Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ponad 75 lat po wyzwoleniu obozu w Auschwitz okazuje się, że za jego drutami, w jednym z esesmańskich bloków, mieszka kobieta, która do dziś jest „więźniarką” tego miejsca i jego historii.
To niezwykła opowieść o rodzinnych dramatach i przewrotności losu, który połączył miłością więźniarkę obozów na Majdanku, w Ravensbrück i Buchenwaldzie z więźniem Auschwitz, zsyłając ich po wojnie do Birkenau.
Tych dwoje naznaczonych śmiercią ludzi współtworzyło Muzeum Auschwitz-Birkenau, tu urodziły się ich dzieci, tutaj przemieszkali i przepracowali całe życie i tu do dziś mieszka ich córka. Anna stała się ostatnią „więźniarką” Auschwitz. W wieku czterech lat, towarzysząc mamie, oprowadzała pierwszych zwiedzających. Zaraz po szkole podjęła pracę w muzealnym archiwum i pracuje w nim do dziś. Zna historię Auschwitz najlepiej i wie o nim niemal wszystko, uwięziona w szponach historii obozu.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 357
Czy żeby się przekonać, trzeba zobaczyć? Zobaczyć ślady i dowody – jak zwykło się mówić – na własne oczy? Czy też wystarczy wiedzieć, ufając relacjom tych, co przeżyli, tych, którzy byli świadkami i uczestnikami? W czasach licealnej młodości byłem – dziś już wiem, że naiwnie – przekonany, że prawda o Auschwitz, potwierdzona niezliczonymi świadectwami, relacjami, utworami literackimi (Nałkowska, Borowski), jest odkryta raz na zawsze. Nie chciałem z bliska „na własne oczy” oglądać tych tysięcy okularów, protez i innych przedmiotów należących do ofiar fabryki śmierci. Broniłem się przed pojechaniem do Oświęcimia. Wystarczył mi widok wytatuowanego numeru – czasem skrywany – na przedramieniu znajomych rodziców, by wyobrazić sobie tamten czas. Nie jesteśmy jednak w stanie przewidzieć wszystkiego, obronić się przed niechcianym. Gdy w czasach studenckich zacząłem pracować jako tłumacz języka francuskiego w ciągu jednego tylko roku wracałem do dawnego obozu czterokrotnie. Jeśli dobrze pamiętam, było to wiosną 1975 roku. Towarzyszyłem grupie dziennikarzy francuskich odwiedzających Polskę przed wizytą prezydenta Valéry'ego Giscarda d’Estaing zaplanowaną na czerwiec. Po dawnym obozie oprowadzała nas przewodniczka, pani w średnim wieku, władająca doskonale językiem francuskim. Ten nienaganny francuski, nie wyuczony na kursach, ale – jak sądziłem – wyniesiony z domu lub ze szkoły, zwrócił nie tylko moją uwagę. W trakcie kurtuazyjnej rozmowy po skończonym zwiedzaniu dowiedziałem się, że nasza przewodniczka jest byłą więźniarką obozów. Na moje widoczne zaskoczenie połączone z nieskrywanym podziwem dla determinacji, heroizmu decyzji powrotu do tego strasznego miejsca niespełna dwa lata po jego wyzwoleniu pani odpowiedziała stanowczo: „Jestem to winna tym, którzy tu zostali. Mam dać świadectwo”.
Ta chwila, ta krótka rozmowa prawdziwie mną wstrząsnęła. Od tamtego spotkania minęło 45 lat, a dawny obóz Auschwitz kojarzy mi się z tą francuskojęzyczną Przewodniczką, która poświęciła swe życie pamięci o Tych, którzy tam zostali.
Sierpień roku 2020. Gdynia. Kolejny już Nadmorski Plener Czytelniczy.
Prowadzę rozmowę z panią Niną Majewską-Brown o jej książkach „obozowych” poświęconych ludziom z Auschwitz. Dzielę się wspomnieniem o Przewodniczce po dawnym obozie, której – choć wywarła na mnie tak wielkie wrażenie – nazwiska nigdy nie poznałem.
Dowiaduję się, że powieść oparta na Jej historii jest właśnie na ukończeniu.
Jestem przekonany, że wzruszenie, które mnie ogarnęło podczas lektury, będzie także Państwa udziałem.
Jerzy Kisielewski
W pokoju panuje półmrok przyjemnie rozproszony żółtym światłem niewielkiego trójramiennego żyrandola wiszącego na długim czarnym łańcuszku tuż nad stołem.
Na starannie wykrochmalonym obrusie w biało-czerwoną kratę leżą kolorowe, dobrze naostrzone kredki i kilka białych kartek. Na brzegu krzesła siedzi dziewięcioletnia Ania.
Białe kolanówki się zsunęły i ułożyły nad kostkami w nierówne obwarzanki, obnażając na jednej z łydek siniaka, którego nabiła sobie dwa dni wcześniej, zeskakując z huśtawki. Mała, skupiona nad rysunkiem, z przejęcia wysuwa koniuszek języka, uważnie kreśląc poziome i pionowe linie.
Zadanie domowe: narysuję widok z mojego okna.
Widok jest jeden. Na druty i siatkę ogrodzenia, nieduży, szary kamienny placyk i szubienicę. To na niej 16 kwietnia 1947 roku o dziesiątej osiem został powieszony pierwszy komendant obozu Auschwitz-Birkenau Rudolf Höß1.
Mamusia jest niemożliwa. Stale nalega, że powinnam nauczyć się szyć, a ja całym sercem tego nie cierpię. Teraz też się uparła, że jeśli nie opanuję ściegów, wykrojów i wreszcie nie uszyję samodzielnie dwuczęściowego kostiumu na zimę z szarej, miękkiej wełny, to nie puści mnie do Warszawy.
Kocham mamę i tylko dlatego, nie chcąc jej sprawiać zawodu, ślęczę nad naszym czarnym mundlosem, usiłując po raz enty nawlec nitkę. W jego dwóch szufladkach mama ukrywa swoje największe skarby: barwne guziki, mieniące się kolorami tęczy nici, gumki, ostre szpilki i skrawki koronek. Gdy byłam mała, uwielbiałam do nich zaglądać i bawić się guzikami. Udając, że są ludźmi, łączyłam je w rodziny, obdarowywałam przyjaźniami, miłościami, zazdrościami i wreszcie konfliktami, by pod koniec dnia wrzucić je z powrotem na dno szufladki.
Lubię monotonny stukot maszyny do szycia, miarowe obracanie się połyskującego srebrnego koła i równomierne opadanie igły na tkaninę, ale tylko wtedy, gdy siedzi przy niej mama. To ona opanowała tę sztukę do perfekcji i jest tu mistrzynią. Szyje nie tylko dla domowników, nieustannie przerabiając, co się da, ale też dla naszych sąsiadów i mieszkańców miasteczka. Lata temu skończyła w Warszawie kurs dla szwaczek i w niewielkim zakładzie krawieckim zdobywała pierwsze szlify pod czujnym i surowym okiem właściciela, pana Baumana.
Jest krawcową, bardzo dobrą krawcową, i jest z tego dumna. My zresztą też.
– Mamo, może ty dokończysz? – Naiwnie i raczej bez większej nadziei próbuję się wyzwolić od znienawidzonego zajęcia.
– Kochanie, musisz mieć jakiś fach w ręku. – Niewzruszona mama starannie składa wilgotną lnianą ściereczkę, którą przed chwilą wycierała talerze, i kładzie ją na stole.
Powtarza to za każdym razem, gdy usiłuję z nią dyskutować i wymigać się od szycia. Zafrasowana spogląda na mnie uważnie, jakby chciała przeniknąć moją duszę i przepowiedzieć mi przyszłość.
– I będę miała, przecież chodzę do szkoły. – Jak zwykle staram się ją przekonać, że moje stopnie i zaangażowanie mogą sprawić, że w przyszłości będę zarabiać, robiąc to, co lubię, a nie to, co po prostu potrafię i czego szczerze nienawidzę.
– To nie to samo – odpowiada twardo.
– Może zostanę nauczycielką albo lekarką? Przecież wiesz, że mam najlepsze stopnie w klasie i mogę…
– To nie to samo – upiera się. – Masz umieć robić coś, czego ludzie zawsze będą potrzebowali i za co ci zapłacą. Nigdy nie wiadomo, co się w życiu przyda, co się wydarzy, a szycie ci zagwarantuje zarobek. Musisz mieć fach w ręku.
