Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Gdy nadzieja zmieniła się w żałobę, a żałobę przyćmił strach.
Mieszkaliśmy w kamienicy przy Żurawiej 28, gdy wybuchło Powstanie Warszawskie.
Tego dnia z mamą drylowałyśmy wiśnie, a tata jak zwykle z kanapką w kieszeni poszedł do pracy. Nigdy już z niej nie wrócił.
Ten letni sierpniowy dzień stał się początkiem apokalipsy, która przetoczyła się nad naszymi głowami. My, zwykli cywile, zapłaciliśmy za nią najwyższą cenę. Nikt nas nie pytał o zdanie. Nikt nas nie uprzedził. Niespodziewanie znaleźliśmy się w wirze historii, który pochłonął setki tysięcy niewinnych, bezbronnych ludzi.
I choć przetrwałam, doświadczając piekła obozu Auschwitz, nie miałam do kogo i do czego wracać.
Moje życie zakończyło się 1 sierpnia 1944 roku.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 469
– Niech Zula postawi to na podłodze. Nie, nie tutaj! – protestuję głośno, bo gosposia, którą dostaliśmy w spadku po poprzednich właścicielach mieszkania, nie nawykła do przejmowania się porządkiem i jak zwykle władowała się z wiklinowym koszem, pełnym zapiaszczonych kartofli, na mój dopiero co kupiony jasny dywan.
– To niby gdzie?
– Tyle razy mówiłam, że od takich rzeczy są wycieraczki.
– Skaranie boskie z panią – biadoli, jak to ma w zwyczaju, gdy nie podobają jej się moje polecenia. – Świętej pamięci, świeć, Panie, nad jej duszą, panna Koralowska nigdy na mnie nie narzekała.
– Ależ moja droga. – Silę się na spokój. – Ja nie narzekam, tylko proszę, żebyś stosowała się do nowych wytycznych.
– A że niby stare były złe? – Bierze się pod boki, pochyla jak przekupka na straganie i przekrzywiwszy głowę w lewo, zaczyna dobrze znaną tyradę: – Jakiem przyszła tu ze wsi, od mamusi, a było to w 1932 roku, to żem powiedziała, że nie będę…
– Dobrze, już dobrze. – Jestem coraz bardziej zniecierpliwiona. – Wiem, mówiła to Zula już kilka razy, ale musi Zula zrozumieć, że ja przy czwórce dzieci i wiecznie zapracowanym mężu muszę prowadzić inne życie niż wspomniana starsza pani. I jeśli nie będę dbać o porządek, to ani ja, ani Zula się w tym wszystkim za chwilę nie połapiemy.
– Było dobrze. – Wzrusza ramionami.
– Ale może być jeszcze lepiej.
Nie zwracam już na nią większej uwagi i odkładam trzymany w ręku słomkowy kapelusz na półkę nad paltami, przy czym odruchowo zerkam do lustra i poprawiam niesforne kosmyki, które korzystając z okazji, rozbiegły się na wszystkie strony.
Właśnie wróciłam ze spaceru z małym Jasiem. Na placu Trzech Krzyży umówiłam się z siostrą, by omówić dostawę mięsa od przyjaciół w Aninie. Ma je dla nas przemycić jej mąż Wacław, a my drżymy, zastanawiając się, czy powinien się tak narażać. Róża jednak upiera się, że dieta dzieci jest tak beznadziejnie uboga, że kawał solidnego mięsa będzie na wagę złota i nie ma co się oglądać.
Nie sposób się z nią nie zgodzić. Niemcy racjonowaniem żywności i skromnymi porcjami wydzielanymi na kartki najchętniej by nas zagłodzili i jeśli człowiek czegoś nie skombinuje na boku, trudno przeżyć. Z niedożywienia i braku witamin szerzą się choroby z gruźlicą na czele.
– Ja to nawet myślałam, żeby od państwa odejść.
– Wydawało mi się, że ten temat również wyczerpałyśmy, ale skoro Zuli nie odpowiada praca u nas, to…
– A niby gdzie miałabym pójść?
Maria z synem na spacerze w parku Ujazdowskim1
Dąsa się jeszcze bardziej, zupełnie jakbym miała udział w jej rodzinnym nieszczęściu, i ostentacyjnie odwraca bokiem. A przecież w żadnym razie nie ponoszę odpowiedzialności za to, że jej rodzice z dwójką młodszych dzieci, po tym jak sprzedali niewielki majątek, który z trudem pokrył koszt biletów na transatlantyk, wyruszyli szukać szczęścia w odległej, obiecującej lepsze życie Ameryce. Z dzisiejszej perspektywy trzeba przyznać, że mieli rację, bo z pewnością wojna nie dotknie ich w takim stopniu jak nas.
I choć jej również proponowali wyjazd, to zakochana do szaleństwa Zula nie chciała opuścić narzeczonego, za którym dosłownie poczłapała, z małym zawiniątkiem na plecach, do stolicy, która w ich młodzieńczych oczach miała zagwarantować dobrą pracę w fabryce, mieszkanie i życie na jako takim poziomie. Ale już w pierwszych dniach pobytu w Warszawie okazało się, że przede wszystkim zapewnia życie rozrywkowe, zapełniając je kamratami spod ciemnej gwiazdy, i narzeczony ochoczo rzucił się w jego wir, który tak go pochłonął, że stracił zainteresowanie naiwną dziewczyną.
I Bóg raczy wiedzieć, co by się z nią stało i jak by skończyła, gdyby nie przypadkowe spotkanie z panną Koralowską. Hrabina po kilku dniach obserwacji i zagadywania wreszcie ulitowała się nad żebrzącą, zrozpaczoną dziewczyną i ofiarowała jej posadę służącej oraz zakwaterowanie w niewielkim pokoiku tuż za kuchnią. Wkrótce okazało się, że panie pasują do siebie jak ulał, a w zasadzie Zuli pasuje to, że jej nowa pracodawczyni nie jest szczególnie wymagająca i traktuje utrzymanie porządku w mieszkaniu z przymrużeniem oka. Zwykła powtarzać, że życie nie powinno sprowadzać się do tańcowania na szmacie z miotłą w ręku, choć to przecież nie ona pląsałaby ze ścierką.
