Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Florentyna i Konstanty Zabierzyńscy dopiero co poznali, czym jest wolność i jak to jest mieszkać w niepodległej ojczyźnie, a już nad ich głowami zbierają się czarne chmury zapowiadające kolejną wojnę.
W dodatku cztery dorastające córki przyprawiają rodziców o coraz większy ból głowy. Najstarsza Wiktoria idzie co prawda w ślady matki i wraz z mężem zamieszkuje w pobliskim majątku, lecz bliźniaczki, Maria i Zofia, postanawiają zawojować wielki świat. Zofia wyjeżdża z dużo starszym mężem na wschód Polski, skąd w czasie pogromu wołyńskiego w 1943 roku cudem uchodzi z życiem. Marysia dla odmiany poznaje smak zakazanej miłości, zakochując się w niemieckim gestapowcu. I gdy wydaje się, że już gorzej być nie może, najmłodsza, rozpieszczona Wanda jako swego oblubieńca przedstawia zapiekłego komunistę, który zaczyna niebezpiecznie drążyć rodzinną przeszłość.
Czy w tych okolicznościach rodzina jest w stanie się porozumieć, zaufać sobie i nadal się kochać? Jak poradzić sobie z powojennymi bliznami i odnaleźć się w nowej rzeczywistości? Czy konflikty zniweczą miłość i wzajemne oddanie? Czy Zabierzyścy przetrwają, meandrując w labiryncie najtrudniejszych emocji wywołanych wojenną zawieruchą?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 352
– Za moich czasów żyło się lepiej! – Seweryna, odstawiając ze stukiem porcelanową filiżankę na wyszczerbiony spodeczek, jak zwykle wtrąca się do dyskusji. – Człowiek żył spokojnie, miał co do miski włożyć…
– Tak, tak… – Teść składa gazetę i wzdycha ciężko, najwyraźniej zmęczony coraz częstszym narzekaniem żony. – Pod pruskim butem jakoś było lepiej niż teraz! – rzuca ironicznie. – Dobre sobie!
– A bo ty zaraz wszystko tak dosłownie bierzesz. – Teściowa chudą, wykręconą artretyzmem i nieładnie upstrzoną wątrobowymi plamami dłonią odruchowo sięga do hebanowego krzyża, który od lat mości się nad jej piersiami uwięziony na czarnej aksamitnej wstążce.
Przy każdej nadarzającej się okazji starsza pani z lubością podkreśla, że nosi go na pamiątkę powstania styczniowego, dodając przy okazji, że odziedziczyła go po swojej świętej pamięci matce, z którą po prawdzie miała bardzo kiepską relację, lecz którą w miarę upływu lat wspomina z coraz większą czułością.
Zresztą, odkąd pamiętam, ów przerażający krucyfiks był nieodłącznym elementem jej stroju, z tą tylko różnicą, że teraz, po latach, spoczywa na bardziej pomarszczonej i zwiotczałej skórze dekoltu.
– Zaraz tam pod butem, moja… – zacietrzewia się matka Konstantego, a mnie cierpnie skóra, że kolejny raz będę musiała wysłuchiwać kazania o czasach jej młodości.
– Rybeńko, daj spokój. – Hipolit za wszelką cenę usiłuje ostudzić zapędy małżonki. – Tak piękna pogoda, może wybierzemy się na przejażdżkę?
– Jak mam dać spokój?! – irytuje się coraz mocniej, podnosząc głos, a na jej szyi pojawiają się brzydkie czerwone plamy. – Jak wszędzie taka drożyzna, że nim się człowiek obejrzy, to już sakiewkę ma pustą? I zupełnie nie pojmuję, dlaczego ty, moja droga, nie pomyślałaś o tym, żeby kupić bawełnę na sukienki dla wszystkich dziewczynek? Wzięłabyś więcej, to pewnie spuściliby ci z ceny. Przeoczyłaś znakomitą okazję. Goldbaum mówił, że to towar spod lady, dla wyjątkowych klientów. Tańszy, a lepszy. – Spogląda na mnie z góry, najwyraźniej sycąc się myślą, że jest kimś lepszym, przynajmniej w oczach kupca bławatnego.
– Każdemu pewnie wciska taki kit. – Hipolit uśmiecha się pod wąsem i puszcza do mnie oko.
Jego również czas nie oszczędził, lecz w przeciwieństwie do żony, która w duchu już mości sobie poduszkę w trumnie, on postanowił czerpać z życia garściami, nadrabiając to, czego nie zdążył albo nie miał odwagi zrobić w młodości.
Archeologia i namiętne przekopywanie naszej ziemi poszło w zapomnienie, wyparte zafascynowaniem techniką, szczególnie motoryzacją. Starszy pan kupił specjalne brązowe, skórzane rękawiczki i pilotkę do kompletu, przypominającą tę noszoną przez lotników, biały jedwabny szal i z wdziękiem jeździ po mieście i okolicy swoim najnowszym nabytkiem – połyskliwym citroënem „Rosalie”, który ponoć, jak zapewniał producent, bije rekordy na torach wyścigowych. Co w moim odczuciu nie jest żadnym argumentem, bo teść przecież nigdy z nikim się nie ścigał i mam nadzieję ścigać się nie będzie. Dla mnie ważniejsza jest wygoda i pod tym względem auto się sprawdza.
Gdy teściowa biadoliła, że wydał na samochód fortunę, i przypominała mu o krachu na giełdzie w Stanach Zjednoczonych, wieszcząc nieszczęście, które zaraz pewnie również dotknie boleśnie nasz kraj, perorując, że taki wydatek w obliczu panoszącej się za oceanem biedy nie przystoi, tylko wzruszył ramionami, a jej komentarz bynajmniej nie skłonił go do żadnej refleksji. Po prostu jest przekonany, że w jego wieku nie sposób sobie czegokolwiek żałować. A ja uczciwie muszę powiedzieć, że w przeciwieństwie do teściowej, która nigdy pracą się nie skalała, on zbił majątek ciężką pracą.
Citroën „Rosalie”, model z 1932 roku
Seweryna spogląda na mnie oskarżycielsko, dając jak zwykle do zrozumienia, że była lepszą matką i panią domu. Mam nadzieję, że moje milczenie zakończy temat, lecz ona świdruje mnie tymi małymi, bladoniebieskimi oczkami, zatopionymi w kraterach zmarszczek, dopominając się odpowiedzi.
– Czy ty słyszysz, co mówię? – niecierpliwi się.
– Tak, mamo, słyszę, ale nie mam siły na dyskusję. Wybacz.
– A widzisz! – Tryumfująco wystrzeliwuje w moją stronę długim, kościstym palcem wskazującym. – Przyłapałam cię! Musisz przyznać, że mam rację, a ty zwyczajnie przegapiłaś znakomitą okazję!
– Nie wydaje mi się. Poza tym tylko Wiktoria potrzebuje nowego ubrania, to znaczy sukienki – bąkam pod nosem, bo nie mam zamiaru wchodzić z nią w dalszą polemikę. – Ostatnio znowu urosła.