– Moim zdaniem za dużo ode mnie wymagasz. – Dąsam się coraz bardziej i czuję, że za chwilę, wbrew mej woli, jakaś nieznana siła wyciśnie z moich oczu łzy.
– Może, ale zrozum, że to była jedyna umiejętność, która tutaj, z dala od domu, we Francji, mi się przydała. Nikt nie zatrudniłby mnie w szkole czy w biurze, przecież nie znałam francuskiego.
– Czasy się zmieniły.
– Obawiam się, że nie aż tak.
– Moim…
– Lepiej pokaż, co tam znowu sknociłaś. – Mama się pochyla, muskając mój policzek kosmykiem kruczoczarnych włosów.
Wyraźnie czuję konwaliowy, słodkawy aromat jej perfum i mimowolnie przymykam oczy, jakbym podświadomie chciała nauczyć się go na pamięć. Zapamiętać na zawsze.
– Tylko się nie denerwuj – uprzedzam. Nie lubię tych chwil, gdy przygląda się mojej pracy, wskazuje błędy i niedociągnięcia, bo wiem, że każe mi pruć, zrobić wszystko od nowa, i jak zwykle powie, że za mało się przykładam.
– No, no, muszę powiedzieć… – mówi ku mojemu zaskoczeniu, jednocześnie ciągnąc za nieodciętą nitkę. Zawija ją na palec wskazujący i szybkim, zdecydowanym szarpnięciem urywa – że jestem miło zaskoczona. Prawie idealnie.
Od tego „prawie” zaczynają się wszystkie moje krawieckie kłopoty, ale tym razem, o dziwo, jest inaczej. Mama uważnie ogląda obszycie dziurek, sprawdza, czy rękawy żakietu są równe, czy dobrze przyszyłam guziki, i wreszcie, odłożywszy robótkę na stół, patrzy mi prosto w oczy.
– Brawo, jesteś gotowa. Gdybyś zrobiła w spódnicy o trzy centymetry dłuższą podszewkę, byłoby idealnie. – Uśmiecha się promiennie, a w jej policzku pojawia się dołeczek. – Mireille, uroczyście oświadczam, że nauczyłaś się szyć.
– Naprawdę?
– Tak, kochanie, jestem z ciebie dumna. – Poklepuje mnie po ramieniu.
– Obiecaj, że już nigdy nie będę musiała ślęczeć przy maszynie. – Przy okazji sukcesu, jaki właśnie stał się moim udziałem, usiłuję na zawsze uwolnić się od tego zajęcia.
– Ja mogę ci tylko obiecać, że cię przy niej nie posadzę. – Wzdycha cicho i po chwili dodaje: – Ale nie wiem, co zaplanował los.
Gdybyśmy tylko wtedy wiedziały… Dzięki jej uporowi to właśnie szycie, do którego mnie przymuszała, w późniejszych latach nieraz ratowało mnie przed biedą i beznadzieją. Pozwalało zarobić na chleb. Nie zostałam bowiem ani nauczycielką, ani lekarką, ani nikim innym, kim sobie wymarzyłam. Los wszystko pogmatwał tak, że gdyby w tamtym dniu ktoś uchylił rąbka tajemnicy i ukazał mi mój świat za dziesięć–dwadzieścia lat, nie uwierzyłabym i zwyczajnie go wyśmiała.
– Dobre i to. Czyli mogę jechać? – Podekscytowana, nie wierząc w swoje szczęście, klaszczę w dłonie z nadzieją, że wreszcie się zgodzi.
– Do Warszawy? – Mama się droczy, udając, że nie wie, o czym mówię.
– Wiesz, jak nie mogę się doczekać.
– Wiem, wiem. I owszem, możesz jechać.
Mimi, Francja 1939
Przypadam do niej i ściskam ją tak, że niemal traci oddech. Serce bije mi jak oszalałe i miałabym ochotę skakać radośnie jak dziecko, ale tego nie robię, w obawie, że mama uznałaby takie zachowanie za niedojrzałe i na powrót dostrzegła we mnie małą dziewczynkę, po czym cofnęła zgodę na eskapadę.
Jestem podekscytowana. Jest początek sierpnia 1939 roku i wreszcie będę mogła pojechać do miasta, o którym tyle słyszałam, miasta, za którym rodzice tak tęsknią. Na własne oczy zobaczę Zamek Królewski, Syrenkę, Łazienki, może uda nam się nawet wyprawić do Wilanowa. A przede wszystkim w końcu poznam rodzinę. Co prawda mam wrażenie, jakbym znała ich od dawna, w zasadzie od zawsze, bo żyją każdego dnia w opowieściach rodziców i wujka Stanisława, ale w rzeczywistości widziałam wujków, ciocie i kuzynów tylko na zdjęciach.
Rodzice przeprowadzili się do Montceau-les-Mines2 we Francji z początkiem lat dwudziestych, gdy miałam zaledwie dwa lata. Europa, przeorana i wycieńczona wojną, stała się tyglem zmian, biedy, kryzysu, a życie nie gwarantowało niczego: ani pracy, ani stabilizacji, ani bezpieczeństwa, ani nadziei, że znowu będzie dobrze. Z perspektywy czasu wydaje się, że rodzice podjęli słuszną decyzję.
Mama, zakochana w Warszawie, w której się urodziła w 1890 roku i wychowała, gdzie podjęła pierwszą pracę w zakładzie krawieckim na Saskiej Kępie, z bólem serca zaakceptowała pomysł męża, by wyjechać z Polski i szukać szczęścia, a przede wszystkim pracy, z dala od rodzinnego domu. Wiązało się to z porzuceniem przyjaciół, rozłąką z rodziną, z tym wszystkim, co znała i co wydawało się bezpieczne. Zamiast tego, gdzieś tam daleko, w miasteczku, o którym wcześniej nawet nie słyszeli, czekała na nich jedna wielka niepewność.
W dodatku miała świadomość, że wyrusza z gromadką dzieci w drogę bez powrotnego biletu, a strach podszeptywał, że powinna dobrze się zastanowić i przeanalizować wszystko kolejny raz. Że może tylko się wydaje, że trawa jest bardziej zielona tam, gdzie ich nie ma. Ponadto przeprowadzka łączyła się ze sporym wydatkiem i mama nie mogła liczyć na to, że w razie niepowodzenia ot tak, po prostu wróci do domu. Oczywiście rodzice przyjęliby ją z otwartymi ramionami, ale przecież miała też swoje ambicje i honor. A przede wszystkim kochała Janka i nie zniosłaby dłuższej rozłąki.
Z Janem poznali się na Pradze. On, wysoki, postawny, śniady, dusza towarzystwa, od razu zwrócił jej uwagę. Potem się okazało, że ona też mu się spodobała od pierwszego przelotnego spojrzenia. W świąteczne wieczory przy suto zastawionym stole mama uwielbia opowiadać rozmarzonym głosem, jak to tata podszedł i zapytał, czy może ją odprowadzić do domu. Jak w pierwszej chwili się przestraszyła i jakim Jan okazał się fantastycznym mężem i dobrym człowiekiem.
– Zapada zmrok, a obawiam się, że okolica nie należy do najbezpieczniejszych. Może pozwoli pani, bym służył jej ramieniem? Nazywam się Jan Guzik, jestem mechanikiem i zapewniam, że nie musi się pani mnie bać.
Onieśmielona Karolina nie wiedziała, co odpowiedzieć. Umówiła się w kawiarni z kuzynką, która jednak nie wiedzieć dlaczego nie przyszła. Wiedziała, że w pobliskiej zniszczonej kamienicy w mieszkaniu wujostwa, którzy akurat wyjechali na pogrzeb jakiegoś kuzyna na wsi, nie ma nikogo. Po chwili wahania spłoniła się niczym włożony do wrzątku rak i przyjęła propozycję. Zrobiła to nawet z pewną ulgą. Za nic nie chciała samotnie się błąkać po podejrzanie wyglądających uliczkach, gdzie w bramach czaiło się zło. Tak jej się przynajmniej wydawało. Niezbyt dobrze znała tę część miasta i bywała w niej tylko z braćmi albo rodzicami. Nigdy sama.
– Bardzo dziękuję, jeśli to nie kłopot. – Wyciągnęła ku niemu chłodną, szczupłą dłoń, nad którą on od razu się pochylił i złożył na niej pocałunek. – Karolina Wygnaniec.
Nie dodała, że jest Żydówką, że pierwszy raz przebywa w towarzystwie obcego mężczyzny, nie zdradziła też, jak bardzo jest podekscytowana i skrępowana tą sytuacją.
