Co przesądziło o głębokości i trwałości określonych zjawisk, spraw, kwestii, postaw łączonych zwykle z PRL? Wreszcie może najważniejsze, a na pewno najtrudniejsze pytanie: czym w istocie była Polska Rzeczpospolita Ludowa?

Przede wszystkim trzeba w tym miejscu przypomnieć dwie kwestie czysto formalne. Po pierwsze, traktuję – jak wielu innych badaczy – nazwę „Polska Rzeczpospolita Ludowa” w sposób nieco umowny, obejmując nią cały okres rządów komunistycznych w Polsce, chociaż oczywiście została ona oficjalnie wprowadzona dopiero wraz z przyjęciem Konstytucji PRL w 1952 r. Posunięcie to – rzecz jasna – nie miało w praktyce większego wpływu na kształt ustrojowy państwa tworzonego od 1944 r. Niemniej jednak należy pamiętać, że w latach 1944–1952 oficjalna nazwa państwa tworzonego przez polskich komunistów – przy pomocy i wsparciu ich radzieckich towarzyszy oraz Armii Czerwonej, których znaczenie było zresztą decydujące – brzmiała tak jak przed II wojną światową, i tak jak obecnie: „Rzeczpospolita Polska”.

Po drugie, należy zwrócić uwagę na notorycznie powtarzający się błąd gramatyczny – łączenie skrótu PRL z rodzajem męskim: „PRL był…”, „PRL stworzył…”, „PRL zabrał…” itd., podczas gdy za każdym razem powinno się pisać: „PRL była…, stworzyła…, zabrała…” itp., gdyż przecież rzeczownik „Rzeczpospolita” jest rodzaju żeńskiego. Analogicznie ma się sprawa z niekiedy błędnie używanym skrótem PZPR, który także bywa łączony z formą rodzaju męskiego: „PZPR był…”, „PZPR stworzył…”, „PZPR zabrał…” itd., a przecież rzeczownik „partia” jest także rodzaju żeńskiego. Nie brak zresztą i takich, którzy utrzymują, że skróty rządzą się własnymi regułami gramatycznymi. Niemniej jednak – jak się wydaje – te kwestie nie budzą większych emocji i z pewnością nie są konsekwencją dawnych i współczesnych poglądów politycznych poszczególnych badaczy.

Na ogół (chociaż przyznaję, że nie zawsze) nie bywa kwestią sporną także sama istota ustroju państwa, które – niezależnie od wszelkich zmian – przez cały czterdziestopięcioletni okres istnienia było pozbawione w wymiarze wewnętrznym i zewnętrznym suwerenności. Stosunkowo często można się też spotkać z opinią głoszącą, że PRL była państwem o ograniczonej suwerenności – oczywiście ograniczonej przez ZSRR. Pozostaje faktem, że w zakresie polityki zagranicznej, ale też wielu aspektów polityki wewnętrznej, Polska Ludowa stale była uzależniona od gospodarzy Kremla, chociaż stopień podległości i uzależnienia w różnych okresach bywał naturalnie różny. Nie dałoby się jednak wykreślić prostej linii opadającej, wyznaczającej stopniowe łagodzenie tej zależności: od bezwzględnego i nierzadko brutalnego dyktatu w czasach, gdy na czele ZSRR stał Józef Stalin, po quasi-partnerskie relacje w drugiej połowie lat osiemdziesiątych między gen. Wojciechem Jaruzelskim a sekretarzem generalnym Komitetu Centralnego Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego Michaiłem Gorbaczowem. Prawdopodobnie podległość Polski wobec ZSRR lepiej byłoby przedstawić za pomocą sinusoidy. Czasem bowiem presja radziecka była silniejsza i bardziej bezwzględna, innym razem zaś relatywnie słabsza, co w żadnym razie nie musiało oznaczać, że była przez to mniej skuteczna. Nie można też jednak zapominać, że część badaczy uważa, iż Polska Ludowa nie tyle była podporządkowana ZSRR i uzależniona od decyzji i poleceń płynących z Moskwy, co przez cały okres istnienia pozostawała pod radziecką okupacją i była pozbawiona nawet pozorów suwerenności. Ponieważ pod okupacją radziecką przez ponad pół wieku pozostawały państwa bałtyckie: Litwa, Łotwa i Estonia, a przecież ich status był zdecydowanie odmienny od PRL, niektórzy badacze w odniesieniu do niej oraz innych państw bloku radzieckiego próbują promować określenie: okupacja przez przedstawicielstwo. Tymczasem sprawa jest chyba jeszcze bardziej skomplikowana.

Wydaje się, że całą tę złożoność można przynajmniej do pewnego stopnia próbować wytłumaczyć w następujący sposób. Otóż można przyjąć, że Polska Ludowa była państwem niepodległym, ale nie suwerennym. Posiadała bowiem taki atrybut przynależny każdemu niemal organizmowi państwowemu, jak międzynarodowe uznanie. Nie tylko była członkiem Rady Wzajemnej Pomocy Gospodarczej i Układu Warszawskiego, ale także utrzymującym stałe stosunki dyplomatyczne z kilkudziesięcioma państwami świata zachodniego członkiem założycielem Organizacji Narodów Zjednoczonych oraz wielu innych instytucji międzynarodowych. Na marginesie wypada zaznaczyć, że – w wyniku presji ze strony Stalina – do grona założycieli ONZ należały też Białoruś i Ukraina, choć nawet teoretycznie nie były odrębnymi państwami, lecz stanowiły integralną część Związku Radzieckiego. Oficjalnie władze ZSRR motywowały to żądanie ogromnymi ofiarami, jakie Białoruś i Ukraina poniosły pod okupacją niemiecką, i rolą, jaką w zwycięstwie nad III Rzeszą odegrali pochodzący z tych terenów czerwonoarmiści. Wątpliwe wydaje się, aby zachodni przywódcy przyjmowali tę argumentację za dobrą monetę, lecz w czasie wojny zachowywali się tak jak gdyby w to wierzyli, ponieważ była im niezbędna radziecka pomoc w zwycięstwie nad Niemcami. W rzeczywistości – chociaż nie przyznawano się do tego – gospodarze Kremla po prostu chcieli mieć w ten sposób trzy głosy, a nie jeden w Zgromadzeniu Ogólnym ONZ.

Jednym z czynników decydujących o tym, że dane terytorium uznajemy za odrębne państwo, jest przypisane mu prawo emisji własnej waluty. Do momentu wprowadzenia 1 stycznia 2002 r. w jedenastu państwach Unii Europejskiej euro jako obowiązującej waluty (pierwszej ponadpaństwowej) prawo emisji pieniędzy było zarezerwowane wyłącznie dla poszczególnych państw (nie dysponowały nim ani gubernie, ani stany, ani departamenty, ani województwa, ani żadne tego typu struktury regionalne). Tymczasem PRL posiadała prawo emisji własnych pieniędzy, choć ówczesny złoty nie był walutą wymienialną, a co więcej – w świetle obowiązujących wówczas przepisów – w ogóle nie wolno było polskich pieniędzy wywozić za granicę.

Innym ważnym atrybutem państwowości, chociaż naturalnie nie wymaganym bezwzględnie, jest także prawo posiadania własnej armii. Nie inaczej było w Polsce po II wojnie światowej. Niemniej jednak nie można zapominać, że na czele Ludowego Wojska Polskiego przez siedem lat stał radziecki marszałek Konstanty Rokossowski, do roku 1956 większość najważniejszych stanowisk w siłach zbrojnych zajmowali radzieccy generałowie i oficerowie, a od 1955 r. LWP było podporządkowane strukturom Układu Warszawskiego. Trzeba też pamiętać, że na terytorium polskim – w praktyce poza jakąkolwiek kontrolą ze strony władz PRL – stacjonowało na stałe kilkadziesiąt tysięcy żołnierzy Północnej Grupy Wojsk Armii Radzieckiej, wyposażonych w najnowocześniejszy sprzęt bojowy, w tym – jak się później okazało – także w broń nuklearną. Niezależnie od tego Sowieci na terytorium Polski w największej tajemnicy przechowywali także setki głowic jądrowych, na wypadek wojny przeznaczonych do użycia przez LWP.

Naturalnie jednym z atrybutów choćby tylko formalnie niepodległego państwa jest władza ustawodawcza i wykonawcza, ale w wypadku PRL trzeba pamiętać o ich podporządkowaniu kierownictwu partyjnemu. Wspomnieć wreszcie trzeba takie symboliczne atrybuty państwowości, jak flaga, barwy, hymn narodowy i godło państwowe. W tym zakresie komuniści – w porównaniu z innymi państwami bloku radzieckiego – zmienili w Polsce relatywnie niewiele. Barwy biało-czerwone oraz hymn pozostały niezmienione, a w wypadku godła usunięto „jedynie” złotą koronę z głowy orła. Trudno byłoby to uznać za „brutalną ingerencję” w kontekście tego, co z godłem państwowym uczyniono na przykład na Węgrzech, gdzie herb Lajosa Kossutha po prostu zastąpiono czerwoną gwiazdą. Mimo wszystkich poczynionych powyżej zastrzeżeń można chyba jednak przyjąć, że formalnie rzecz biorąc PRL była państwem niepodległym, lecz pozbawionym suwerenności.