– W takim razie, nie wiem, czy w ogóle potrzebuje nowego stroju! – przyjmuje mentorski ton. – Za moich czasów, jak panna dorastała, to cieszyła się z tego, co jej po matce skapnęło. Gdyby twoją garderobę nieco odchudzić, to Klara z pewnością skróciłaby i zmniejszyła sukienki dla Wiktorii.
Klara mieszka z nami od wielu lat. To nasz kuchenny duch domu, który zajmuje małą służbówkę obok kuchni i potrafi z niczego wyczarować najpyszniejsze dania, w wolnych chwilach zaś zajmuje się szyciem, z czego chętnie korzystamy, płacąc jej dodatkowo za niewielkie przeróbki. Naszej kucharki zazdrości nam sama hrabina Babińska, a ja za żadne skarby, choć Klara bywa marudna i męcząca, nikomu bym jej nie oddała. Ze zdumieniem odkrywam, że jednym z moich klejnotów, obok męża, dzieci i brylantowych kolczyków, jest właśnie ona.
– Ależ ja nie mam zamiaru się niczego pozbywać! – protestuję tym gwałtowniej, że nie pamiętam, kiedy ostatnio coś nowego do mojej szafy trafiło.
Może kryzys końca lat dwudziestych nie dotknął nas tak bardzo jak innych, ale mimo że uchodzimy za zamożnych, musimy liczyć każdą złotówkę, którą przed wydaniem dokładnie oglądamy z każdej strony, zastanawiając się, czy zakup jest konieczny. Tamten niepokój, choć najgorsze mamy już za sobą, a teraz nawet potrafimy z tego żartować, położył się cieniem na naszej duszy. Strach przed bankructwem zagościł w nas na dobre i nie pozwala swobodnie dysponować funduszami, tak że do dziś analizujemy każdy większy wydatek.
Bronisław Gozdawa, broszura „Skutki kryzysu”, 1932 rok
Gdy widmo biedy zaglądało nam w oczy, siłą rzeczy ograniczyliśmy do minimum wszelkie potrzeby, a tym bardziej fanaberie, i przyzwyczailiśmy się do skromnego życia, ale przecież nie chodzi o to, by wszystkiego sobie odmawiać!
I choć bardzo cieszyliśmy się i nadal cieszymy z odzyskania niepodległości, to życie na nowych warunkach, w „nowym” państwie, nowej Polsce, od samego początku nastręczało problemów. Kryzys nas nie ominął i zepchnął wielu rodaków w ubóstwo i życie na skraju nędzy.
Potężna, niedająca się powstrzymać inflacja w 1923 roku ewoluowała w hiperinflację1, gdy ceny podstawowych produktów wzrosły co najmniej o połowę, tak że popularne produkty, jak choćby masło, cukier, sól i zapałki, dla wielu stały się dobrami luksusowymi. Na wsiach chłopi dzielili zapałkę na czworo albo biegali do sąsiada po palącą się szczapkę drewna. Na buty stać było nielicznych szczęśliwców, a w chałupach panował w zimowych miesiącach taki ziąb, że aby dzieci nie zamarzły, wkładało się je w worki z sieczką, niczym w puchowe kołdry, tak że wystawały im tylko głowy.
Zupa z maku
Szklankę maku, 1/3 szklanki ryżu i rodzynek bez pestek (sułtanek) i 10 migdałów sparzyć, każde z osobna gorącą wodą, odcedzić.
Mak zemleć w donicy na sucho, zalać zimną wodą i przelać przez gęste sitko albo płótno, aby plewy zostały.
Ryż tak samo zemleć na masę w donicy, włożyć do mleczka z maku, dodać wedle potrzeby wody, aby był dobry litr, albo jeszcze lepiej mleka, i dobrze zagotować, kładąc oczyszczone rodzynki. Na zmielone migdały przelać ugotowaną zupę, dodać soli i cukru wedle upodobania.
Zupa z konopi
Pół funta konopi zalać litrem wody i 10 minut gotować, potem odlać z wody i utrzeć miałko w donicy, rozprowadzić litrem wrzącego mleka, osłodzić i zagotować.
Po zagotowaniu przecedzić i trochę przestudzoną podać2.
I choć w naszym domu mięso, w tym ulubiona dziczyzna teścia, pojawiały się na stole, to zwykli chłopi w tamtym czasie raczej mięsa nie jedli. Jednodaniowe posiłki przygotowywano według wynikającej z ubóstwa zasady, że „Chłop je mięso, kiedy kura chora albo on chory”, a na stołach gościły cienkie barszcze, polewki i zalewajki na bazie suchego chleba oraz tak zwane breje, czyli cienkie zupy z mąki i kaszy, i w cenie było wszystko, co dało się zebrać na łąkach i w lasach: wszelkie grzyby, szczaw i jagody. Powszechnością, nie tylko wiejską, stawało się jedzenie młodych pokrzyw czy też lebiody. Jeśli uzmysłowić sobie, że polski chłop w latach dwudziestych zjadał statystycznie zaledwie dziesięć kilogramów mięsa w roku, da to obraz nędzy, w jakiej tkwili ci ludzie.
Książka kucharska należąca do Florentyny
„Ilustracja Polska” z 1934 roku, nr 15
Chłopi to, co udało im się wyprodukować: jaja, drób, zboże, sprzedawali, bo uprawianie roli też wymaga pieniędzy.
Rozmiary katastrofy w dobitny sposób uświadomiła mi podarowana przez Konstantego książka Pamiętniki chłopów, bo choć my dbaliśmy i dbamy o naszych pracowników jak możemy, wiemy, że nie każdy ma takie same możliwości i że zwłaszcza za Wisłą sytuacja w czworakach była bardziej niż dramatyczna.
Kiedyż zadnieje? To pytanie gości obecnie na ustach chłopa polskiego, harującego od świtu do nocy i zrozpaczonego. A właściwie brzmi ono: kiedy skończy się kryzys! Ten straszny kryzys, który jednych, ongi zamożnych, postawił wobec ruiny; u innych wniwecz obrócił nadzieję wydobycia się ze szponów długu zaciągniętego na kupno ziemi lub konia; jeszcze innych, którzy przed kryzysem biedowali, pogrążył w zupełnej nędzy, pozbawiając ich jakiejkolwiek możliwości zarobku. „Chłop bez butów, konie bez podków, a koła wozowe bez obręczy” – oto dosadny obraz wioski skreślony piórem jednego z pamiętnikarzy. „Nieraz bez ognia, bez światła, co więcej, bez jadła spać się kładziemy, a nazajutrz to samo – nieraz się modlimy, może kiedyś kryzys minie!”. A jednak każdy z nich trwa w pracy na swoim zagonie i wiąże ciężki snop swego życia, jak w innych okresach wiązał go niegdyś jego ojciec i jego dziad. Wzorem mrówki, która nie opuszcza zniszczonego mrowiska, tylko natychmiast ima się jego odbudowy, tak samo chłop ongiś krzątał się, aby spłacić rodzeństwo po objęciu schedy, harował, żeby kupić krowę, konia lub nabyć kawałek gruntu. Niezamożniejszy brał wszelki zarobek, który się nadarzał, a grosz zapracowany kładł w budynki, w inwentarz. Krzątał się z uporem, z wytrwałością mrówki.