Dla Janka nie było kłopotem ani odprowadzenie jej pod same drzwi mieszkania, ani towarzyszenie w spacerach po Warszawie w następnych dniach. W rzeczywistości w kolejnych tygodniach robił wszystko, by być przy niej jak najbliżej i jak najdłużej.
Zawsze szarmancki, uśmiechnięty i tryskający humorem zarażał ją swoim optymizmem i w końcu sprawił, że nie mogła przestać o nim myśleć. Zamieszkał w jej głowie, marzeniach, pragnieniach i snach. To przy nim czuła się bezpieczna, piękna i kochana. To on dał jej poczucie, że jest najważniejsza na świecie, wyjątkowa, a jednocześnie sam stał się centrum jej wszechświata.
Był nietuzinkowym człowiekiem. Zafascynowany technicznymi nowinkami pracował jako mechanik samochodowy, naprawiał też motory i zawsze, mimo kąpieli i wody kolońskiej, roztaczał lekki zapach smaru. Był on niejako jego znakiem rozpoznawczym i Karolina za nim też tęskniła. Do końca życia kojarzył jej się z tym cudownym, ulotnym wirem w brzuchu, który wywołuje miłość.
Po ślubie rodzice początkowo zamieszkali w maleńkim mieszkanku w centrum miasta. Było tak ciasne, że ledwie mieściło łóżko i stolik z trzema krzesłami. Ciemne, ponure, z horrendalnym czynszem nie zapowiadało lepszej przyszłości. Choć nieopodal mieszkała starsza siostra Jana, Paulina, która pomagała młodym, jak tylko mogła, to i tak życie wydawało się nieść wyzwania, którym nie byli w stanie podołać.
Mimi z rodzicami. Od lewej: Tolek, Karolina, Mimi, Jan, Jan Junior, stoi Zbyszek
Na szczęście do przytłoczonych problemami małżonków wyciągnęli rękę rodzice Karoliny. Estera, z domu Stader, i Bruno Wygnańcowie zaproponowali przeprowadzkę do Szymanowa, do starego domu babci Karoliny, Małgorzaty Stader. I chociaż nie było to spełnieniem marzeń, zmiana miejsca zamieszkania i przenosiny do oddalonego o czterdzieści kilometrów od stolicy miasteczka dawała nadzieję na łatwiejsze życie. Dom co prawda był małą, tu i ówdzie porośniętą mchem drewnianą chałupą, której ściany pokrywała glina, z okien odłaziła płatami biała farba, a na krzywym kominie zadomowiły się w wielkim gnieździe bociany, ale przynależał do niego całkiem spory kawałek ziemi.
Czteroletnia Mimi, Francja
Spędzili w nim kilka szczęśliwych, ale też pełnych wyrzeczeń lat, doczekawszy się pięciorga dzieci, synów: Zbyszka, Jana Juniora, Tolka i Cześka, który niestety zmarł tuż przed swoimi pierwszymi urodzinami. Ostatnia, w lipcu 1920 roku, urodziłam się ja – Mira, dla przyjaciół Mimi.
Z każdym dzieckiem dom stawał się ciaśniejszy i coraz trudniej było wykarmić tak liczną gromadkę. Mama stale powtarza, że odetchnęła z ulgą, gdy przyszłam na świat, ponieważ tatuś marzył o córce i ku jej przerażeniu zapowiedział, że będzie tak długo płodził dzieci, aż w ich domu pojawi się dziewczynka, jak zwykł mawiać – mała księżniczka, czyli ja. Odkąd pojawiłam się na świecie, stałam się jego skarbem, perełką, oczkiem w głowie, osłodą wszystkich trosk. I choć wstyd to przyznać i nie chciałabym urazić mamusi, bo kocham ją szalenie, to jednak jego darzę niewyobrażalną miłością i to on jest najważniejszy w moim życiu. Gdy byłam dzieckiem, to jego powrotu do domu wyczekiwałam z noskiem przyklejonym do szyby. To on najradośniej się ze mną śmiał, podrzucał mnie, łaskotał i rozpieszczał. Zresztą jako najmłodsze dziecko byłam hołubiona przez wszystkich: braci, sąsiadów, znajomych.
Nie wyobrażam sobie, jak zdeterminowani byli moi rodzice, że zdecydowali się na wyjazd z Polski za chlebem, i ile odwagi musiało to od nich wymagać. Najstarszy syn Nowickich, sąsiadów mieszkających na skraju Szymanowa, tuż nad Pisią3, namówił ojca do podjęcia tego ryzyka, przekonując, że wszędzie będzie lepiej niż tu. Sam pracował już ponad rok we Francji jako górnik i gwarantował, że Janek znajdzie pracę w tej samej kopalni. Dziadkowie początkowo byli przerażeni i nie chcieli słyszeć o pomyśle męża najmłodszej córki. Wreszcie po kolejnych naradach, spazmatycznym płaczu babci, rozpaczy i wątpliwościach uradzili, że bezpieczniej i raźniej im będzie, jeśli w drogę wyruszy nie jeden, a dwóch mężczyzn z rodziny.
I tak się stało.
Ojciec pożegnał się z moją mamą, Staszek z ciotką Józią, uściskali dzieci – naszą czwórkę i wujostwa dwójkę, Staśka Juniora i Lilę, i… ruszyli przed siebie.
Montceau-les-Mines okazało się przyjaznym, choć nieco nudnawym miasteczkiem, z przyjemnym, ciepłym klimatem i zadbanymi uliczkami, a przykopalniane osiedla dwurodzinnych, niemal identycznych domów – oazą ciszy i spokoju. Wszystko było lepsze niż ciasny domek babki Małgorzaty.
Zostali ulokowani we wspólnym, kilkuosobowym pokoju w jednym z sąsiadujących z kopalnią budynków. Mieszkali w nim mężczyźni bez rodzin, dla których ta forma zakwaterowania była najtańsza. I choć ani Jan, ani Staszek nie fedrowali węgla, praca była na tyle opłacalna, że już po kilku miesiącach ściągnęli do Francji oszołomione i pełne obaw, ale też nadziei, żony z dziećmi.
Zaraz po przyjeździe zajęliśmy jeden z domów z małym ogródkiem, mając do dyspozycji trzy pokoje, wygodną kuchnię i maleńką łazienkę. Wujostwo osiedli ulicę obok w podobnym mieszkaniu, z podobnym widokiem na pobliską hałdę węgla.
Zaczęliśmy normalne życie, bez obaw, że niebawem nie będzie czego włożyć do garnka, że nie wystarczy na opłacenie rachunków i ubrania dla dzieci. Nie opływaliśmy w dostatki, ale też nie cierpieliśmy biedy. Po raz pierwszy rodzice mogli bez lęku patrzeć w przyszłość, snując plany na lepsze życie swoje i dzieci.
Dziesięcioletnia Mimi, Francja
Wyzwaniem dla nas było nauczenie się zupełnie obcego języka, ale kontakt z rówieśnikami i zajęcia w szkole sprawiły, że coraz lepiej mówiliśmy po francusku. Nasze szkoły okazały się nader przyjazne, zapewniały swobodniejszy oddech i większą przestrzeń niż ta, do której bracia chodzili w Polsce. Trzymaliśmy się razem, ja jako najmłodsza oczywiście byłam ich pupilką, ale to nie przeszkadzało nam w nawiązywaniu bliskich relacji z miejscowymi dziećmi.
Mimi (piąta od lewej w drugim rzędzie od dołu) w szkole niedzielnej zorganizowanej dla dzieci emigrantów. W tygodniu uczęszczała do elementarnej szkoły francuskiej
I z rodziny mam tutaj tylko ich. Dlatego jestem tak podekscytowana myślą o tych wszystkich, którzy gdzieś tam mają te same korzenie, geny, opowieści rodzinne i, mam nadzieję, też z tęsknotą na mnie czekają. W drogę mam wyruszyć z bratową. Zośka jest żoną mojego najstarszego brata Zbyszka i to pod jej czujnym okiem mam odwiedzić bliskich. Bardzo chuda, drobna, starsza ode mnie zaledwie o sześć lat, odpowiedzialna i czasem nieco przygaszona, a może zwyczajnie zmęczona opieką nad półroczną córeczką Janinką, wydaje się nad wyraz poważna. Ale na szczęście jest gadatliwa i ma jedyne w swoim rodzaju poczucie humoru, co sprawia, że podwójnie się cieszę na naszą eskapadę.