Gdy myślimy o powojennej historii Polski, stosunkowo często powraca pytanie: jakie było zatem pole manewru polskich komunistów? Czy dyktat radziecki rzeczywiście obejmował bezwzględnie wszystkie sfery publicznego działania, czy może istniał jednak pewien (zmienny) margines niezależności, a jeżeli istniał, to czy działacze Polskiej Partii Robotniczej, a następnie Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej wykorzystywali go, czy też bez żadnych zastrzeżeń w całej rozciągłości podporządkowywali się woli Kremla, niekiedy może nawet ubiegając radzieckie życzenia i oczekiwania? Jest to kwestia niezwykle skomplikowana: stopień podległości i uległości w decydującym stopniu uzależniony był przecież od pozycji, cech osobistych i ambicji gospodarzy Kremla. Rzecz jasna inaczej wyglądało to w czasach Stalina, odmiennie w okresie rządów Gorbaczowa.

Nie znaczy to wszakże, że Polacy nie mieli zupełnie nic w tym względzie do powiedzenia. Stanisław Kania zapytany kiedyś przeze mnie o to, jaki – gdy był I sekretarzem KC PZPR – posiadał zakres swobody podejmowania decyzji, odpowiedział niewątpliwie szczerze: „Niech pan nie wierzy tym wszystkim, którzy mówią «cóż ja mogłem, to nie zależało ode mnie»” i dodał: „Gdy byłem I sekretarzem, to oczywiście Breżniew niejednokrotnie strofował mnie i pouczał, nawet krzyczał na mnie, ale przecież nie było tak, że ja nie mogłem go przekonywać, tłumaczyć pewnych spraw, sugerować mu jakichś korzystnych dla nas rozwiązań – innymi słowy, że nic nie zależało ode mnie. Otóż zależało i to wcale nie tak mało”.

Wydaje się, że – jak to zwykle bywa w życiu – było różnie. Stopień serwilizmu przywódców PZPR wobec gospodarzy Kremla uzależniony był zapewne między innymi od osobistych predyspozycji poszczególnych działaczy: jedni mieli dusze „pokornych niewolników” w większym stopniu, inni w mniejszym. Jedni czuli się głównie Polakami, a dopiero w dalszej kolejności komunistami, inni dokładnie odwrotnie. Nie brakowało i takich, zwłaszcza wśród najstarszych działaczy wywodzących się jeszcze z Komunistycznej Partii Polski, którzy Związek Radziecki uważali za ojczyznę międzynarodowego proletariatu i ruchu komunistycznego, a tym samym i swoją własną. Być może dla nich sprawa była najprostsza: służąc ZSRR – we własnym mniemaniu – służyli Polsce!

W historiografii toczy się, jak dotąd nierozstrzygnięty, spór o to, czy układ zależności Polski od Związku Radzieckiego należałoby uznać za wasalny, satelicki, kolonialny, czy był to typ protektoratu, dominacji, czy też Polska znajdowała się jedynie w radzieckiej strefie wpływów. A może w różnych okresach wszystkie te i inne jeszcze niewymienione tutaj elementy w większym czy mniejszym stopniu mieszały się ze sobą i wzajemnie przenikały lub występowały obok siebie? To znowu są pytania, na które historycy nie potrafią jeszcze przekonywająco odpowiedzieć. Wielkie jest w tym zakresie materii pomieszanie – niemało też zwykłej demagogii.

Dotychczas była mowa o ograniczeniach suwerenności w wymiarze międzynarodowym, ale przecież PRL była także pozbawiona suwerenności w wymiarze wewnętrznym, gdyż władze komunistyczne nie posiadały społecznej legitymizacji, jaką uzyskuje się w następstwie wolnych i demokratycznych wyborów. W PRL aż do czasu wyborów do nowo utworzonego Senatu z 4 czerwca 1989 r. ani razu nie przeprowadzono bowiem takich wyborów, których wyniku zarazem by nie sfałszowano. Suweren – naród przez 45 lat nie miał możliwości ani razu przemówić w wyborach własnym, niezafałszowanym głosem.

Na marginesie warto może jeszcze dodać, że historycy poszukują dla PRL swoistych punktów odniesienia we wcześniejszych epokach. Gdy jest mowa o kwestii suwerenności i niepodległości w dziejach ojczystych, najczęściej przywoływany jest przykład Królestwa Polskiego z lat 1815–1830. Przypomnijmy więc, że kolejni carowie Rosji: Aleksander I i Mikołaj I byli zarazem królami Polski. Ten pierwszy – w końcu 1815 r. – nadał Królestwu Polskiemu liberalną jak na owe czasy Konstytucję, określającą ustrój państwowy. Była ona podobna do ustawy zasadniczej Księstwa Warszawskiego i zapewniała ogółowi mieszkańców wolność wyznania, wolność słowa i nietykalność osobistą. Utworzono pochodzący z wyborów sejm i mianowany przez monarchę senat, zachowano odrębną administrację, osobny skarb i polskie wojsko, na czele którego wkrótce stanął brat cara, wielki książę Konstanty – on zresztą zapisał się w pamięci Polaków jak najgorzej. To głównie za jego sprawą systematycznie łamane było prawo, więzienia zapełniały się więźniami politycznymi, a Konstytucja coraz bardziej była oderwana od praktyki dnia codziennego. Naturalnie wszystkie kluczowe decyzje dotyczące Królestwa Polskiego były podejmowane lub przynajmniej konsultowane w Petersburgu, jak w latach Polski Ludowej miało to miejsce w Moskwie. Nawiasem mówiąc, nasuwa się w tym miejscu pytanie, czy przez przyszłe pokolenia PRL nie będzie postrzegana analogicznie jak obecnie postrzegane jest Królestwo Kongresowe – państwo połączone unią personalną z Cesarstwem Rosyjskim, z własnym pieniądzem, armią, parlamentem, a jednak ani wówczas, ani obecnie nietraktowane jako w pełni niepodległe i suwerenne.

Na arenie międzynarodowej w jakimś stopniu punktem odniesienia dla PRL może być Państwo Francuskie marszałka Philippe’a Pétaina z okresu przed zajęciem przez Niemców w listopadzie 1942 r. tzw. strefy wolnej. Należy więc przypomnieć, że na mocy konwencji o zawieszeniu broni z 22 czerwca 1940 r. (nawiasem mówiąc jest to nader często popełniany błąd – III Republika nie podpisała w 1940 r. kapitulacji, aktu należącego do kompetencji naczelnego dowództwa, lecz rozejm, czyli akt o charakterze politycznym zawierany przez rząd) Francja formalnie została podzielona na kilka nierównych części. Największa, okupowana przez Niemców strefa północna obejmowała około 66 proc. powierzchni kraju wraz z całym atlantyckim wybrzeżem i oczywiście Paryżem. Natomiast na południu kraju utworzono tzw. strefę wolną, administrowaną przez rząd francuski. Jego najsilniejszymi atutami było imperium kolonialne na trzech kontynentach wraz ze stacjonującymi tam wojskami, czwarta co do wielkości flota wojenna świata z bazami nad Morzem Śródziemnym, wreszcie licząca 100 tys. żołnierzy armia rozejmowa. Państwo Francuskie, na czele którego stał marszałek Pétain, utrzymywało stosunki dyplomatyczne z kilkudziesięcioma państwami świata, w tym ze Związkiem Radzieckim do lata 1941 r. i Stanami Zjednoczonymi do listopada 1942 r. Ponadto w Vichy zachowano francuskie barwy narodowe (czerwono-biało-niebieskie), Marsylianka nadal była hymnem, ale już republikańską triadę Wolność–Równość–Braterstwo zastąpiono nową: Praca–Rodzina–Ojczyzna. Najistotniejsze wszakże było to, że wszelkie najważniejsze decyzje dotyczące całej Francji zapadały w Berlinie.