Swego rodzaju siłacz! Pamiętniki przejęły mnie jak największym poważaniem dla tego źle odzianego, źle odżywianego dzisiaj, ale upartego siłacza-pracownika, który brak rzutkości i wiedzy rolniczej zastępował wysiłkiem i oszczędnością. Może znużony niekiedy w trosce o jutro rzucał pytanie: kiedy zadnieje, przecież żywił nadzieję, że kiedyś to się stanie. Kryzys go powalił: ceny spadły, zarobków nie ma. Przez wiele lat spłacał dług zaciągnięty na szmat kupionej ziemi, dzisiaj sprzedaje go za pół ceny, ażeby ocalić się od nadmiernego ciężaru, i okazuje się, że mimo pozbycia się gruntów i spłat wieloletnich jest jeszcze coś winien za tę dzisiaj już nie jego ziemię. Dawne dobrodziejstwa przekształcają się w przekleństwa: dobrodziejstwem była komasacja – chłop nie wątpił, że po latach pracy wydobędzie się z kosztów melioracji i spłaci pieniądze, które pożyczył był na budynki na nowej sadybie. Obecnie nie może temu podołać. I wprost spełniają się słowa ojców naszych, którzy mówili, iż przyjdą czasy, że ludzie od swych majątków uciekać będą.
Przygnębiony, nie pyta nawet, czy zadnieje, i haruje, ażeby nie dać się idącej od kryzysu nędzy. I znowu na pozór staje się zadość życzeniu: byle byłaby polska wieś „zaciszna”, byle polska wieś „spokojna”. Tak, zaciszna od apatii, spokojna wśród głodu! Tylko tu i ówdzie spośród niej ktoś idzie na żebry. „Spotkałem młodego chłopaka, który z pobliskiej wsi wybrał się na żebry. Kiedy do mnie zaszedł, jako do pierwszego domu, gdzie mu wypadło mówić o wsparciu – zemdlał, zalał się łzami rzewnymi i wrócił do domu, a miał chorą matkę staruszkę!”3.
Nie pojmuję, dlaczego wszechwiedząca teściowa nie dostrzega tego wszystkiego, co się dzieje wokół nas? To, że mieszkamy w dworku, mamy dość spory majątek, który jest w stanie wykarmić nas i ludzi z czworaków, nie powinno znieczulać nas na los innych ani skłaniać do szastania pieniędzmi!
Ta kobieta zdaje się żyć w bańce mydlanej, chroniona przez teścia, który o kłopotach woli rozmawiać z synem niż z małżonką, a główną jej troską jest zakup modnej sukni czy kolejnych zbędnych bibelotów do domu i zorganizowanie spotkania towarzyskiego, żeby mogła się pochwalić nowymi kurzołapami, jak mawia Klara.
Lata dwudzieste nie przyniosły wypatrywanej z niecierpliwością poprawy sytuacji. Dopiero gdy Władysław Grabski, minister skarbu w latach 1919–1920 oraz w 1923 roku, premier Rzeczpospolitej od czerwca do lipca roku 1920 oraz w latach 1923–1925, wraz z Eugeniuszem Kwiatkowskim, ministrem przemysłu i handlu w latach 1926–1930, zaczęli odważniej wprowadzać reformy, zapaliło się światełko optymizmu.
Banknot z 1923 roku o nominale pięciu milionów marek polskich
Doskonale pamiętam, co się działo ponad dziesięć lat temu, i to odbiera mi spokój do dziś; od czasu do czasu rodzi się we mnie panika, że tamto, nie daj Boże, może się powtórzyć.
Kurs dolara rósł do coraz bardziej niepokojącego do poziomu 17 tysięcy marek polskich, a po zabójstwie prezydenta Gabriela Narutowicza 16 grudnia 1922 roku osiągnął kuriozalną kwotę 33 tysięcy marek. Oczywiście dodruk pieniędzy nie zdał się na nic, pogłębiał tylko zapaść i sprawił, że w moim pugilaresie pojawiły się banknoty o nominale 10 milionów marek polskich! To był dla nas wszystkich ogromny szok.
Nie wiem, jak potoczyłyby się nasze losy, gdyby nie duet tych wizjonerów4. Cieszyłam się z tego, co mamy, i żyłam z dnia na dzień. Nie zastanawiam się też, co by było, gdyby Grabski porozumiał się ostatecznie z Wincentym Witosem i nie zrezygnował ze stanowiska. Wychodzę z założenia, że jeśli nie mam na coś wpływu, nie roztrząsam tego nadmiernie. Inna sprawa, że te rzeczy niestety zazwyczaj mają wpływ na mnie i na naszą rodzinę.
„Dziennik Bydgoski” z 5 lipca 1925 roku
Dość się naczytałam pełnych pretensji albo też nadziei artykułów w gazetach, po których nie potrafiłam spać spokojnie, by teraz toczyć walkę z teściową, która nie ma pojęcia, jak trudno jest utrzymać dotychczasowy status i wygodny poziom życia.
– Czy ty mnie słuchasz? – Teściowa wyrywa mnie z zamyślenia.
– Proszę?
– Mówię do ciebie i mówię, a ty nic! To bardzo niegrzeczne. Ja swoje dzieci wychowałam…
– Tak, tak, wiem. Przepraszam, zamyśliłam się.
– Dobre sobie. A nad czym niby tak dumasz?
– A tak się tylko zastanawiam…
– Ach, daj spokój! – Macha lekceważąco ręką, jakby moje przemyślenia nie były nic warte. – To pewnie nic istotnego. Lepiej powiedz, co myślisz o tym, żeby zapoznać Wiktorię z synem Sobiepolskich. Mają kamienicę…
– Mamo, przecież ona ma dopiero siedemnaście lat!
– I co z tego? Ja w jej wieku miałam już narzeczonego. A powiem ci, jeśli mam być szczera, że najładniejsza nie jest.
Reklama prasowa
I mówi to kobieta o Wiki, która wygląda jak zdarta z niej skóra! Jest jak dwie krople wody podobna do matki Konstantego i gdy siedzimy razem przy stole, dziewczynki z babcią wyglądają jak jeden organizm na różnych etapach rozwoju!
– Przecież wszystkie są do mamy bardzo podobne! – Irytuję się i puszczają mi nerwy, najchętniej zdzieliłabym ją przez głowę książką kucharską, którą przeglądam.
– Wypraszam sobie, ja nigdy nie byłam takim sowizdrzałem! Mam wrodzone grację i klasę, poza…
– Matka, co ty pleciesz?! – Teść z rumorem odsuwa krzesło, podchodzi do Seweryny, nachyla się i mówi dobitnie jak do dziecka: – Flora ma rację, moje wnusie są podobne do ciebie! To najśliczniejsze dziewczęta i nie pozwolę powiedzieć na nie złego słowa! Rozumiesz?