Wybieramy się na jakieś trzy–cztery tygodnie i przez ten czas Janinką będzie się zajmować moja mama, która uwielbia małe dzieci i gdyby mogła, przygarnęłaby wszystkie maluchy z naszej ulicy.
Zosia jest rozdarta między tęsknotą za rodzicami i siostrami a Janinką. Szczebiocze do niej dwa razy więcej i tuli co chwila, jakby już teraz chciała wynagrodzić jej rozłąkę.
– Przestań ją stale nosić na rękach, będzie tęsknić jeszcze bardziej – utyskuje mama, przeczuwając, że mała może rozpaczać za Zosią.
Janka jest bardzo bystra i już doskonale rozpoznaje twarze i głosy bliskich i reaguje histerią, gdy zbliża się ktoś obcy, co babci nie wróży lekkich dni z maleństwem.
– Ja tylko na chwilę.
– Chwila tu, chwila tam i mała ma wrażenie, że jest do ciebie przyklejona. Dla jej dobra pozwól, że teraz ja się nią zajmę. Niech się przyzwyczaja.
Mama sięga po małą i teraz to ona szczebiocze do niemowlęcego uszka. Zachowują się jak dwie sroki zazdrośnie wpatrzone w połyskujący papierek.
– Już za nią tęsknię.
– Zobaczysz, trzy, góra cztery tygodnie szybko miną. Nim się obejrzysz, będziecie z powrotem w domu. – Mama unosi dziecko na wysokość swojej twarzy i rozczulona wpatruje się w pulchną twarzyczkę.
– Ależ ona jest podobna do Zbyszka.
– A ja uważam, że raczej do mnie.
Spoglądam na maleństwo z buzią okrągłą jak bułeczka, w której giną niebieskie oczy otulone koronką ciemnych rzęs. Trudno dopatrzyć się w dzieciaku podobieństwa do kogokolwiek. Mam wrażenie, że Janka najbardziej jest podobna do innych niemowlaków wożonych w wózkach przez sąsiadki po chodnikach miasteczka. Zaraz po narodzinach małej, gdy jeszcze tak nie przybrała na wadze, wydawało mi się, że jest kopią Zosi, ale teraz sama już nie jestem pewna.
Mimi z przyjacielem domu tuż przed wyjazdem do Warszawy, Francja 1939
Mimi (trzecia od lewej) z przyjaciółkami, niedługo przed jej wyjazdem do Warszawy, jako druhny na ślubie brata Mimi, Jana Juniora, Francja 1939
– Najważniejsze, że jest zdrowa. – Babcia przerywa licytację, oddaje Jankę jej mamie, po czym stawia na stole pękaty porcelanowy imbryk w drobne kwiatuszki z czarną cejlońską herbatą. Jej ulubioną.
Ślub Janka Juniora z Henriettą. Mimi trzecia od lewej Janusz Wygnaniec (ur. 25.01.1895), Warszawa 1939
Zwykle w dzbanuszku stojącym nieopodal kuchenki, ze śmiesznym sitkiem wciśniętym w dzióbek, najpierw zaparza mocny, niemal czarny napar, a potem rozlewa odrobinę do szklanek i kubków i dodaje wrzątku. Teraz, z uwagi na gości, wyjęła z szafki przywieziony z Polski dzbanek i cztery maleńkie filiżanki od kompletu.
***
– To co, dziewczęta, spakowane?
– Boże! – Zośka znowu zaczyna lamentować. – Nie mam pojęcia, co powinnam zabrać. Niby jadę tylko na kilka tygodni, a najchętniej zabrałabym pół szafy. W końcu nigdy nie wiadomo, jak będzie: ciepło, zimno, może padać… – Zamyśla się na chwilę. – Z pewnością będzie padać.
– Bez przesady, przecież gdy będzie ci czegoś brakowało, możesz liczyć na rodzinę, a w ostateczności dokupić.
– No tak, tylko że ja lubię mieć wszystko pod kontrolą i wolę się przygotować.
– Bardzo rozsądnie, ale nie miotaj się tak.
– Mimi, a ty jesteś gotowa?
Mama patrzy na mnie uważnie. Dostrzegam w jej oczach troskę i wiem, że choć tego nie okazuje, potwornie się denerwuje. Dla mnie wyprawa do Warszawy jest przygodą życia. Jestem podekscytowana, ciekawa, trochę też zaniepokojona, czy wszystko pójdzie po naszej myśli. Czy się nie zgubimy? Czy ja nie zgubię Zosi? Czy nie pomylimy pociągów, przecież mamy dwie przesiadki? Jak poradzę sobie z wielką, ciężką walizką? Czy rodzina przyjmie mnie z życzliwością, jak zapewniają rodzice? Czy nie będę za bardzo tęsknić i wreszcie po raz kolejny zadaję sobie pytanie: jak tam jest? Czy aby będę bezpieczna, czy tego kraju nie należy się obawiać? Czy w sklepach jest to samo co u nas? Czy ludzie są dla siebie mili? Co dadzą mi do jedzenia i czy mi to zasmakuje? Ganię się w duchu, bo im dłużej się zastanawiam, tym więcej niespokojnych myśli naciera na mój mózg. Ale z drugiej strony nie sposób nie myśleć.
– Mimi, co z tobą?
– Słucham? – Budzę się jak z letargu. – Co mówiłaś, mamo?
– Pytałam, czy jesteś gotowa.
– Chyba tak, ale trochę się obawiam, że mogłam o czymś nie pomyśleć. Dobrze by było, gdybyśmy razem przejrzały walizkę.
Walizka jest wielka, brązowa i stara. Pamięta czasy, gdy rodzice przewozili do Francji swoje rzeczy. Nikomu niepotrzebna, zakurzona, w otulinie pajęczyn przeleżała na strychu jakieś siedemnaście lat i teraz aż jęczy pod naporem rzeczy, które do niej wpakowałam. Mam tylko nadzieję, że na dworcu nie urwie się jej rączka ani nie puszczą dwa zardzewiałe zamki i zawartość nie wysypie mi się do stóp. Byłby to największy wstyd. Aż przeszywa mnie zimny dreszcz, gdy wyobrażam sobie, jak moje niewymowne, zaplątane w pończochy i sukienki, leżą na chodniku, wystawione na ironiczne spojrzenia przechodniów.
Mama natomiast patrzy na nią z sentymentem. Wiem, że to ona chciałaby spakować swoje rzeczy i choć na chwilę wrócić na stare śmieci. Widzę, jak tęskni i ukradkiem ociera oczy, z jakim rozrzewnieniem wspomina minione czasy i opowiada, co koniecznie muszę zobaczyć, kogo odwiedzić i czego spróbować. Tak bardzo chciałabym ją zabrać ze sobą, ale z oczywistych względów jest to niemożliwe. Nie stać nas na jeszcze jeden bilet, mama ma swoje zobowiązania w pracy, a w domu nie miałby kto gotować i troszczyć się o ojca. Nie żeby nie był samodzielny, po prostu ona uważa, że jako dobra żona jest mu to winna. Zresztą moja wyprawa porusza też tatkę. Wczoraj, gdy sądzili, że nie słyszę, pocieszali się nawzajem, siedząc na ławce przed domem. Przez otwarte okna dolatywały mnie czułe, smutne słowa.
– Kochanie, zobaczysz, my też wybierzemy się do Warszawy. – Tata niemal szeptał mamie do ucha.
– Tak myślisz?
– Oczywiście. Daj mi tylko trochę czasu, a uzbieramy na bilety.
– Kochany, wiesz, że zawsze są ważniejsze wydatki. – W głosie mamy pobrzmiewała tak smutna nuta, że aż ścisnęło mi się serce i miałam ochotę odstąpić jej swoje miejsce w pociągu.
– To też jest ważne. Zaufaj mi.
– Wiesz, że ci ufam, tylko jakoś przestałam w pewne rzeczy wierzyć. Od tylu lat planujemy wizytę w domu i co? I nic.
– Bo jakoś się nie składało, ale teraz będzie inaczej.
– Wątpię.
– Ejże, kochanie, gdzie twój optymizm i wiara, że nam się uda?
– Mam złe przeczucia.
– Ty i te twoje przeczucia! – Tata się zaśmiał. – Zawsze wyobrażasz sobie najgorsze i to zaczarowuje twój świat. Nastaw się pozytywnie.