Równocześnie nie wolno zapominać o tym, że Polska Ludowa – niezależnie od tego, że w żadnym okresie swego istnienia nie była państwem suwerennym – nigdy nie była też państwem demokratycznym. Zmieniał się jedynie charakter władzy sprawowanej w sposób dyktatorski. Nie chciałbym w tym miejscu wracać do starego sporu o naturę systemu panującego w PRL i podejmować dyskusji, czy można w wypadku powojennej Polski mówić o ustroju totalitarnym, a jeżeli tak, to w którym momencie procesu historycznego. Nie ulega wątpliwości, że najwięcej cech wypełniających klasyczne definicje państwa totalitarnego można dopatrzeć się w Polsce z okresu stalinowskiego. Po 1956 r., zważywszy na istotę systemu, był to raczej reżim autorytarny, wszelako w sferze planów i projektów rządzących aż do 1989 r. pozostawał aktualny koncept totalitarny. Jednocześnie trzeba pamiętać, że rzeczownik „totalitaryzm” i przymiotnik „totalitarny” nie tylko w języku polskim mają negatywną konotację. Nierzadko w politycznym ferworze określenia te bywają używane na zasadzie obelgi, inwektywy. Właśnie w taki sposób niekiedy posługują się nimi publicyści i politycy, którzy pragną dać wyraz swojej niechęci czy wręcz wrogości wobec PRL. Nie zastanawiają się przy tym zwykle nad tym, czy państwo niesuwerenne, jakim stale przecież była Polska Ludowa, w ogóle może być uznawane za totalitarne, skoro jedną z immanentnych cech klasycznych reżimów totalitarnych jest – mniej czy więcej realne – dążenie do panowania nad światem (także lub może głównie drogą wojny i podboju) oraz globalność celów politycznych. Tymczasem nikt poważnie nie może utrzymywać, że jest w stanie wskazać takie elementy w uzależnionej od Związku Radzieckiego i nieposiadającej globalnych interesów PRL.

Jedną z cech nierozłącznie związanych z „modelowymi” państwami totalitarnymi, za jakie powszechnie uznaje się: stalinowski Związek Radziecki, faszystowskie Włochy, III Rzeszę i Chińską Republikę Ludową z czasów Mao Zedonga, było ludobójstwo na masową skalę. Chociaż w latach Polski Ludowej mieliśmy do czynienia z systemem niewydolnym ekonomicznie, niesprawiedliwym, nieefektywnym, a nawet w pewnych okresach po prostu zbrodniczym, nie wolno go jednak porównywać do wspomnianych reżimów totalitarnych. Inna sprawa, że można wskazać na szereg elementów typowych dla wszelkich państw totalitarnych, jak na przykład rozbudowany ponad miarę aparat przymusu, militaryzacja życia publicznego, działająca w sposób niejawny prewencyjna cenzura i towarzysząca jej scentralizowana agresywna propaganda, której towarzyszyło stałe poszukiwanie wroga wewnętrznego („reakcja”, „kułacy”, „rewizjoniści”, „syjoniści”, „ekstrema” itp.) i zewnętrznego („zachodnioniemieccy rewizjoniści”, „amerykańscy imperialiści”, „międzynarodowy syjonizm” itd.), próby oddziaływania państwa, a raczej rządzącej quasi-monopolistycznie partii, na wszystkie praktycznie sfery życia. Choć listę tę można by ciągnąć dość długo, to jednak mimo wszystko raczej trudno byłoby uznać powojenną Polskę (zwłaszcza po 1956 r.) za państwo totalitarne. Od tego typu kwalifikacji powstrzymują także losy Kościoła katolickiego, którego mimo podejmowanych w tym kierunku licznych wysiłków, nie udało się władzom państwowym nigdy w pełni sobie podporządkować. Równocześnie stosunkowo spora część społeczeństwa żyła jak gdyby poza uznawanym przez siebie za nieswoje państwem – rzecz w klasycznym systemie totalitarnym praktycznie niemożliwa. Kto się nie podporządkuje i nie włącza aktywnie – jest eliminowany z całą bezwzględnością. Jest to jedna z fundamentalnych cech totalitaryzmu w każdym jego wydaniu: czerwonym, czarnym i brunatnym.

Wszelako coraz częściej skłonny jestem zgadzać się z tymi badaczami, którzy uważają, że koncept totalitarny – będący zresztą przede wszystkim konstruktem intelektualnym, stworzonym przez takich teoretyków, jak: Hannah Arendt, Carl Friedrich i Zbigniew Brzeziński – raczej zaciemnia niż objaśnia rzeczywistość państw rządzonych przez komunistów i nie wyczerpuje kwestii istoty natury tego systemu. Pamiętam także, że przed ponad trzydziestu laty wybitny znawca systemu prawnego i ustroju nazistowskich Niemiec Franciszek Ryszka powtarzał uparcie, że państwo prawdziwie totalitarne powstało jedynie na kartach głośnej powieści George’a Orwella o roku 1984, w życiu realnym na szczęście nigdy i nigdzie. Nawet w III Rzeszy czy w stalinowskim Związku Radzieckim byli ludzie niepoddający się otaczającej ich opresji i zachowujący wewnętrzną wolność. Zawsze znalazł się ktoś taki, jak: Theodor Adorno, Hannah Arendt, Willy Brandt, Bertolt Brecht, Marlena Dietrich, Fritz Lang, Heinrich i Thomas Mannowie, Carl von Ossietzky, Anna Seghers i wielu innych mniej znanych od wymienionych. Analogicznie nie udało się doprowadzić do zniewolenia wszystkich obywateli ZSRR. Także i tam żyli i cierpieli między innymi: Anna Achmatowa, Michaił Bułhakow, Natalja Gorbaniewska, Nadieżda i Osip Mandelsztamowie, Borys Pasternak i Aleksander Sołżenicyn.

Nieco podobne problemy semantyczne jak z „totalitaryzmem” mamy z nadużywanymi dzisiaj w Polsce, a raczej rzadko używanymi w odniesieniu do współczesności w latach PRL, słowami: „komunizm”, „komuniści” czy „komunistyczny”. Również one mają nie tylko w języku polskim dla wielu ludzi negatywną konotację i bywają niekiedy, zwłaszcza przez zdeklarowanych antykomunistów, stosowane w charakterze inwektywy, jak w swoim czasie niektórzy komuniści słowem „faszyści” przezywali niemal wszystkich swoich politycznych przeciwników, niezależnie od ich politycznych afiliacji. Tego, że słowa te, a raczej łączone z nimi konkretne treści, źle kojarzą się wielu Polakom, mieli świadomość także sami komuniści, którzy u zarania Polski Ludowej nie głosili publicznie, że chcą zbudować nad Wisłą ustrój komunistyczny, lecz – wbrew faktom – powtarzali, że tworzą system demokratyczny. Co więcej, dopuszczali się przy tym pewnej manipulacji, ponieważ przeciwstawiali demokrację nie komunizmowi, ale politycznemu systemowi panującemu w Polsce przed II wojną światową, komunikując „wtedy była sanacja a teraz jest demokracja”. Z czasem zresztą sami rządzący Polską Ludową coraz rzadziej mówili o sobie jako o komunistach. Jeszcze rzadziej PZPR nazywali partią komunistyczną, a już nigdy nie mówili o Polsce jako państwie komunistycznym. Co najwyżej głosili, że budują nad Wisłą socjalizm lub że trwa okres „budowy rozwiniętego społeczeństwa socjalistycznego”.

Na marginesie warto w tym miejscu podkreślić, że – w przeciwieństwie do Benita Mussoliniego, który otwarcie głosił, że we Włoszech zbudowano ustrój faszystowski, oraz Adolfa Hitlera, często prawiącego o Rzeszy narodowosocjalistycznej – nikt nigdzie na całym świecie nie ogłosił, iż zbudowano gdziekolwiek państwo komunistyczne. Nie ogłosił tego ani Stalin, ani Mao Zedong, ani Fidel Castro, ani żaden z wodzów KRLD, nie mówiąc już o kimkolwiek z przywódców PRL. Jeżeli zaś nigdzie nie obwieszczono, że został zbudowany komunizm, to czy można mówić o jego upadku? Czy nader popularne i niezwykle często (nad)używane (czasem także i przeze mnie) wyrażenie „upadek” względnie „obalenie komunizmu” ma sens? Czy w ogóle może upaść coś, co nigdy nie zostało stworzone? Rozumiem przy tym doskonale wątpliwości wszystkich badaczy, którzy zastanawiają się nad tym, czy rzeczywiście trzeba ogłosić, że coś powstało, aby to coś zaistniało realnie. Być może przywołane powyżej określenia mają na celu podkreślanie roli tych wszystkich (przede wszystkim ludzi „Solidarności”), którzy przyczynili się do zmiany ustrojowej w Polsce w końcu lat osiemdziesiątych XX wieku. Jeżeli jest tak rzeczywiście, to w praktyce nie mam najmniejszych szans cokolwiek w tym zakresie zmienić. Nie mam zresztą złudzeń co do tego, że moje wątpliwości coś tutaj zmienią, ale może przynajmniej skłonią niektóre osoby, posługujące się bezkrytycznie i bezrefleksyjnie tymi określeniami, do chwili namysłu i głębszej refleksji. Jak wyżej wspomniałem, sam ich czasem używam, ale przynajmniej staram się pamiętać o tych ograniczeniach.