Różowe horoskopy premiera Grabskiego
Pożyczki nasze stoją dobrze. – Podwyższenie ceł. – Przesilenie na Górnym Śląsku. – Równowaga budżetowa nie jest u nas zachwiana.
Warszawa, 3.7. (PAT) Na dzisiejszym popołudniowym posiedzeniu sejmowej komisji budżetowej zabrał głos premier Grabski, który na wstępie polemizował z posłem Moraczewskim w sprawie rychłej odbudowy kapitału zniszczonego przez wojnę, dowodził, że nawet 25 lat nie będziemy potrzebowali na odbudowę kapitału przedwojennego, ponieważ odtwarzanie kapitału nie odbywa się nigdy drogą arytmetyczną, lecz idzie w procesji geometrycznej.
Dalej premier zbijał zarzut, jakoby nasze pożyczki nie udawały się.[…]Przechodząc do naszego bilansu handlowego, premier stwierdza, że konieczne jest tu podwyższenie ceł od przewozu produktów, które by mogły być u nas wyrabiane, przez co obroniono by zarobki robotnicze.[…]
Premier ma wrażenie, że idziemy ku lepszemu. Należy także, zdaniem premiera, liczyć na dodatni wpływ urodzaju, którego dotychczas deszcze i wylewy nie zniszczyły i który nie będzie niższy od średniego, różnica zaś między zeszłorocznym urodzajem a urodzajem średnim jest miliard złotych. Dalej premier donosił, że najbardziej niepokojącym u nas objawem jest sprawa węglowa, gdyż przyjmuje najostrzejszy charakter. Co tydzień jest gorzej w zagłębiu. Sprawa jest niebezpieczna dlatego, że stan ten jest dość powszechny w Europie.[…]
Następnie premier stwierdził, że równowaga budżetowa nie jest u nas zachwianą. Co się tyczy bilonu, to w ciągu 5 miesięcy emitowaliśmy 60 milionów złotych mimo upoważnienia do 120 milionów złotych5.
Pierwszy raz widzę go tak rozeźlonego i w duszy aż rechoczę, że oto niespodziewanie czułą Żabcię i Króliczka zastąpiła Matka! Swoją drogą, nieodmiennie się zastanawiam, co też skłoniło teścia, żeby związać się z taką kobietą. A może teściowa z uroczej panienki przepoczwarzyła się w zrzędę dopiero po ślubie? Nie sposób dojść, co wydarzyło się w jej życiu, że tak zgorzkniała. Co więcej, dlaczego miała tak podłą relację z własną matką? Czy jako córka ją rozczarowała? A jeśli tak było, może teraz ten żal przelewa na nas?
– A czy ja coś złego powiedziałam? Zawsze mówiłam, co myślę, i nie zamierzam tego zmieniać! Tak mi dopomóż, Boże Przenajświętszy w Trójcy jedyny! – Seweryna odruchowo się prostuje, chwyta za hebanowy krzyżyk i wyprężona wbija plecy w oparcie krzesła.
– To może najwyższy czas zastanowić się nad tym, co się mówi! – Teść się nie poddaje. – Trzeba ponosić odpowiedzialność za słowa.
– Ależ Hipolicie!
– Hipolicie, Hipolicie… proszę, żebyś powstrzymała się od takich komentarzy. A co do Wiktorii, to na moje oko za chwilę nie będzie mogła opędzić się od kawalerów, więc chociaż tym możesz przestać się zamartwiać.
– Ale ja chciałam, dla jej dobra…
– To bądź tak miła i dla jej dobra nie proponuj takich rzeczy. Zresztą z tego, co się orientuję, syn Sobiepolskich jest grubo po trzydziestce, a ich majątek w ruinie. Więc jeśli zależy ci na dobrostanie naszej wnuczki, radzę się porozglądać w innych kręgach, skoro już musisz kłopotać swoją siwą głowę.
Wiktoria wyrosła na śliczną, smukłą pannę, która niebawem kończy szkołę i na dobre wraca z podpoznańskiej pensji Sióstr Sacré Cœur6, gdzie uczą się jeszcze Zosia z Marysią. Najmłodsza, słabowita Wandzia, jest z nami w domu i pod czujnym okiem guwernantki przygotowuje się do dorosłego życia. Myślę, że nie jest i nigdy nie będzie gotowa do podjęcia pracy, ale jako pani domu, zwłaszcza bogatego, sprawdzi się znakomicie. Co nie znaczy, że trzy starsze córki mają pracować! Mają być ozdobami i duchami dobrych, najlepiej zamożnych domów z tradycjami, a staranne wykształcenie ma tylko ułatwić znalezienie odpowiednich partii.
Bardzo ubolewam nad tym, że Wandeczka urodziła się taka słaba. Gdybym dokładnie wiedziała, kiedy zaszłam w ciążę, byłabym w stanie ocenić, czy aby na pewno nosiłam ją pod sercem dziewięć miesięcy. Doktor Zakrzewski, gdy pierwszy raz oglądał noworodka, cmokał nad małą zaniepokojony i bezskutecznie starał się nas pocieszyć, że nawet takie kruszyny w sprzyjających okolicznościach, a my możemy takie dziecku zapewnić, rozwijają się normalnie. Owo „normalnie” mnie przeraziło, nawet sparaliżowało. Bo stało w opozycji do „nienormalnie”, czyli w przypadku dziecka należało powiązać to z upośledzeniem, niedorozwojem albo kalectwem, a na to nie byłam gotowa. Nie wiem zresztą, która matka była gotowa, ale ja z pewnością nie.
Może przez to chuchaliśmy na najmłodszą z córek, dogadzaliśmy i ustępowaliśmy Wandzie najbardziej i we wszystkim, bojąc się, że nadmierne emocje mogłyby wywołać niepotrzebną burzę w jej delikatnym organizmie. A każde rozchwianie mogło zakończyć się gorączką, którą córka łapała co rusz, i to nie wiedzieć, z czego. W dodatku odkryliśmy z przerażeniem, że jest uczulona na mleko, surowe warzywa i niektóre owoce, po których ma bolesne rozstroje żołądkowe. Przy niej bliźniaczki i Wiktoria były niedoścignionymi okazami zdrowia, bo tylko sporadycznie się przeziębiały.
– A jak mówię, że kiedyś żyło się lepiej, to tak było! – Teściowa unosi brwi, jednocześnie marszcząc czoło.
– Ty znowu swoje! Co też za pomysły nam tu przedstawiasz?! – Teść najwyraźniej zamierza zrejterować z salonu, by zakończyć dyskusję, w której za słuszne uznawane są tylko argumenty żony.
– Wychodzisz? – Seweryna spogląda na męża z pogardą. – Oczywiście, jak tylko braknie ci argumentów, to zwyczajnie uciekasz! – piekli się. – Może jednak wysłuchasz, co mam do powiedzenia?
– Kochanie, nie chce mi się spierać.