– Jestem pozytywnie nastawiona, ale naprawdę czuję, że wydarzy się…
– Błagam, nie kończ. Co może się wydarzyć? Jesteśmy zdrowi, silni, nie tacy znów starzy, wbrew pozorom życie stoi przed nami otworem. Pamiętasz, jak panikowałaś przed wyjazdem do Francji? Że nie znasz języka, gdzie zamieszkamy i co poczniemy z dziećmi. I co? Jest fantastycznie.
– Lepiej niż w Polsce, to prawda, ale brakuje mi najbliższych.
– Przecież stale pisujecie do siebie.
– Listy to nie wszystko.
– Wiem, ale daj mi jeszcze trochę czasu, a gwarantuję, że będziesz mogła planować własną sentymentalną podróż.
– Obiecujesz?
– Obiecuję. Chodź tu, głuptasie, kocham cię najbardziej na świecie.
– Ja ciebie też. Ale martwię się o naszą córcię.
– Wszystko będzie dobrze. Mogłabyś się niepokoić, gdyby jechała sama, do obcych ludzi, a przecież tak nie jest.
– Zawsze uważasz, że szklanka jest do połowy pełna.
– Bo tak trzeba. Tak trzeba.
Tata stara się wspierać mamę, ale też przeżywa mój wyjazd. Widzę, jak wodzi za mną wzrokiem i z niepokojem zerka na wystawioną w korytarzu walizkę, pewnie się zastanawiając, jak jego mała księżniczka sobie z nią poradzi.
Co rusz zamykam dwa zdezelowane zameczki i chwytając za chybotliwą rączkę, sprawdzam jej ciężar, rozważając, czy nie wyjąć jakiegoś sweterka albo książki. Oczywiście nie ma mowy, żebym pozbyła się dopiero co kupionej powieści, która ma umilić mi podróż, ale niepokój podsuwa różne dziwne pomysły. Wczoraj wyjęłam zapasową parę wygodnych brązowych sznurowanych butów i od razu naraziłam się na burę mamy.
– Oszalałaś? W samych czółenkach cię nie puszczę. Musisz mieć solidne buty do spacerowania z wujostwem.
– Mamo, przecież nie jadę do Zakopanego, tylko do Warszawy.
– Wiem, co mówię – fuka niezadowolona. – Buty na obcasie ładnie wyglądają, ale nie nadają się na taką wyprawę.
Mama stwierdza to z takim przekonaniem, jakbym wybierała się w podróż w butach na wysokich obcasach. Tymczasem moje wysłużone buciki mają zaledwie dwucentymetrowy słupek i są naprawdę wygodne.
– Mam jeszcze sandały.
– A jak spadnie deszcz? Pomyślałaś o tym?
Oczywiście mama stawia na swoim. Zabieram niepotrzebną parę ciężkich buciorów, zbyt gruby, uszyty przez mamę na wiosnę płaszcz, dodatkowy ciepły sweter, bo przecież nie wiadomo, jaka będzie pogoda, kilka fiolek leków, gdyby którąś z nas rozbolała głowa albo dopadło przeziębienie, i wielką wałówę. Suszona kiełbasa pachnie tak, że aż przeraża mnie myśl, że gdy zajmę swoje miejsce w pociągu, jej aromat zawładnie całym wagonem. Tak bardzo chciałabym być choć trochę światowa, a tymczasem będę roztaczać woń zwykłej kiełbasy.
Jest cudowny letni poranek. Słońce leniwie wdrapuje się na nieboskłon, ptaki kłócą się w ogrodzie, obsiadłszy jabłoń pod oknem, a dwie zagubione muchy z nerwowym brzęczeniem tłuką w szybę, usiłując wydostać się na zewnątrz. W normalnych okolicznościach wzięłabym leżącą na stole gazetę i je utłukła, jednak dziś jest szczególny dzień i dlatego otwieram okno, żeby umożliwić im ucieczkę.
W domu panuje nerwowa atmosfera. Mama co rusz dopytuje, czy zabrałam to lub tamto, czy zapakowałam prowiant, czy się wyspałam i jak się czuję. Im więcej zadaje pytań, tym bardziej rośnie moje zaniepokojenie.
– Karola, daj jej spokój. – Ojciec próbuje przyjść mi w sukurs, choć jego sztywne ruchy i szkliste oczy zdradzają, ile kosztuje go mój wyjazd i jak bardzo jest poruszony.
– Tak, tak – gdera mama. – Mam dać jej spokój, ale jak czegoś zapomni, to będzie nieszczęście i co wtedy zrobi?
– Mamuś, mam wszystko.
– Siostra, uważaj tam na siebie. – Jak na złość na porannym posiłku stawili się zaniepokojeni bracia, którzy najchętniej wpakowaliby się do pociągu razem z nami, żeby nas chronić.
– Będę, obiecuję.
– Nie chodź nigdzie z nieznajomymi.
– Jakbym kiedykolwiek chodziła. – Śmieję się perliście, nie mogąc się doczekać chwili, gdy wreszcie zajmę miejsce w przedziale, z dala od ich troski, porad i obaw.
– Tu zawsze możesz na nas liczyć, ale tam…
– Tam będą kuzynowie – ucina dyskusję tata.
– To nie to samo.
– Chłopaki, przecież ona nie jedzie w dzicz, tylko do rodziny.
– Ale po drodze mogą się zdarzyć różne rzeczy.
– Nie przesadzajcie, jestem dużą dziewczynką i dam sobie radę. Lepiej powiedzcie, co wam przywieźć. – Nie mam pojęcia, co powinnam nabyć dla nich w kraju przodków i czy jest tam coś, czego tutaj nie można kupić.
– Przywieź siebie całą, to będzie najlepszy prezent.
– Wiecie, mam wrażenie, że to „ostatnie pożegnanie”. – Gdybym tylko wtedy wiedziała, jak prorocze wypowiadam słowa… – Przecież za trzy tygodnie znowu się zobaczymy i błagam, przestańcie tak marudzić, bo odbieracie mi całą przyjemność z wakacji.
– Wiesz, że nie takie mamy intencje.
– Wiem, ale na to wychodzi.
Dalej się przekomarzamy, lecz atmosfera, mimo pozornego luzu, nie staje się lżejsza. Podskórnie wyczuwam napięcie mojej kochanej rodzinki, jej niepokój i zatroskanie.
– Będę za wami tęsknić. – Wbrew woli wyrywa mi się szczere wyznanie.
– My za tobą też. Wracaj jak najszybciej i pamiętaj, żeby mówić o nas rodzinie same dobre rzeczy. Że jesteśmy fantastyczni, mądrzy, że…
– Ty i twoje pomysły. – Szturcham brata w bok. – Wiesz, że nie mogłabym inaczej.
Śniadanie ciągnie się w nieskończoność, a udzielający się wszystkim stres w końcu sprawia, że rozmowa jakoś się nie klei. Tyle stoi między nami słów, miłości, czułości, że z trudem przełykam posmarowany grubą warstwą masła kęs bagietki. Sączę gęstą czarną kawę, która po chwili zaczyna rozpychać się w żyłach, dzięki czemu krew nabiera animuszu i radośniej uderza do głowy, dając przyjemne orzeźwienie i tak potrzebną energię.
Żegnamy się, ściskając i szepcząc ciepłe słowa, magiczne zaklęcia, że jesteśmy dla siebie najważniejsi, że się kochamy, że mam bezpiecznie wracać i bawić się dobrze. Wreszcie z tatą zostawiamy ich na progu i pożyczonym samochodem, z walizką, która ledwie mieści się w bagażniku, podjeżdżamy pod dom Zosi.
Tu jest jeszcze gorzej. Mała Janka płacze spazmatycznie i nie daje się odkleić od matki, jakby przeczuwała, że ta opuszcza ją na dłużej. Zalewa łzami sukienkę Zosi, której też, mimo że robi dobrą minę do złej gry, trzęsie się broda.
– Jedziemy! – Choć ojciec wkłada w tę zachętę cały swój optymizm, nie brzmi specjalnie przekonująco. – Żegnajcie się, bo pociąg nie będzie czekał.
Zosia tuli córeczkę, przytula się do męża i bez skrępowania całuje go w usta, po czym wreszcie pakuje się do samochodu. Jej walizka, nieco mniejsza i zdecydowanie szykowniejsza od mojej, ląduje na siedzeniu z tyłu, tak że teraz nieco się kulę w niewygodnej pozycji.
