Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wolność to najsłodsza melodia, która gra w naszej duszy!
Zakładnicy wolności to pełna wzruszeń, lęków i dramatów saga rodzinna osadzona w polskich realiach sięgających końca XIX wieku. Flora i Konstanty Zabierzyńscy urodzili się w zaborze pruskim i tu zastała ich I wojna światowa. Nigdy nie było im dane doświadczyć, czym jest wolność i niepodległość.
Podczas gdy w Stanach Zjednoczonych rodziła się epoka jazzu, na drugim krańcu globu Zabierzyńscy w szeregach powstańców wielkopolskich walczyli o ojczyznę, jednocześnie usiłując wpasować się w zmieniający się w zawrotnym tempie świat. W nową, wygodniejszą modę, która kobiety nareszcie wyzwoliła z gorsetów. Śmiało sięgali po prezerwatywy, które pozwoliły oddzielić prokreację od seksu. Bliskie im były prawo wyborcze dla kobiet, elektryfikacja wsi… A wszystko to wśród pierwszych bicykli, mody na archeologię i seansów spirytystycznych, fascynacji hipnozą i poradami lekarskimi z piekła rodem, pierwszych zdjęć, również „post mortem”, fabryk nowinek technicznych oraz dziesiątkujących społeczeństwo epidemii gruźlicy i grypy hiszpanki.
W ich pełnym miłości domu pojawiają się cztery córki, które w miarę dorastania sprawiają coraz więcej kłopotów. Czy uda im się przetrwać dziejową zawieruchę i poczują prawdziwy smak wolności?
Książka wzbogacona o autentyczny, po raz pierwszy opublikowany dziennik powstańca wielkopolskiego!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 390
1
Stoję przy białej kaflowej kuchni i niespiesznie mieszam w wielkim żeliwnym garnku dorodne węgierki, które już pięknie się rozgotowały. Za chwilę dodam do nich: garść cukru, sok z cytryny, odrobinę czerwonego wina i sekret rodzinny – kilka główek goździków roztartych w wiekowym kamiennym moździerzu. Słodkawy aromat smażonych owoców unosi się w kuchni i przywołuje miłe wspomnienia.
– Pani da, ja się tym zajmę. – Nieustępliwa, gderająca Klara ponownie pojawia się za moimi plecami.
– Niech się Klara obiadem zajmie, bo pan w każdej chwili z pola może zjechać, i jak go znam, głodny będzie. – Patrzę na nią surowo.
– To się nie godzi, żeby pani przy garach stała.
Czego jak czego, ale wtrącania się do jej królestwa kucharka nie znosi i broni pieca jak niepodległości.
– Nic mi nie będzie. Poza tym mam poczucie, że przynajmniej też coś robię. – Przesuwam pogrzebaczem fajerkę, robiąc Klarze miejsce. – Proszę, możesz stawiać garnek.
– A ja tam myślę, że pani nie ma do mnie zaufania. – Splatając ręce na brzuchu, obraża się coraz bardziej, a na jej ogorzałej szyi pojawiają się nieładne czerwone plamy. – Nie musi mnie pani pilnować.
– Co też Klara opowiada? – Uśmiecham się przymilnie, bo już nieraz groziła wypowiedzeniem służby. – Oczywiście, że mam zaufanie, inaczej bym Klary nie najęła, ale smażenie śliwek to w naszym domu tradycja.
– A na diabła takie ceregiele i ta cała trefycja! – sapie niezadowolona, jednocześnie dorzucając drewna do pieca i stukając fajerkami, a mnie się chce śmiać z tego, jak przekręca trudne dla niej słowa, a niektóre stosuje nie tak i nie tam, gdzie trzeba, ale siłą woli powstrzymuję się przed parsknięciem. – Jeszcze się pani poparzy i nieszczęście gotowe. Ja tam się dziwię, że pan…
– To niech się Klara nie dziwi, tylko lepiej pójdzie do Wiśniewskiego, żeby pyrek ukopał. Widziałam ostatnie krzaczki na polu.
– Jak tam pani chce, ale ja na pani miejscu…
– Ale nie jest Klara na moim miejscu i proszę zrobić, co powiedziałam. Obie będziemy miały zajęcie.
Czterdziestokilkuletnia kobiecina, która mieszka w niewielkim pokoju przylegającym do kuchni, ostentacyjnie sięga po ciemnobrązowy, wysłużony wiklinowy kosz, po czym szurając nogami i mamrocząc pod nosem, idzie do sieni. Po chwili głośne trzaśnięcie drzwi obwieszcza, że właśnie wyszła.
Wzdycham głęboko i mimowolnie uśmiecham się do siebie. Klarę pamiętam od zawsze, i od zawsze wygląda tak samo. Okrągła twarz otulona blond lokami, po której nie sposób odgadnąć wieku, za to niezwykle łatwo się zorientować co do humoru właścicielki; sklejona z przysadzistym ciałem wciśniętym w szarą, przypominającą pokutny wór sukienkę z wielką czarną zapaską. Jedyne, co Klara zmienia, to kolorowe chustki na głowie, w znakomitej większości prezenty ode mnie, które ciasno wiąże pod brodą. Służąca jest niewątpliwie dobrą kobietą, a jej marudzenie, przeplatane z mruczanymi pod nosem dziesiątkami różańca, przydaje jej tylko kolorytu. Myślę, że dzięki temu czuje się ważniejsza.
Wycieram dłonie o biały, sztywny, płócienny fartuch, który Klara dla mnie uszyła zeszłej jesieni, i chwytam kubek z wodą właśnie przyniesioną ze studni przez Wiśniewskiego. Jest chłodna, ma delikatny żelazisty posmak i, jak zwykle w takich chwilach, przypominam sobie, że miałam prosić Konstantego o kupno nowego wiadra. Zastanawiam się, czy nie powinniśmy wrócić do dębowego cebrzyka. Woda niespiesznie spływa po ściankach gardła i emanuje przyjemnym chłodem.
Środa jest kolejnym upalnym dniem i mimo grubych ścian starego domu i niewielkich kuchennych okien w północnej ścianie jest bardzo gorąco. Nie ma gdzie się schować i jak ochłodzić. Jestem zmęczona skwarnym latem i miałam nadzieję, że jesień przyniesie z sobą odrobinę wytchnienia, a słoneczne promienie nie będą już tak nachalne. Ale najwyraźniej nic z tego. Jedyną dobrą rzeczą jest to, że owoce i warzywa obrodziły jak nigdy, i moje spiżarnie pękają w szwach. Czuję się jak zadowolona z siebie wiewiórka siedząca w dziupli na stosie żołędzi i orzechów.
Moją ulubioną podręczną spiżarnią jest ta w kuchni. W zasadzie to chłodna, całkiem spora piwniczka pod kuchenną podłogą. Żeby się do niej dostać, trzeba odsunąć jutowy grubo tkany dywanik, chwycić za metalowy uchwyt i z mozołem unieść ciężką klapę, by ukazało się dziesięć prowadzących w czarną czeluść schodków. Rachityczny, migotliwy płomień lampy naftowej z ledwością wydobywa kształty stojących na półkach: weków, worków z kaszą i mąką, zapasów świec i mydła. Położenie spiżarni ma niewątpliwe zalety, bo raczej się nie zdarza, by zakradały się do niej myszy, a ponadto jest w niej też skrytka wybudowana przez mojego ojca, Wacława. Za jedną z uchylnych drewnianych ścian, dla niepoznaki zdobną hakami, z których zwisają pęki suchych, aromatycznych ziół, skrywa się niewielka izba z pryczą. Sprytnie pomyślany schowek, który nieraz ocalił życie członkom naszej rodziny, gdy Prusacy niespodziewanie wpadali do domu z rewizją.
Tak jak wielu innych, my także jesteśmy i zawsze byliśmy zaangażowani w walkę z zaborcą, a moi dwaj świętej pamięci bracia z sobie tylko właściwą zaciekłością przelewali w kolejnych buntach krew za ojczyznę, by w końcu zginąć ku naszej rozpaczy. Dziesiątego listopada 1911 roku zostali powieszeni dla przykładu w najbardziej publicznym miejscu naszej mieściny: na moście prowadzącym w stronę Środy Wielkopolskiej.