Z rezultatem tej życiowej filozofii boleśnie się zderzyliśmy, kupując lokum po staruszce. Wszystko domagało się gruntownego remontu, napraw i czyszczenia, ale powierzchnia mieszkania i lokalizacja przy prestiżowej Żurawiej2 w centrum miasta przeważyły nad potencjalnymi wydatkami, dając mi przy okazji możliwość wykazania się fantazją i gustem przy projektowaniu wnętrza.
Obawiałam się tylko, czy uda nam się pozbyć smrodu stęchłego tytoniowego dymu, którym przez lata konserwowała każdy centymetr mieszkania jego była właścicielka. Nieznośny fetor wbił się w obicia mebli, ściany, futryny, osiadł nawet na zakurzonym, powyginanym artretycznie ze starości fikusie, który najwyraźniej regularnie podsuszany, gubił co rusz kolejne liście, by wreszcie upodobnić się bardziej do szkieletu niż ozdobnej rośliny.
Projektując nasze nowe, przytulne gniazdko, wzorowałam się oczywiście na najlepszych zagranicznych magazynach, głównie pochodzących z eleganckiej, nowoczesnej Francji i staromodnej, tradycyjnej Anglii. Swobodnie łącząc style, sprawiłam, że nasze mieszkanko stało się wyjątkowo urocze.
Wysokie, duże pokoje, sufity z fikuśnymi kasetonami i zdobnymi listwami, złote karnisze z ciężkimi, gęsto drapowanymi kremowymi welurowymi zasłonami dodały szyku i stały się inspiracją, by całe mieszkanie utonęło w bielach, beżach i połyskliwej kości słoniowej, przetykanych naturalnym odcieniem drewna. Pozwoliłam sobie nawet na spełnienie marzenia i odrobinę nonszalancji. Mimo protestów męża i jego utyskiwania na koszty sprowadziłam prosto z Paryża stary, brzuchaty zegar Boulle, rozparty na zabawnych złotych nóżkach i zwieńczony dmącym w trąbkę aniołem. W kilka pracowitych tygodni, drenujących portfel męża, uwiliśmy z Heniem wygodne gniazdko dla czwórki naszych dzieci: niemal dorosłych Zosi i Anieli oraz małych synów Jasia i Stasia.
To, co nas cieszy i napawa dumą, dla Zuli stało się przekleństwem.
Szybko się okazało, że nieprzyzwyczajona do sumiennej pracy gosposia nie radzi sobie z czyszczeniem, pucowaniem i polerowaniem nowych powierzchni, a moje polecenia coraz łatwiej wytrącają ją z równowagi. W dodatku, nie zważając na materiały, delikatność obić i połysk mebli, wszystko najchętniej czyściłaby sodą oczyszczoną albo domowej roboty pastą na bazie drobnego popiołu.
Mogłabym się jej pozbyć, ale żal mi tej skądinąd z gruntu dobrej dziewczyny. Tłumaczę sobie, że po prostu nikt jej nie wychował w poszanowaniu ładu i porządku ani nie przyuczył do wykonywania zawodu. A ponieważ lokum przy Żurawiej Zula od lat traktuje jak swój dom, bez protestów ze strony poprzedniej właścicielki, zwyczajnie wprowadziła w nim standardy, w jakich sama dorastała.
Przy okazji remontu chciałam odświeżyć jej całkiem sporą jak na kamienicę służbówkę, ale Zula kategorycznie odmówiła, zgodziła się jedynie, niechętnie i po długich namowach, na odmalowanie ścian, i to w osobiście przez siebie wybranym, okropnym różowym kolorze. Gdy sporadycznie zdarza mi się zajrzeć do jej pokoiku, mam wrażenie, jakbym wchodziła w wielkie damskie reformy, w dodatku niezbyt świeże, bo gosposia nie toleruje wietrzenia – przekonuje, że przez otwarte okna tylko wpadają zarazki i człowiek może się co najwyżej rozchorować.
Gdy tak o tym myślę, to nie mogę wyjść z podziwu, że jako ludzie tak bardzo się od siebie różnimy. Ale to dobrze, przynajmniej jest ciekawie.
Ostatni raz przeglądam się w lustrze, wydymając przy tym usta, tak że wargi robią się jeszcze pełniejsze, i nim pomyślę, że może powinnam jednak użyć szminki w nieco ciemniejszym kolorze, do mych uszu dociera perlisty śmiech córek, któremu towarzyszy dobrze znany Tadeuszowy baryton. Jestem zmęczona wyprawą po Śródmieściu3 i z tym większą przyjemnością posłucham młodych.
– Nie wierzę! – woła roześmiana Zosia, a ja oczami wyobraźni widzę, jak onieśmielona własną radością po chwili zasłania usta dłonią, skromnie spuszcza oczy i milknie na dłuższą chwilę.
Jestem bardzo ciekawa, co też wprawiło ich w taką wesołość.
Bez wahania skradam się ostrożnie i staję w uchylonych drzwiach salonu, przy okazji dostrzegając szarą plamę niewiadomego pochodzenia tuż obok klamki. Znowu Zula jej nie doczyściła!
Chcę młodych przyłapać w tym radosnym nastroju. Spojrzeć na roześmiane twarze, choć przez chwilę beztroskie i szczęśliwe. Najwyraźniej puszysty dywan skutecznie tłumi odgłos kroków, bo towarzystwo wydaje się zaskoczone moim nagłym pojawieniem się.