Podobne problemy łączą się z kwestią używania w tekstach naukowych i poważnej publicystyce historycznej formy językowej: sowiecki czy radziecki? Zacząć wypada od przypomnienia, że podobnego problemu nie mają na przykład Anglicy, Francuzi czy Niemcy. Tylko bowiem w języku polskim (oraz ukraińskim!) rosyjskie słowo „sowiet” zostało przetłumaczone na „rada”. Do zdecydowanej większości języków zostało ono włączone w swoim oryginalnym brzmieniu i funkcjonuje jako trwały element nazwy naszego wschodniego sąsiada pod rządami komunistycznymi (Soviet Union, Union Soviétique, Sovjetunion), obok rodzimych określeń słowa „rada”.

Nie inaczej było przed II wojną światową w Polsce. Także w języku polskim pełna nazwa tego państwa brzmiała Związek Socjalistycznych Sowieckich Republik (ZSSR), a w uproszczeniu Związek Sowiecki, choć przyznać trzeba, że czasem w oficjalnych dokumentach pojawiała się nazwa Związek Socjalistycznych Republik Rad. Funkcjonowały także potoczne określenia państwa „Sowiety” i ogółu jego mieszkańców „Sowieci”, co było precyzyjniejsze od pojęcia Rosjanie, szczególnie w sytuacji gdy na czele państwa stał Gruzin Stalin, a w jego otoczeniu było stosunkowo wielu nie-Rosjan.

Jednak w języku polskim przymiotnik „sowiecki” i rzeczownik „Sowieci” z wolna zaczęły nabierać pejoratywnego znaczenia. Gdy w 1944 roku przy wsparciu Armii Czerwonej komuniści polscy sięgnęli po władzę i zaczęli tworzyć na ziemiach polskich nowy system polityczno-społeczny, proces ten uległ przyspieszeniu. Podobnie jak wcześniej rzeczowniki „komunizm”, „komunista” i „bolszewik” oraz przymiotniki „komunistyczny” i „bolszewicki”, tak teraz słowo „sowiecki” w ustach wielu Polaków nabrało jednoznacznie negatywnej konotacji. Świadome tego zjawiska nowe władze postanowiły coś z tym problemem zrobić i latem 1945 roku Ministerstwo Informacji i Propagandy poleciło posługiwać się nazwą „radziecki” zamiast „sowiecki”. Zresztą nie od razu to nowe określenie weszło do języka codziennego. Jeszcze na przykład przez jakiś czas niektóre gazety, drukując repertuar kin, pisały o granych w nich filmach sowieckich. W następnych latach określenie „sowiecki” zupełnie jednak zniknęło z oficjalnego języka i zastąpione zostało przez wyraz „radziecki”. Zmianie uległa też oczywiście polska nazwa wschodniego sąsiada.

Przymiotnik „sowiecki” oraz rzeczowniki „Sowiety” i „Sowieci” przetrwały natomiast tak w języku oficjalnym, jak i w potocznym polskiej emigracji. Używano ich na przykład konsekwentnie w publikacjach Instytutu Literackiego z Paryża. Gdy zaś w 1984 roku „bez wiedzy i zgody Autora” wydawano tam książkę Jerzego Holzera o „Solidarności”, napisano, że „tylko dlatego, że nie możemy się z nim porozumieć, zachowujemy nie używaną nigdzie poza PRL-em formę «radziecki» zamiast właściwej – sowiecki”. Dodać jednak trzeba, że nie wszyscy na emigracji posługiwali się formą „sowiecki”, tylko „radziecki”. Na przykład Radio Wolna Europa w pełni świadomie używało tej drugiej formy, pragnąc być przez to lepiej rozumiane przez – przyzwyczajonych do określenia „radziecki” – słuchaczy krajowych.

Gdy w końcu lat osiemdziesiątych w Polsce zmieniał się ustrój, grupa niezależnych badaczy podjęła walkę o przywrócenie w dyskursie naukowym formy „sowiecki”. Akcja ta – choć pierwotnie zakończyła się fiaskiem – na dłuższą metę przyniosła jednak przynajmniej częściowy sukces. Uważam zresztą, że obie formy są tak samo poprawne, z jednym wszakże zastrzeżeniem. Otóż trzeba zdecydować się na jedną z nich i stosować ją konsekwentnie. W żadnym razie nie może być tak, żeby w tym samym tekście autor raz pisał na przykład o osiągnięciach radzieckiego sportu czy sukcesach radzieckiej kosmonautyki – raz natomiast, dajmy na to, o zbrodniach sowieckiego NKWD czy też sowieckiej polityce imperialnej. Niezależnie od tego, czy się nam to podoba, czy nie, w Polsce pierwszemu z tych określeń przypisuje się zwykle znaczenie pozytywne, drugiemu zaś negatywne. Tymczasem obydwa są (a w każdym razie powinny być) wyrażeniami emocjonalnie neutralnymi. Obie formy są pod względem językowym równoprawne, ale na pewno warto mieć świadomość tego, jakie czasem mogą wywoływać skojarzenia.

Język narracji jest zresztą jednym z ważniejszych problemów, gdy podejmuje się próbę opisu dziejów PRL. Przed laty wierzyłem w to, że można stworzyć zobiektywizowany język autorskiego opisu, który przy zachowaniu wyznawanej aksjologii byłby jednak emocjonalnie neutralny. Dzisiaj już nie jestem tego pewien. Zbyt bowiem często dane jest mi czytać teksty o naukowych ambicjach napisane językiem kiepskiej publicystki, względnie współczesnego dyskursu politologicznego, a raczej może pretensjonalnego żargonu pseudonaukowego. Równie często, a może nawet jeszcze częściej, zdarza mi się czytać książki i artykuły dotyczące dziejów PRL, których autorzy bezwiednie (a może właśnie w pełni świadomie?) posługują się w narracji językiem przejętym z dokumentów partyjnych („nowomowa”) lub tych wytworzonych przez centralne i terenowe struktury aparatu bezpieczeństwa. Daje się czasem zauważyć nawet swoista maniera przejmowania, a następnie nadużywania tego języka, którego kluczowymi pojęciami są słowa „bezpieczeństwo” i „zabezpieczenie”. „Zabezpieczać” można przy tym dosłownie wszystko, zarówno używając tego pojęcia prawidłowo (ślady zbrodni lub miejsce wypadku), jak i nieprawidłowo (podsłuchiwane przez funkcjonariuszy pomieszczenie, mecz piłkarski, polityczny wiec itd.). Zdarzyło mi się nawet kiedyś natrafić w druku na „zabezpieczanie bezpieczeństwa”.

Gdy przystępowałem do pracy nad tą książką, początkowo traktowałem ją jako uzupełnienie, rozwinięcie i podsumowanie – przy wykorzystaniu najnowszych ustaleń historiografii – moich wcześniejszych prób w tym zakresie. W 1992 roku opublikowałem bowiem przeznaczone głównie dla młodszych czytelników popularne opracowanie pt. Zarys dziejów politycznych Polski 1944–1989. Chciałem, żeby tamta praca, która nie miała zresztą ambicji historycznej syntezy, lecz była raczej rodzajem eseju historycznego, autorską propozycją spojrzenia na polityczne dzieje powojennej Polski, bardziej porządkowała niż syntetyzowała naszą ówczesną wiedzę na temat historii Polski Ludowej.

W roku 1993 wspólnie z Robertem Kupieckim i Melanią Sobańską-Bondaruk opublikowaliśmy przeznaczoną specjalnie dla maturzystów książkę Świat i Polska 1939–1992. Składała się ona z 65 haseł będących w praktyce gotowymi odpowiedziami na ustny egzamin maturalny z historii, każdorazowo wzbogaconymi o wybór proponowanych pozycji literatury przedmiotu. Mnie przypadło w udziale opracowanie prawie wszystkich haseł dotyczących historii Polski. Fragmenty obu tych książek wykorzystałem przy pisaniu części poświęconej okresowi powojennemu w przygotowanej wspólnie z Andrzejem Szwarcem i Pawłem Wieczorkiewiczem i wydanej drukiem w 1997 roku popularnej syntezie zatytułowanej Polska. Dzieje polityczne ostatnich dwustu lat.