Pamiętam rozpacz matki, która jednego dnia straciła dwoje z trojga swoich dzieci, w dodatku tę dwójkę, co do której snuła najbardziej ambitne plany. Dziewiętnastoletni, przystojni, pełni wigoru bliźniacy, podobni do siebie jak dwie krople wody, Jerzy i Antoni, mieli skończyć szkołę, a może nawet studia, lecz biorąc pod uwagę ich „zapał” do nauki, była to raczej mrzonka rodzicielki; o realnych możliwościach studiowania pod zaborem nie wspominając. Bardziej interesowało ich kowalstwo i moim zdaniem to byłby dla nich bardzo dobry fach. Mogliby kiedyś przejąć po bezdzietnym stryju Florianie kuźnię na skraju miasteczka i żyć w miarę dostatnio i spokojnie. I pewnie mogliby też przebierać w pannach, które pociągały: ciemnobrązowe włosy, śniada cera, niebanalne poczucie humoru i rysujące się pod skórą mięśnie.
Co do trzeciego dziecka, czyli do mnie, mamcia chyba nie snuła żadnych wielkich marzeń. Bo przecież wychowując dziewczynkę, miała świadomość, że jedyne, co może mi się w życiu przydarzyć, to zamążpójście i rodzenie dzieci. Celowo nie wspominam o miłości, bo większość aranżowanych przez rodziców małżeństw, które były w zasadzie umowami handlowymi łączącymi majątki, nie miała szansy nawet otrzeć się o uczucie. Nieszczęśni małżonkowie, którzy częstokroć zaledwie kilkakrotnie widzieli się przed ślubem, obiecani sobie już w dzieciństwie przez zaprzyjaźnionych rodziców, trwali pod wspólnym dachem z przyzwoitości, przymykając oczy na romanse i ucząc się życia w duchowej i emocjonalnej samotności. Mężczyźni często uciekali w ramiona młodych, radosnych służących, a niekochane kobiety w humory i globusy. I wydaje mi się, że chyba młodzi trochę zazdrościli służącym i parobkom, którzy nie bawili się w takie ceregiele, zwyczajnie zakochując się w sobie i nierzadko konsumując związek jeszcze przed ślubem.
Michalina wraz z matkami innych dyndających na stryczkach nieszczęśników i ich bliskimi godzinami klęczała na brukowanej ulicy, na przemian modląc się i lamentując, pod poruszanymi wiatrem ciałami synów, których pilnował pruski żandarm, nie pozwalając się nikomu zbliżyć. Na nic się zdawały: tłumaczenia, błagania, zaklinanie. Jej rozpacz była tak wielka, że dopiero pod wieczór niemal zemdloną przyniósł do domu na rękach zdruzgotany, pobladły ojciec. Nie jadła, nocami nie spała, głucha na wszelkie argumenty, obojętna na wizyty samego proboszcza, schudła i zapadła się w sobie, zapomniawszy, że ma jeszcze jedno dziecko, i tym samym skazała mnie na nagłe przejęcie obowiązków domowych.
Był rok 1911, miałam szesnaście lat i niewiele wiedziałam o życiu. Ot, tyle, ile pokazano mi w domu i obejściu. Dobrze, że mogłam liczyć na pomoc Klary, służącej i kucharki w jednej osobie, służących Ady i Andzi, naszego pomocnika Wiśniewskiego, ludzi mieszkających w czworakach i dwie bardzo przyjazne niemieckie rodziny, które dziadek sprowadził do folwarku jako osadników, dając im dom i kawałek pola.
„Po rozbiorach systematycznie sprowadzano niemieckich kolonistów mieszczańskich i chłopskich i osiedlano ich w majątkach państwowych […] dla podniesienia poziomu rolnictwa i zwiększenia populacji. […]
Koloniści […] otrzymywali zwrot kosztów podróży w wysokości pół talara od mili, strawne, zwolnienie na kilka lat z podatków oraz służby wojskowej. Mieli znać się na roli i posiadać minimum majątku potrzebnego do zasiedlenia. Pracownicy dniówkowi otrzymywali na zagospodarowanie 2–6 mórg ziemi, inwentarz żywy i narzędzia. […]
Nic dziwnego, że na tle zniewolonych i biednych chłopów polskich prezentowali się okazale i byli obiektem kontrastujących porównań podróżników, urzędników i lekarzy. […]
Jednak i przed rozbiorami dokładnie to samo robiła na dużą skalę polska szlachta, ściągając do swoich dóbr kolonistów niemieckich z Prus jako lepszą siłę roboczą. Chłopi polscy byli bowiem tak uciemiężeni, że niewiele dało się już z nich wycisnąć”1.
Tatko jak zawsze angażował się we wszystko poza prowadzeniem domu. Obojętne mu było, co podadzą na stół, byle obiad był o wyznaczonej porze. Kurzu nie widział, nowych ubrań nie potrzebował, oddał się polityce i pracy i w obu się zatracił. Ale dbał o to, by nasze zapasy nie topniały, by mama miała wszystko, czego zapragnie, a mnie chyba w tym tyglu nieszczęść za bardzo nie zauważał. To synowie jeździli z nim na pola, doglądali bydła i owiec, to oni kurzyli z nim fajeczkę i towarzyszyli mu podczas wizyt u sąsiadów. A gdy ich zabrakło, Wacław stał się jeszcze większym odludkiem i samotnikiem.
Rozpacz matki nie trwała długo. Była tak ogromna, bezgraniczna i niezabliźnialna, że równo miesiąc po śmierci synów w nocy, podczas pozornie spokojnego snu, pękło jej serce i nasz rodzinny marmurowy grobowiec na przytulonym do parafialnego kościoła cmentarzu trzeba było otworzyć ponownie.
Otrząsam się z ponurych myśli i usiłuję skupić na teraźniejszości.
Drewnianą chochlą przesuwam po dnie garnka błyszczące owoce, odklejając je od ścianek. Ile będzie z tego weków? Ze dwadzieścia większych? A może nawet trzydzieści mniejszych? Przez chwilę rozważam, do jakich słojów powinny trafić powidła, i przed moimi oczami pojawia się wspomnienie ukochanej babci.
Gdy byłam mała, miałam może siedem–osiem lat, podobny zapach drażnił mój zadarty nosek, gdy babcia Helena ku uciesze dzieciarni prażyła śliwki w ogrodzie na tyłach domu. Nie mam pojęcia, jakim cudem się nie przypalały w wielkim czarnym garze zawieszonym nad ogniskiem, do którego tylko jej wolno było dokładać drobne polana. Było to jak misterium, które z kuzynostwem uwielbialiśmy. Babcia przy okazji smażenia powideł, najpewniej dla zabicia czasu, opowiadała różne historie o tym, jak to dawniej bywało i co jej się dziwnego w życiu przydarzyło. A to, jak któregoś dnia lis zakradł się niepostrzeżenie do kurnika i wydusił wszystkie kury. Jak od pioruna zapaliło się drzewo w sadzie. Jak któregoś roku komin się zawalił pod ciężarem bocianiego gniazda. Jak dziadek z samym dziedzicem polował na jelenie. Wtedy nie miałam pojęcia ani o polowaniu, ani o jeleniach, których wyobrażenie podsuwały mi jedynie wiszące w holu spreparowane głowy z martwymi szklanymi oczami i królewskimi porożami, gdzie buszowały pająki, pozostawiając festony pajęczyn i przydając Klarze pracy.
Ale przede wszystkim, ku uciesze małej gawiedzi, stale trzeba było kosztować, czy powidła już doszły. Czy są dość słodkie, gęste, odpowiednio kwaskowate i czy mają właściwy kolor.
I to były magiczne chwile. Babcia brała bochen chleba, robiła na nim znak krzyża, przykładała go do fartucha na piersi i długim nożem, cienkim od wielokrotnego ostrzenia o kamień, kroiła skibkę po skibce. Łamała je na kawałki i każdemu sukcesywnie nakładała odrobinę przysmaku. Pewnie gdyby dała nam po pajdzie, najedlibyśmy się w mig, i tyle. Ale przez to, że ceremoniał rozłożony był w czasie i każdy musiał czekać na swoją małą porcję, trwało to w nieskończoność i dopiero pod koniec dnia odkrywaliśmy, jak bardzo jesteśmy najedzeni, a raczej przejedzeni.
