Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Na końcu będziesz pamiętał nie słowa wrogów, lecz milczenie przyjaciół.
Gdy wojna przetacza się nad głowami Zabierzyńskich, wydaje się, że limit nieszczęść został już wyczerpany. Tymczasem niespodziewanie okazuje się, że uciekając, można wpaść w jeszcze większe kłopoty, i że zamiast rodzinie trzeba zaufać obcym.
Jaką cenę zapłaci Marysia za ukrywanie Żydówki? Czy przetrwa Powstanie Warszawskie i odnajdzie drogę do domu? Czy Wiktoria, ocalona z pogromu wołyńskiego, zatopi się w nowej miłości do synka? Czy ciężarna Zosia ucieczką uratuje życie sobie i ukochanemu Luce, który jako esesman stacjonuje w dworze w Koszutach?
Jak po wojennej traumie ułożyć sobie życie na nowo? Jak sobie zaufać i nie zatracić tego co najważniejsze – rodzinnej bliskości.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 406
Nie mogę oddychać. Nie potrafię zapomnieć. I nie umiem żyć. Gdyby nie dziecko w moim łonie, podjęłabym prostszą i trafniejszą decyzję. A tak jestem na nie zdana.
W nocy budzę się zlana potem i chyba krzyczę, bo koło łóżka co rusz pojawia się zatroskana mama. Nie chcę jej ze szczegółami opowiadać, co przeżyłam i przez co przeszłam. To by zrujnowało resztki jej spokoju, wykiełkowałyby wyrzuty sumienia, że pozwoliła mi wyjechać na Wołyń, a i tak nie będzie w stanie mi pomóc. Przynieść ulgi. Nie potrafi cofnąć czasu. Nikt nie jest władny tego uczynić.
Nie sposób opisać bólu, jaki czuję po stracie Janka. Tak bardzo go kochałam, kocham… Był mi tak bliski. Troskliwy, empatyczny, przy nim czułam, że spełniają się moje marzenia, że jestem szczęśliwa i tym szczęściem potrafię obdarzać innych.
Przekonał mnie, że jestem piękna i wyjątkowa, a ja dałam się ponieść tej ułudzie, z zadowoleniem przeglądając się w lustrze. Przy nim rozkwitłam jako kobieta. Przy nim nabrałam ochoty, by zostać matką.
A teraz mam w głowie tylko obraz jego martwych oczu. Myślałam, że takie rzeczy już się nie dzieją; wiedziałam, że wojna jest straszna i okrutna, ale nie że aż tak. Sądziłam, że siekiery, widły i kosy przeszły do średniowiecznego lamusa, tymczasem one nadal są w użyciu w dłoniach tej ukraińskiej brutalnej, dzikiej bandy, która nie cofnie się przed niczym.
Nie sposób w najgorszych koszmarach wyśnić tego, przez co przeszliśmy. Miejsce, które wydawało się bezpieczne i spokojne, odległe od niemieckiego frontu, niespodziewanie obnażyło własne krwawe oblicze. Pełne nienawiści. Przepojone chęcią zemsty i niepojętą brutalnością.
Nie mogę pojąć, dlaczego sąsiad rzucił się na sąsiada. Hubert zapewniał, że ze wszystkimi żyją w zgodzie, że są sobie życzliwi i nie ma znaczenia, jaka krew płynie w naszych żyłach: polska, żydowska czy ukraińska.
Tymczasem przyjaźnie, sojusze i sąsiedzka pomoc nie zdały się na nic wobec rewolty, która przetoczyła się przez Wołyń. Kiedyś byłam w nim zakochana, teraz boję się nawet o nim wspomnieć. Nienawidzę go. Nienawidzę już samego słowa.
Umarła Elżunia. Brutalnie zgwałcona na moich oczach przez trzech oszalałych z wściekłości, brudnych, zapuszczonych i odrażających Ukraińców, a potem bezceremonialnie zatłuczona pałką. Nie mogłam jej pomóc.
Ukryta w skrytce na dokumenty w ścianie za biurkiem, wciskając pięść do ust, by nie krzyczeć, mogłam się tylko biernie, bezradnie przyglądać przez szczelinę i modlić, żeby mnie nie dopadli, by nie zabili mojego nienarodzonego dziecka.
Przejmujący wrzask, krzyki, panika, plądrowanie domu, niszczenie wszystkiego, co się dało, a potem tryskający w niebo ogień. To upiorne, metodyczne i bezduszne pozbawianie życia moich najbliższych zlało się w jeden porażający okrucieństwem obraz, który niczym brudny całun oblepia mnie w każdej minucie dnia i bezsennej nocy, nie pozwalając otrząsnąć się z potwornego koszmaru.
Jasiek nie żyje. Mój cudowny, kochany mąż nie żyje. Moja słodycz i moje szczęście. Moje wszystko. Sens życia i największa, pierwsza i ostatnia miłość. Odeszły też żona Huberta i wszystkie jego dzieci.
Niespodziewany atak, poprzedzony jedynie nieludzkim wyciem i wrzaskiem, zastał nas w radosny, słoneczny poranek zapowiadający piękny, ciepły dzień. Leżeliśmy jeszcze w łóżku, gdy Natka, nasza kucharka, która wstała wcześniej, żeby rozpalić w piecu, wpadła z krzykiem do pokoju:
– Idą! Uciekajcie! Idą!
Ale nim zrozumieliśmy, co się dzieje, było już za późno. Zaspani, w koszulach nocnych, byliśmy zupełnie bezradni. Dzieci płakały i zawodziły, a my, kobiety, stałyśmy sparaliżowane strachem, niezdolne do jakiegokolwiek ruchu.