Jeszcze raz, niczym na nudnej lekcji, ojciec monotonnie powtarza plan naszej wycieczki. Wsiadacie do pociągu tu i tu, przesiadka będzie tam, macie dwie godziny zapasu, warto w tym czasie coś zjeść, lepiej nie oddalajcie się zanadto od peronu, nie rozmawiajcie z nieznajomymi, trzymajcie się raczej większych grupek, nikomu nie ufajcie, dobrze schowajcie pieniądze, najlepiej podzielcie je na kilka części, gdybyście którąś zgubiły lub wam ją ukradziono, to zostaną inne, wujek ma czekać na dworcu w Warszawie, tylko nie zapomnijcie o walizkach, uważajcie na siebie…
– Tato, daj spokój.
Ojciec spogląda na mnie we wstecznym lusterku.
– Lepiej się skup.
– Znam to na pamięć i przysięgam – wystawiam dwa palce – będę miała to wszystko na uwadze i wrócę do was, nim zaczniecie za mną tęsknić.
– Oby, córcia, oby.
– Ej, tatku, uśmiechnij się.
– Zobaczysz, jak to jest, kiedy sama będziesz miała dziecko. Jak człowiek się zamartwia, niepokoi.
– Błagam, przestańcie. Jeśli jeszcze raz uderzycie w takie tony, jestem gotowa zawrócić do małej. A przecież mamy zamiar dobrze się bawić, prawda, Mimi?
– Właśnie, to mają być wakacje mojego życia, więc przestań mnie straszyć.
– Dobrze, już dobrze. – Ojciec wzdycha ciężko i parkuje przy krawężniku. – Ja tylko tak z troski.
Peron jest mały i niewielu na nim ludzi. Drewniane zielone zadaszenie tuli się do niewielkiego budynku dworca zwieńczonego zabytkowym zegarem, który nieubłaganie odmierza krótkie minuty spóźnialskim i leniwe, powolne, ciągnące się w nieskończoność tym, którzy od jakiegoś czasu czekają na pociąg. Dla mnie to wszystko jest nowe i ekscytujące. Już tutaj czuję się wyjątkowo, jakbym była podróżniczką, która właśnie wybiera się na eskapadę w nieznane. Z drugiej strony, z walizką w ręce, a w zasadzie w dłoni ojca, czuję się niezwykle dorosła. Mam na sobie zwiewną błękitną sukienkę z dwiema falbankami, którą mama uszyła specjalnie na tę okazję, twierdząc, że nie mogę zaprezentować się rodzinie jak obdartuska. Jakbym kiedyś nią była! Koleżanki zawsze zazdrościły mi strojów szytych przez mamusię, która z niczego potrafi wyczarować coś modnego i stylowego. Moi bracia, ojciec i ona sama wyglądają, jakby ubierali się u najlepszych krawców w Paryżu, tak że przyciągają spojrzenia nieznajomych na ulicy. Jesteśmy jak wizytówka mamusinej pracowni i szczerze mówiąc, bardzo nas to cieszy.
A w powojennych biednych czasach przecież niełatwo było się wyróżnić. My mieliśmy to szczęście.
Ojciec, jakby niósł koszyk jajek, z atencją lokuje walizki na półkach nad naszymi głowami i gdyby nie gwizdek konduktora i groźne sapnięcie lokomotywy, pewnie by się stąd nie ruszył. Pochyla się teraz nade mną, ściska mocno jak nigdy wcześniej i pieści moje ucho najczulszymi słowami.
– Do zobaczenia, księżniczko. Kocham cię najbardziej na świecie. Wracaj szybko, kochanie. Już za tobą tęsknię.
– Też cię kocham najbardziej na świecie.
Całuję jego chropowaty policzek pokryty gęstą siateczką drobnych zmarszczek i patrzę, jak odchodzi. Widzę go jeszcze przez chwilę w kłębach pary na peronie. Machamy do siebie zawzięcie, dopóki gwałtowne szarpnięcie lokomotywy nie zmusza mnie do zajęcia miejsca.
Nim na dobre ruszymy, czuję, jak skręca mi się żołądek. W pierwszej chwili nie potrafię ocenić, czy to na myśl o ugotowanych na twardo jajkach i soczystym dojrzałym pomidorze, które spakowała mama, czy z podniecenia. Widzę, że Zośka jest bardzo poruszona, a jej szkliste oczy tępo wpatrują się przed siebie.
Ludzi w wagonie jest niewielu. Jakiś robotnik, który ciągle mnie w dłoniach wytarty kaszkiet, dżentelmen w nie najlepiej skrojonym trzyczęściowym garniturze i dwie hałaśliwe kobiety, które usiadły nieopodal i teraz skrzekliwie przekrzykują stukot kół pociągu.
Skupiam się na widokach. Lesie, który przemyka za oknem, kilku nieśmiało przycupniętych na jego skraju domkach, pasących się krowach, a mimo to dociera do mnie ich rozmowa.
– Powiadam pani, pani Barral, nic dobrego z tego nie wyniknie, będzie wojna jak nic – mówi grubsza, wymalowana jak wampirzyca na pierwszego listopada.
Blada, z nienaturalnie uczernionymi brwiami i przesadnie czerwonymi ustami, które co chwilę układa w ciup. Pewnie poprawiała szminką ich kontur, bo teraz nieładna karmazynowa czerwień pokrywa również zęby. Mamusia na jej widok miałaby jednoznaczne skojarzenia, ja zaś nadstawiam uszu, zastanawiając się, o czym tak pytlują.
– Pani Fresnel, pani Fresnel! – Pulchna blondynka prycha zniecierpliwiona, jednocześnie wzruszając ramionami. – Jak pani coś wymyśli… Jaka wojna? Dopiero co się skończyła jedna, to niby miałaby być druga? To jakaś wierutna bzdura.
– Mój René tak twierdzi, a on zna się na rzeczy. Jest przemysłowcem, czyta gazety, można powiedzieć, że trzyma rękę na pulsie.
– Głupoty! Ot, naczytał się gazet i wierzy pismakom. Hitler nie byłby takim durniem, wystarczy mu, że zajął…
– Durniem powiada pani? – mówi z naciskiem. – On nie jest głupi, tylko pazerny. Wspomni pani moje słowa.
– A co mnie on obchodzi? Czechosłowację ponoć zajął i co z tego? Nam nic nie grozi, mamy, jak to się mówi, podpisany z Niemcami pakt i tego trzeba się trzymać.
– Mój René twierdzi, że ten cały Adolf Hitler nic sobie nie robi z umów, że nie powinniśmy…
– Béatrice, niech mnie pani z łaski swojej nie próbuje straszyć.
– A gdzieżbym śmiała? Mówię tylko, jak jest.
Kobiety niespodziewanie się dąsają, milkną, po czym ostentacyjnie odwracają głowy i skupiają na widokach za oknem.
Wzbiera we mnie zaciekawienie. Wojna? Jaka wojna? Owszem, ojciec z braćmi rozprawiali przy stole o Hitlerze, ale raczej jako o małym krzykaczu, któremu się wydaje, że może zawładnąć światem. Przeraża mnie jego polityka wobec Żydów i zakusy polityczne, ale ojciec niezmiennie powtarza, że nie mamy się czego bać. Mamy robić swoje i nie przejmować się tym wrzaskliwym kurduplem, który jest zwykłym mitomanem i fantastą. Teraz rozmowa kobiet, która przykuła moją uwagę, spowodowała, że na chwilę wracam do tego trudnego tematu.
W moim przekonaniu Hitler dla Niemców jest wizjonerem, który sprawił, że jako naród uwierzyli w siebie i odzyskali dumę, ale czy komuś rzeczywiście zagraża? Nie byłabym taka pewna.
W kwietniu sąsiadka spod czwórki wróciła z wakacji w Niemczech. Pojechała do siostry pod Berlinem i była zachwycona. Ład, porządek, dyscyplina, tak z zazdrością i podziwem mówiła o domu rodzinnym. Odniosła też wrażenie, że młodzi Niemcy, zarówno dziewczęta, jak i chłopcy, są niezwykle wysportowani. Wiecznie w coś grają, ścigają się, ćwiczą. Nawet młode kobiety w tym uczestniczą. Urzekły ją wyzwolenie i nowoczesne podejście kobiet do stylu życia, mody. Większość z nich przedkłada tam wygodę i praktyczność ponad elegancję i sąsiadka przekonywała nas, że to modny trend, którego należy się spodziewać i u nas. Osobiście nie chciałabym rezygnować z ładnych sukienek na rzecz sportowych strojów i obiecałam sobie w duchu, że nie dam się ponieść modowemu zaślepieniu. Teraz na myśl przychodzi mi zawartość upchniętej na półce walizki. Mam nadzieję, że nie będę musiała nosić tych okropnych buciorów, które kazała mi spakować mama.