– Klnę się… – Rozbawiony Tadeusz milknie w pół słowa, purpurowieje i zrywa się z krzesła. Wyprężony jak struna strzela cholewami i z udawaną galanterią podchodzi, by się przywitać. Kurtuazyjnie całuje moją dłoń, a migotliwe, łobuzerskie chochliki pobłyskują w jego brązowych oczach.
– Dzień dobry. A co wy tacy zadowoleni? – Cofam dłoń i uśmiecham się do chłopaka.
– Witamy szanowną panią. – Energicznie zgina się w ukłonie niczym cyrkowiec po udanym występie.
– Tadek, nie wygłupiaj się.
Usiłuję go wyminąć, by opaść na stojący pod oknem skórzany fotel, dumę Henia, który z lubością pali w nim cygaro, popijając armaniak i czytając gazetę. To znaczy kiedyś stojący pod oknem, bo teraz mebel jest wciśnięty między masywną biblioteczkę a ścianę; po incydencie z ubiegłego roku przesunęliśmy go w ten kąt, żeby w razie ostrzału szkło okienne nikogo nie zraniło.
– Ależ…
– Lepiej powiedz, co was tak rozbawiło – nalegam z ciekawością, masując dłońmi skronie, bo czuję nadchodzący ból głowy. W tych smutnych wojennych czasach jest tak niewiele powodów do śmiechu, że nie odpuszczę okazji, by poprawić sobie nastrój.
– Ee, nic, tak sobie tylko opowiadamy. – Tadeusz wymiguje się od odpowiedzi i pospiesznie zmienia temat: – A co nowego u pani?
– Właśnie wróciłam ze spaceru.
– Wspaniale!
– Ty mi tu nie zmieniaj tematu, słyszałam, jak się śmialiście.
– Mamuś, tylko się nie denerwuj. – Aniela spogląda na mnie z niepokojem, zupełnie jakbym przyłapała ją na psocie.
– Ale mnie uspokoiłaś! – Strwożone serce przyspiesza, usiłując wyrwać się z klatki żeber, i sprawia, że z niepokoju czuję mrowienie na karku, a w głowie coraz bardziej mi pulsuje. – Co się stało? – dopytuję niecierpliwie.
Jaś w parku Ujazdowskim
– Na szczęście nic, ale Tadeusz właśnie opowiadał, jak…
– Cicho! – Chłopak rzuca jej ostrzegawcze spojrzenie, usiłując powstrzymać przyjaciółkę, która ma fatalny zwyczaj mówienia, co jej ślina na język przyniesie, bez wcześniejszego zastanowienia się nad konsekwencjami, co szczególnie w czasie okupacji może okazać się niezwykle niebezpieczne.
– Teraz to już musicie mi powiedzieć, bo chyba nie chcesz, żebym wspomniała twojej matce… – Spoglądam surowo na Tadka i z rozmysłem biorę głęboki wdech, by jednym tchem wyrzucić z siebie uzasadnioną pretensję: – Żebym wspomniała twojej matce – powtarzam dobitnie, ciskając iskry z oczu – że wyprawiasz na mieście nie wiadomo co i z kim. Z pewnością nie będzie zachwycona, a zważywszy na jej słabe serce…
– Nie, nie ma takiej potrzeby. – Chłopak natychmiast poważnieje i macha rękoma, jakby oganiał się od namolnej muchy. – Lepiej mamy nie denerwować.
– Też jestem tego zdania.
Niby od niechcenia wodzę palcem po gęstym splocie koronkowej serwetki, który układa się w finezyjny bukiet róż. Zrobiłam ją na szydełku w ostatnie przedwojenne wakacje, gdy nic nie zapowiadało nieszczęścia, teraz stała się drogim sercu reliktem dawnego, spokojnego życia. Z premedytacją każę Zuli prać i krochmalić ją co tydzień, bo przywodzi przemiłe wspomnienia i daje nadzieję, że jeszcze będzie normalnie. Że wojna wreszcie się skończy i będziemy mogli wrócić do naszego nudnego życia.
Choć oczywiście nigdy już nie będzie tak samo.
Bo przecież nie sposób zapomnieć o tych, którzy zginęli, zniknęli albo wyemigrowali. O mojej przyjaciółce Alinie, która wracając do domu, przypadkowo znalazła się nie w tym miejscu i nie w tym czasie, trafiła w środek łapanki i ślad po niej zaginął.
Jestem pełna obaw i podejrzeń, że znalazła się w jednym z tych piekielnych miejsc, o których tyle się słyszy. Rzecz jasna, nikt oficjalnie niczego nie ogłosił, ale mało to się mówi o tych całych niemieckich obozach? Majdanek, Auschwitz, Dachau? Nowe, przeklęte nazwy, które sieją strach i budzą przerażenie. Ponoć prowadzi tam droga tylko w jedną stronę i nie znam nikogo, kto wydostałby się ze szponów tego koszmaru. Ale mimo że w rzeczywistości rzadko kto spotkał byłego więźnia i wysłuchał jego relacji, plotki rozprzestrzeniają się po całym kraju, niosąc ze sobą aurę grozy4.
– Bo… – Do Anieli dociera, że niepotrzebnie się odezwała, i teraz, jak to ma w zwyczaju, najchętniej uciekłaby z płaczem i trzasnąwszy drzwiami, zaszyła się pod pierzyną w swoim pokoju.
Jednak obecność chłopaka, który jak ostatnimi dniami z wielkim zdziwieniem zauważyłam, zawrócił jej w głowie, budząc w niej pierwsze młodzieńcze zauroczenie, osadza ją w miejscu.
– Bo co? – Jestem coraz bardziej zniecierpliwiona. – Mam nadzieję, że nie zrobiliście niczego głupiego. Prawda? – W zasadzie powinnam powiedzieć „niebezpiecznego”, ale podświadomie odsuwam od siebie możliwość, że coś złego mogłoby się przydarzyć dzieciom.