Z wybitych okien posypało się szkło. Pochodnie sprawiały wrażenie, że zalewa nas piekielny ogień. Pamiętam tylko krzyk, niesamowity hałas i bicie serca walącego o żebra, które odbijało się echem w głowie.
Nie było czasu na zastanowienie się ani szans na ucieczkę.
– Chowajcie się! Szybko! Cholera jasna, gdzie moja broń?!
Pierwszy otrzeźwiał Janek i tak jak stał, skoczył boso po stojącą pod ścianą dubeltówkę. Zanim zdążył ją załadować, rozległ się łomot, walenie do drzwi, które niemal natychmiast ustąpiły pod naporem i wyleciały z zawiasów, po czym ze zwierzęcym wyciem wpadli pierwsi bandyci.
W popłochu, nie myśląc wiele, wcisnęłam się w skrytkę na dokumenty. Sina ze strachu teściowa usiłowała ukryć dzieci w szafie, gdy je dopadli. Bez opamiętania walili na oślep siekierami, kłuli widłami. I choć tylko dwóch z całej hordy miało broń palną, wpadłszy do pomieszczenia, natychmiast wycelowali ją w Janka i pociągnęli za spusty.
Ogłuszający huk, w pokoju rozszedł się smród prochu. W uszach poczułam nieprzyjemne mrowienie i nie byłam w stanie nawet mrugnąć.
Pamiętam wielkie zdziwienie, niedowierzanie, które zawładnęło mną na chwilę, gdy oszołomiona w mordercach rozpoznałam naszych najbliższych sąsiadów, braci Garniłowów: Olega i Saszę.
Tych samych, którym zeszłej zimy pomagaliśmy, gdy zabrakło im mąki na chleb i ziemniaków.
Mój ukochany nie miał szans. Zginął na miejscu, kule przeszyły go na wylot, a strużka krwi płynącej z ust i spazmatyczne, konwulsyjne drgawki stały się przerażającym dowodem tego, co się stało.
Ocaleliśmy tylko Hubert i ja. Właściwie nie wiem, czy w takiej sytuacji można mówić o ocaleniu, o szczęściu przeżycia, bo przecież wszystko w nas umarło z chwilą śmierci najbliższych. Bez tych, których tak kochaliśmy, życie straciło sens. Każdy dzień jest pusty i bezwartościowy. Jesteśmy jak wydmuszki: puste, wypalone, nieprzydatne do niczego, a jednak na tyle twarde, że kostucha omija nas szerokim łukiem, nie pozwalając nam dołączyć do ukochanych.
Tak nie można żyć. Tak żyć się nie da.
Nie ma o czym marzyć i nie ma na co czekać. Nawet zwykła wegetacja wydaje się nadmiernym, niepotrzebnym wysiłkiem.
Hubert nie może sobie wybaczyć, że akurat tego dnia wyruszył na polowanie, nim wstał świt. Polował dość regularnie w okolicznych lasach i jego poranne zniknięcie nie było niczym niezwykłym.
– Gdybym tylko był w domu – powtarzał co rusz, gdy przemykaliśmy bocznymi drogami na zachód, nieustannie robiąc sobie wyrzuty.
– Niczego byś nie zmienił. Było ich ze dwudziestu, a może i trzydziestu.
– Zmieniłbym! Miałem…
– Nic byś nie zrobił! – tłumaczę z uporem, choć mnie samej nie jest łatwo i wielokrotnie rozpamiętywałam, dlaczego nie zdałam sobie sprawy wcześniej, nie przewidziałam. Jak to się stało, że tej nocy tak mocno spałam? Dlaczego nad ranem nie poszłam do toalety, jak miałam to w zwyczaju?
– Moja kochana…
– Hubercie, tak nie wolno. Nie obarczaj się winą.
– Ona by żyła, dzieci by żyły.
W ciągu kilku dni poszarzały Hubert schudł i zapadł się w sobie. W jego włosach pojawiły się szerokie siwe pasma, usta spierzchły, a oczy stały się szkliste. Postarzał się o dobre kilka lat.
– Mój Janek też. Ale nie mogłeś tego przewidzieć.
– Niepotrzebnie ufałem ludziom, niepotrzebnie.
– To byli nasi sąsiedzi, znajomi. Nie sposób wszystkich podejrzewać i unikać. Nikt nie był w stanie przewidzieć czegoś takiego.
– Kazimierz mówił, że u nich koło Antonówki takie rzeczy już się działy, a ja głupi nie chciałem dać wiary.
– Nikt się tego nie spodziewał, przecież żyliście obok siebie tyle lat!
– Gdybym tylko…
– Nie możemy cofnąć czasu.
– Straciłem wszystkich, których kochałem. Wszystkich! – Schował twarz w dłoniach, a jego ramionami wstrząsnął szloch. – Zostałaś tylko ty. Gdyby nie poczciwa Natasza…
Wzięłam głęboki oddech i zdobyłam się na odwagę.
– Nie chciałam mówić wcześniej, bo nie byłam jeszcze pewna, no i chcieliśmy was powiadomić wspólnie…
– Co jeszcze na nas spadło? Boże, mój Boże! Nie zniosę kolejnego nieszczęścia! – Przyjrzał mi się uważnie. – Nie trzymaj mnie w niepewno…
– Będę miała dziecko – powiedziałam cicho, czerwieniąc się.
To bardzo dziwne uczucie mówić komuś, zwłaszcza mężczyźnie, że jakiś czas temu spełniło się obowiązek małżeński, że zaznało się miłości cielesnej, a teraz pojawia się tego konsekwencja.
– Naprawdę?
Sprawiał wrażenie, jakby się zastanawiał, czy przypadkiem nie żartuję.
– Tak, jestem już pewna. Będę miała dziecko.