Pociąg, sapiąc i prychając, z rytmicznym stukotem kół wlecze się w nieskończoność. Czarna, połyskliwa lokomotywa ciągnąca sześć wagonów co rusz leniwie zatrzymuje się na kolejnych stacjach, jakby nie zależało jej na czasie, obojętna na zniecierpliwienie podróżnych. Jestem znużona, straciłam ochotę na czytanie, nawet krajobraz wydaje się mniej interesujący. Z Zosią co chwilę zapadamy w drzemkę, budząc się gwałtownie, gdy lokomotywa gwiżdże albo niespodziewanie szarpie. Podróżni wsiadają i wysiadają, zmieniają się walizki i ploteczki, w które coraz chętniej się wsłuchuję…
Gdy zatrzymujemy się na stacji w Niemczech, po peronie kręci się kilku żołnierzy. Sztywni, nadęci, dumnie wyprostowani kroczą przed siebie, głośno się śmiejąc i paląc papierosy. Popatrują w okna pociągu, uważnie lustrując pasażerów. Nasze okno jest otwarte i to najwyraźniej zachęca ryżego młodego wojaka z mauserem na ramieniu do zbliżenia się i zagajenia rozmowy.
– Z daleka jedziecie? – pyta niby od niechcenia.
– Z Francji – odpowiada lakonicznie Zosia niezainteresowana pogaduszkami ze sprawiającym niezbyt sympatyczne wrażenie nieznajomym.
– E, Francja – prycha tamten lekceważąco i zaciąga się papierosem. – Słyszałem, że tam tylko żaby jecie.
– Bynajmniej – unosi się Zosia i aby zakończyć tę wymianę zdań, odwraca się ostentacyjnie w drugą stronę, ignorując smarkacza, który pewnie skłamał, że jest pełnoletni, żeby zaciągnąć się do wojska.
– A dokąd jedziecie? – woła niezrażony.
– Do Polski – odpowiadam z dumą i po chwili dodaję: – Do Warszawy.
Jestem naprawdę ciekawa, jak ją skrytykuje i jakie ma uprzedzenia. On jednak tylko ironicznie się uśmiecha i rzuca jakby mimochodem:
– Niedługo też tam będziemy.
W tym momencie lokomotywa szarpie wagonami, z mozołem rusza, by zaraz nabrać animuszu i energicznie przyspieszyć. Nim zdążę zapytać, co ma na myśli, jego postać się oddala, aż wreszcie staje się niemal niewidocznym punktem na tle ceglanego dworca.
Przez chwilę się zastanawiam, co znaczą jego słowa. Też wybierają się do Warszawy? Jeśli tak, to dlaczego nie wsiedli do pociągu i skąd ten ironiczny ton? A jeśli jadą całą grupą, która tłoczyła się w drzwiach dworca, to jakie mają plany i co będą robić w stolicy Polski? Wreszcie wzruszam ramionami i daję sobie spokój z wątpliwościami, na które i tak nie znajdę odpowiedzi, i usiłuję czytać.
Pachniało sianem. Krowy pasły się leniwie na pastwisku, szukając cienia rzucanego przez jedyne rosnące w tym miejscu drzewo. Joanna na powrót skupiła się na drożdżowym cieście wyrabianym na zniszczonej stolnicy. Dziś wieczorem miał wreszcie wrócić Maciej. Tak bardzo go kochała, tak za nim tęskniła. W chacie paliło się w kominku, na stole dumnie prężyły brzuszki dwie porcelanowe miski, a w nich…
Nim się dowiem, co było w miskach, najwyraźniej znużona przymykam oczy i zapadam w drzemkę. Śnię o rodzinnym domu, o tym, co robią bracia, rodzice, senne majaki przywołują ich roześmiane twarze. Zatapiam się w nich, pragnąc, by pozostały ze mną jak najdłużej. Mimo że ławka jest twarda i niewygodna, zasypiam na dobre, oparta o ściankę wagonu, ze zwiniętym w kulę swetrem pod głową.
– Papieren bitte.
Słyszę obcy szorstki głos i sztywnieję przerażona. Początkowo nie orientuję się, gdzie jestem i co się dzieje. Chwilę zajmuje mi oprzytomnienie i wyjęcie z torebki właściwych dokumentów, które oczywiście jak zwykle zaplątały się gdzieś na dnie między chusteczką a ołówkiem i puderniczką.
Wreszcie oddycham z ulgą, uświadamiając sobie, że w końcu jesteśmy na granicy, ostatniej granicy, i sprawdzają nasze paszporty. Już niedługo spełni się moje marzenie. Znajdę się w tej magicznej, legendarnej Polsce, za którą tak tęsknią rodzice. Jeszcze tylko kilka godzin i dotrzemy do Warszawy. Czuję ogromną ekscytację i ciekawość i uśmiecham się całą sobą. Tyle się spodziewam po tej eskapadzie, tyle będę miała do opowiadania po powrocie! Przywiozę prezenty, usiądziemy wieczorem przy herbacie, przyjdą wujostwo i będziemy z Zosią wspominać nasz wakacyjny wyjazd, przekazywać uściski i pozdrowienia od najbliższych.
Emocje udzielają się niemal wszystkim podróżnym, którzy spieszą do swoich domów, rodzin, interesów, ale z pewnością nikt nie jest tak ciekaw tego, co go czeka, jak ja. Nareszcie poznam ich wszystkich. Jestem pełna obaw, a zarazem ciekawa, jakie zrobię na nich wrażenie, czy mnie polubią, czy jesteśmy do siebie podobni, czy się zaprzyjaźnimy? Z pewnością to będzie cudowny czas.
Tymczasem ze zdziwieniem odkrywam, że Polska niewiele się różni od Francji, w której wyrosłam, zapuściłam korzenie i która stała się moim miejscem na ziemi. Może trochę inne są drzewa i kwiaty, jakby mniej znajome, mniej okazałe, ale poza tym zaczynam się czuć jak w domu.
– Coś taka radosna? – Zosia uśmiecha się promiennie i najwyraźniej podziela mój nastrój. – Masz ochotę na jabłko? Przed chwilą jedno ostrugałam, ale spałaś i nie miałam sumienia cię budzić.
– Nie, dziękuję, nie jestem głodna. – Sadowię się wygodnie, poprawiając sukienkę i rozmyślając, jak to możliwe, że się tu znalazłam.
– Podekscytowana?
– Jak rzadko. Ale też trochę się boję – odpowiadam cicho.
Przecież to moja pierwsza tak daleka wyprawa bez rodziców, Zośka zresztą też ma mnie opuścić po dwóch dniach i ruszyć dalej, na Mazury, do swoich najbliższych.
– Nie martw się na zapas. – Uspokajająco gładzi mnie po ręce i znowu się uśmiecha. – Wszystko będzie dobrze, zobaczysz.
– Łatwo ci mówić.
– Oczywiście, że łatwo – delikatnie szczypie mnie w bok – bo dobrze znam ich wszystkich i wiem, że będą cię rozpieszczać.
– Tere-fere.
– No, daj spokój, nie przejmuj się tak. – Rozradowana Zosia teraz szturcha mnie łokciem i zaraz lekko sztywnieje. – Lepiej pomyśl, co warto zobaczyć, dokąd pójść i kogo odwiedzić. Jeśli będziesz miała ochotę, zabiorę cię do mojego ulubionego sklepu z porcelaną, kupisz sobie coś ładnego na pamiątkę.
– Może, sama nie wiem… – Im bliżej celu, tym więcej we mnie pytań i wątpliwości, a z drugiej strony rozkoszna błogość rozsiada się na moich kolanach i wprawia żołądek w niespokojne drżenie.
– Koniecznie musisz się wybrać do wujostwa w Wilanowie i do pałacu, tam jest przepiękny park, będziesz zachwycona. Łazienki, Zamek Królewski – Zosia przymyka oczy i daje się ponieść wspomnieniom – zdecydowanie są warte obejrzenia. Do tego Ogród Saski, ponoć najstarszy park w stolicy, i oczywiście Pałac Saski, poza tym…
– Obawiam się, że nie zapamiętam tego wszystkiego, no i nie wiem, czy będzie tyle czasu na zwiedzanie. Chyba powinnam zdać się na wujostwo.