W latach 1992–1994 pracowałem także nad dotyczącym lat osiemdziesiątych rozbudowanym kalendarium, które miało wejść w skład planowanej wówczas i nigdy nieopublikowanej Kroniki PRL, która miała być wydana w cyklu bogato ilustrowanych „Kronik”, popularnych w Polsce w pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych. Ostatecznie w skromniejszej formie, jako przygotowana pod redakcją Wiesława Władyki publikacja opatrzona tytułem Kartki z PRL. Ludzie, fakty, wydarzenia, t. II: 1971–1989, została wydana drukiem w 2006 roku. W chwili publikacji i to opracowanie prezentowało jednak w zasadzie poziom wiedzy historycznej z połowy lat dziewięćdziesiątych. Trudno było więc wyobrazić sobie, że po kolejnych dziesięciu latach wystarczy niewielki „lifting” i nawet wzbogacona o nowe ustalenia kompilacja złożona z fragmentów tamtych książek stworzy nową jakość.

Moje wątpliwości pogłębiało to, że w ciągu minionego ćwierćwiecza powstało już przynajmniej kilka obszernych, na ogół udanych, syntez najnowszych dziejów Polski. Książki takie opublikowali między innymi (wymieniani w porządku alfabetycznym): Antoni Czubiński, Antoni Dudek i Zdzisław Zblewski, Andrzej Friszke, Andrzej Garlicki, Andrzej Paczkowski, Andrzej Piasecki i Ryszard Michalak, Wojciech Roszkowski (pierwotnie pod pseudonimem „Andrzej Albert”) oraz Andrzej Leon Sowa. Równocześnie pod wpływem rozmów z moimi młodszymi kolegami doszedłem do wniosku, że bardziej niż kolejna klasyczna tego typu praca o charakterze opisowo-analitycznym potrzebna jest dzisiaj książka zbudowana w sposób bardziej problemowy, stawiająca fundamentalne pytania i podnosząca kwestie zasadnicze. Wydaje się to tym bardziej zasadne, jako że – ujmując rzecz w pewnym uproszczeniu – mamy do czynienia w publicznym dyskursie z dwoma dominującymi wizjami opisu historii PRL: jednoznacznie prawicową, która balansuje między wersją radzieckiej okupacji i konceptem totalitarnym rozciągniętym na cały okres Polski Ludowej, oraz wyraźnie lewicową, sprowadzającą się często do stwierdzenia, że „komuniści dobrze przysłużyli się Polsce”, gdyż pod koniec II wojny światowej tylko oni mieli realną możliwość przejęcia tutaj władzy i zachowania czegoś więcej niż pozory niezależności od ZSRR.

Wygląda jednak na to, że – jak to zwykle bywa – polska powojenna historia była mniej jednowymiarowa i płaska niż chciałoby to dzisiaj przyznać wielu z nas. Jest zrozumiałe, że po politycznych zmianach zainicjowanych w Polsce w 1989 roku wiele osób interesujących się historią najnowszą chciało w pierwszej kolejności czytać i słuchać przede wszystkim o martyrologii i męstwie narodu polskiego w czasie II wojny światowej oraz o oporze społecznym (wraz z upływem lat w coraz większym stopniu także o oporze zbrojnym – fenomen „żołnierzy wyklętych”), różnych formach i przejawach działania opozycji antykomunistycznej, wreszcie o walce „Solidarności” i wspierających ją organizacji o wolną, niepodległą i demokratyczną Polskę.

Było to zjawisko w pełni zrozumiałe w tamtej konkretnej sytuacji, lecz niosło ono też ze sobą poważną groźbę wypaczenia, zmistyfikowania, a nawet zafałszowania najnowszej historii Polski. Czytelników znacznie mniej interesowały bowiem – w każdym razie tak chyba sądziła część badaczy – poważne teksty mówiące na przykład o postawach przystosowawczych. Konformizm społeczny w PRL wydawał się, a zdaniem części historyków jest tak nadal, znacznie mniej interesujący i atrakcyjny poznawczo niż dzieje oporu społecznego i opozycji. W wypadkach skrajnych łączyło się to z chęcią, a czasem może nawet i potrzebą niektórych osób, budowania nowych własnych życiorysów, znacznie bardziej heroicznych od tych rzeczywistych. Kwestia poparcia społecznego systemu do dzisiaj pozostaje tematem wstydliwym i raczej słabo przebadanym. Z trudem do szerszego kręgu odbiorców dociera fakt, że przez szeregi PZPR w ciągu ponad 41 lat jej istnienia przewinęło się około 6 mln ludzi. Pamiętamy zwykle, że do „Solidarności” w szczytowym okresie jej popularności należało blisko 10 mln członków, ale już nie pamiętamy, iż przed 1980 rokiem do syndykatów skupionych w Centralnej Radzie Związków Zawodowych należało kilkanaście milionów obywateli.

Stosunkowo rzadko padało przy tym logiczne skądinąd pytanie: jeżeli rzeczywiście „wszyscy” byli przeciwnikami władzy komunistycznej, to dlaczego ten system trwał tak długo? Wstydliwie pomijano przy tym kwestię potężnego „protektora PRL” i jego ogromnego potencjału militarnego. Jak gdyby zapominano o tym, że Związek Radziecki był jednym z dwóch na świecie supermocarstw, a rewolucja polityczno-społeczna lat czterdziestych została przyniesiona do Polski zza granicy. Ale czy automatycznie ma to oznaczać, że nie należy zastanawiać się nad ewentualnymi polskimi korzeniami systemu? Nie wolno uchylać się od podejmowania prób odpowiedzi na pytanie: na ile była to wyłącznie implantacja, a na ile można się w nim jednak dopatrywać jakiejkolwiek rodzimej genealogii?

Również skomplikowany i złożony problem, na ile Polska Ludowa była kontynuatorką Polski (bezprzymiotnikowej – po prostu Polski), a na ile czymś zupełnie nowym w tysiącletnich dziejach naszego kraju, nie budził dotychczas większego zainteresowania społecznego, chociaż profesjonalni historycy podejmowali ten wątek niejednokrotnie. Dość rzadko poruszano też kwestię – świadomego lub nie – zrywania przez kolejne ekipy rządzące PRL historycznej ciągłości i związków z narodowym dziedzictwem.

Wśród tematów, które staram się podejmować w tej książce, jest także kontrowersyjna kwestia niewątpliwego postępu cywilizacyjnego, jaki w ciągu tych 45 lat dokonał się w Polsce. Czy i ewentualnie w jakim stopniu był on następstwem zmian ustrojowych, w jakim zaś postępu, rewolucji technicznej, obyczajowej, kulturowej itd., jakie w tym czasie dokonywały się w większości państw świata? Czy był to w wypadku Polski Ludowej rozwój dzięki, czy może wbrew albo przynajmniej pomimo władzy komunistycznej? Towarzyszą temu oczywiście pytania o cenę tego postępu: czy koszty musiały być aż tak wysokie?

Jeżeli mówimy o skoku cywilizacyjnym, jaki dokonał się wtedy w Polsce, to poniekąd automatycznie pojawia się też kwestia awansu społecznego milionów ludzi. Znów towarzyszy temu problem poniesionych kosztów społecznych: kto i co stracił, kto i co zyskał? Na ile awans społeczny jednych ludzi i równoczesna deklasacja innych wpływały na zmiany strukturalne wewnątrz polskiego społeczeństwa? Jak głęboko te przekształcenia sięgały w głąb tkanki społecznej? Innymi słowy, w jakim stopniu przekształciły trwale polskie społeczeństwo. Towarzyszy temu – podejmowana już przeze mnie kilkakrotnie – mocno kontrowersyjna kwestia ewentualnego przekształcania się narodu polskiego w „naród PRL-owski”.

Książka, która trafia teraz do rąk Czytelników, jest w jakimś sensie podsumowaniem moich trzydziestopięcioletnich badań nad powojennymi dziejami Polski. Korzystam oczywiście również z dorobku moich licznych Kolegów, którzy uczestniczyli i nadal uczestniczą w odkrywaniu prawdy o PRL. Długa jest lista osób, u których przez te 35 lat zaciągałem naukowy dług, ale w końcu sam odpowiadam za to wszystko, co w tej książce ostatecznie się znalazło. Jesienią 2016 roku dwa razy miałem okazję poddać pod dyskusję w gronie historyków zajmujących się tym okresem historii Polski generalną koncepcję tego opracowania. Po raz pierwszy, 7 października, w Instytucie Pamięci Narodowej w trakcie prowadzonego przeze mnie seminarium doktorskiego. Drugi raz, 30 listopada, w czasie posiedzenia Zakładu Badań nad Dziejami Polski po 1945 roku w Instytucie Historii Polskiej Akademii Nauk. Wszystkim uczestnikom obu tamtych – nader ważnych dla mnie – dyskusji serdecznie dziękuję za wszelkie zgłoszone wówczas uwagi, sugestie i podpowiedzi badawcze. Tomasz Łabuszewski, Jan Olaszek, Konrad Rokicki, Paweł Sasanka, Robert Spałek i Sławomir Stępień zapoznali się z całością lub fragmentami tej pracy i podzielili się ze mną swoimi cennymi uwagami, co pozwoliło mi uniknąć wielu błędów, nieścisłości, potknięć językowych i pochopnych sądów. Jestem im za te wszystkie uwagi bardzo wdzięczny.