– Z Jankiem? – zdziwił się głupio i odruchowo spojrzał na mój jeszcze niespecjalnie wypukły brzuch.
– A niby z kim? – Udałam, że się oburzam i ze śmiechem szturchnęłam teścia w bok. – Oczywiście, że z Jankiem. Będziesz dziadkiem.
– Przepraszam, że tak głupio zapytałem, ale mnie zaskoczyłaś! – Jego twarz się rozpromieniła. – Jestem w szoku! Tego się nie spodziewałem! Mój dzielny, kochany synek byłby ojcem. Dziękuję!
Hubert wzruszył się tak, że łzy popłynęły mu po policzkach, a ja zaczęłam sobie robić wyrzuty, że tak bezceremonialnie podzieliłam się największą tajemnicą. Może mogłam poczekać na jakiś szczególny moment?
Tylko ile ich jeszcze przed nami? Zresztą czego mogłabym się spodziewać? Wszystko, co ważne, co kochałam i czemu ufałam, minęło bezpowrotnie.
To była chwila, w której Hubert zdecydował, że musimy się rozdzielić. I mimo moich protestów i strachu przed samotną podróżą, uparł się, że powinnam wrócić do rodziców, podczas gdy on schroni się u rodziny mieszkającej u podnóża Tatr.
Mimo błagań, próśb i zaklinań nie dał się przekonać, żebyśmy wspólnie kontynuowali wędrówkę. Moje łzy też nie zrobiły na nim wrażenia i tak oto zmusił mnie do samodzielnej podróży. A ja po kilkunastu dniach znalazłam się w rodzinnym domu.
Z tą zasadniczą różnicą, że mój dom tymczasem stał się rodzinną posiadłością innej, w dodatku niemieckiej rodziny.
Własnością Niemców, przed którymi uciekałam we wrześniu 1939 roku, przez co nieświadomie wpadłam w ręce Ukraińców, którzy wydawali się dobrymi sąsiadami.
Pamiętam, w jakim byłam w szoku, gdy biegłam przez podwórze do domu, a drzwi otworzyła mi nieznana, pulchna kobieta w białej lnianej zapasce na biodrach.
– Tak, słucham? – Spojrzała na mnie zdziwiona, a ja nie byłam w stanie wydukać ani słowa. – Pani do kogo?
– Ja, ja… wróciłam do domu.
– Tego domu?
– Do rodziców.
– Ale to mój dom – powiedziała twardo, traktując mnie jak intruza.
– Ale tu mieszkają Zabierzyńscy? Florentyna i Konstanty?
– Tak, ale teraz to mój dom.
– Wiktoria?!
Zwabiona podniesionymi głosami mama stanęła w drzwiach, wytrzeszczyła oczy, po czym zachwiała się na nogach i musiała oprzeć o ścianę, by nie upaść.
– Mamuś! – Padłam w jej ramiona i łkałam jak mała dziewczynka. Tak bardzo bym chciała, aby wzięła mnie jak dawniej na kolana i utuliła, całując w czubek głowy.
Okazało się, że w naszym dworku mieszka rodzina Müllerów i że żyjemy na ich łasce. Uspokoiłam się dopiero wtedy, gdy idąc z mamą pod rękę, na podwórzu spotkałam naszego poczciwego Wiśniewskiego i gdy po chwili zdumiony ojciec wziął mnie w ramiona. Tak bardzo mi ich brakowało, tak za nimi tęskniłam.
I nie ma znaczenia, że ktoś inny mieni się właścicielem folwarku; widok znajomych twarzy i miejsc mnie koi i sprawia, że po raz pierwszy od długich tygodni przestaję się bać.
Wtuliłam się w tatkę i płakałam, łkałam jak dziewczynka, która się przewróciła i zdarła kolano. A potem…
Jak zwykle budzę się spocona, skąpana we łzach, z krzykiem na ustach, i dłuższą chwilę zajmuje mi zrozumienie, gdzie jestem.
Rozglądam się po moim nowym pokoju, a raczej naszym starym pokoju gościnnym na piętrze, i nie potrafię się w tym wszystkim odnaleźć.
Z jednej strony nie mogę pojąć, jakim cudem żyję, a z drugiej zrozumieć, jak to możliwe, że w jednej chwili straciłam męża, Elżunię, niezawodną przyjaciółkę i podporę, pełną dobroci teściową i resztę rodziny. Nieustannie robię sobie wyrzuty i roztrząsam, co mogliśmy zrobić, aby uniknąć tego piekła. Niepojętej rzezi niewinnych ludzi. Starców, dzieci i kobiet. Niezaangażowanych politycznie mężczyzn, chłopaków?
Dlaczego nie dostrzegli w nas ludzi? Takich samych jak oni. Ludzi, którzy mają uczucia, odczuwają ból i strach? W jaki sposób im zagrażaliśmy? Czego się obawiali? Albo co chcieli zyskać, pozbawiając nas życia?
Nigdy nie poznam odpowiedzi na żadne z tych pytań. Choć rozwarstwiam każdą myśl, każde podejrzenie, refleksję jak włos na czworo, nie zbliżam się na krok do rozwiązania zagadki. Do prawdy.
Boże! Dlaczego ja? Dlaczego mnie to spotkało?
A właściwie dlaczego mnie miałoby to zło ominąć? Albo spaść na innych? Na sąsiadów czy inne rodziny mieszkające nieopodal? Nie mogę nawet myśleć o tym, by przydarzyło się to komuś innemu, bo nie sposób nikomu życzyć choć ułamka nieszczęścia, które stało się naszym udziałem.
Wczoraj pierwszy raz poczułam ruchy dziecka w łonie. W pierwszej chwili wzięłam je za niepokojący skręt kiszek, a potem ze zdumieniem pojęłam, że jedyna pamiątka po Janie, jedyny ślad tego, że mi się nie przyśnił, że był, że kochał… porusza się we mnie.