Wreszcie we wtorek 15 sierpnia o siedemnastej osiemnaście docieramy na dworzec w Warszawie4. W moim kalendarzu na ten dzień zapisano cytat z Bertranda Russella: „To smutne, że głupcy są tak pewni siebie, a ludzie mądrzy tak pełni wątpliwości”. Zastanawiam się, ile w tym prawdy, i przychodzi mi na myśl moja szkolna koleżanka Anaïs. Wyjątkowo pewna siebie, bezczelna i przy tym niezbyt bystra.
Nie mam pojęcia, że tego dnia w Tatrach wydarzy się tragedia: od uderzenia pioruna na szczycie Świnicy zginie pięciu harcerzy i ich opiekun. Ani o tym, że w Świętoszowie, nieopodal Żagania, podczas prezentacji sił bojowych przed dowódcami Luftwaffe rozbije się trzynaście bombowców i dwudziestu sześciu niemieckich lotników pożegna się z życiem. Że niespełna rok później do obozu w Auschwitz trafi pierwszy transport więźniów z Warszawy5. Dla mnie to jeden z najbardziej ekscytujących dni w życiu, po którym wiele sobie obiecuję.
Jestem oszołomiona. Pociąg z niemiłosiernym zgrzytem i snopami iskier sypiących się spod kół wreszcie zatrzymuje się na dworcu6. To jeden z największych, jeśli nie największy, budynek, jaki widziałam. Oczywiście nie zdaję sobie sprawy, że 18 lutego tego roku generał Kordian Józef Zamorski wraz z kompanią reprezentacyjną Policji Państwowej witali tu Reichsführera SS Heinricha Himmlera ani że w czerwcu, przed naszym przyjazdem, gmach w części strawił pożar. Dla mnie jest nowoczesny, przytłaczający wielkością i zdumiewający architekturą. Jest tak inny od tego, co znam, wydaje się wręcz krzyczeć, że oto właśnie on staje się wielkim krokiem w nową epokę i architektoniczną przyszłość. Po plecach przebiega mi dreszcz dumy, że jestem Polką i że to po części należy też do mnie.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1. Rudolf Franz Ferdinand Höß – SS-Obersturmbannführer, urodzony 25 listopada 1901 r. w Baden-Baden. Ochotnik w I wojnie światowej. Po demobilizacji w korpusach ochotniczych członek NSDAP od listopada 1922 r. Za uczestnictwo w mordzie kapturowym na Walterze Kadowie skazany na 10 lat ciężkiego więzienia. Członek Allgemeine SS od września 1933 r. W czynnej służbie w KL Dachau od grudnia 1934 r. W okresie grudzień 1934–sierpień 1938 awansował na stanowisko adiutanta komendanta obozu, funkcję tę pełnił w KL Sachsenhausen do grudnia 1939 r., później kierownik tego obozu. W okresie maj 1940–listopad 1943 komendant KL Auschwitz i dowódca garnizonu SS. Następnie przeniesiony do Głównego Urzędu Administracyjno-Gospodarczego SS (WVHA) na stanowisko kierownika Urzędu D I i zastępcę Inspektora Obozów Koncentracyjnych. W związku z zagładą Żydów węgierskich ponownie skierowany do KL Auschwitz jako koordynator tej akcji i dowódca garnizonu SS, które to funkcje pełnił do końca lata 1944 r. Wyrokiem Najwyższego Trybunału Narodowego w Warszawie skazany 2 kwietnia 1947 r. na karę śmierci. Wyrok wykonano 16 kwietnia 1947 r. w Oświęcimiu. [wróć]
2. Montceau-les-Mines – miejscowość i gmina we Francji, w regionie Burgundia-Franche-Comté, w departamencie Saona i Loara. [wróć]
3. Pisia – rzeka w województwie mazowieckim na Równinie Łowicko-Błońskiej, prawy dopływ Bzury. [wróć]
4. Warszawa (stan na 1 stycznia 1939) liczyła około 1 265 000 mieszkańców, z czego aż 29% stanowiła ludność żydowska, a 54,4% kobiety (ogółem w II Rzeczpospolitej kobiety stanowiły 51,4% ludności). W stolicy było około 18 071 nieruchomości, z czego: 14% to domy jednorodzinne, 23,3% domy posiadające od 2 do 5 mieszkań, 30,8% domy od 6–20 lokali mieszkalnych, 23% domy od 21–50 mieszkań i 8,9% budynki mieszczące powyżej 51 mieszkań. Warszawa była przeludniona. W 1931 r. w mieście było 250 000 mieszkań, z czego 31% stanowiły kawalerki, w których statystycznie mieszkały średnio 4 osoby. W przedwojennej Warszawie było ponad 1800 ulic, o łącznej długości około 780 km, ale tylko 62%, około 485 km, było wybrukowanych. 87% było oświetlonych nocą. Na pozostałych, głównie peryferyjnych, panowała zupełna ciemność. 52% pracujących mieszkańców stanowili robotnicy i chałupnicy, 18% pracownicy umysłowi, 18% samozatrudnieni. Czynnych zawodowo było około 65% mężczyzn i zaledwie 34% kobiet. W 1937 Warszawę zamieszkiwało około 9000 koni, 2100 krów, 1300 świń, 500 kóz i 100 owiec. Ponad 90% ludności miało dostęp do wody z wodociągów, ale tylko 70% kanalizację, a zaledwie 800 budynków podłączonych było do sieci gazowej. Po mieście na 29 liniach (nocnych i dziennych) jeździło około 386 tramwajów z wagonami, po torach o długości około 244 km. Dla porównania autobusów, obsługujących 14 tras, było zaledwie 65, samochodów i innych pojazdów zaś (w roku 1937) zarejestrowano: 3752 osobowe samochody prywatne, 1251 ciężarówek, 1563 motocykle i 34 667 rowerów. Źródło: Warszawa w liczbach 1938, Wydział Statystyczny Zarządu Miejskiego, Warszawa 1938. [wróć]
5. 15 sierpnia 1940 r. przywieziono do obozu pierwszy transport więźniów z Warszawy, skierowanych tu przez dowódcę Sipo u. SD dystryktu warszawskiego (Der Kommandeur der Sicherheitspolizei und des SD für den Distrikt Warschau). Znalazło się w nim 513 więźniów osadzonych poprzednio w więzieniu Gestapo na Pawiaku oraz 1153 więźniów schwytanych w łapankach ulicznych. Oznaczono ich numerami 1513–1899 oraz 1901–3179. Nie byli to pierwsi więźniowie tego obozu. 14 czerwca 1940 do KL Auschwitz przywieziono z więzienia w Tarnowie pierwszy transport polskich więźniów politycznych liczący 728 mężczyzn skierowanych tu przez dowódcę Sipo u. SD w Krakowie. Oznaczono ich numerami od 31–758. Wcześniej, tj. 20 maja 1940, do obozu przywieziono 30 więźniów przestępców kryminalnych (Berufsverbrecher – BV) narodowości niemieckiej, wybranych na żądanie Hößa spośród więźniów obozu koncentracyjnego w Sachsenhausen. Oznaczono ich numerami od 1–30. Źródło: Danuta Czech, Kalendarz wydarzeń w KL Auschwitz, Oświęcim 1992, s. 12, 14, 26–27. [wróć]
6. Dworzec kolejowy w przedwojennej Warszawie, położony wzdłuż Alej Jerozolimskich, pomiędzy ulicami Marszałkowską i Emilii Plater, był wówczas monumentalnym gmachem, jednym z najnowocześniejszych i największych dworców w Europie. Perony znajdowały się pod ziemią i docelowo miały obsługiwać 12 torów. Nad podziemnymi peronami wznosił się ogromny budynek z trzema halami: kasową, dla pasażerów przyjeżdżających i dla odjeżdżających. Miał być budowlą reprezentacyjną, wizytówką Warszawy i Polski. Elewację zaprojektowano w stylu minimalistycznym z elementami art déco, natomiast wnętrza były bogato zdobione freskami, witrażami, rzeźbami i obrazami. W czerwcu 1939 r. w wyniku zaprószenia ognia przez ekipy budowlane nieukończony jeszcze dworzec został poważnie uszkodzony, a część konstrukcji spłonęła. Kilka miesięcy później budynek doznał kolejnych zniszczeń w czasie bombardowania Warszawy przez Luftwaffe. Prowizorycznie odbudowany przez niemieckie władze okupacyjne działał do wybuchu powstania warszawskiego. W styczniu 1945 r. gmach został wysadzony przez wojska niemieckie, a po wojnie jego pozostałości rozebrano. [wróć]