Niniejsze opracowanie ma charakter autorski. Wszelako staram się w nim zaprezentować wyniki nie tylko własnych badań, ale także współczesny stan badań historycznych nad dziejami politycznymi PRL. Cały czas pamiętam przy tym, że tego typu publikacje praktycznie zawsze obciążone są subiektywizmem ich autora. Nawet jeżeli staram się pisać zgodnie z zasadą sine ira et studio, to w jakimś stopniu zawsze „ograniczają mnie”: wyznawany system wartości, reguły warsztatu badawczego historyka, sympatie i antypatie polityczne w minionym świecie i współcześnie, wreszcie własny życiorys i doświadczenia życiowe. Na koniec pozwolę sobie zatem przywołać słowa, jakie zamieściłem w przedmowie do opublikowanego w 2012 roku drugiego wydania monografii pt. Grudzień 1970. Geneza, przebieg, konsekwencje.

Napisałem wówczas coś, co dla zawodowych historyków jest, a w każdym razie powinno być oczywiste, ale niekoniecznie jest równie oczywiste dla szerszego kręgu odbiorców prac historycznych. Wspominając Krystynę Kersten, która była jednym z moich naukowych mistrzów, przypomniałem, że często powtarzała, iż odtwarzanie przeszłości przez badacza przypomina układanie puzzli, przy jednej wszakże zasadniczej różnicy: z góry wiadomo, że nie dysponujemy wszystkimi elementami układanki. „Z upływem lat – pisałem – coraz bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że historyk nie tyle rekonstruuje przeszłość, ile odtwarza ją tak, jak zapisała się ona w pamięci poszczególnych ludzi oraz w tych źródłach, które przetrwały do naszych czasów. Wcale więc wszystko nie musiało wyglądać dokładnie tak, jak z najlepszą wolą i w zgodzie z wymogami warsztatu naukowego opisują to po latach specjaliści. Jest to zatem raczej autorska projekcja przeszłości niż jej wierne odtworzenie. […] nauka historyczna w zasadzie nie zna pojęcia całkowitego wyczerpania i wyeksploatowania jakiegokolwiek tematu. Zawsze będą powstawały nowe opracowania na ten sam temat.

Historycy dzięki nowym źródłom będą próbowali na nowo odczytywać przeszłość. Kolejne pokolenia badaczy będą starały się ją po swojemu opisywać i analizować”.

Przypominam te słowa, żeby Czytelnicy tej książki mieli poczucie, że obcują z jedną z możliwych, ale wcale nie jedyną wizją powojennej historii politycznej Polski. Nie muszą przy tym moich ocen i interpretacji uznawać za swoje. Chciałbym raczej zachęcić ich do krytycznej analizy i podjęcia próby wypracowania własnej oceny naszej wspólnej najnowszej przeszłości.

Jerzy Eisler

Prolog  

Tytuł prologu ma nieco prowokacyjny wydźwięk. Dość często bowiem w różnych tekstach, które powstawały w latach PRL, posługiwano się wyrażeniem „droga do Polski” (znacznie rzadziej: „droga do wolnej Polski”). Tymczasem w tym wypadku z pełną premedytacją użyłem określenia „droga do Polski Ludowej” (żeby nie było cienia wątpliwości: mam tutaj na myśli Polskę rządzoną przez komunistów, a nie na przykład przez ludowców), chociaż oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, że nie to było celem przytłaczającej większości Polaków w latach II wojny światowej. Natomiast od połowy 1941 roku stawało się to powoli celem polskich komunistów, współdziałających ściśle z decydentami w Moskwie.

Niekiedy można usłyszeć pogląd, że największym nieszczęściem Polski było jej położenie między Niemcami a Rosją. Nigdy jednak nie było ono aż tak złe jak latem 1939 roku, kiedy to Rzeczpospolita stała się celem niesprowokowanej agresji ze strony obu współpracujących wówczas ze sobą jej sąsiadów. Jako jedyne państwo w dziejach świata Polska po 17 września (przez dwa tygodnie) samotnie zmagała się równocześnie z najazdem obydwu totalitarnych supermocarstw: III Rzeszy i stalinowskiego Związku Radzieckiego. Są to fakty na ogół powszechnie znane. Ale już nieporównanie rzadziej dyskutujemy o tym, kim w rzeczywistości byli najeźdźcy, jaką reprezentowali siłę militarną i czy istniała wówczas realna szansa na skuteczne przeciwstawienie się im.

Otóż bez cienia narodowej megalomanii trzeba wyraźnie powiedzieć, że Polsce przyszło wówczas samotnie walczyć równocześnie z dwoma z trzech (tym trzecim były Stany Zjednoczone) najsilniejszych mocarstw ówczesnego świata. Nie jest łatwo wychwalać armię III Rzeszy i nie narażać się zarazem na zarzut gloryfikowania nazizmu. Powiem więc tylko tyle: prawdopodobnie była to najsilniejsza armia, jaka kiedykolwiek istniała w dziejach ludzkości. Dlaczego tak myślę? Otóż nie wyobrażam sobie dzisiaj na świecie militarnej siły, która praktycznie samotnie (z jednym silnym i wiernym sojusznikiem – Japonią, odległą wszakże o 10 tys. km) przez prawie cztery lata, jak równy z równym, walczyłaby konwencjonalnymi środkami z koalicją składającą się ze Stanów Zjednoczonych, Związku Radzieckiego (dzisiaj Rosji), Chin, Wielkiej Brytanii, Francji i czterdziestu innych państw świata. A tak w latach 1941–1945 walczyła III Rzesza.

Równie niezręcznie jest obecnie wychwalać potencjał militarny ZSRR, który – czy się to komuś podoba, czy nie – był jednym z dwóch (obok Stanów Zjednoczonych) bezdyskusyjnych zwycięzców w II wojnie światowej, a przez następne 45 lat ich głównym przeciwnikiem w zimnej wojnie. Nie dałoby się uznać za pełnoprawnych zwycięzców w II wojnie światowej Wielkiej Brytanii ani Francji, które w następnych kilkunastu powojennych latach straciły całe swoje kolonialne imperia rozciągające się na kilku kontynentach. Wracając do ZSRR, należy dodać, że nawet jeżeli – na co wielokrotnie zwracał uwagę najwybitniejszy w Polsce znawca problematyki, Paweł Wieczorkiewicz – we wrześniu 1939 roku na Polskę najechała Armia Czerwona mocno osłabiona przez „Wielką Czystkę”, która w końcu lat trzydziestych przetrzebiła korpus oficerski i generalicję radziecką, a także posiadająca niewiele nowoczesnego sprzętu, który dopiero w następnych miesiącach i latach wchodził do jej uzbrojenia, to i tak przewaga militarna była po jej stronie. Opinii tej – moim zdaniem – nie podważają poważne problemy, jakie ZSRR miał z pokonaniem Finlandii kilka miesięcy później w czasie wojny zimowej.

Nie chciałbym jednak przeciągać tych rozważań. Dodam więc tylko, że latem 1939 roku praktycznie dla wszystkich było oczywiste, że Polska walcząca w osamotnieniu nie miała szans skutecznie przeciwstawić się III Rzeszy; równoczesnego ataku od wschodu praktycznie nie brano w Polsce pod uwagę. Zakładano więc, że w ciągu pierwszych 48 godzin walk nasi sojusznicy: Francja i Wielka Brytania, powinni wypowiedzieć wojnę agresorowi (co z niewielkim opóźnieniem istotnie nastąpiło i pozwalało potem niektórym badaczom w tych państwach głosić, że zobowiązania sojusznicze wobec Polski w 1939 roku zostały wypełnione), a następnie w ciągu dwóch tygodni wystąpić przeciwko niemu zbrojnie.

Bez wątpienia w chwili wybuchu wojny przewaga militarna i techniczna była zdecydowanie po stronie Niemiec. Jeżeli bowiem armia polska liczyła wówczas niespełna milion żołnierzy (mobilizacja była w toku), z czego tylko 550 tys. znajdowało się na linii frontu, to Niemcy nad granicą z Polską dysponowali armią liczącą 1850 tys. osób, a łącznie posiadali pod bronią 2750 tys. żołnierzy. Jeszcze dramatyczniej ta dysproporcja na niekorzyść naszego kraju kształtowała się, gdy porównamy liczby dział (Polska 4,5 tys., Niemcy 11 tys.); czołgów (analogicznie 600 i 2,5 tys.) oraz samolotów (400 i 2 tys.). Polski sprzęt wojskowy w zdecydowanej większości był przy tym przestarzały i ustępował jakością uzbrojeniu armii niemieckiej. Trzeba też pamiętać, że inwazja dokonywała się jednocześnie od północy, zachodu i południa, i w takiej sytuacji skuteczna obrona kraju była praktycznie niemożliwa. Na domiar złego wojna de facto już od pierwszych godzin przybrała charakter quasi-totalny: samoloty Luftwaffe bombardowały polskie miasta i wsie oraz główne szlaki komunikacyjne.