Czy będę miała siłę, odwagę ją albo jego pokochać? Czy będę dobrą matką? Czy potrafię zatroszczyć się o dziecko? Czy mam prawo takie maleństwo unieszczęśliwiać swoim bólem? Koszmarnym wspomnieniem? Czy nerwowość, zgryzotę i lęk się dziedziczy? Czy uda mi się powstrzymać rzekę smutku, która nieustannie przepływa przez umysł i wstrząsa ciałem?
Tyle pytań i żadnych odpowiedzi.
9 września 1943 roku, pochmurna sobota
Zakochałam się. Nie mam wątpliwości, że trzepotliwe, ulotne uczucie przeszywające ciało dreszczem jest tym, o czym czyta się z wypiekami w powieściach zakazanych dla panien z dobrego domu. O czym szepczą sobie przyjaciółki i wreszcie o czym śni się i marzy.
Ale dopiero gdy sama tego doświadczam, gdy motyle w moim brzuchu szaleją i odbijają się od ścian żołądka, nieśmiało pojmuję, o czym mówiły. To tak cudowny stan, że nie chciałabym uronić z niego ani chwilki.
Każdy dzień jest napięty jak struna.
Żyję w ciągłym oczekiwaniu, nadziei, niepewności, zastanawiając się, czy on czuje to samo. Czy nie zmienił zdania? Wreszcie, czy mi się to wszystko aby tylko nie przywidziało? Dręczona wątpliwościami, czy mój ukochany się pojawi, czy odwiedzi mnie choć na krótko, nieustannie spoglądam w kierunku bramy.
Potem pojawia się lęk. Czy jest bezpieczny i nic mu nie zagraża? Czy nie dostał nowego rozkazu i nie wyjechał? Czy nie został ranny?
Tak bardzo go kocham.
Jego ciepłe, czułe, nieco chropowate dłonie. Otulający go zapach papierosów i skropionego wodą kolońską munduru. Ciemnoniebieskie oczy w oprawie jasnych rzęs, które spoglądają na mnie z czułością, zaciekawieniem, podziwem. A gdy zapewnia, że jestem spełnieniem jego marzeń, czuję się najszczęśliwsza na świecie.
Ze zdumieniem odkrywam, że przy naszej rodzącej się miłości cały świat pięknieje, trawa jest jakby bardziej zielona, kwiaty wonniejsze i bardziej kolorowe, że jest jakoś milej, łatwiej uśmiechać się do ludzi. Nawet irytująca Wanda jawi się mniej złośliwa niż zazwyczaj. Może Amor założył mi właśnie na nos różowe okulary i nie powinnam poddawać się aż takiej ekscytacji, ale cieszę się i napawam każdą chwilą.
Nie wszystko jednak układa się po mojej myśli i nie wszyscy są zadowoleni z mojego miłosnego odurzenia, w którym snuję się po obejściu.
Dziś rano zaraz po śniadaniu odbyłam z mamą kolejną nieprzyjemną rozmowę.
Jest pełna niepokoju i jak nigdy odwołuje się do swojego doświadczenia i złych przeczuć. Chce mnie ochronić. Tylko nie wiem przed czym albo przed kim.
Nie mam siły jej tłumaczyć, że nasza miłość jest prawdziwa, trwała, że nie ma takiej siły, która by nas rozdzieliła. Mama upiera się przy swoim, powtarzając co rusz to samo:
– Bądź ostrożna.
– Mamo, jestem – burczę nadąsana.
– Tak ci się tylko wydaje. Ludzka ciekawość może cię zgubić. – Zagniata ciasto na chleb, pozornie skupiona na stolnicy, ale wiem doskonale, że po prostu nie chce spojrzeć mi w oczy.
Zupełnie nie pojmuję, dlaczego ma do mnie tak niewielkie zaufanie.
Jestem bardzo ciekawa, czy gdyby dziadkowie nie akceptowali ojca, tak łatwo by odpuściła. Poza tym w żadnym małżeństwie nie ma gwarancji, że będzie szczęśliwe do grobowej deski. Więc po co zadręczać się na zapas?
– Mamuś, wiem, uważamy.
– Rozumiem, że pod pretekstem odwiedzania naszej Erny, która jest siostrą jego znajomego, daje sobie prawo bywania w majątku. Robi to zbyt często, a tym samym, nie daj Boże, kogoś może to zainteresować.
– Wiemy, co robimy – mówię stanowczo.
– A ja jestem przekonana, że popełniasz wielki błąd. Zauroczenie to jeszcze nie zakochanie, a zakochanie to nie miłość. Zobaczysz: zabawi się tobą, znudzi i porzuci przy pierwszej okazji.
– On taki nie jest! – wołam oburzona, sięgając do kosza po jabłko.
– Skąd ta pewność?
– Mamo, czy ty musisz widzieć wszystko w czarnych barwach i zakładać najgorsze?
– Przynajmniej życie mnie nie rozczarowuje, a im mniej od niego oczekuję, tym bardziej zaskakuje mnie dobrymi rzeczami.
– Choć raz uwierz i mi zaufaj. Czuję całą sobą, że to mężczyzna mojego życia.
– Ciekawe, czy on czuje to samo.
– Tak.
– Drogie dziecko, jesteś naiwna.
Nienawidzę, jak mówi do mnie „drogie dziecko”, i odruchowo najeżam się.
– Może tak, a może nie. Jeszcze się przekonasz, że to ja mam rację.
– A nie przeszkadza ci to, że jest Niemcem?
– Nikt nie wybiera, gdzie się urodzi. I nie, nie przeszkadza mi, że jest Niemcem.
– I właśnie tego obawiam się najbardziej.