– Wiesz, że taką postawą mnie lekceważysz?!
– Nie miałbym odwagi! – Pokonany ponownie opada na krzesło i niechętnie popatruje na żonę, zapewne zastanawiając się, z czym będzie mu dane się zmierzyć. – W takim razie słucham cię uważnie, moja droga.
– I bardzo dobrze. Chciałam powiedzieć, że te zmiany koło katedry wołają o pomstę do nieba i trzeba coś z tym zrobić. – Chwyta gazetę i macha nią ostentacyjnie. – Jak tak dalej pójdzie, to gotowi zburzyć wszystko w mieście i na miejscu starego i dobrego wybudować takie dziadostwo jak te nowe mosty. Czy ty masz pojęcie, ile to musiało kosztować? Majątek!
Nie pojmuję, cóż jest takiego złego w nowo wybudowanym moście, że teściowa całym sercem go nienawidzi, i czemu on jej przeszkadza. Tym bardziej że w tej części miasta, w okolicach katedry, bywa sporadycznie i nie jest zmuszona do przechadzania się nim każdego dnia.
– Kochanie, przecież wiesz, że po odejściu Niemców zastaliśmy w Poznaniu dwie, niebezpiecznie zbudowane śluzy na Cybinie zwanej Katedralną…
– Wiem, wiem, powtarzasz to w kółko. Wielka powódź na Warcie. – Wydyma usta z niezadowoleniem. – Zapomniałeś wspomnieć o moście Tumskim z 1886 roku. Znam te twoje opowieści na pamięć jak pacierz.
– Owszem, i nie wiem, dlaczego nie podzielasz naszej opinii.
– Stały tyle czasu i było dobrze.
– Ale w 1924 roku coś się wydarzyło, że ci przypomnę , duszko. Już nie pamiętasz, jak panikowałaś, że zaleje i naszą kamienicę?
Poznań na rysunku Romana Wohna z 1942 roku
– Zaraz tam panikowałam, zwyczajnie się martwiłam.
– A pamiętasz, jak okropnie zalało Błonia Wildeckie, Chwaliszewo, Ostrów Tumski z katedrą? Woda niemal go zmyła, więc to oczywiste, że należało wybudować nową, większą, wygodniejszą i stabilniejszą przeprawę. Most Bolesława Chrobrego… – teść zaciąga się cygarem; pali je od jakiegoś czasu z coraz większym upodobaniem, zdradzając swoją wysłużoną drewnianą fajeczkę. – To niezwykłe, że już rok po powodzi zdołaliśmy go postawić.
– A ja tam wolałam stary. Miał więcej uroku, a jak pomyśleć, ilu ludzi nim przeszło, ile wozów, dorożek przejechało, to nie sposób ubolewać nad takim pospolitym rozwiązaniem.
– Dobro ogółu, moja droga, powinno przeważyć nad twoimi sentymentalnymi wspomnieniami.
– Ja tam zwyczajnie nie lubię tych wszystkich nowinek, udogodnień, jak to mówisz: nowoczesności. Kiedyś było inaczej.
– Gorzej? – wyrywa mi się niemądre pytanie, które tylko podsyca jej niechęć i może sprawić, że miałka dyskusja będzie się przetaczać do końca dnia.
Powódź w Poznaniu w 1924 roku. Woda podmyła tor kolejowy, wskutek czego wykoleił się pociąg towarowy. Źródło: „Przewodnik Katolicki” z 1924 roku
– A gdzie tam! – Jej surowy wzrok wbija się we mnie ostry niczym szpilka. – Skoro było dobrze, to nie trzeba było niczego zmieniać! Dobrze, że chociaż nie postawili na nim pomnika Chrobrego, też ci, panie, paradny pomysł! Ten cały Cyryl Ratajski7 to mi się jednak nie widzi.
Zbudowany przez wojskowe władze niemieckie w roku 1886 most Tumski wadliwy był już w założeniu i miał szereg błędów technicznych. I tak belki, położone bezpośrednio na filarach, nie posiadają walców do rozszerzenia dźwigarów przy zmianie temperatury, dlatego też filary brzegowe, zwłaszcza od strony Chwaliszewa, miały rysy. Most był za niski i za krótki, wspierał się ponadto na czterech filarach, które taranowały w razie przybytku wody jej odpływ. Nadbrzeżne mury oporowe tego mostu, fundowane zbyt płytko na gruncie piaszczystym, nie były ochronione palisandrami. Wobec przypływu wody, tak niezwykłego przy filarze od strony Chwaliszewa, powstawały wiry, które podmywały grunt pod murem oporowym.[…]
Polskie już władze miejskie podjęły tę sprawę i pragnąc uzgodnić wymagania techniki z estetyką, przystąpiły do opracowania tego projektu. Pracuje nad nim od 1920 roku inżynier p. Lucjan Bellenstedt. Istnieją już cztery warianty projektu.[…]
Otrzymujemy następujące pismo od rady miejskiej p. inż. Drozdowicza.
„Uprzejmie prosimy o umieszczenie załączonego pisma:
W bieżącym tygodniu wobec grozy i niebezpieczeństwa powodzi w mieście naszem zapanowała panika, tak iż poszczególni obywatele i przedstawiciele różnych organizacji społecznych często zgłaszali się do mnie […], wskazując na mniemane niebezpieczeństwo w tym lub innym punkcie miasta, i sieją przez to panikę, krzyżują planowaną pracę, odrywając uwagę od miejsc faktycznie zagrożonych.[…]
Tylko z wielkim trudem udaje nam się dotrzeć do ujścia Brdy. Potężna grobla słynnych urządzeń wodnych ocalała, choć sterczy już tylko o parę centymetrów ponad olbrzymie jezioro, które powiększyło niemal stukrotnie ten obszar wodny, na którym normalnie co roku odbywają się regaty”. Szum skotłowanych fal, mętnych i niosących odpadki desek, pni i dobytku ludzkiego sprawia przygnębiające wrażenie8.
Poznań na rysunku Romana Wohna z 1942 roku
Babcia jest okropna. Nie wiem, co zrobiła jej mama, ale babka jakby tylko czekała na okazję, by jej dokuczyć albo powiedzieć coś przykrego. Staram się jak mogę jej unikać, ale najwyraźniej uwzięła się na mnie, co chwilę strofując i pouczając. W dodatku wymyśliła, że pilnie powinnam znaleźć męża, bo skoro mam trzy młodsze siostry, bliźniaczki Zosię i Marysię i najmłodszą Wandę, mogę przegapić swój czas, a potencjalny absztyfikant z pewnością będzie wolał się związać z którąś z młodszych Zabierzanek.
– Przestań! – Roześmiana Zośka z zarumienionymi policzkami wpada do pokoju, unosząc w wyciągniętej ręce słomkowy, powiewający kolorowymi wstążkami kapelusz Wandy. – Oddaj, bo powiem mamie!