Jednak początkowo Niemcy nie byli w stanie przełamać oporu, tym bardziej że niejednokrotnie żołnierzy Wojska Polskiego wspierała ludność cywilna: pracownicy służb publicznych, kolejarze, pocztowcy, młodzież szkolna – szczególnie harcerze. Wiele obiektów o znaczeniu strategicznym lub choćby tylko symbolicznym broniono znacznie dłużej, niż zakładały pierwotne plany. I tak na przykład gmach Poczty Polskiej w Gdańsku miał być broniony przez godzinę, gdy tymczasem grupa pracowników czyniła to przez prawie dwanaście godzin i skapitulowała dopiero w obliczu użycia przez Niemców ciężkiego sprzętu i miotaczy ognia. Polska Składnica Tranzytowa na Westerplatte, gdzie w chwili wybuchu wojny znajdowały się 182 osoby, miała stawiać opór przez dwanaście godzin, ale po ostrzale przez pancernik „Schleswig-Holstein” była broniona przez tydzień, mimo że Niemcy użyli między innymi lotnictwa bombardującego. Tak długa i bohaterska obrona placówki miała przede wszystkim znaczenie symboliczne i propagandowe. Przez cały ten czas Polskie Radio rozpoczynało komunikaty wojenne od słów: „Westerplatte broni się nadal”, co miało ogromne znaczenie moralne dla całego społeczeństwa, a zwłaszcza dla żołnierzy walczących w różnych częściach kraju.

Wiadomość o wypowiedzeniu 3 września Niemcom wojny przez Wielką Brytanię i Francję w całej Polsce wywołała prawdziwy entuzjazm. Powszechnie wierzono, że sojusznicy przyjdą jej z pomocą i szala zwycięstwa przechyli się na stronę koalicji. Jednak fakt wypowiedzenia wojny Niemcom przez oba zachodnie mocarstwa wcale nie oznaczał, że ich wojska przystąpiły do działania. Ograniczyły się one do zrzucania z samolotów propagandowych ulotek adresowanych do niemieckich żołnierzy i zajęły pozycje obronne na linii Maginota. W ten sposób na Zachodzie rozpoczęła się „dziwna wojna”. Jednocześnie – przynajmniej formalnie – wojna nabrała charakteru wojny europejskiej, a w ciągu następnych paru tygodni, gdy wypowiedziały ją Niemcom francuskie i brytyjskie posiadłości zamorskie (między innymi Australia, Kanada, Nowa Zelandia i Związek Południowej Afryki), stała się konfliktem o zasięgu globalnym.

Jednak w tym czasie sytuacja Polski dramatycznie się pogorszyła. Przed świtem 17 września ze względu na to, że – jak głosiła kłamliwie radziecka nota dyplomatyczna – „państwo polskie i jego rząd faktycznie przestały istnieć”, Armia Czerwona przekroczyła granicę polsko-radziecką, aby „zapewnić ochronę ludności ukraińskiej i białoruskiej”. Był to dokument cyniczny i zawierający informacje nieprawdziwe, wszak władze RP nie opuściły jeszcze terytorium polskiego; przebywały nad granicą z Rumunią, a Wojsko Polskie toczyło w wielu częściach kraju ciężkie walki z Niemcami. Sowieci tym bezprawnym aktem naruszyli dwustronny układ o nieagresji z 1932 roku i następnie przedłużony w 1934 roku, ustalający granicę między dwoma państwami, jak i szereg porozumień międzynarodowych. Nieprzypadkowo radzieckie działania w 1939 roku dość powszechnie nazywano w Polsce „ciosem w plecy”. Na długie lata trwale odcisnęły się też one na relacjach polsko-radzieckich i stosunku milionów Polaków do ZSRR.

Uderzenie Armii Czerwonej na Polskę we wrześniu 1939 roku nie było zresztą symboliczne. W ataku wzięło bowiem udział między innymi 4,8 tys. czołgów i blisko milion żołnierzy (trzydzieści dywizji piechoty, dwanaście brygad zmotoryzowanych i dziesięć dywizji kawalerii). Od pierwszych godzin bohaterski opór najeźdźcy stawiały oddziały Korpusu Ochrony Pogranicza, choć 17 września Naczelny Wódz marsz. Edward Śmigły-Rydz w tzw. dyrektywie ogólnej zalecał „z bolszewikami nie walczyć, chyba w razie natarcia z ich strony albo próby rozbrajania oddziałów”. Nie potraktowano więc formalnie ZSRR jak agresora i nie wypowiedziano mu wojny, choć w ciągu kilkunastu dni okupował ponad połowę terytorium Rzeczpospolitej.

Już przed wielu laty znakomity historyk Jerzy Łojek nie bez racji wskazywał, że był to ze strony Śmigłego bardzo poważny błąd, który miał znaczące konsekwencje w 1941 roku, gdy Związek Radziecki znalazł się w stanie wojny z III Rzeszą. Gdyby – przekonywał Jerzy Łojek – w 1939 roku Polska wypowiedziała wojnę ZSRR, to blisko dwa lata później znacznie trudniej byłoby Brytyjczykom wciągać Sowietów (formalnie będących w stanie wojny z sojuszniczą Polską) do koalicji antyhitlerowskiej. Można by im – w sytuacji, gdy ponosili latem 1941 roku klęskę za klęską – postawić surowe warunki; nie jest przy tym wykluczone, że także w kwestii nienaruszalności przedwojennej polskiej granicy wschodniej, tzw. granicy ryskiej. Być może także amnestię dla więzionych w ZSRR obywateli polskich udałoby się uzyskać za niższą cenę (na przykład za samo podpisanie pod patronatem Wielkiej Brytanii pokoju polsko-radzieckiego). Inna sprawa, na ile tego typu ustalenia pozostałyby wiążące dla Sowietów, w czasie gdy przystępowaliby do wyzwalania ziem polskich spod okupacji niemieckiej. Wszelako tego rodzaju rozważania należą do modnej i popularnej historii alternatywnej. Dla zawodowych historyków mogą stanowić jedynie „intelektualny dodatek” i ewentualnie uzupełniać analizy o charakterze probabilistycznym.

Natomiast byłoby raczej trudno zaliczyć wyłącznie do nurtu historii alternatywnej próby odpowiedzi na pytanie: na ile agresja radziecka przyczyniła się do upadku państwa polskiego? Czy przyspieszyła polską klęskę, czy też może, gdyby jej nie było, kraj miałby szansę obronić się przed atakiem ze strony Niemiec? Trzeba jednoznacznie stwierdzić, że w 1939 roku Polska nie miała praktycznie żadnych szans samodzielnie skutecznie przeciwstawić się III Rzeszy. Gdyby więc nie radzieckie uderzenie, to wojna obronna trwałaby może dwa−trzy tygodnie dłużej, ale także najpewniej zakończyłaby się klęską Rzeczpospolitej. W najmniejszym stopniu nie może to stanowić jednak usprawiedliwienia dla wojennych kroków podjętych przez ZSRR, tym bardziej że polskie dowództwo miało koncepcję dalszej obrony właśnie na wschodzie, między inymi w oparciu o niedostępne dla niemieckiego ciężkiego sprzętu błota poleskie. Na wschód wycofało się około pół miliona żołnierzy, w znacznej części jeszcze niewyczerpanych fizycznie i psychicznie klęskami w starciach z Niemcami. Radzieckie uderzenie od tyłu uniemożliwiło realizację tych planów.

Zresztą zanim 5 października zakończyły się walki w Polsce, wojska niemieckie i radzieckie nawiązały bezpośrednią współpracę. Już 22 września niemiecko-radzieckie „braterstwo broni” zostało w Brześciu przypieczętowane wspólną defiladą zwycięstwa. Tego samego dnia zostało podpisane między Niemcami a ZSRR wstępne porozumienie dotyczące linii demarkacyjnej, dzielącej armie obu państw wzdłuż Pisy, Narwi, Bugu i Sanu, natomiast 27 września ponownie udał się do Moskwy niemiecki minister spraw zagranicznych Joachim von Ribbentrop, aby następnego dnia podpisać z Wiaczesławem Mołotowem traktat o „przyjaźni i granicach”. O ile na mocy układu z 23 sierpnia Litwa znalazła się w niemieckiej strefie wpływów (w odróżnieniu od Łotwy i Estonii, które od razu „przyznano” Związkowi Radzieckiemu), o tyle we wrześniu Niemcy zrzekli się swych pretensji pod jej adresem, w zamian za co otrzymali radziecką zgodę na okupację Lubelszczyzny i wschodniej części przedwojennego województwa warszawskiego, pierwotnie „przyznanych” ZSRR. W październiku 1939 roku Rosjanie przekazali okręg wileński Litwie za cenę zgody na utworzenie na terenie tego państwa baz Armii Czerwonej. W tym czasie wiedzieli już, że wkrótce – na mocy łączących ich z III Rzeszą tajnych układów – przypadnie im w udziale cała Litwa, włącznie ze scedowaną teraz „wspaniałomyślnie” na jej rzecz Wileńszczyzną.