– A czy to jego wina, że wybuchła wojna? Że powołali go do wojska? Chyba wiesz, że nie miał wyjścia? Ale nikogo nie zabił i gdyby mógł, wróciłby do siebie! My też nie zakładaliśmy, że zamieszkamy kątem we własnym domu! Zrozum wreszcie, mamo, że to nie był jego wybór.
– Tak się mówi, ale Niemcy jakoś ulegli czarowi Hitlera i szybko uwierzyli, że są lepsi od innych.
– Nie wszyscy!
Złoszczę się coraz bardziej i uświadamiam sobie, że niestety nie przekonam jej do swoich racji. Że ona nie zrozumie, ba, nawet nie podejmie próby zrozumienia sytuacji, w której się znalazłam. Że miłość nie dość, że nie wybiera, to w dodatku może mieć różne smaki i odcienie.
A jeśli sądzi, że nie wolałabym, aby Luca był Polakiem, to się myli. Tak nie jest, trzeba to zaakceptować i nauczyć się z tym żyć.
Jak zwykle w sobotę po południu pieczemy keks według przepisu Erny, który ponoć odziedziczyła po matce. Pełen cynamonu i bakalii.
Przepis na keks
250 g płynnego miodu
1 łyżeczka cynamonu
1 łyżeczka proszku imbirowego (niekoniecznie)
szczypta gałki muszkatołowej
2 łyżeczki sody
200 g masła
125 brązowego cukru
3 całe jaja
200 ml rumu
3 krople aromatu z gorzkich migdałów
szczypta soli
starta skórka z 1 pomarańczy i 1 cytryny
10 g kakao
500 g mąki
75 g rodzynek
75 g suszonych porzeczek lub żurawiny
75 kandyzowanych skórek pomarańczy
100 g orzechów włoskich
75 g kandyzowanych skórek z cytryny
POLEWA
6 czerwonych wiśni – najlepiej z konfitury, albo pulpy, która pozostała po nalewce,
250 g cukru pudru,
4 łyżki soku z cytryny
20 g porzeczek
50 g kandyzowanych skórek z cytryny
1. Do garnka wlewamy miód, dodajemy imbir, cynamon, sodę i gałkę muszkatołową. Całość, ciągle mieszając, zagotowujemy na małym ogniu i odstawiamy do ostygnięcia.
2. W drugiej misie ubijamy na gładką masę masło, cukier i jajka. Następnie dodajemy rum, aromat migdałowy, sól, skórkę pomarańczy, cytryny i kakao. Całość delikatnie mieszamy
3. Schłodzoną masę migdałową stopniowo dodajemy do ciasta i mieszamy na gładką masę.
4. Dodajemy mąkę i zagniatamy ciasto.
5. Porzeczki (lub żurawinę), drobno kroimy, podobnie jak kandyzowane skórki pomarańczy.
6. Dodajemy do owoców i rozdrobionych orzechów, rodzynki, 2 łyżki mąki i delikatnie wszystko mieszamy Dzięki oprószeniu owoców mąką, nie opadną one na dno ciasta. Całość dodajemy do zagniecionego ciasta.
7. Formę do ciasta (średnica około 25 cm, lub dwie wysokie formy o średnicy około 15 cm), smarujemy masłem i oprószamy mąką, piekarnik nagrzewamy do 180 stopni w trybie termoobiegu.
8. Zarobione ciasto wlewamy do formy, wygładzamy i pieczemy (w zależności od mocy piekarnika) od 50 do 60 minut.
9. Upieczone ciasto wyjmujemy z piekarnika i odstawiamy na 10 minut, by odpoczęło.
10. W tym czasie przygotowujemy polewę.
Cukier puder mieszamy z sokiem z cytryny, pokrojonymi kandyzowanymi skórkami owoców, kawałkami porzeczek i wiśniami. Lukier musi być średnio sztywny, nie mocno lejący! Polewamy ciasto. Keks podajemy z konfiturą z czarnej porzeczki.
Jestem wdzięczna, że Erna pozwala upiec blaszkę słodkiego przysmaku również dla nas.
W sumie jak na Niemkę nie jest najgorsza, choć oczywiście miewa też muchy w nosie. Wtedy staje się opryskliwa i traktuje nas z góry, ale na szczęście zdarza jej się to bardzo rzadko. Poza tym jest złowrogo pedantyczna.
Mogłaby całymi dniami pucować dom i podwórze. Układa wszystko starannie w kosteczkę albo pod rząd w szufladach i na półkach, co rusz sprawdzając, czy ktoś jej ładu nie zburzył. I to jedna z niewielu rzeczy, która tak wyprowadza ją z równowagi, że jest w stanie ścierką zdzielić intruza. Lepiej wtedy schodzić jej z drogi. Jej zamiłowanie do porządku przekłada się na to, że wiecznie chodzi za mną i sprawdza, czy doczyściłam wszystkie zakamarki i dopełniłam swoich obowiązków z pełnym zaangażowaniem i starannością, co doprowadza mnie do szału, bo nienawidzę być kontrolowana.
„Chłop polski przystąpił znów do swej pracy pokojowej, podczas gdy czołgi niemieckie posuwają się naprzód”, „Ilustrowany Kurier Polski”, 13 października 1939
Z drugiej strony nie pojmuję, jak to możliwe, że tak dbając o dom, zupełnie nie dba o siebie. Z tego, co zaobserwowałam, rodzina, mimo że ma do dyspozycji wygodną łazienkę, kąpie się tylko raz w tygodniu, a obłok specyficznego smrodku z wiodącą nutą potu unosi się nad nimi. Swoje sporadycznie myte i tym samym tłuste włosy Erna co rano upina w sztywny precel na karku, a pranie robi od wielkiego dzwonu, wychodząc z założenia, że jeśli człowiek uważa, to nie brudzi się zbytnio. A prane zbyt często rzeczy niszczą się za szybko, więc wrodzona oszczędność i gospodarność nie pozwalają jej niepotrzebnie trzeć odzieży na tarze w balii pełnej mydlin.