– Nie ma co panikować. My tylko, to znaczy ja – Tadek porozumiewawczo spogląda na Zośkę – napisałem wczoraj na murze „tylko świnie siedzą w kinie”.
– O Boże! Mam nadzieję, że nikt cię nie zauważył! – Z przerażenia wybałuszam oczy, bo nie spodziewałam się, że moje dziecko za sprawą przesympatycznego i zdawałoby się, rozsądnego sąsiada może otrzeć się o takie niebezpieczeństwo.
– No, nie do końca. Niestety, nie zauważyłem zbliżającego się niemieckiego patrolu, ale chociaż zaczęli strzelać, udało mi się uciec. – Wzrusza nonszalancko ramionami, czym doprowadza mnie do szału. – W sumie nic się nie stało, ale nie powiem, strach dodał mi skrzydeł i jeszcze nigdy w życiu tak szybko nie zwiewałem.
Aniela spogląda na niego z nieskrywanym uwielbieniem i podziwem.
– Do jasnej ciasnej! – Zaczynam panikować. – Tyle razy prosiłam, żebyście się w nic nie angażowali!
– Mamo, my niczego…
– Błagałam, tłumaczyłam, ale to jak rzucać grochem o ścianę. Dlaczego nie słuchacie?! Czy wy w ogóle zdajecie sobie sprawę z niebezpieczeństwa, jakie wam grozi? Czasami zachowujecie się jak dzieci!
– Bo ktoś, proszę pani, musi to robić. Najprościej byłoby siedzieć z założonymi rękami, ale wtedy… – Tadeusz poważnieje, szykując się do długiej patriotycznej mowy, którą już kilkakrotnie wygłaszał podczas kolacyjnych spotkań przy naszym stole, zażarcie dyskutując z Henrykiem, jednak tym razem przerywam mu w pół słowa.
– Przestań! Nie chcę nawet tego słuchać!
– Właśnie! – rzuca entuzjastycznie starsza córka, buńczucznie unosząc podbródek. – Tadeusz ma rację. Mamo, ty…
– Ja to wszystko rozumiem, tylko dlaczego akurat wy musicie mieszać się w takie sprawy? – pieklę się. – To niebezpieczne!
– A dlaczego nie? – Aniela piskliwie wtóruje siostrze. – Młodsi od nas się angażują i próbują coś robić.
– Tak, mamo, nie można zdawać się na to, że inni będą się dla nas poświęcać. – Zosia przychodzi siostrze w sukurs. – Niby w czym jesteśmy lepsi? – Gwałtownie zrywa się z krzesła, tak że niemal je wywraca, i wbija we mnie wściekły wzrok, jednocześnie oskarżycielsko wyrzucając przed siebie dłoń z wyciągniętym przeraźliwie chudym palcem.
– W niczym! – krzyczę bezradnie. – Tylko innych nie znam, a was tak! W dodatku was kocham i nie zniosłabym, gdyby coś złego któremuś z was się przytrafiło! Wystarczy, że ojciec się naraża.
– Ja opiekuję się…
– Tadeusz, z całym szacunkiem, ale o czym ty, chłopcze, mówisz? Jakie „opiekuję”? Wobec Niemców jesteśmy wszyscy tak samo bezradni i zdani na ich łaskę!
Gdyby nie to, że Tadeusz jest najstarszym synem mojej przyjaciółki z lat szkolnych, Magdy, która mieszka na naszej ulicy pod czwórką5 i którą bardzo sobie cenię, zabroniłabym im się spotykać! Staję się coraz bardziej podejrzliwa i niespokojna. Obawiam się, że jeśli młodzi nadal będą się spotykać na pogaduszkach, skończy się to nieszczęściem i moje wychuchane córki z młodzieńczą naiwnością oddadzą się sprawom, o których nie mają zielonego pojęcia.
Dobrze, polemizuję sama z sobą, Tadeusza też nikt nie uczył walczyć, strzelać, robić benzynowe koktajle, ale to chłopak! Młody mężczyzna, który ma we krwi smykałkę do wojaczki. Rywalizacji! A przecież nie sposób zaprzeczyć, że wojna to swoista rywalizacja między nami i nimi, wrogami, choć o wysoką, najwyższą stawkę!
Ale młoda dziewczyna? Dorastająca, bezradna, prostoduszna? Co ona może o tym wszystkim wiedzieć?! Nic! Zupełnie nic! Jeszcze, nie daj Boże, ktoś niegodziwy ją wykorzysta!
W dodatku najwyraźniej przestałam być autorytetem dla moich panien. Na nic zdają się matczyne perswazje. Wystarczy, że Tadeusz napnie mięśnie, mrugnie okiem, uśmiechnie się, przy okazji rzuci górnolotnym słowem, i jak bezmyślne kozy pociągnie je za sobą w szary obłok wojennego pyłu.
Mama jak zwykle przesadza.
Nie pojmuję, dlaczego zachowuje się jak zazdrosna o pisklęta kwoka.
Mam nadzieję, że niebawem zrozumie, że jesteśmy już dorosłe i w jej czasach, jak zwykła mawiać, dawno byłybyśmy po słowie z jakimiś dobrze zapowiadającymi się kawalerami z jeszcze lepszych domów niż nasz, z nobliwą przeszłością i połyskującą obietnicą sukcesów przyszłością. A może nawet miałybyśmy dzieci?
Nie wiem, czy tak na nią wpływa wojna, czy po prostu tak już ma, że pilnuje nas jak oka w głowie. A prawda jest taka, że gdyby wszyscy rodzice mieli podobne podejście, to nikt nie chwyciłby za broń, żeby dać odpór okupantowi. Siedzielibyśmy w kącie jak zahukane myszy.