Jeżeli nie liczyć tego okręgu zajętego przez Litwę oraz skrawków Rzeczpospolitej na południu okupowanych przez Słowację, to terytorium Rzeczpospolitej zostało podzielone między Niemcy i ZSRR. Choć – jak już wspomniałem – formalnie Polska i Związek Radziecki nie pozostawały w stanie wojny, to jednak zarówno polskie władze na uchodźstwie oraz w okupowanym kraju, jak i ogół społeczeństwa uważały ZSRR za agresora i okupanta. Konsekwentnie utrzymywano, że Polska ma w toczącej się wojnie dwóch wrogów oraz że stała się ofiarą czwartego rozbioru. Zresztą dokonujące go oba państwa współpracowały wówczas ze sobą blisko. Trzeba przy tym pamiętać, że przez cały okres Polski Ludowej o okupacji radzieckiej w oficjalnym obiegu krajowym praktycznie wcale nie pisano. W tym ujęciu istniał wyłącznie okupant niemiecki i dlatego między innymi nieporównanie lepiej znane były losy ludności polskiej pod okupacją niemiecką (zarówno w Generalnym Gubernatorstwie, jak i na ziemiach wcielonych do Rzeszy) niż radziecką.

Tymczasem jesienią 1939 roku w obliczu klęski dominowały w Polsce i na uchodźstwie we Francji wzajemne pretensje i przeświadczenie o słabości II Rzeczpospolitej. Dopiero klęska III Republiki w czerwcu 1940 roku zmieniła tego typu oceny. Okazało się, że wspierana przez Brytyjski Korpus Ekspedycyjny oraz lotnictwo i marynarkę wojenną Anglii, a początkowo także przez armię belgijską, uważana przez wielu za pierwszą lądową potęgę Francja walczyła z Niemcami tydzień dłużej. Powszechnie wtedy zrozumiano, że to nie Polska była taka słaba, ale Niemcy tak bardzo silne. Wszelako najważniejsze było to, że niezależnie od klęski militarnej państwo polskie nie przestało istnieć, zachowując ciągłość w postaci władz na emigracji i konspiracji w okupowanym kraju.

W tym miejscu wypada cofnąć się w czasie i przypomnieć, że w latach trzydziestych działająca nielegalnie Komunistyczna Partia Polski – wedle najbardziej korzystnych dla niej powojennych szacunków – liczyła nie więcej niż kilka tysięcy członków w trzydziestopięciomilionowym społeczeństwie. Jej wpływy polityczne były bardzo ograniczone i dość powszechnie uważano ją za „sowiecką agenturę”. W 1938 roku na mocy podjętej na podstawie fałszywych oskarżeń decyzji Komitetu Wykonawczego Międzynarodówki Komunistycznej KPP została rozwiązana, przy czym jej członków – przetrzebionych stalinowskimi czystkami – obowiązywał zakaz zakładania nowej partii. Fakt, że w chwili wybuchu II wojny światowej nie istniała w Polsce partia komunistyczna, naturalnie nie oznaczał, iż nie było tam wówczas komunistów. Ich i tak niełatwą sytuację dodatkowo skomplikował pakt Ribbentrop–Mołotow i radziecka agresja 17 września. Zdecydowana większość z nich starała się zresztą znaleźć na terenach zajętych przez Armię Czerwoną, na których wielu z nich aktywnie angażowało się w prace nad tworzeniem radzieckiej administracji.

Tymczasem w Generalnym Gubernatorstwie już w końcu 1939 roku zaczęły z wolna aktywizować się w konspiracji – liczebnie bardzo słabe – środowiska komunistyczne. Niemniej jednak w latach PRL głoszono, że w ciągu kilkunastu miesięcy powstało ponad sto luźnych grupek i organizacji, nierzadko jednak o zupełnie symbolicznym zasięgu oddziaływania. Były to raczej kilku-, kilkunastoosobowe środowiska i koła towarzyskie niż rzeczywiste stronnictwa polityczne. Zresztą budowanie partii było wyraźnie zakazane przez Moskwę i nazwy „komunistyczna” również nie wolno było używać.

Sytuacja komunistów była przy tym dwuznaczna także i dlatego, że nie bardzo mogli oni występować przeciwko hitlerowcom, skoro ci byli w owym czasie sojusznikami Sowietów. Uległo to zmianie dopiero po niemieckiej agresji na ZSRR, kiedy Moskwa wezwała partie komunistyczne w okupowanych krajach Europy do aktywnego występowania przeciwko III Rzeszy. W wypadku Polski – ze względu na brak partii komunistycznej – musiało to mieć inny charakter i było wezwaniem do uaktywnienia się tych wszystkich rozproszonych grupek i podjęcia przygotowań do zbudowania struktury ogólnopolskiej. Jednak decyzja o powstaniu partii komunistycznej mogła zapaść tylko w Moskwie i tam też wtedy została podjęta.

Wieczorem 27 grudnia 1941 roku z lotniska pod Moskwą wystartował samolot wiozący na swoim pokładzie Grupę Inicjatywną, którą kilka godzin później zrzucono na spadochronach niedaleko Warszawy. W skład tej grupy, która miała za zadanie utworzyć w okupowanym kraju Polską Partię Robotniczą, wchodzili między innymi późniejsi trzej jej kolejni przywódcy: Marceli Nowotko, Bolesław Mołojec i Paweł Finder. Odlot Grupy Inicjatywnej nastąpił w trzy tygodnie po – będącej następstwem podpisanego w Londynie 30 lipca układu polsko-radzieckiego o wspólnej walce z Niemcami – wizycie w Moskwie premiera i zarazem Naczelnego Wodza gen. Władysława Sikorskiego i jego rozmowach ze Stalinem. Jak widać, w końcu 1941 roku radziecki dyktator starał się w kwestii polskiej „grać na dwóch fortepianach”. Miał jednak wobec Polski określone plany i realizował je z żelazną konsekwencją.

Tymczasem 5 stycznia 1942 roku w Warszawie w wyniku działań i rozmów podejmowanych przez członków Grupy Inicjatywnej utworzono PPR, dla której nazwę zawczasu wymyślił sam Stalin. Sekretarzem został Nowotko, a oprócz niego w skład ścisłego kierownictwa weszli Finder i Mołojec. Niemal od razu po powstaniu PPR przystąpiono do tworzenia zbrojnej organizacji komunistycznej: Gwardii Ludowej. Pragnęła ona jak najprędzej zaznaczyć militarnie swoją obecność, biorąc udział w walkach zbrojnych. Było to działanie w znacznym stopniu obliczone na efekt propagandowy: GL nie posiadała wszak ani broni, ani odpowiednio przygotowanych kadr. Jej siły nigdy zresztą nie mogły być porównywane nie tylko do Armii Krajowej, ale nawet do Batalionów Chłopskich czy Narodowych Sił Zbrojnych. Wszelako przez długie lata po wojnie właśnie komunistycznej partyzantce poświęcano najwięcej miejsca, jej dokonania – rzeczywiste lub nie – podkreślano na każdym kroku. Gwardia Ludowa była politycznie podporządkowana PPR. Członkowie PPR niemal automatycznie stawali się członkami GL, natomiast można było walczyć w szeregach GL, nie należąc do partii.

W tym miejscu należy zwrócić uwagę, że historia podziemia komunistycznego w Polsce w latach II wojny światowej pełna jest zagadek i niedopowiedzeń. Wyjaśnianiu ich bynajmniej nie sprzyja kompletne zakłamanie życiorysów licznych działaczy. Bardzo niewiele nadal wiemy na temat powiązań mniej czy więcej formalnych poszczególnych osób z radzieckimi służbami specjalnymi. Jest to tematyka owiana do dzisiaj mgiełką tajemnicy. Niemniej jednak krok po kroku historycy stopniowo wydobywają z niebytu kolejne postacie, wydarzenia, organizacje. Pozornym tylko paradoksem jest, że na temat komunistycznego podziemia napisano po wojnie tysiące książek i artykułów, a tak naprawdę nadal nie wiemy wielu kluczowych rzeczy.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.