– On taki nie jest! – powtarzam z uporem.
– Oni wszyscy są tacy sami! Dziecko, co ty w ogóle o nim wiesz?
– Powiedział…
– Powiedział! – prycha lekceważąco – Wiesz tylko tyle, ile ci powiedział! A mógł naopowiadać niestworzonych rzeczy. Jaką masz gwarancję, że gdzieś tam, w tej całej Rzeszy, nie czekają na niego żona z dzieckiem na ręku? No, jaką?
– Luca nie jest taki. – Jej słowa budzą niepokój, ale idę w zaparte, odnotowując z tyłu głowy, że na wszelki wypadek powinnam go o to zapytać.
– Dziewczyno, obyś się nie sparzyła, nie rozczarowała!
– Mamo, przecież on nawet o was się troszczy. – Zmieniam tok rozmowy. – Nie pamiętasz, jak ostatnio przyniósł woreczek prawdziwej kawy, a wcześniej kiełbaski? Zresztą powiedział, że gdybyśmy czegoś potrzebowali, to mamy mu dać znać. To cię nie przekonuje? Sama powiedz!
– Nie ma znaczenia, kto z darami przychodzi…
– Błagam cię, jak zwykle trywializujesz!
Schylam się po kilka kandyzowanych skórek pomarańczy, które nie wiedzieć kiedy wylądowały na kuchennej wypucowanej do granic możliwości podłodze, i przy okazji ukradkiem wkładam jedną do ust.
– Bo w przeciwieństwie do ciebie znam życie!
– Mamo, to pozwól i mnie je poznać! – Wywlekam najcięższe działa.
– Zrobi wszystko, żeby cię zbałamucić!
– Jak możesz tak mówić? Nie jestem pierwsza lepsza i potrafię o siebie zadbać! Nie musisz się martwić.
– Oby, moje dziecko, oby. Ufam ci, ale z mężczyznami różnie bywa. Proszę, bądź ostrożna. Im tylko jedno w głowie. – To mówiąc, cienką warstwą masła smaruje dokładnie blachę i oprósza ją mąką, by za chwilę przełożyć do niej ciasto.
– Dobrze. – Przewracam oczami, marząc, aby wreszcie skończyła tę pogadankę.
– Z ojcem jesteśmy zdania, że przez wzgląd na bezpieczeństwo swoje i rodziny rzecz jasna powinnaś jak najszybciej zakończyć tę znajomość. – Zamaszyście dorzuca do ciasta rodzynki. – Masz pojęcie, że jeśli was przyłapią, grozi mu stryczek, a tobie śmierć pewnie przez publiczne rozstrzelanie? Nie przeżyłabym czegoś takiego! Wystarczy, że Wiktoria przeszła przez niewyobrażalne piekło, nie mogę cię stracić!3
– Widzisz, mamo, tak na marginesie: z tatkiem pozwoliliście Wiki związać się z dopiero co poznanym mężczyzną, wyjechać na drugi koniec Polski, zaufaliście jej i nie stawaliście na drodze ich miłości. A mnie robisz uwagi.
– To była zupełnie inna sytuacja! I Janek nie był Niemcem!
– Miłość nie wybiera!
– Może i nie wybiera, ale niekiedy też najwyraźniej zaślepia. – Spogląda na mnie z politowaniem. – Poza tym Konstanty zna ojca Janka. Hubert jest jego przyjacielem i Kostek wie, że to porządna rodzina. Janowi i Wiktorii za ich związek nie groziła śmierć! Choć nie ukrywam, że wszystko wydarzyło się zbyt szybko, pewnie w innych okolicznościach zażądalibyśmy dłuższego okresu narzeczeństwa i wyprawili wesele z prawdziwego zdarzenia…
– Mamo, czy ty się słyszysz? Miało być tak dobrze, bezpiecznie, i się skończyło? Wielkim dramatem.
– Tego nikt nie mógł przewidzieć!
– Oczywiście. Tak samo nie jesteś w stanie przewidzieć, co mnie spotka – wołam tryumfująco. – Może będę miała więcej szczęścia? Kto wie?
– O czym wy w ogóle rozmawiacie? Słucham od jakiegoś czasu i niczego nie rozumiem! O miłości? – Wanda jak zwykle pojawia się znikąd.
Smarkula najwyraźniej musiała podsłuchiwać pod drzwiami, bo teraz patrzy na nas wyzywająco, domagając się wtajemniczenia w temat dyskusji.
– O niczym! Nie twoja sprawa! – warczę wściekła, bo jak zwykle nie dokończę pogawędki z mamą i nie przekonam jej do swoich racji.
– Zosiu, bądź milsza dla siostry! – Mama spogląda na mnie z przyganą, otrzepując ręce z mąki.
– Nie zamierzam!
– Zofia, przywołuję cię do porządku.
– Zakochałaś się? – dopytuje bezczelnie Wanda.
W ostatnich tygodniach, wykorzystując słabość mamy i to, że zamartwia się o Wiktorię, zrobiła się jeszcze bardziej dociekliwa i wredna. Przyłapałam ją też, jak o czymś szeptała z Erną. Mam nieodparte przeczucie graniczące z pewnością, że gdyby tylko mogła, podzieliłaby się z Niemką naszymi największymi tajemnicami, chcąc zaskarbić sobie jej sympatię.