Ponadto mieliśmy poczucie, że coś od nas zależy. Czuliśmy się ważni. Babcia nieustannie dopytywała, czy nam smakuje, czy powinna dodać jeszcze wanilii i czy nie za mało goździków, zupełnie jakby liczyła się z naszą opinią. To było strasznie miłe, bo w tamtych czasach mało kto przejmował się tym, co myślą dzieci.
Babciny przepis na powidła
• 10 kilogramów dojrzałych wypestkowanych śliwek węgierek
• pół kilograma cukru
• pół litra wytrawnego czerwonego wina
• sok z dwóch cytryn
• nasionka z 2–3 lasek wanilii
• 30 utartych główek goździków
• pół łyżeczki cynamonu
Wszystko wrzucić do dużego garnka i smażyć na wolnym ogniu kilkanaście godzin. W miarę potrzeby dodawać cukru i przypraw. Szczelnie zamknąć w wekach.
– Pani jeszcze tutaj?
Klara wchodzi niepostrzeżenie i aż podskakuję wystraszona, odruchowo przykładając dłoń do brzucha. Jestem w siódmym miesiącu ciąży, tak przynajmniej wynika z moich obliczeń, i coraz trudniej mi chodzić, a nawet oddychać, co jednak nie zmienia faktu, że smażenie powideł sprawia mi przyjemność. I już wiem, że ulegnę Klarze, i to ona, gdy uznam, że powidła są gotowe, zamknie je w wekach. Nawet wolę, żeby to zrobiła, bo przez ten brzuch tracę wyczucie przestrzeni i nie całkiem się orientuję, gdzie kończy się moje ciało. Wczoraj na przykład boleśnie zahaczyłam o rant stołu, bo byłam pewna, że przecisnę się z konewką w ręku do okna, aby podlać geranium. A wekowanie wbrew pozorom nie jest takie proste. Najpierw na wieczko trzeba nalać odrobinę spirytusu, podpalić i szybko założyć na słój, wcześniej zabezpieczony gumową uszczelką, i na koniec sprawnie zacisnąć na nim metalową klamrę, która zazwyczaj nie chce się poddać naszej woli.
– Flora! – Radosny głos mojego małżonka niesie się po domu.
– Tutaj jestem! – wołam, jednocześnie poprawiając niesforny kosmyk i delikatnie szczypiąc policzki, by pojawiły się na nich urocze rumieńce.
– Przecie pani czerwona jak burak od tego stania przy blachach. – Klara burczy jak zwykle. – Niech się już nie szczypie, bo pan pomyśli…
Nim dowiem się, co według niej pomyśli Konstanty, ponownie rozlega się wołanie, już jakby bliżej:
– A gdzie jest tutaj?
– W kuchni.
Po chwili wyraźnie słyszę jego zamaszyste kroki i odruchowo się zastanawiam, czy naniósł do domu piachu. Od czasu, gdy niespełna dwa lata temu, 2 marca 1916 roku, na świecie pojawiła się nasza słodka córeczka Wiktoria, porządkowanie domu i pranie wszystkiego, co da się wyprać, stało się moją obsesją.
– A co moje kochanie tu robi? – Niby spogląda na mnie groźnie, ale oczy mu się śmieją.
– Zgadnij – drażnię się z nim, zalotnie machając kopystką.
Mimo że jesteśmy małżeństwem od czterech lat, i to w dodatku zaaranżowanym przez naszych ojców, zakochaliśmy się w sobie na zabój i żyć bez siebie nie potrafimy. Zachowujemy się jak narzeczeni, którzy płonią się na myśl o pochwyceniu spojrzenia wybranka.
– A nie powinnaś odpoczywać?
– Ja też gadałam, że to niezdrowe, ale jak pani Florentyna się uprze, to nic do rozumu nie przemówi. Może pana posłucha. – Klara z zadowoleniem bierze się pod boki i popatruje na mnie z satysfakcją.
Czasem mam wrażenie, jakby naszego związku nie tworzyły dwie osoby, tylko trzy. Tą trzecią jest oczywiście Klara, na której najwyraźniej nie robią wrażenia ani różnice społeczne, ani to, że jest o co najmniej dwadzieścia lat starsza od swojego obiektu westchnień, czyli mojego męża. I gdy tylko może, staje po stronie Kostka, z satysfakcją wsłuchując się w jego połajanki mojej skromnej osoby. Brakuje jej wyczucia, aby pojąć ironię, i po każdym „skarceniu” mnie przez męża zacietrzewia się, usiłując dołożyć swoje trzy grosze. Bawi nas to niezmiernie, zwłaszcza Konstantego, który specjalnie ją drażni i prowokuje, żeby potem śmiać się z nieszczęsnej w zaciszu salonu.
– Niegrzeczna jesteś? – Mruga do mnie.
– Jak jaki czort! – syczy kucharka. – Ja żem mówiła, że to się nie godzi, że niezdrowo tak w tym stanie się zabawiać smażeniem powideł, ale wszystko jak groch o ścianę! Skaranie boskie!
– Co ja słyszę? – Konstantego aż rozpiera wesołość. – No nic, będę musiał ci wybić z głowy prace domowe.
– A nie powiem, pani czasem by się należało porządne okrzyczenie, ale żeby zaraz bić, i to przy takim brzuchu, to ja nie wiem… – Jej oczy nagle robią się wielkie i przerażona Klara wpatruje się w Kostka.
– Przecież nikt nikogo nie będzie bił. – Śmieję się. – Wybić z głowy znaczy tyle, co wytłumaczyć, że nie należy czegoś robić.
– Ja tam się nie znam, co znaczy co, ale z laniem to bym poczekała – sapie rozeźlona – aż pani Flora powije, bo jeszcze małemu księżulkowi naszemu co się stanie. A jak mały dziedzic…
– Dobrze, dobrze, niech mi tu Klara nie wymyśla i czasem pohamuje język. A tak na marginesie, jeśli już, to moja małżonka powije niebawem małego księcia, nie księdza. To, że Flora jest młodsza, taka dobra i wyrozumiała dla Klary, nie oznacza, że można się z nią spoufalać. Lepiej niech Klara powie, co dziś na obiad, bo głodny jestem jak wilk. – Konstanty pospiesznie zmienia temat.
– A co ma być? Pyry bryzgane, mleko kwaśne z chołoduchą i do tego pani kazała jajka podać. Ja to uważam, że…
– Żadnego bryzgania nie będzie, niech się Klara nie waży!
Myślałam, że skonam, kiedy zobaczyłam, na czym polega proces przygotowywania ziemniaków bryzganych kwaśnym mlekiem czy śmietaną. Klara po prostu nabrała śmietany w usta i bryzgnęła nią na talerz Wiśniewskiego. Czegoś równie obrzydliwego nigdy nie widziałam. I choć jakiś czas temu oświadczyliśmy, że chcielibyśmy jeść prostsze dania, czegoś takiego się nie spodziewaliśmy. Chołoducha zaś okazała się żabą włożoną do zsiadłego mleka, żeby utrzymać je w chłodzie. Nie wiem, jakie jeszcze ludowe receptury ma w zanadrzu nasza kucharka, ale pospiesznie wróciliśmy do poprzednich zwyczajów, po prostu rezygnując w dużej mierze z mięsiwa. Nie wynikało to ze zmiany naszego nastawienia czy podążania za modą zza oceanu, po prostu najzwyczajniej w świecie musieliśmy ograniczyć wydatki.
Prusacy podatkami, przynajmniej tak tłumaczył mi Konstanty, coraz bardziej przyginali nas do ziemi i widmo pustych garnków od czasu do czasu wyrywało mnie ze snu w środku nocy.
Wreszcie po chwili zasiadamy z mężem w stołowym.
Mamy ogromne szczęście. Od czterech lat trwa wojna, a front jakby przetacza się obok, nie powodując u nas wielkich strat, inaczej niż w nie tak znowu odległym Kaliszu, który niemal zrównano z ziemią. Przez kilka miesięcy, gdy w naszym niewielkim dworku urządził sobie siedzibę pruski sztab, byliśmy zmuszeni gnieździć się z ojcem i Wiktorią w pokoju Wiśniewskiego, który na ten czas przeprowadził się do czworaków.