To zupełnie oczywiste, że skoro nasi żołnierze walczą, a w zasadzie walczyli na froncie, to my, cywile i młodzi, musimy być dla nich wsparciem na każdej innej płaszczyźnie. A niby jak mielibyśmy stawić czoło Niemcom? Przecież nie zaczniemy do nich strzelać ani tym bardziej nie ruszymy na nich z nożami, kosami czy siekierami. Konsekwencje byłyby niewyobrażalne, straszne, w dodatku swoimi mackami sięgnęłyby najdalszych członków rodziny. Poza tym jak tu walczyć z tak przeważającym wrogiem?
Jestem zdania, że skoro nie mamy broni, to trzeba zdać się na regularne, małe, uszczypliwe, uporczywe i burzące ład okupanta działania. Mogą się one okazać równie dotkliwe. Dadzą wyraz temu, jak bardzo nie akceptujemy życia pod niemieckim butem, jak mocno marzymy i zrobimy wszystko, by na powrót odzyskać wolność. Musimy działać, bo tylko tak możemy zmienić sytuację. A skoro Tadek coraz częściej przebąkuje o powstaniu, to nie sposób nie wziąć w nim udziału. Zupełnie sobie nie wyobrażam, żebym biernie siedziała i zdała się na ślepy los.
Ponadto Tadeusz mi imponuje.
Jest taki mądry, pewny siebie, przekonany o słuszności sprawy, za którą nadstawia karku. Lubię patrzeć na jego wystające spod podwiniętych rękawów koszuli ogorzałe ramiona, z wyraźnie zarysowanymi bicepsami i siateczką nabrzmiałych żył.
Nie mam pojęcia, skąd czerpie zapał, by tak intensywnie ćwiczyć, ale twierdzi, że tylko wysportowani i silni mężczyźni przydadzą się na froncie.
Przez tydzień usiłowałam brać z niego przykład: robiłam przysiady, pajacyki i ku zdziwieniu Zuli wymachiwałam nogami na boki. Skończyło się na tym, że niechcący pantoflem, który spadł mi ze stopy podczas jednego z wymachów, zrzuciłam rodzinną fotografię ze ściany. Mamidło było bardzo niezadowolone, bo rama potłukła się w drobny mak.
Nieustannie przeglądając się w lustrze i sprawdzając, czy widać już efekty wysiłku, których oczywiście nie dostrzegałam, szybko zarzuciłam pomysł zostania gimnastyczką i skupiłam się ponownie na książkach i marzeniach. Również tych związanych ze wstąpieniem w harcerskie Szare Szeregi6, o czym rodzice nawet nie chcą słuchać. I jeśli tak dalej pójdzie, to po raz pierwszy sprzeniewierzę się ich woli i w sekrecie zapiszę do organizacji skupiającej rówieśników, a jeśli będzie trzeba, to nawet ucieknę z domu. Co prawda, nie wiem, gdzie miałabym się podziać. Może przenocowaliby mnie rodzice Tadeusza albo pani Jadwiga, sąsiadka zza ściany? Skoro nie mogę chodzić do szkoły, to przynajmniej tu będę miała kontakt z osobami w moim wieku.
Tadek co rusz przynosi nowe, zaskakujące wieści z miasta, których słuchamy z wielkim zaciekawieniem. I choć rodzice czasem mają wątpliwości co do zasłyszanych rewelacji, to ja wierzę w to, co on mówi, i ufam mu we wszystkim. Peroruje z takim przekonaniem, zacięciem, zupełnie jakby ktoś zdradził mu jakąś wielką tajemnicę, o której istnieniu my, mali, przeciętni ludzie, nawet nie mamy prawa wiedzieć. A poza tym, włócząc się po mieście, trzyma rękę na pulsie i wie, co w trawie piszczy.
Wie o powstaniu7.
O tym zapowiadanym, przeczuwanym dniu przełomu, który niczym krwawi jeźdźcy Apokalipsy runie na Niemców i sprawi, że z podkulonymi ogonami uciekną za Odrę. Że się odrodzimy niczym feniks z popiołów i staniemy na powrót silną, dumną Polską. Tak bardzo o tym marzę! Już niemal zapomniałam, jak to jest być wolną. Niezależną.
Tylko czy to możliwe? Jak miałby wyglądać taki zryw? Czy jest nas aż tylu? Desperatów? Marzycieli? Kto nas poprowadzi? Kto da broń? Mamy w ogóle jakąś broń? Tyle broni? Czy potrafimy jej używać? Czy ktoś nauczy nas walczyć?
Co rusz zapadam się w sobie, a moje myśli fruną w nieznane. Już nawet nie pamiętam, jak to jest żyć w niepodległym, spokojnym i bezpiecznym kraju. Móc wszystko i nie lękać się nikogo i niczego. Bez godziny policyjnej, paraliżującego strachu przed łapankami. Bez kartek, bez oglądania się za siebie, bez ograniczeń.
Ze zdumieniem obserwuję Anielę.
Moja młodsza sentymentalna siostra, której oczy zachodzą łzami wzruszenia przy niemal każdej okazji, gdy ktoś ją skarci albo pochwali, która jest tak delikatnej konstrukcji psychicznej, że nie potrafi sama poradzić sobie z napływającymi emocjami i co rusz biega do mamy, żeby ją przytuliła i pocieszyła, dziwnie sztywnieje na widok naszego młodego sąsiada, a jej policzki purpurowieją.
Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że podobnie jak ja zadurzyła się w Tadku i nie umie zapanować nad tym jakże nowym i niespodziewanym uczuciem. Że dzieje się w jej wnętrzu coś, czego nie potrafi okiełznać i co sprawia, że stała się nerwowa i jeszcze bardziej, choć wydawało się to niemożliwe, przewrażliwiona.
Jest mi przykro i rodzi się we mnie podejrzenie, że mogę mieć w niej rywalkę do serca Tadka.