Tylko dlaczego? Co w Ernie tak pociąga siostrę? Ta obca kobieta, ku zaskoczeniu wszystkich, stała się jej mentorką i powierniczką. Czym jej tak imponuje? Przecież to się kupy nie trzyma!
– Nie twój interes, a jeśli już jesteś tak bardzo ciekawa, to powiedz mi, w kim niby mogłabym się zakochać? No w kim?
– W Hansie Müllerze? Musisz przyznać, że mąż Erny jest…
– Zupełnie ci odbiło? – Nie pojmuję, jak taki absurd mógł wpaść jej do głowy.
– Bo ja wiem? – Wanda wygląda, jakby pospiesznie analizowała wszelkie za i przeciw takiemu romansowi.
Uświadamiam sobie, że gdyby tylko wiedziała o wybranku mojego serca, byłaby pierwsza do ogłoszenia nowiny całemu światu.
– Mówiłyśmy o tym, jak bardzo nasza Wiktoria przeżywa stratę – mama przychodzi mi z odsieczą – i jak nam przykro, że jej małżeństwo z Janem zakończyło się taką tragedią. Właśnie zastanawia…
– Na pewno? – Wanda wbija wzrok w matkę, a ta pod ciężarem jej spojrzenia mimowolnie odwraca się ku stolnicy i z zaciekłością, jakiej dotychczas u niej nie widziałam, wyżywa się na Bogu ducha winnym cieście.
– Dziecko, przestań marudzić! Nie masz czegoś pożytecznego do zrobienia? Jeśli nie, możesz nam pomóc i masłem wysmarować małą blaszkę.
– E, nie, to ja już sobie pójdę. Potem ma się takie tłuste ręce i nie daje się ich domyć. – Ostentacyjnie odwraca się na pięcie.
– Dobrze, idź, ale zastanów się, jak możemy sprawić, żeby Wiki choć trochę zapomniała o bolesnych przeżyciach. Właśnie zastanawiałyśmy się z Zosią, co możemy dla niej zrobić, aby otrząsnęła się z ponurych myśli.
– Ja tam nie wiem. – Wanda wzrusza lekceważąco ramionami, zupełnie jakby jej nie zależało na dobrostanie najstarszej siostry. – Ja się na takich rzeczach nie znam. Zresztą umówiłam się z Erną, że posegregujemy ręczniki. – I bezceremonialnie wymaszerowuje z kuchni, przy okazji podprowadzając kilka orzechów.
– Wanda, oddawaj! – wołam za nią wściekła!
Zamiast odpowiedzieć, Wanda odwraca się tak, żeby matka nie mogła niczego dostrzec, i pokazawszy mi długi, czerwony język, znika w sieni, a potem głośno trzaskając drzwiami, wychodzi na dwór.
Nucąc i podskakując na jednej nodze, przecina podwórko i znika w kurniku, do którego przed chwilą weszła Niemka.
Jej zachowanie, a w zasadzie jej zmienny charakter mnie zatrważają. Wielokrotnie zastanawiałyśmy się z Marią, moją ukochaną bliźniaczką, czy ona jest wredna i złośliwa, czy może po prostu głupia i pozbawiona hamulców.
Tak czy inaczej, stanowi największe zagrożenie dla mnie i Lucasa i musimy się jej wystrzegać jak ognia.
Jestem wykończona.
Mam wrażenie, że Zosia i Wanda zamieniły się ze szczotkami na rozum. Starsza jest oszołomiona pierwszą miłością i może powinnam ją zrozumieć, choć jej oblubieniec jest Niemcem, a drugą zaślepiło przypodobywanie się obcej kobiecie. Za cel życia najwyraźniej obrała wyśledzenie każdej tajemnicy domu i okolicy. Jest jak tykająca bomba, która nie wiedzieć kiedy eksploduje, kiedy tak miele językiem gdzie i komu popadnie.
W duchu żal mi Zosi.
Ten cały Luca nie jest taki zły. Ba, w innych okolicznościach może byłby naszym wymarzonym zięciem, ale nie mogę przegonić myśli, że jako esesman prawdopodobnie zabija ludzi. Że nas też może wydać, ma nad nami władzę. Że jego uczucie do Zosi okaże się przelotne, a gdy się nią znudzi, zapragnie się jej pozbyć. To takie zatrważające. Niebezpieczne.
Pozornie chłopak wydaje się Zosią szczerze zauroczony, ale co będzie, gdy któreś z nich się rozczaruje, nie spełni oczekiwań drugiego, gdy się rozstaną? Czy nie będzie się na nas mścił? Nie wyładuje swojej frustracji? Nie będzie chciał wykorzystać posiadanej władzy?
Boże przenajsłodszy, do czego to doszło?
W dodatku dziś stało się coś złego. Bez uprzedzenia, nawet Erna była tym zdziwiona, na teren folwarku wpadło gestapo. O świcie, nim do pracy stawili się ludzie z czworaków, przyjechały dwie budy, z których wyskoczyło jedenastu uzbrojonych Niemców. Przeszukali dom, obejście, stajnie i stodoły. Miałam wrażenie, że są wszędzie i przetrzepali każdy kąt.
Zrobiło mi się gorąco i oblał mnie zimy zimny pot, gdy weszli do jednego z budynków gospodarczych, gdzie za ścianą ukryliśmy swoje skarby: radioodbiornik, broń i trochę pieniędzy. Na szczęście, choć opukiwali wszystkie ściany, niczego nie znaleźli.
Zaciekawiona, ale też wystraszona Erna i przejęty Hans chodzili za nimi krok w krok, dopytując się, co jest powodem rewizji.
– Żydzi uciekli4.
– Ale skąd? – zdziwił się Hans.
– To nie wasza sprawa.
– Oczywiście, tak tylko z ciekawości zapytałem.
– Wiecie, co grozi za ukrywanie zbiega?