Nie było tam żadnych wygód. Tylko rozklekotane łóżko, mały stół z podłożonym pod jedną z nóg drewienkiem i krzesło, na którym strach było zasiąść, bo lepiło się od brudu.
Klara, która nadal rezydowała w swoim pokoju przy kuchni, musiała wyszorować i pobielić wapnem pomieszczenie, zanim weszliśmy do niego z dzieckiem. Przebywanie w takich warunkach z małą było karkołomnym przedsięwzięciem. Ale nie powinnam narzekać, bo ludzie wokół tracili domy i nikt nawet nie zaproponował im noclegu w należącej do niedawna do nich stodole. Na przykład w majątek wujostwa Marciniaków, którzy od kilku lat mieszkają pod Kaliszem, trafił pocisk armatni i w miejscu ich pięknego domu z rozległymi drewnianymi podcieniami pozostały głęboki lej i kupa gruzu.
Zresztą ta wojna jest okropniejsza od wszystkich poprzednich. Tak mi się przynajmniej wydaje i tak mówi tata. A wszystko za sprawą śmiercionośnych wynalazków, które pojawiły się wraz ze szwadronami żołnierzy. Świat czegoś takiego jeszcze nie widział! I oby nigdy już oglądać nie musiał.
Konstanty mi tłumaczył, że ta wojna odmieniła sposób walki. Dzięki nowym technologiom z epoki rewolucji przemysłowej i wynalezieniu silnika spalinowego działania wojenne stały się zmechanizowane, a producenci samochodów odegrali kluczową rolę w mobilizacji wojsk, wykorzystując swoje umiejętności, między innymi do produkcji samolotów.
Plakat ostrzegający przed szkodliwością prądu
Konne szarże na otwartym terenie powoli odchodziły w przeszłość. Zastąpiły je karabiny maszynowe, czołgi i wielkie armaty, które zbierały masowe śmiertelne żniwo. Byliśmy przerażeni, jeszcze nigdy nie widzieliśmy tyle śmierci dookoła. A ten huk? Tego się nie da opisać!
Myślę, że ocaleliśmy głównie dlatego, że nasz dworek znajduje się w bliskim sąsiedztwie cukrowni i Prusacy nie byli tacy głupi, żeby ryzykować jej uszkodzenie przypadkowym ostrzałem. Pozostałością po ich krótkim pobycie na przełomie roku 1914 i 1915 w naszym rodzinnym domu jest okablowanie pomieszczeń i doprowadzenie do części z nich prądu.
Ten cud techniki, powszechny już w wielu miastach, a nadal deficytowy na wsiach, nieodmiennie mnie fascynuje. Jak to możliwe, że po kablu płynie coś, co nazywa się prądem, i rozżarza drut w szklanej bańce, która dzięki temu świeci? Konstanty, od zawsze zainteresowany nowinkami, wielokrotnie, lecz bezskutecznie, usiłował objaśniać mi zasady elektrostatyki i działanie prądu.
Zupełnie nie przemawia do mnie to, że para wodna uzyskana na przykład wskutek spalania węgla napędza jakąś turbinę wodną ani tym bardziej że woda z rzeki przepływająca przez turbinę może zmienić się w prąd. Co to w ogóle jest turbina? Owszem, widziałam piękne wielkie drewniane koło na naszej rzece przy młynie, ale żeby coś takiego mogło odpowiadać za wynalazek, którego zazdroszczą nam wszyscy dookoła?
Przez pierwsze dni po odejściu Prusaków nie mogliśmy się opędzić od ciekawskich, którzy koniecznie chcieli zobaczyć żarówki i przekonać się, jak to jest nie używać lamp naftowych, gdy zapada zmrok. Sąsiedzi zjeżdżali pod byle pretekstem, wybierając wieczorową porę. A Klara puchła z dumy, mogąc pokazywać pielgrzymkom kolejnych chłopów z rozdziawionymi ustami, za którymi wędrowały całe rodziny, jak świeci wisząca pod sufitem lampa. Kucharka niespodziewanie stała się bohaterką okolicy i z namaszczeniem, wśród achów i ochów, przekręcała czarną dźwigienkę kontaktu, to gasząc, to zapalając światło. I najwyraźniej ta rola bardzo jej odpowiadała.
– Kochanie, coś się tak zamyśliła? – Konstanty zaniepokojony wyrywa mnie z zadumy.
– Ja?
– Tak, ty. Źle się czujesz?
– Nie, ale tak sobie pomyślałam, że mamy sporo szczęścia, że wojna przetacza się nie przez nasz dom, tylko trochę obok.
– Oczywiście, ale wyobraź sobie, jak mogłoby wyglądać nasze życie, gdyby nie wojna. Bylibyśmy tacy szczęśliwi. Z drugiej strony to jedyna nadzieja na odrodzenie Polski.
– Ależ ja jestem szczęśliwa. – Zdumiewa mnie jego refleksja.
– Wiem, wiem, ale czy nie mogłoby być lepiej? Gdybym tylko nie był chory i mógł walczyć jak inni…
– Wiem, że to źle zabrzmi, ale na szczęście jesteś chory i twoje słabowite serce i oczy na nic by się nie zdały na polu walki.
– Mam okulary.
– Kochanie! Nie roztrząsaj tego wciąż – fukam oburzona, bo mąż co rusz wraca do przykrego w jego ocenie tematu, najpewniej wyobrażając sobie, że wsławiłby się w okopach niczym Wołodyjowski w Kamieńcu. Przecież wiesz, co ci powiedzieli. Wystarczy, że twoi bracia walczą. Swoją drogą, już od dawna nie mieliśmy od nich żadnych wiadomości. – Dopada mnie smutna refleksja. – Zaczynam coraz bardziej się niepokoić. W dodatku Katarzyna donosiła w liście, że po Eustachym ślad zaginął.
Najstarszy z braci trzydziestopięcioletni Achilles mieszka w Rzymie, lecz młodszy od niego o trzy lata Eustachy, niezwłocznie, już na początku sierpnia 1914 roku, wyruszył na wojnę. Oczywiście nie walczył w wojsku polskim, bo takowego nie było, ale został zmobilizowany do jednego z pruskich oddziałów i teraz z duszą na ramieniu toczy boje z Rosjanami, zapewne się zastanawiając, jak w ich szeregach odróżnić swoich, Polaków, od wrogów. Współczuję mu ogromnie, a jeszcze bardziej zamartwiającej się szwagierce, która została w domu z gromadką dzieci.
– Też się martwię, ale trzeba być dobrej myśli.
– Tak. – Wzdycham ciężko, w duchu dziękując Bogu, że to nie ja wyczekuję listu z frontu od ukochanego. – Nic innego nam nie pozostało.
Przez chwilę siedzimy w ciszy. Słychać tylko nieznośnie głośne tykanie stojącego w kącie beckera – wysokiego zegara, którego wiszące na cienkich łańcuszkach obciążniki codziennie rano z namaszczeniem podciąga ojciec. Połyskujące wahadło natomiast nieodmiennie fascynuje Wiktorię, która z rozdziawioną buzią wpatruje się w ruchomą połyskliwą tarczę. Nie lubię tego monotonnego tik-tak, tik-tak, które odbija się echem w głowie, uświadamiając, jak szybko uciekają kolejne minuty zamieniające się w dni i godziny. W dodatku zegar co godzinę wygrywa kuranty, budząc niektórych domowników w nocy. Ja już się do niego przyzwyczaiłam, ale Wiktorię patetyczna melodia potrafi wyrwać z najgłębszego snu, mimo że jej łóżeczko stoi w pokoju oddalonym od salonu. Gdy mała ma gorsze dni i budzi się kilkakrotnie w środku nocy, z płaczem wołając któreś z nas, bierzemy ją do naszej sypialni, by unikać nocnych pielgrzymek. Nie pojmuję, dlaczego dzieci tak się wiercą podczas snu. Śpią w poprzek łóżka, zawsze rozkopując pościel i w przypadku naszej córki mamrocząc niezrozumiale przez sen.
– Zawsze może być lepiej – wracam do rozpoczętego wątku, chwytam Kostka za dłoń i mocno ściskam – ale i tak jest dobrze. Mamy siebie.