Wanda z grymasem złości, który nieładnie wykrzywia jej twarz i uwypukla żyłę na lewej skroni, rzuca się na siostrę, by odzyskać swoje ulubione nakrycie głowy. Zła, że znowu mi przeszkadzają, z hukiem zamykam książkę Wśród Indian Koroadów Arkadego Fiedlera, w którym ostatnio z mamą się zaczytujemy, i dyskutujemy wieczorami, jak by to było, gdybyśmy się urodziły w dzikiej Afryce czy egzotycznej Ameryce, w buszu. Chyba nie tylko my się tym interesujemy, bo w gazetach często pojawiają się artykuły z dziwnymi zwierzętami w rolach głównych i ludźmi, którzy w niczym nie przypominają cywilizowanych Europejczyków, tak że dziwimy się, że jesteśmy jednym i tym samym gatunkiem.
– Skarżypyta! – Piętnastoletnia Zosia cieszy się jak małe dziecko z jej zdaniem doskonałego psikusa.
Coraz częściej się zastanawiam, jak to możliwe, że z dwojga tych samych rodziców zrodziły się tak różne osoby.
Zośka jest trzpiotliwa, zawsze uśmiechnięta i czarująca. Szczera do bólu, przez co nieraz naraziła się przyjaciółkom, które wolałyby słyszeć tylko komplementy i z trudem przełykają gorzkie słowa na swój temat. Z drugiej strony zaskarbia sobie ich sympatię nietuzinkowym poczuciem humoru i sprawiedliwości, które każe jej dzielić włos na czworo i z wielką uwagą przypatrywać się najdrobniejszej sprawie. Zresztą Marysia jest niemal taka sama, z tą różnicą, że w przeciwieństwie do Zosi spędzałaby całe dnie z nosem w książce i po cichu, lecz coraz odważniej wspomina, że jej największym marzeniem jest zostać lekarką, najlepiej dentystką.
Nie wiem, co jest pociągającego w dłubaniu komuś w zębach, ale skoro dla niej to życiowa frajda, niech robi to, na co ma ochotę. Przynajmniej w przyszłości zajmie się moim uzębieniem. Może nawet pozwolę jej wypróbować na mnie te wszystkie pasty i proszki do wybielania zębów. Szczerze mówiąc, mam na tym punkcie fioła i z zazdrością oglądam zdjęcia aktorek połyskujących szerokimi, białymi uśmiechami.
Przeciwieństwem bliźniaczek jest najmłodsza z nas, dziewięcioletnia Wanda. Uparty, wredny dzieciak, który nie dość, że uwielbia wszystko wiedzieć i co rusz nadstawia z ciekawością uszu, pojawiając się w pobliżu w najmniej dogodnych okolicznościach i momentach, to w dodatku z lubością powtarza wszystko, co usłyszała; przekręcając i niezmiennie dodając od siebie niepotrzebne trzy grosze.
Reklamy prasowe
To rozpuszczona i rozpieszczona przez rodziców aktoreczka, która gdy tylko coś nie idzie po jej myśli, udaje ból brzucha albo głowy. Sprytna szantażystka z uroczą, śliczną buzią, wielkimi niebieskimi oczami i dołeczkami w policzkach, robi z ludźmi, co chce, zgrywając słodkie, przymilne stworzenie. Co rusz podbiera też mamie puder, perfumy, a raz nawet się uszminkowała. Gdy została przyłapana na pacykowaniu się przed lustrem, zamiast się zawstydzić, zaśmiała się mamie prosto w nos i wytłumaczyła, że skoro urodziła ją z defektami urody, to sama jest sobie winna temu, że jej najmłodsza córka musi sięgać po takie specyfiki. Ja na miejscu mamci przełożyłabym ją przez kolano i dała klapsa, ale mama oczywiście nic takiego nie zrobiła. Zresztą rodzice żadnej z nas nigdy nie uderzyli ani też szczególnie na nas nie krzyczeli.
Nie rozumiem, dlaczego rodzice niemal na wszystko jej pozwalają. Odkąd pojawiła się na świecie, stała się źródłem ich niepokoju i oczkiem w głowie mamy, która stale zamartwiała i zamartwia się o jej zdrowie. Osobiście uważam, że ze słabej kondycji Wanda zrobiła sobie niezły wytrych do zdobywania wszystkiego, na co ma kaprys i ochotę.
Przy okazji zastanawiam się, jaka ja jestem. Bliżej mi do Zosi czy Marysi? Bo z pewnością nie do Wandy! Przynajmniej taką mam nadzieję. Przecież nie jestem manipulantką i hipochondryczką jak ona!
Z drugiej strony nie mam wielce ambitnych planów, nie chcę zostać lekarką ani nauczycielką. Nie marzę o bogatym narzeczonym, o którym po lekturze kolejnych bajek rozprawia wieczorami Wandeczka. Trochę niepokoi mnie to, że nie wiem, kim chciałabym być w przyszłości, ale myślę sobie, że odpowiadałoby mi takie życie, jakie prowadzi mama. Lubię nasz rytm dnia, wieś i prostą egzystencję. Nawet szczekanie psów, które wybudza mnie w nocy i podsuwa wizje strasznych rzeczy, które mogą się dziać nieopodal.
Rodzi się we mnie takie słodkie poczucie bezpieczeństwa, gdy w ciepłym łóżku mogę się skulić pod puchową kołdrą. I nieważne jest to, że może wilk błąka się gdzieś w pobliżu, a może pies goni niedoszłego złodzieja. Lubię poranne pianie koguta i donośny głos ojca, który wydaje dyspozycje pracownikom. Nawoływanie Klary karmiącej kury i szuranie Wiśniewskiego, który głośno tupiąc, z hałasem wyciera buty o metalową kratkę przed wejściem do kuchni.
Uwielbiam gotować i zaglądać do ogrodu; lubię cudowne chwile, gdy po świniobiciu czy żniwach zapełniają się nasze spiżarnie; powolny rytm dnia, codzienne wczesne wstawanie i nie wyobrażam sobie mieszkania na stałe w mieście, choćby nie wiem jakie oferowało atrakcje.
– Oddaj!
– Weź sobie! – Zośka potrząsa kapeluszem, a Wanda, mimo że podskakuje, nie jest w stanie wyrwać go z rąk siostry.
– Nie sięgam! Powiem mamie! – Wanda zżyma się coraz gwałtowniej i jak ma w zwyczaju, zaczyna krzyczeć: – Mamo, a ona mi się psoci!
– Skarżypyta!
– No, daj! Mamo! – drze się wniebogłosy.
– Nie trzeba było zabierać mi książki!
– To był żart!
– Teraz ja żartuję!
– To nie jest śmieszne!
– Owszem, nie jest, ale jak ci to mówiłam, gdy zabierałaś mi książkę, to nie rozumiałaś!
– Możecie się kłócić gdzie indziej?! Idźcie stąd wreszcie! – Nieporadnie usiłuję wypchnąć je z pokoju.
– Co tu się dzieje? – W drzwiach pojawia się rozzłoszczona babcia. – Znowu się kłócicie? Czy wy nie potraficie bawić się inaczej?