Śmiać mi się chce, gdy Aniela stroi się przed lustrem, przebierając się w kolejne sukienki i poprawiając fryzurę. Przerzuca loki z jednej strony twarzy na drugą, upina je w wyszukane koki lub splata tuż nad karkiem, gdy tylko dowiaduje się, że przyjaciel ma wpaść do nas z wizytą. I w sumie trochę mi jej też żal, bo przecież wiem, że Tadeusz zainteresowany jest kimś innym. Tak przynajmniej sądzę.
Łudzę się, że to ja stałam się obiektem jego westchnień.
Inaczej nie odwiedzałby nas tak ochoczo i nie spędzał długich godzin, sącząc lurowatą ziołową herbatkę i opowiadając stare anegdoty. Ten napój to w rzeczywistości żadna herbata. Ot, napar z suszonych obierków po jabłkach i mięty, ale muszę przyznać, że smakuje i orzeźwia o wiele lepiej niż przedwojenne ulung albo assam, które kiedyś z taką lubością zaparzała mama, zimową porą dodając łyżkę miodu, goździki, cynamon i gruby plaster cytryny.
Wiązał się z tym cały skomplikowany rytuał zarezerwowany tylko dla niej.
Mamidło w takich chwilach zachowywało się jak bogini na Olimpie, do której nie należy się zbliżać, dopytywać ani tym bardziej jej wyręczać. Nie wiem, czy bardziej bała się, że potłuczemy drogocenną, cienką niczym skorupka jajka zastawę, czy że narobimy herbacianych plam na serwecie albo rozsypiemy drogocenny susz, który sprowadzała z samego Berlina. Fakt jest taki, że tylko jej było wolno obsługiwać połyskujący srebrem samowar, który od czasu wybuchu wojny stoi nieużywany, głęboko schowany w kredensie, czekając na lepsze lata i prawdziwy czaj, jak zwykła mawiać babka.
Dla odmiany do dziś w brzuchatym kredensie na honorowym miejscu pyszni się jej ulubiony porcelanowy dzbanuszek.
Pamiętam, jak z pełną powagą wsypywała, w zależności od liczby biesiadników, ściśle określoną ilość herbaty, którą potem zalewała wrzątkiem. Odmierzając czas parzenia, zerkała na ulubiony zegar Boulle. Wreszcie odstawiała dzbanuszek na porcelanową tackę ze srebrnym otokiem, osadzoną na trzech okrągłych nóżkach.
W tym czasie na stoliku pojawiały się rodzinne, odziedziczone po prababci pozłacane, białe porcelanowe filiżanki. Po pięciu skrupulatnie odmierzonych minutach kolejno na każdej filiżance lądowało fikuśne srebrne siteczko, przez które mama przelewała z wielką precyzją i atencją aromatyczną burgundową herbacianą esencję.
Dziś od wielkiego święta zaparza w nim co najwyżej cienką herbacianą plujkę. Z całą powagą, nie chcąc robić jej przykrości, udajemy, że delektujemy się nią jak za dawnych czasów. Siteczko dawno temu gdzieś się zagubiło.
Mama nieraz powtarza, że bardzo tęskni za tymi południowymi godzinami, gdy z przyjaciółkami dzieliły się ploteczkami z miasta, rodzinnymi troskami i narzekaniami na służbę, popijając mokkę i rozkoszując się ciasteczkami od Wiśniewskiego8 z cukierni na rogu. W takich chwilach bardzo mi żal mamidła, które w dzisiejszych czasach niewiele ma rozrywki, za to ogromnie dużo trosk i zmartwień.
Ale nie zmienia to faktu, że jestem na nią bardzo zła, a może rozczarowana tym, że nie potrafi zrozumieć, iż przeszłość minęła i tamten świat nigdy nie powróci. Że w tej wojnie nie możemy tylko polegać na innych, musimy również dać coś od siebie. Utoczyć krwi w obronie ukochanej ojczyzny.
– Co robisz?
Niespodziewanie rozczochrana głowa Anieli pojawia się w drzwiach.
– Nic. A co miałabym robić? – Pospiesznie zamykam brulion.
– Widziałam, że coś piszesz.
Siostra wchodzi do sypialni i od niechcenia opada na dopiero co zaścielone przez Zulę łóżko, rozpierając się niczym pasza na poduszkach.
– Ali, skoro widzisz, to po co pytasz? – Wzruszam ramionami. – Tyle razy powtarzałam, żebyś nie siadała na pierzynie – marudzę jak zwykle, gdy ktoś burzy ład w moim pokoju.
Czasami zastanawiam się, czy nie jestem aby zbyt pedantyczna, ale nie potrafię się przełamać. Im bardziej uporządkowana jest przestrzeń wokół mnie, tym więcej spokoju mam w sobie. Zupełnie jakby porządek w szufladzie z pończochami wpływał ma mój nastrój i samopoczucie. I choć może wydawać się to przedziwne, to właśnie tak mam.
Świadomość, że gdzieś tam czyha zabałaganiona przestrzeń albo kłąb kurzu, sprawia, że niemal słyszę błagalny lament niedbale rzuconych w kąt szpargałów i ich prośby o uporządkowanie. Co jednak nie wyklucza tego, że tak jak wszyscy sama bałaganię. Ale tłumaczę sobie, że skoro sama sprzątam swój pokój, Zula tylko pastuje co sobotę parkiet i wyciera kurze, to mogę w nim również od czasu do czasu siać chaos.
– Przecież jest przykryta kapą.
Aniela najwyraźniej nie przejmuje się moimi potrzebami i zamiast mnie posłuchać, wyśpiewuje:
Siekiera, motyka, bimber, szklanka
W nocy nalot, w dzień łapanka.
Siekiera, motyka, światło, prąd,
Kiedyż oni pójdą stąd?