– Mój ty króliczku. – Konstanty się pochyla i czule kładzie dłoń na niepokojąco dużym ciążowym brzuchu.
Dziecko w moim łonie, jakby łaknąc bliskości z ojcem, porusza się niespokojnie i boleśnie rozpycha.
– Czujesz?
– Nasz mały dzielny chłopczyk. – Głos Konstantego drży ze wzruszenia.
Zdaję sobie sprawę, jak bardzo mój mąż marzy o dziedzicu. O przedłużeniu rodu, nazwiska, zachowaniu genealogicznej ciągłości Zabierzyńskich. Ale drażni mnie jego rozradowanie, to nieznośne przekonanie, że tym razem się uda, i nieuzasadniona pewność co do płci lokatora mojego brzucha. Boję się rozczarowania, jakie go dopadnie, gdy nie daj Boże, urodzę dziewczynkę. Dlatego za wszelką cenę usiłuję ostudzić entuzjazm.
– A co, jeśli pod naszym dachem kolejny raz pojawi się maleńka, rozkoszna dziewczynka?
– Czuję, że to chłopak! – Udaje, że się zacietrzewia, groźnie marszcząc brwi.
– Nie mów tak, kochanie. Nie mamy pewności, że będziemy mieli syna. – Usiłuję delikatnie wyciszyć jego zapał.
– A jakże mogłoby być inaczej? Masz taki duży brzuch. – Spogląda na mnie łobuzersko, jakby chciał się sprzeczać.
– To nie było miłe. Duży brzuch, dobre sobie! Kobiecie przy nadziei nie powinno się wypominać takich rzeczy. – Udaję, że się obrażam, ale nie sposób nie przyznać mu racji. Mam jeszcze dobrych kilka tygodni do rozwiązania i obawiam się, że dziecko przez te dni nie będzie się ociągać w nabieraniu wagi. To sprawia, że na myśl o porodzie jestem bliska omdlenia.
Pierwszy poród był koszmarem. Nie wiedziałam nic o rodzeniu dzieci. Mama od dawna nie żyła i zwyczajnie nie miałam kogo zapytać, jak to jest. Przecież to niezwykle krępujący temat, na który nie sposób rozmawiać przy stole, z ciotkami czy dalekimi krewnymi, a Magdalena, moja przyjaciółka od serca, była w tej materii równie zielona jak ja. Jedyne, co wiedziałam, to że trzeba nagotować dużo wody i przynieść czyste szmatki, ale po co? Nie miałam pojęcia!
Gdy nieśmiało, jakby mimochodem poruszałam ten temat przy pracujących na dworze kobietach z czworaków czy służących, zazwyczaj słyszałam tylko dramatyczne opowieści, jak to niemal przypłaciły własnym życiem wydawanie na świat kolejnych potomków. Jak marniały w połogu i jak wielkie jest to cierpienie. Jakby za punkt honoru postawiły sobie licytowanie się w trudach macierzyństwa.
To wszystko nie tylko napawało mnie niesmakiem, ale też sprawiło, że gdy nadszedł wreszcie dzień rozwiązania, byłam tak spanikowana i bezradna, że nie wiedziałam, co z sobą począć. Zdecydowałam się na poród w Poznaniu, pokonując wstyd i protesty teściowej. Zgodziłam się na obecność doktora i towarzyszącej mu kobiety, na którą z kolei uparła się Seweryna. Skupiałam się na poleceniach poważnego doktora, zupełnie nie słuchając, co mówi do mnie okadzająca szałwią pokój akuszerka.
Wszebora, pomarszczona jak rodzynek, o sękatych silnych dłoniach i ze śmierdzącą torbą wypchaną różnymi specyfikami, od lat odbiera porody w całej okolicy i wyjazd do Poznania nie był jej w smak. Nawet Niemki zwracają się do niej po radę. Ale ja uczciwie muszę przyznać, że już samo jej imię, Wszebora, sprawia, że przebiegają mnie ciarki i kurczę się w sobie. Nie wiem, co skłoniło małorolnych ubogich chłopów do nadania córce tak dziwnego imienia. Może wśród Marii, Agat i Katarzyn chcieli nim wyczarować dla dziecka przepustkę do innego, lepszego świata?
Wreszcie, po niekończących się godzinach cierpienia, zdziwienia i strachu, Wiktoria przyszła na świat wieczorem w pochmurny tłusty czwartek 2 marca 1916 roku, i sama wyglądała jak mały rumiany pączuś. Tego dnia przypadała osiemdziesiąta piąta rocznica zwycięstwa powstańców listopadowych pod Puławami i ojciec natychmiast dostrzegł w tym palec boży. Do dziś powtarza, że to znak i jeszcze wspomnimy jego słowa, że wnuczka będzie dorastać w wolnej, odrodzonej Polsce.
Z jednej strony niczego nie pragniemy tak jak tego, by jego słowa okazały się prorocze. Z drugiej jednak, po chwilach zrywów i optymizmu, dopadają mnie marazm i niewiara. Niekiedy przestaję wierzyć, że na mapie Europy na nowo pojawi się Biało-Czerwona. Za to przekonanie Konstantego, że wkrótce będziemy sobie panami, jest niezłomne i wiem, choć niechętnie o tym wspomina, że co rusz angażuje się w różne akcje i snuje wyzwoleńcze plany. Całe to wojenne zamieszanie też niesie pewną nadzieję. Liczymy, że nasi wrogowie, którzy niespodziewanie stanęli przeciwko sobie, osłabną na tyle, że nareszcie nam się uda. Że inne narody na powrót zaczną nazywać nas Polakami, bo sami tylko tak o sobie myślimy.
Tymczasem Klara wnosi półmisek z czterema jajkami sadzonymi, które są tak delikatne, że po dotknięciu końcówką widelca żółtka cudownie rozlewają się po talerzu. Do tego podaje drobno pokrojone ziemniaki okraszone smażoną na maśle cebulką i koperkiem. Podejrzewam, że tym sprytnym sposobem, przygotowując banalnie proste danie, usiłuje zamaskować opóźnienie w podawaniu posiłku.
– Smacznego. – Uśmiecha się promiennie i wpatruje nachalnie w oczy Konstantego, po czym sztywno się prostuje, jak żołnierz podczas musztry czekający na kolejny rozkaz, z tą różnicą, że nasza poczciwa kucharka czeka na uznanie.
Klara zawsze się rozpogadza, gdy raczy nas przygotowanym przez siebie posiłkiem, jednocześnie łaknąc pochwał, których jej nie szczędzimy, bo mimo braku wykształcenia ma doskonałe wyczucie smaku i z niczego potrafi wyczarować przepyszny obiad.
– Dziękujemy, wszystko wygląda znakomicie i apetycznie. – Konstanty mruga okiem, a jej twarz jak zwykle oblewa rumieniec. – Częstuj się, kochanie. – Podsuwa mi ozdobioną wianuszkiem biało-niebieskich esów-floresów salaterkę, która jest częścią serwisu z mojej panieńskiej wyprawy.
Bardzo jestem z niego dumna i z pieczołowitością przechowuję go na widoku w dębowym kredensie, by mógł stale cieszyć oko. Nie dość, że pochodzi z manufaktury porcelany w Miśni, gdzie każdy talerzyk i filiżanka są unikatowe, bo ręcznie robione i malowane, to w dodatku jest niezwykle delikatny i elegancki, ozdobiony wzorem cebulowym nawiązującym do tradycji wschodnioazjatyckiej. W rzeczywistości niewiele ma wspólnego z cebulami. Projekt malunku wyszedł spod ręki Johanna Davida Kretzschmara i przedstawia owoce granatu, które błędnie zostały uznane za cebule. Nieodmiennie bawił mnie, gdy sobie pomyślę, do jakich głupich, a jednocześnie brzemiennych w skutki dochodzi niekiedy pomyłek. I jak nie sposób ich odkręcić. Serwis zastąpił stare, wysłużone, byle jakie białe talerze, które pamiętały jeszcze babcię Janinę, a których bardzo nie lubiła matka.
Niespiesznie nakładam sobie trzy niezbyt duże ziemniaki i sięgam po jajka.
– O czym to rozmawialiśmy?