– Pewnie, gdyby tylko ktoś obcy pojawił się w obejściu, zaraz byśmy was zawiadomili.
– Mam nadzieję.
W tej chwili dwóch uzbrojonych po zęby gestapowców, z łoskotem otwarłszy drzwi, wdarło się do dawnego mieszkania Wiśniewskiego.
Przerażeni teściowie i tatko, którzy odbywali codzienną popołudniową sjestę, poderwali się na równe nogi z uniesionymi rękami. Gdyby nie groza sytuacji, śmiałabym się w głos.
– A to kto? – Ryży, pryszczaty młody chłopak bezceremonialnie zrobił krok naprzód i stanął z teściem oko w oko, niemal dotykając go nosem. Zupełnie jakby zmniejszenie dystansu było jednoznaczne z dowiedzeniem się czegoś więcej.
– Pomagają nam w gospodarstwie, to dawni właściciele. – Hans jako pierwszy odzyskuje animusz.
– To co tu robią? Dlaczego nie są w polu?
– Pracowali od rana – włączyła się do rozmowy Erna, lekceważąco machając dłonią. – I kazaliśmy im na chwilę iść do chałupy, a zaraz będzie trzeba krowy doić.
Gdy wybrzmiało ostatnie słowo, przez strych przetoczyło się głośne stado kun, a może jedna kuna, która robi tyle hałasu. Müllerowie zrobili się kredowobiali, a gestapowcy spojrzeli na nas z zadowoleniem.
– No i mamy uciekinierów.
– Tam nikogo nie ma – zaprotestowałam, nie zważając na zagrożenie. – To tylko kuny.
Nim się obejrzałam, ryży doskoczył i uderzył mnie kolbą karabinu, a potem brutalnie spoliczkował, tak że miałam wrażenie, że głowa mi odpadnie, po czym zmusił do zaprowadzenia ich na strych.
Na miękkich, drżących nogach wspinałam się po dawno zapomnianych schodach, które nieprzyjemnie uginały się pod moim ciężarem, w dodatku co rusz twarz muskały mi pajęczyny.
Nie miałam odwagi ich zetrzeć z twarzy, bo Niemiec niemal deptał mi po piętach, ale jego głośne przekleństwa świadczyły o tym, że również zaplątał się w zakurzone pajęcze sieci. Na szczęście drzwi nie były zamknięte na kłódkę i pod naporem ustąpiły ze zgrzytem, a ja prawie wpadałam do pomieszczenia.
Panował w nim nieprzyjemny półmrok, bo przez zakurzone, chyba nigdy niemyte okienko wpadała ledwie odrobina światła.
Za gestapowcami wspinali się zdziwieni i przejęci Müllerowie, którzy chyba nawet nie wiedzieli o istnieniu tego pomieszczenia. Strych był niemal pusty. W kącie stały tylko wypełnione pustymi butelkami skrzynie, a na środku leżał podarty worek z resztkami ziaren owsa. Duchota i smród niemal rzuciły nas na ściany, a ilość odchodów i gmatwanina dobrze widocznych na brudnej podłodze śladów łapek świadczyły o tym, że kuny czują się tu znakomicie. Na domiar złego jedno ze spłoszonych zwierzątek wybiegło zza skrzynki i w podskokach przemknęło nam pod nogami, znikając w dziurze między nieszczelnymi dachówkami.
– Scheiße! – zawołali jednocześnie gestapowcy i odruchowo zatkali nosy palcami, przy okazji uważnie się rozglądając, jakby się spodziewali, że z którejś z butelek wyskoczy dżinn z nożem w dłoni.
– Mówiłam, że tu mieszkają tylko kuny. To jedno pomieszczenie i nie ma tu niczego ciekawego. Otworzę okno.
Gdy ja wpuszczałam na strych powiew wiatru, oni popatrzyli na mnie złowrogo, jednocześnie obchodząc i dokładnie ostukując wszystkie ściany. Najwyraźniej doszli do tego samego wniosku i pełni niechęci i zawodu zbiegli po schodach. Po wymianie uwag i krótkiej rozmowie z naszymi gospodarzami, jak ironicznie to brzmi, przeszukali jeszcze ogród i ziemiankę, po czym odjechali.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Nie da się zrozumieć zapoczątkowanych w 1943 r. wydarzeń, jeśli nie sięgnie się do źródeł polsko-ukraińskich i narodowych uprzedzeń. Niewątpliwie krwawe wydarzenia były na rękę zarówno Niemcom, jak i Rosjanom, aczkolwiek każda zbrodnia, szczególnie tak bezwzględna jak ludobójstwo wołyńskie, ma swoją wieloletnią genezę, niejednokrotnie skomplikowaną i trudną do jednoznacznego określenia. Patrz Aneks, s. 281. [wróć]
Od samego początku hitlerowcy kładli olbrzymi nacisk na grabież mienia. Polacy nie mieli prawa posiadać żadnej własności. Wywłaszczenia rozpoczęto już w październiku 1939 r., tuż po wydaniu stosownych aktów prawnych. Patrz Aneks, s. 284. [wróć]
Niemiecka ustawa o ochronie niemieckiej krwi i czci z 15 września 1935 r. początkowo obejmowała intymne relacje pomiędzy Niemcami a Żydami i Cyganami. Po wkroczeniu hitlerowców do Polski Rassenschande swym działaniem objęła też Polaków. Patrz Aneks, s. 286. [wróć]
Pośród średzkiej społeczności Żydzi funkcjonowali od zawsze, aczkolwiek językowo i mentalnie bliżej im było do mniejszości niemieckiej. W ramach Rzeczypospolitej Szlacheckiej mieszkali wyłącznie za murami miasta. Patrz Aneks, s. 287. [wróć]