– Bo ona mi zabrała kapelusz?! – W oczach Wandy pojawiają się łzy. – Babciu, powiedz jej, żeby mi oddała!
– Zofia, proszę natychmiast oddać siostrze kapelusz. – Seweryna usiłuje wyrwać nakrycie głowy.
– Ale babciu, to ona…
– Nie chcę tego słuchać! Jesteś starsza i powinnaś być mądrzejsza!
– Ale tak się nie robi, to niesprawiedliwe!
– Dyskusję uważam za zakończoną. Chodź, Wandeczko, obiorę ci jabłuszko. A może wolisz kogel-mogel?
– Babuniu, dziękuję, jesteś dla mnie taka dobra!
Nim drzwi z hukiem się zamkną, uśmiechnięta Wanda tryumfująco się odwraca i pokazuje nam język.
– Gówniara! – Zosia rzuca się na moje łóżko i wyciąga wygodnie na lewym boku, opierając głowę na zgiętej ręce. – Jest nieznośna.
– Nie możesz jej odpuścić?
– Stale jej ustępujemy, a ona robi, co chce.
– Wiem, ale raczej tego nie zmienimy.
– A gdyby tak porozmawiać z tatkiem? On jest chyba najbardziej sprawiedliwy. – Zosia podrzuca pomysł.
– Mama też się stara – mówię polubownie, choć mam świadomość, że spogląda z wielką troską na Wandę, która przez dziadków i Klarę jest najzwyczajniej w świecie faworyzowana.
– Pewnie tak. – Zosia wydyma usta. – Tylko stale się boi, że małej coś się stanie. Że się przeziębi, skaleczy, że jak będzie krzyczeć, to się nabawi zapalenia gardła, a jak wieje, to zapalenia uszu i tak dalej, i tak dalej.
– Wiesz, że Wanda ledwie przeżyła. Klara opowiadała, że przez pierwsze jej miesiące była zagrożona…
– Bla, bla, bla! I co z tego? Teraz najwyraźniej jest zdrowa, skoro ma siłę, żeby nam dokuczać.
– Może jest coś, o czym nie wiemy, a rodzice nie chcą nas martwić.
– Głupia jesteś.
– Nie mów tak do mnie!
– Ale taka jest prawda. – Zośka gwałtownie siada i spuszcza nogi z łóżka, po czym zaczyna nimi od niechcenia machać. – Musisz przyznać, że Wanda wszystkich wykorzystuje.
– Może trochę.
– Pewnie Bunia na jej punkcie tak oszalała, bo Wanda jest do niej podobna: tak samo wredna i złośliwa.
– Dziewczynki!
Nie zauważyłyśmy, kiedy w drzwiach, oparta o framugę, stanęła zafrasowana mama, która teraz przygląda nam się ze smutkiem, jakbyśmy były porażką jej życia.
– Naprawdę uważacie, że faworyzujemy Wandę?
Robi mi się okropnie głupio i bąkam niepewnie:
– Nie, skąd, my tylko…
– Wiki, nie oszukuj! – Zosia nie wydaje się speszona. – Oczywiście, że wolicie ją od nas! – rzuca oskarżycielsko, a mnie cierpnie skóra.
– Ależ to nieprawda. – Mama robi krok i przymyka drzwi. Z dłonią na klamce zaczyna odpierać zarzuty. – To nie tak jak myślicie. Kocham was wszystkie tak samo, ale rzeczywiście najbardziej martwi nas stan zdrowia Wandeczki. Jest taka krucha, delikatna i chorowita… Jak kiedyś zostaniecie matkami, to zrozumiecie, jak to jest.
– Nie musisz się aż tak o nią zamartwiać, bo gdy cię nie ma, Wanda dokazuje jak dziki źrebak, żeby nie powiedzieć koza.
– Nawet tak nie mów. Dziecko drogie, gdybyś tylko wiedziała, przez co z ojcem przeszliśmy.
– Mamuś – włączam się do rozmowy. – Zosia ma rację, Wanda za dużo sobie pozwala, a co gorsza, czuje się bezkarna. Poza tym oczekuje, że będziemy jej we wszystkim pomagać i ją wyręczać.
– Właśnie! – Zosia wbija wzrok w mamę. – Dziś zabrała mi książkę i schowała koło ula, a wiesz, jak boję się pszczół! A gdy kazałam Wandzie ją oddać, powiedziała, że to żart i mam jej dać spokój, a jak nie, to powie Klarze, że to ja schowałam jej książkę. I gdyby tak się stało, to Klara mnie by zrugała, a jej nagotowała na pocieszenie leguminy!
– Jesteś pewna?
– Mamo, musisz zrozumieć, że mówimy prawdę, i coś z tym zrobić. – Składamy błagalnie dłonie, jak by to miało ją przekonać do naszego punktu widzenia. Najwyraźniej nie zdaje to egzaminu, bo mamuśka niespodziewanie mówi:
– Proszę mnie nie pouczać, moja droga.
– Przepraszam, chciałam tylko powiedzieć, że jak tak dalej pójdzie, Wanda już nikogo nie będzie chciała słuchać. Jej się wydaje, że wszystko może, i w końcu może sobie takim postępowaniem zaszkodzić.
– Porozmawiam z nią, obiecuję, ale wy też musicie mi pomóc.
– Mamuś, oczywiście! – wołam ochoczo. – Tylko nie wiem, co miałybyśmy zrobić! Ale powiedz nam, a my…
– Może jak będziecie jej ustępować albo nie zwracać uwagi na jej docinki i psoty, to jej się znudzi?
Dobre sobie?! Co też ta nasza mama wymyśliła? Wandzie należałoby się solidne lanie. To znaczy nie zaraz lanie, bo rodzice nigdy na nas nie podnieśli ręki, ale na przykład stanie w kącie czy posiedzenie w ciemnej spiżarni przez pół dnia nauczyłoby ją rozumu. Jeśli nadal będziemy jej ustępować, a robimy to nieustannie, z pewnością nie zrobi to na niej wrażenia.
Teściowa jest nie do zatrzymania. Myślałam, że ma już dawno za sobą ekscytację okultyzmem i nieudana próba wywołania ducha świętej pamięci Franciszki była jej ostatnim eksperymentem z zaświatami, tymczasem teraz dla odmiany przeżywa fascynację wróżbami i przepowiedniami z piekła rodem. I nie ma znaczenia, że kolejne wróżki i Cyganki przepowiadają jej skrajnie odmienną przyszłość ani że z wierszowanych przepowiedni jakiegoś Nostradamusa nie jest w stanie nic wyczytać, za to interpretuje je barwnie i ochoczo. W dodatku upodobała sobie rozważanie tych spraw przy niemal wszystkich posiłkach ku uciesze i jednoczesnemu przerażeniu dziewczynek.
Potem córki snują się za mną i Konstantym, dopytując, co sądzimy o tym i o tamtym, a jak nam się wydaje, czy koniec świata właśnie się zbliża, czy jeszcze mamy odrobinę czasu na spełnianie marzeń, czy będzie wojna i czy taki układ czarnych chmur na niebie zwiastuje nieszczęście, czy jednak nie, i czy babcia ma rację, gdy twierdzi, że można zostać starą panną, jeśli się przymierzy cudzą suknię ślubną. Oszaleć można!