– O tym, jak bardzo pragniesz syna. – Dźgam jajko nożem i z zadowoleniem przyglądam się, jak żółtko rozlewa się wśród ziemniaków.
– Właśnie. Chyba sama przyznasz, że dziecko jest duże, a na logikę chłopcy z reguły są więksi od dziewczynek, więc to oczywiste, że nosisz pod sercem małego Hipolita Konstantego Zabierzyńskiego herbu…
– Dlaczego akurat Hipolit? – Przerywam pospiesznie, ponownie udając wzburzenie. Ale tak naprawdę myślę zupełnie inaczej. Nawet jeśli nie urodzi nam się syn, niech Kostek ma przynajmniej przyjemność w fantazjowaniu na ten temat. I choć nie mam zamiaru mu psuć zabawy, to lubię się z nim droczyć i nie mogę odmówić sobie tej przyjemności.
– Po moim ojcu, to chyba oczywiste! – Pospiesznie przełyka kęs, a jego grdyka unosi się, by po chwili opaść, i mój mąż poważnieje. Wkłada do ust kolejną porcję ziemniaków i przymykając oczy, najwyraźniej rozkoszuje się ich smakiem, przy okazji najpewniej zatapiając się w marzeniach o małym Zabierzyńskim, którego nauczy strzelać, łowić ryby i jeździć konno.
– A może lepiej po moim…
– Daj spokój, przecież imię Hipolit jest ładniejsze niż Wacław.
– A mnie się wydaje, że powinniśmy się wstrzymać z planami i zobaczyć, co przyniesie los. – Wzdycham teatralnie. – Może trzeba będzie zdecydować się na Rozalię albo Różę? – prowokuję, bo Rozalia i Róża były pełnymi pretensji, znienawidzonymi przez Kostka w dzieciństwie służącymi, z których jedna wdała się w romans z panem domu, czyli „nieskazitelnym” Hipolitem.
Zresztą sądząc po błękitnych, głęboko osadzonych oczach, ciemnych lokach i dołeczku w brodzie u wielu okolicznych dzieciaków, nie była ona ani pierwszą, ani ostatnią, którą udało mu się zbałamucić.
– Nawet nie wypowiadaj przy mnie tych imion! – Śmieje się, nic sobie nie robiąc z moich docinków.
– Ale jeśli będzie dziewczynka, pokochasz ją tak… – Postanawiam po raz kolejny się upewnić, że płeć dziecka nie będzie przyczyną rodzinnych niesnasek.
– Co za niemądre pytanie! Oczywiście! Będę kochał nasze dziecko jak szalony i nie ma znaczenia, czy będzie to syn, czy druga córka. Ufam, że się tym nie kłopoczesz. Wiesz, że ja tylko tak sobie rozprawiam. Ale coś mi się zdaje, że nasza Klara ma rację, i czy ty się aby, moja droga, nie przemęczasz? – nagle zmienia temat, a jego głos tężeje.
Boże, jak ja nie lubię, kiedy mówi do mnie tak protekcjonalnie. Ale przełykam tę gorzką gulę, uznając, że ważniejsze w tej sytuacji jest odparcie zarzutów, bo a nuż mój nadopiekuńczy mąż będzie skłonny położyć mnie do łóżka i tym samym pozbawi jakiejkolwiek rozrywki.
– A co mam robić?
– Nie wiem. Zajmować się Wiktorią?
– No to akurat by mnie zmęczyło. – Uśmiecham się promiennie, słysząc tę niedorzeczną propozycję. – Jakoś nie wyobrażam sobie chodzenia za nią zgięta wpół i czuwania, żeby nie zrobiła sobie krzywdy.
– Rzeczywiście, to dość niefortunny pomysł, ale z pewnością znajdzie się… – Zamyśla się na chwilę. – A czytanie?
– Czytam, kochany, całymi dniami. Czytam! Ale, ile można?
Zdjęcie z Albumu jubileuszowego Henryka Sienkiewicza, Warszawa 1897
– A co, jeśli to nie tajemnica?
– Jak się zapewne domyślasz, głównie Sienkiewicza. Orzeszkowa mnie znudziła, Prus jakoś do mnie mniej przemawia, a Przybyszewskiego, z tym całym manifestem nowej sztuki, nie trawię. Zresztą ciągle powtarzam, że powinieneś do niego ponownie zajrzeć. Gwarantuję, że byś odpoczął przy Trylogii.
– Jakoś teraz nie ciągnie mnie do lektury, mam tyle spraw na głowie. A jak rano przejrzę gazety, jestem zbyt zestresowany.
– Wiem, kochanie, wiem, ale przy nim byś się rozerwał. Te jego zapiski z podróży… – Rozmarzam się. – Wartki wątek, cięty język, dowcip…
Kostek się prostuje i przybiera surową minę.
– Czy ty przypadkiem się nie zadurzyłaś w tym całym Sienkiewiczu? – mówi żartobliwie.
– Nawet jeśli, to nie musisz się martwić, bo o ile się orientuję, to niestety zeszło mu się z tego świata dwa lata temu. Piętnastego listopada, jeśli chcesz wiedzieć dokładnie.
Oczywiście nie tylko ja i mój mąż, ale cały naród szlochał po śmierci naszej narodowej literackiej sławy. Nikt tak pięknie nie pisał o tym, co ważne, ale też o zwykłej codzienności czy dawnych wiekach, nie wlewał w serca Polaków dumy, otuchy i nadziei, co w tych czasach wszystkim tak bardzo było i jest potrzebne.
Żywiliśmy się wspomnieniem wielkiej, dumnej ojczyzny i wizjami silnych ramion, które unoszą się w jej obronie. A choć byli i tacy, którzy zarzucali mu mijanie się z faktami i historyczną mitomanię, to nic tak nie podnosiło na duchu jak czytanie kolejnych odcinków Quo vadis, Pana Wołodyjowskiego czy Rodziny Połanieckich w prasie, a potem ustawianie kolejnych książek na półkach.
Zresztą nie tylko my, rodacy, doceniliśmy kunszt pióra Litwosa, którego powieści tłumaczone są na dziesiątki języków, ale również Akademia Szwedzka, gdy na posiedzeniu 9 listopada 1905 roku przyznała mu Nagrodę Nobla. Huczało o tym w towarzystwie i w gazetach, a ojciec sięgnął po najstarszy likwor ukryty w kącie spiżarni i wzniósł nim toast za tak wielki sukces. Oczywiście uznaliśmy go za sukces ogólnopolski, który sprawi, że świat o nas nie zapomni. Tym samym Sienkiewicz stał się szóstym laureatem Nagrody Nobla i pierwszym Polakiem, który dostąpił tego zaszczytu, a przy okazji został moją największą książkową miłością.
„Kurier Warszawski” z 17 listopada 1916 roku, s. 1
Już wcześniej wdzięczny naród w 1900 roku z okazji jubileuszu dwudziestopięciolecia pracy twórczej podarował pisarzowi majątek w Oblęgorku, jak się później okazało, obciążony długiem hipotecznym, gdzie obiecał zabrać mnie Konstanty, gdy wreszcie wojna się skończy. Tak bardzo jestem podekscytowana tym, że zobaczę miejsca i te wszystkie drobiazgi, których dotykał sławny pisarz i na które patrzył. Mam tylko nadzieję, że dworek nie ucierpi podczas działań wojennych i pamiątki po wielkim pisarzu nie przepadną na dobre.
Od ukochanego męża, który doskonale zdaje sobie sprawę z mojej literackiej fascynacji, dostałam trzy lata temu na urodziny wielki Album jubileuszowy Henryka Sienkiewicza, Głowniejsze sceny i postacie z powieści i nowel Sienkiewicza w dwudziestu illustracyach ze wstępem krytycznym Stanisława hrabiego Tarnowskiego. Książka jest prześliczna z niesamowitymi, eterycznymi portretami bohaterów powieści i stosownymi opracowaniami, nie mogłam się od niej oderwać przez długie tygodnie, a teraz zajmuje poczesne miejsce w mojej biblioteczce.
W Sienkiewiczu zaczytują się: ja, moja cioteczna siostra, przyjaciółka, a nawet Klara, która do tej pory gardziła słowem pisanym. Niby potrzebuje starych gazet na podpałkę w piecu, ale przyuważyłam, że nim pochłoną je płomienie, nasza kucharka, z wypiekami wodząc palcem po tekście, z mozołem składa litery i… czyta.