Już nie mamy gdzie się skryć,
Hycle nam nie dają żyć,
Po ulicach gonią wciąż,
Patrzą, kogo jeszcze wziąć.
– Przestań! – Coraz bardziej irytują mnie te wszystkie idiotyczne wojenne piosneczki i wyliczanki.
– O, widzę, że humorku nie ma.
– Pierzyna była równo pościelona. – Puszczam mimo uszu jej uwagę. – A teraz będą w niej doły i góry, a wiesz, jak bardzo tego nie lubię. Proszę, zejdź – nalegam, ze złością spoglądając na dziewuszysko.
– Kiedy zrobiłaś się taka wrażliwa? – siostra się wyzłośliwia. – Tatko mawia, że ludzie giną na wojnie, a tobie przeszkadza…
– Nie zaczynaj! Wiesz, że nie o to chodzi! – Boże, jak ona czasami mnie denerwuje!
– Może tak, może nie – drażni się jak dziecko.
Niestety, zawsze tak robi, gdy jest znudzona.
Chowana pod maminym kloszem uprzedzeń i lęków sporadycznie wychodzi z domu. Nie pojmuję, dlaczego mamidło maluje przed nami świat pełen strachów i zagrożeń, opowiadając o okropnych rzeczach, które albo od kogoś usłyszało, albo zna tylko z gazet. Ja wpuszczam te wszystkie opowieści jednym uchem, a wypuszczam drugim. Niestety, Aniela bierze je sobie głęboko do serca.
Mama rozkręciła się zwłaszcza teraz, w wojennej rzeczywistości. Oczywiście okupacja nie służy zawieraniu nowych przyjaźni i znajomości, ale siostrę trudno gdziekolwiek wyciągnąć. Choćby na spacer. Zresztą Ali najlepiej czuje się sama z sobą. Zawsze stroniła od rówieśników, prosto po lekcjach wracała do domu, z rzadka tylko odwiedzając najbliższe koleżanki, by nie przyczepiły jej łatki odludka i nie odwróciły się od niej w szkole.
– Chyba możesz usiąść na krześle jak człowiek.
– Marudzisz!
– Wiesz, że to dla mnie ważne, chociaż tobie może się wydawać banalne.
– Przesadzasz!
– Nie, po prostu lubię porządek!
– Nie musisz być od razu taka niemiła. – Aniela niechętnie się dźwiga, uwalniając sprężyny materaca, które nieprzyjemnie, skrzekliwie jęczą, zupełnie jakby one również lamentowały, że ktoś niepotrzebnie zburzył ich spokój.
– Nie jestem niemiła! – protestuję.
– Co tam skrobiesz?
– Nie pojmuję, dlaczego ciągle o to pytasz. Piszę sobie i tyle.
– Znowu piszesz pamiętnik?
– I tak, i nie – mówię wymijająco.
– Wiesz, co mówił Tadeusz?
– Tadeusz to, Tadeusz tamto. Co ty masz z tym Tadeuszem? – Spoglądam na nią złośliwie spod rzęs, przez chwilę bawiąc się jej zawstydzeniem.
Może dzięki temu wreszcie da sobie spokój ze szpiegowaniem i zajmie się własnymi sprawami.
Aniela jak zwykle oblewa się pąsem, spuszcza wzrok, tak że przez dłuższy czas wpatruje się w noski materiałowych granatowych czółenek, w których chodzi po domu zamiast papci, i zaplata dłonie na podołku. Niestety, nic nie wskazuje na to, by miała ochotę szybko wrócić do siebie.
– Nie chodzi o Tadeusza! – Nadyma się, kąciki ust lekko jej drżą, a oczy połyskują łzawo. – Tylko o to, co powiedział.
Plącze się nieporadnie jak dziecko przyłapane na wyjadaniu słodyczy.
– Tak? – Podpuszczam ją, jednocześnie otwierając szufladę. Oczywiście się zacięła i muszę się odwołać do siłowych rozwiązań, przytrzymując nogą biurko i szarpiąc z całej siły za porcelanową, obluzowaną białą gałkę. Jeśli tak dalej pójdzie, to w końcu ją urwę. Notuję w pamięci, by poprosić mamę o sprowadzenie dozorcy, który poza pełnieniem obowiązków stróża jest znaną w kamienicy złotą rączką.
Przesuwam kilka ołówków i śmieszną, zrobioną w dzieciństwie dla mamy papierowo-drucianą bransoletkę.
Śmiać mi się chce na wspomnienie miny mamidła, gdy otrzymało, wśród achów i ochów ciotek, ten wyjątkowy prezent. W dodatku chwilę po wręczeniu dostałam niemal histerii, gdy mama niepewnie odłożyła to unikatowe jubilerskie dzieło sztuki na półkę nad kominkiem, zamiast z godnością nosić je na nadgarstku.
Jakimś dziwnym trafem ozdoba szybko się zgubiła i przypadkowo została odnaleziona kilka tygodni temu przez Zulę w jednym z pudeł na strychu. Z sentymentu zachowałam ją na pamiątkę, oczywiście wcześniej zaprezentowałam znalezisko rodzinie i przypomniałam anegdotkę. Uśmialiśmy się wszyscy i ku naszemu zdumieniu okazało się, że to nie jedyny ręcznie robiony prezent, który wprawił w konsternację rodziców, a który ku uciesze dzieci na długie miesiące stawał się wątpliwą ozdobą domu.
Wśród wręczonych śliczności był krzywy, dziurawy, wykonany własnoręcznie przez Anielę gliniany wazonik, makaronowe korale zrobione w ubiegłym roku przez Stasia z pomocą Zuli i wydziergany przeze mnie szalik, który nie dość, że wściekle pomarańczowy, to w dodatku tak koślawy i wąski, że bardziej przypominał sznurówkę niż elegancką etolę.