– Mamuś, ale powiedz, jak myślisz: będzie wojna? – Marysia nie odstępuje mnie na krok i gdybym tylko jej pozwoliła, weszłaby za mną nawet do łazienki. – Jesteśmy harcerkami i w takiej sytuacji miałybyśmy…
– Nie, z pewnością nie będzie żadnej wojny, nie martw się. Ile razy można to powtarzać?
– Ale babcia mówiła, że została zerwana kolejna z siedmiu pieczęci zapowiadających zagładę! Że niebawem ujrzymy siedmiu rozgniewanych aniołów dmących w trąby i wtedy spadnie na nas seria najcięższych kar.
– Bzdura! Nie słuchaj babci, ona coraz bardziej pogrąża się w świecie fantazji i chce was nastraszyć.
– A jeśli się nie myli? – Córka nie ustępuje. – I co może oznaczać ta kula ognia z nieba? Może pioruny?
– A może deszcz meteorów – mówię bez przekonania, bo im więcej o tym rozmawiamy, tym bardziej daje mi to wszystko do myślenia. – Czyli spadających gwiazd. To nawet byłoby miłe, bo gdy człowiek, widząc taką gwiazdę, pomyśli życzenie, jest wielka szansa na to, że się spełni.
– A ja myślę, że może to armaty! – Nie wiedzieć skąd, pojawia się Zosia, która najwyraźniej jest równie zorientowana w temacie. – Wujek Franciszek opowiadał, że jak na wojnie strzela się z armat, to ma się wrażenie, jakby niebo płonęło.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Skokowo rosnąca inflacja spowodowała załamanie polskiego systemu finansowego, generując ogromny deficyt budżetowy, dość nieudolnie ratowany dodrukiem marki polskiej (mkp). W efekcie szybko pojawiła się hiperinflacja, której umowną granicą był miesięczny wzrost cen o minimum 50%. Waluta krajowa gwałtownie zaczęła tracić wartość. Jej kurs spadł z 9 mkp za dolara w 1918 r. do 6 375 000 mkp za dolara pod koniec 1923 r. Pozytywny skutek przyniosły dopiero reformy Grabskiego (od 1923 r. ministra skarbu, a później i premiera), który m. in. zlikwidował Polską Krajową Kasę Pożyczkową (powstałą w 1916 r.), emitenta polskiej marki, zastępując ją Bankiem Polskim (w istocie będącym prekursorem dzisiejszego Narodowego Banku Polskiego). Konsekwentne poczynania Grabskiego spowodowały, iż w ciągu 1924 r. skutecznie zdławiono hiperinflację. [wróć]
M. Reszelska, S. Mittmann, S. Królikowska, Nauka gotowania do użytku Ludu Polskiego, Grudziądz 1923. [wróć]
Pamiętniki chłopów, t. 1 wydany w 1935 r., t. 2 w 1936, to publikacja, która powstała w wyniku konkursu ogłoszonego przez Instytut Gospodarstwa Społecznego w 1933 r. i od razu stała się jednym z najcenniejszych dowodów niezwykłej nędzy i biedy panującej w latach 20. XX wieku na ziemiach polskich. [wróć]
Impuls gospodarczego rozwoju dał dopiero wizjonerski duet Grabski–Kwiatkowski, kładąc podwaliny pod uprzemysłowienie kraju i gospodarczy rozwój nowo powstałej II RP. Wł. Grabski uporządkował sferę finansowo-budżetową państwa, na bazie której E. Kwiatkowski dokonał niemal gospodarczego cudu. 4-letni plan inwestycyjny oparł na rozbudowie infrastruktury, dźwiganiu potencjału obronnego kraju oraz przygotowaniu fundamentów pod przyszłą rozbudowę przemysłu. Dążył do aktywizacji Staropolskiego Okręgu Przemysłowego na południu kraju, inicjując przy tym budowę portu i miasta w Gdyni. Wydatnie przyczynił się do powstania uprzemysłowionej Stalowej Woli oraz rozwoju polskiego przemysłu chemicznego (zakłady azotowe w Chorzowie i Tarnowie). Bezsprzecznie można go nazwać ojcem przeistoczenia rybackiej wsi Gdynia w miasto portowe. Niemrawo podjęte w 1921 r. prace budowlane – za jego sprawą – nabrały tempa i rozmachu w 1926 r., a Gdynia stała się dla ówczesnej Polski „oknem na świat”. E. Kwiatkowski przyczynił się do powstania polskiej floty handlowej. Jego dziełem była też Dalekomorska Flota Rybacka. W 1930 r. odchodzi z rządu, do którego wraca w październiku 1935 r. jako wicepremier i minister skarbu (do 30 IX 1939 r.). Wówczas nacisk kładzie na budowę Centralnego Okręgu Przemysłowego (COP), największego przedsięwzięcia ekonomicznego II RP, głównej bazy przemysłu ciężkiego i zbrojeniowego. Na rozwój COP-u przeznaczono w latach 1937–1939 około 60% całości polskich wydatków inwestycyjnych o łącznej wartości 1925 mln zł. [wróć]
„Dziennik Bydgoski”, 5 lipca 1925. [wróć]
Klasztor Sióstr Sacré Cœur w Pobiedziskach – klasztor, dawniej ze szkołą i internatem dla dziewcząt, założony w 1921 r. przez Zgromadzenie Najświętszego Serca Jezusa w Polskiej Wsi, znajdujący się w granicach Pobiedzisk w województwie wielkopolskim. [wróć]
Cyryl Ratajski, ur. 3 marca 1875 w Zalesiu Wielkim, zm. 19 października 1942 w Warszawie. Podczas Powstania Wielkopolskiego był łącznikiem pomiędzy poznańską Naczelną Radą Ludową a Komitetem Narodowym Polskim w Paryżu. Prezydent Poznania w latach 1922–1924 oraz 1925–1934. Minister spraw wewnętrznych w rządzie Władysława Grabskiego (17 XI 1924 – 14 VI 1925). Podczas II wojny światowej Delegat Rządu na Kraj (1940–1942). Już za pierwszej prezydentury przekształcił Poznań z pruskiego miasta garnizonowego w prężnie rozwijający się ośrodek gospodarczy. Pobudował m.in. elektrownię, Ogród Botaniczny i most Bolesława Chrobrego, uruchamiając równocześnie pierwszą w Europie Wschodniej spalarnię miejskich odpadów. Wytyczył nowe trasy tramwajowe, wprowadzając jako pierwszy w Polsce trolejbusy. Zainicjował przestrzenny rozwój Poznania, powiększając go o podmiejskie: Dębiec, Starołękę, Rataje, Komandorię, Główną, Sołacz, Golęcin i Wolę. [wróć]
„Kurier Poznański”, 4 kwietnia 1924. [wróć]