– No, bardzo ci dziękuję, inaczej nie miałabyś nic przeciwko temu, żeby mnie porzucić?
– Kochanie – dźwigam się z trudem i pochylam, by pocałować go w usta – wiesz, że kocham cię najbardziej na świecie.
– Mam nadzieję. – Oddaje słodki pocałunek, głaszcząc mnie po plecach. Przyjemne ciepło rozchodzi się po moim ciele i czuję się rozkosznie. – Też cię kocham, głuptasie. Najbardziej i na zawsze! Ale usiądź jeszcze na chwilę.
– Coś się stało?
Oblęgorek
– W zasadzie nie. Tylko się nie denerwuj. – Ucieka wzrokiem, a mnie dopada najgorszy z lęków.
– Już zaczynam się denerwować. – Opadam ciężko na krzesło i szeroko otwartymi oczami wpatruję się w napięciu w Konstantego. Robi mi się gorąco i zaczynam się pocić. W ustach zasycha, a serce zaczyna galopować.
– À propos podróży. – Chwyta mnie za dłonie, zupełnie jakby miało mnie to uspokoić. – Nie mówiłem ci wcześniej, bo nie chciałem cię martwić i przedsięwzięcie nie było pewne, ale na kilka dni chciałbym ponownie wyjechać do Poznania.
– Do Poznania? – Aż podskakuję. – Ale po co? Odwiedzić ojca?
Tata od miesiąca przebywa w Poznaniu u ciotki Leokadii Kaczkiewiczowej, niezwykle pomarszczonej, niedosłyszącej i moim zdaniem nudnej dalekiej krewnej ze strony matki, która nie wyszła za mąż i, podobnie jak mój owdowiały przed laty ojciec, poszukuje towarzystwa do gry w wista i snucia wspomnień.
– To też, ma się rozumieć, ale niebawem wydarzy się…
– Błagam, tylko nie mów, że znowu się w coś zaangażowałeś. – Czuję, jak krew spływa mi do pięt.
– Kochanie, ktoś musi. – Jego głos staje się szorstki i wiem, że decyzja już zapadła i nie ma nawet o czym dyskutować. – Tylko w masie jest siła. To doskonały moment, żeby zawalczyć o sprawę. Jest szansa, że tym razem nam się uda.
– Ja to wszystko wiem, tylko panicznie się boję, że coś ci się stanie. Nie chcę, żebyś ryzykował. – Łzy cisną mi się do oczu.
– Nawet w domu może się człowiekowi przydarzyć coś złego.
– Przestań, to nie to samo. I wiesz o tym doskonale.
– Wiem, ale tak trzeba.
Plan Poznania i twierdzy Poznań z 1841 roku, uzupełniony w roku 1871 (kolorowa kopia ze zbiorów Muzeum Narodowego w Poznaniu)
Atmosfera przy stole gwałtownie się zmienia. Jajka i ziemniaki przestają mi smakować. Mam wrażenie, jakbym przed chwilą przeżuwała tekturę. Świat nie jest już tak pogodny i nagle we znaki daje mi się zmęczenie, choć do tej pory nie chciałam sama przed sobą tego przyznać. Czuję się jak ciężkie, nieporadne stworzenie, które nie ma siły wykonać choćby kroku. W dodatku dopiero teraz odkrywam, że spuchły mi nogi.
Jestem załamana.
– Kochanie. – Zaniepokojony małżonek kładzie mi dłoń na ramieniu i lekko je ściska. – Dobrze się czujesz?
Nie jestem w stanie wykrztusić słowa. Zamiast tego moim ciałem wstrząsają dreszcze i zaczynam szlochać.
– Kochanie?!
Konstanty jak zwykle wobec mojej rozpaczy staje się bezradny. Usiłuje mnie przytulić, dodać otuchy, ale ja jestem nieczuła na te wszystkie drobne gesty. Wobec strachu, który się we mnie rozgościł, nic do mnie nie przemawia. Zresztą mąż nie może, bo nikt nie może, zagwarantować, że i tym razem nic mu nie będzie, że wróci do domu cały i zdrowy. Bez względu na to, co ma się tam stać.
– Powiedziałeś, że coś ma się wydarzyć. Możesz powiedzieć, co? Przygotowujecie kolejny zamach? Zbliża się…
– Sam dokładnie nie wiem. – Milknie, jakby nad czymś się zastanawiał. – Mówi się, że w Poznaniu ma wybuchnąć powstanie.
– Ale ja jestem w ciąży, a Wiktoria jest taka malutka! – Panika zaciska mi gardło. – Nie mogę zostać z tym wszystkim sama, nie mogę! Nie chcę!
– I nie zostaniesz. Wrócę, najszybciej jak się da.
– Ale co to znaczy? Kiedy?
– Tego nie wiem, ale na pewno niebawem.
– Tak się tylko mówi.
Konstanty, gdy tylko usłyszał, że w naszej okolicy tworzy się oddział sokolstwa, który teoretycznie miał skupiać miłośników broni palnej, a w rzeczywistości był organizacją paramilitarną, natychmiast się do niego zapisał, mydląc mi oczy, że ćwiczy przed polowaniami. Nie pomogły perswazje, że ma kiepski wzrok i na niewiele się przyda.
Sztandar
Naiwnie liczyłam na to, że mój drogi mąż na tym zakończy swoją militarną przygodę z wyzwalaniem ojczyzny. Wiem, że to bardzo egoistyczne, ale miałam nadzieję, że zwyczajnie zrobią to za niego inni, a on zostanie oddelegowany za biurko i do machania piórem. Nie mam pojęcia, czym niby miałby się zajmować, bo przecież nie jest żadnym generałem, który z bezpiecznego miejsca wydaje polecenia i rozkazy.
Gdy dowiedziałam się nieco więcej, o co w tym wszystkim chodzi, i że panowie przygotowują się na coś wielkiego, co, jak wszyscy mieliśmy nadzieję, niebawem nadejdzie, dostałam histerii i pewnie to spowodowało, że mój ukochany chce mnie chronić i mówi mi tak niewiele. Lecz niepewność i niewiedza okazują się zdecydowanie gorsze od świadomości, w co się zaangażował. Jak zwykle złośliwa wyobraźnia podsuwa najgorsze wizje i sprawia, że myślę o samych okropnych rzeczach. Każde wyjście Kostka z domu odbiera mi spokój i pobudza imaginację, a każdy jego powrót witam z oddechem wielkiej ulgi, chybocząc się na huśtawce skrajnych emocji.
2
Bóg wysłuchał błagań swojej trzódki i teraz przetacza się nad nami wojna, o którą tak się modliliśmy, powtarzając słowa Mickiewicza:
„Wszyscy święci opiekunowie Rzeczypospolitej naszéj.
Módlcie się za nami.
Od niewoli Moskiewskiéj, Austryackiéj, i Pruskiéj.
Wybaw nas, Panie. […]
O wojnę powszechną za Wolność Ludów!
Prosimy cię, Panie. […]
O niepodległość całość i wolność Ojczyzny naszéj.
Prosimy cię, Panie”2.
Wierząc, że tylko spór między zaborcami może przynieść wolność, ufając, że tam, gdzie trzech się będzie biło, my skorzystamy, błagaliśmy o to, co teraz wydaje się nie do udźwignięcia. Wojna trwa w nieskończoność i przygniata nas swoim ciężarem. Co rusz krążą plotki o oddziałach wojsk, które grasują po okolicy, o spalonych domostwach, których właściciele mieli jakoby zbytnio sprzyjać sprawie polskiej, i coraz większe obawy zasnuwają myśli o przyszłości. W dodatku w sąsiedztwie pojawiają się obcy lub prawie obcy ludzie. Część z nich to dalecy krewni, którzy szukają schronienia, pozostali to biedacy, którzy stracili dach nad głową i dochód, choć w większości przypadków były to raczej marne grosze zarabiane na służbie czy w fabryce.
Trzeba mieć oczy dookoła głowy, bo szerzą się kradzieże. Najwyraźniej zdesperowani ludzie nie cofną się przed niczym i w gruncie rzeczy trudno im się dziwić. Konstanty kazał stale zamykać obie, dotychczas ryglowane tylko na wieczór bramy, które wiodą na pola. Kiedyś Wiśniewski spuszczał psy na noc, ale teraz przez cały dzień biegają po obejściu i pilnują dobytku. Skurczybyki są niesamowicie czujne. Ogary, zazwyczaj wykorzystywane do polowań, sprawdzają się znakomicie. Szczekają na każdego włóczęgę, węszą w każdym kącie i ostrzegają przed niespodziewanym gościem, co więcej, wszystkich wpuszczają na posesję, merdając ogonami, ale już nikogo, obszczekując i ujadając, nie wypuszczają. Towarzyszy im, podskakując na krótkich krzywych łapach, brązowy jamnik Drops, ulubieniec Konstantego, który wydaje się najbardziej zajadły i najgłośniejszy z całej tej psiej watahy.
Tak jest i tym razem.
Stoję w sypialni, przyglądając się śpiącej rozkosznie w swoim łóżeczku Wikusi, gdy szczekanie przybiera na sile i przetacza się burzowym grzmotem przez dziedziniec.
– Kogo znowu niesie? – Burcząca Klara wyrasta za moimi plecami z niewielką tacą, na której stoją brzuchaty imbryczek z czarną, mocną herbatą i moja ulubiona filiżanka ozdobiona purpurową różą.
– Niech Klara lepiej wyjrzy przez okno. – Z trudem dźwigam się z poduszek. Mam wrażenie, że brzuch z dnia na dzień potężnieje, przesuwając, nie wiedzieć gdzie, środek ciężkości mojego umęczonego ciała, przez co coraz gorzej nad nim panuję. Nie widzę przez niego nawet własnych stóp. Coraz bardziej jestem zdana na łaskę gderliwej, choć dobrotliwej Klary i wiecznie zagubionej i nudnej służącej Ady. – Te psy doprowadzają mnie do szału. Szczekają cały boży dzień, a wieczorami wyją jak opętane.
– Ja tam od razu mówiłam, że trzymanie takiej wachachy, to głupota, ale czy to można przemówić panu Konstantemu? A ile to żreć chce! Nic, tylko gotuję dla tych bydlaków gary kaszy, a i tak…
– Watahy – poprawiam ją odruchowo. – Niech Klara spojrzy, czy ktoś przyjechał, czy tylko znowu kota gonią. – Niecierpliwię się. Nie jestem ani ubrana, ani uczesana i wizyta byłaby mi bardzo nie na rękę. Poza tym przez ciążę stale chce mi się spać i jestem, jakby to powiedzieć, otumaniona.
Nie pojmuję, dlaczego ten szczególny czas w życiu kobiety nazywa się błogosławionym. Nudności, zmęczenie i wymioty w pierwszych tygodniach nie są żadnym błogosławieństwem ani czymś, do czego wracałoby się z sentymentem. A potem dopustem stają się puchnące nogi, senność i płaczliwość, o częstszym wstawaniu w nocy na nocnik nie wspominając.
Jestem wykończona i postanawiam, że nie dam się za żadne skarby świata namówić na trzecie dziecko. Dwoje zdecydowanie wystarczy, a skoro tym razem na świat pcha się chłopczyk, taką przynajmniej mamy nadzieję z Konstantym, to tym bardziej na tym poprzestaniemy.
Już przy samej Wiktorii jest sporo roboty, a co dopiero uganianie się za trójką maluszków. Córeczka, odkąd zaczęła chodzić, przemieszcza się swobodnie między pokojami, co rusz zahaczając o wystającą krawędź jakiegoś mebla, co obwieszcza światu rozpaczliwym płaczem. Mam też wrażenie, że moja pociecha ma cztery ruchliwe rączki, które chwytają wszystko w swoim zasięgu. Nie dalej jak wczoraj niemal udało się jej ściągnąć na siebie obrus z dzbankiem z gorącą herbatą. Stale trzeba jej pilnować i nie można spuszczać z oczu. Już teraz dostrzegam obłęd we wzroku Ady, która nie odstępuje małej na krok, a co to będzie, gdy pojawi się mały dziedzic? Wolę o tym nie myśleć.
Wkładam ramię w jedwabny rękaw podomki, którą przywiozłam sobie z podróży z rodzicami do Warszawy, i walczę z oporną tkaniną, która plącze się i nie daje nawlec na moje wielkie niczym u hipopotamicy ciało.
– I co? – dopytuję niecierpliwie.
Wsuwam stopy w buty z miękkiej jeleniej skóry, które Konstanty kazał mi obstalować u naszego szewca w Poznaniu, i gdy wreszcie robię krok w stronę okna, odzywa się, nie wiedzieć czemu, rozpromieniona Klara.
– Toż to starsza pani z panienką Elżbietą! – woła radośnie, jakby zobaczyła własną matkę, a mnie robi się słabo.
Teściowa, Seweryna z Trauburzyńskich Zabierzyńska, co podkreśla na każdym kroku, jakby Trauburzyńscy byli jakąś wielką arystokracją, jest najbardziej marudną i wymagającą osobą, jaką w życiu poznałam.
W dodatku wydaje się żyć przeszłością, a nie dniem dzisiejszym, wiecznie rozpamiętując, jak to kiedyś było dobrze, a jak teraz jest źle. Gdy zostajemy same, krytykuje mnie za wszystko i przy najmniejszej sposobności, w obecności syna zaś prawi mi komplementy i szczebiocze, jakbyśmy były najlepszymi przyjaciółkami. Gdy usiłuję mężowi wyjaśnić, jak rzeczywiście wygląda nasza relacja i że mam tej kobiety serdecznie dosyć, jest głuchy na moje argumenty, powtarzając zawsze to samo:
– Kochanie, przecież widzę, jak dobrze wam się z mamusią rozmawia. Myślę, że trochę przesadzasz.
I klops. Bo nie potrafię mu wytłumaczyć, że Seweryna prowadzi podwójną grę. Z jednej strony milutka i pełna empatii, z drugiej wszystkowiedząca, pełna pretensji i dąsów starsza pani. A teraz, jeśli mnie wzrok nie myli, za nimi z automobilu ociężale wysiada mój teść, Hipolit Zabierzyński, dziedzic niemałej fortuny, maniak motoryzacji i domorosły pasjonat historii i archeologii, który z upodobaniem każe rozkopywać kolejne piędzi swojej ziemi.
W minionym wieku ludzi opętała moda na kolekcjonowanie artefaktów przeszłości, poszukiwanie śladów praprzodków, o kościach i szkieletach dziwnych stworzeń nie wspominając. Zazwyczaj są to przypadkowe odkrycia dokonywane podczas prac rolnych czy kopania fundamentów, ale nie umniejsza to zapału podążających za nowościami arystokratów i ziemian, z Hipolitem na czele.
Co więcej, kolekcjonerzy prowadzą ożywione dyskusje na temat swoich zbiorów, nierzadko wymieniając się okazami i dzieląc doświadczeniami. Korespondują, umawiają się na wspólne poszukiwania i organizują wystawy, które przyciągają tłumy ciekawskich. I ta właśnie moda zawładnęła moim teściem. Jego kolekcja naczyń ceramicznych, a w zasadzie skorup, ozdób z brązu i żelaza, broni i kości rozrasta się z roku na rok, wymagając dorobienia specjalnych regałów i dobudowania pomieszczenia, w którym dumny pan domu może pokazywać gościom swoje znaleziska.
I choć to z pozoru niewinne zajęcie, to teścia nic nie powstrzyma przed rozkopaniem mojej rabaty z różami czy zagonu z ogórkami, gdy wydaje mu się, że w jakimś kamieniu dostrzega coś interesującego. Teściowa dostaje spazmów na widok kolejnych kości, które znajdują poczesne miejsce pod jej dachem i są, niczym relikwie, traktowane z nabożnością równą jej zbiorom carskich filiżanek przywiezionych z Petersburga.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
D. Łukasiewicz, Sarmatyzm i Prusy na przełomie XVIII i XIX wieku, Warszawa 2015, s. 141. [wróć]
Adam Mickiewicz, Księgi narodu polskiego i pielgrzymstwa polskiego, Litania Pielgrzymska, Paryż 1832. [wróć]