– Pamiętasz przecież, jak Tadzio mówił, że zostawianie śladów na papierze, jakichkolwiek, mogłoby ściągnąć na nas nieszczęście, gdyby wpadły one w ręce Niemców – duka pospiesznie, za wszelką cenę usiłując odwrócić uwagę od chłopaka.
W zasadzie nie jestem pewna, czy powoduje mną siostrzana troska, czy zazdrość, ale na myśl o Tadeuszu robi mi się ciepło na sercu, a żołądek przeszywa dziwny skurcz.
Mam tylko nadzieję, że jakby co, to jednak wybierze mnie, nie ją.
Z drugiej strony, gdy pomyślę o tym, w jaką melancholię wpadłaby Ali, to robi mi się jej tak żal, że byłabym gotowa, oczywiście gdyby Tadek wyraził zainteresowanie moją skromną osobą, zrezygnować z jego miłości. Pewnie cierpiałabym do końca życia, może poświęciłabym się jakimś sierotom albo zamknęła w klasztornej celi, ale nie pozwoliłabym, by moja siostrzyczka rozpaczała.
Niespodziewany rozbłysk w głowie rodzi nagłą refleksję, że najlepiej by było, gdyby chłopak zakochał się w zupełnie innej dziewczynie. Obcej. Jednak bolesne ukłucie w sercu uświadamia, jak bardzo stał mi się bliski.
– Ali, nie sądzę, żeby Niemców interesowało, co wypisuję w swoim brulionie. Możesz odetchnąć z ulgą i zapomnieć o sprawie.
– A co piszesz? – Aniela gwałtownie prostuje się na krześle, unosi podbródek i przewierca mnie świdrującym spojrzeniem.
Najwyraźniej ma nadzieję, że przerzucając na mnie ciężar odpowiedzi, uniknie zaczepek związanych z Tadkiem.
– Dobrze, powiem ci – mówię z ociąganiem.
Zdaję sobie sprawę, że im większym sekretem wyda się jej to, czym się zajmuję, tym więcej będzie snuć dziwnych domysłów i tym chętniej dopytywać wszystkich wokół, czy wiedzą, co zaprząta moje myśli.
– Piszesz wiersze! – zgaduje z przejęciem. – Miłosne? O jejku, zakochałaś się! W kim? – Składa błagalnie dłonie. – Powiesz mi, prawda?
– Oszalałaś? – Denerwuję się, bo trafiła w sedno i gdybym tylko potrafiła, oddałabym się miłosnemu rymowaniu. – Ja i wiersze miłosne? A niby do kogo miałabym je adresować? – Udaję oburzenie, ale w rzeczywistości moje trzepotliwe serce zaczyna stepować, wybijając coraz gwałtowniejszy rytm, i nie wiedzieć dlaczego przed oczami pojawia mi się roześmiana, piegowata twarz Tadeusza.
– Ty mi powiedz.
– Nie powiem, bo nie ma czego opowiadać.
– Widziałam tomik poezji…
– To, że czytam wiersze, niczego nie dowodzi. – Śmieję się nieszczerze, odruchowo zakrywając usta i usiłując zbić ją z pantałyku, bo smarkula coraz celniej trafia w czułe punkty.
– Mama mówiła… – zaczyna niebezpiecznie drążyć.
– Dobrze. – Wzdycham. – Przyznam ci się, nad czym pracuję, ale musisz obiecać, że nikomu, absolutnie nikomu o tym nie powiesz.
– Słowo honoru. – Aniela kładzie prawą dłoń na piersi, jej oczy w sekundę stają się jeszcze większe i bardziej błyszczące. – Obiecuję! Poważnie! Przecież wiesz, że możesz mi zaufać.
Wygląda tak, jakby była gotowa wyskoczyć ze skóry i stanąć obok, żeby tylko odkryć moją tajemnicę.
– Piszę bajki. I rysuję – dodaję niepotrzebnie, bo oczywiście Aniela zaraz dopomina się o pokazanie szkiców.
– Pokaż, co narysowałaś.
– Nie teraz. – To mówiąc, chwytam brulion i wsuwam go do górnej szuflady biurka, dając do zrozumienia, że nie mam zamiaru dzielić się pozostałymi szczegółami.
Przez chwilę mocuję się z szufladą, a gdy wreszcie udaje mi się ją zamknąć, boleśnie przycinam sobie palec.
– Au! Kurczę! – Wsuwam obolałą opuszkę do ust. Czuję, jak pulsuje, zupełnie jakbym miała tam drugie serce.
– Bajki? Ale po co? Dla kogo?
Coraz bardziej rozdrażniona z rumorem odsuwam krzesło, wstaję i opieram się o biurko, jakbym własnym ciałem chciała chronić dostępu do brulionu.
– Dla nikogo. Dla siebie. – Wzruszam ramionami, bo w rzeczywistości sama nie jestem pewna, czy kiedykolwiek je komuś pokażę.
Czy jakieś dziecko wysłucha opowieści o skrzatach, które mieszkają pod ciężką żeliwną wanną?
Rura odpływowa jest zjeżdżalnią do ich zaczarowanego świata, z którego cichaczem wychodzą tylko ciemną nocą, by wyjadać marmoladę ze słoika w kuchni, robić bałagan i plątać włosy śpiącym dzieciom.
– Przecież to nie ma sensu!
– Ma, bo sprawia mi przyjemność i choć przez chwilę nie myślę o tym, co dzieje się za oknem. O wojnie, o tym, że nie wiadomo, co wydarzy się jutro. Tak jest bezpiecznie, miło i trochę bardziej kolorowo.
– O tym nie pomyślałam.
– Może też powinnaś spróbować?
– Bo ja wiem…
– Wyczarowałabyś sobie własny magiczny świat, do którego mogłabyś uciec w każdej smutnej chwili, o którym byś myślała, zasypiając, i który śniłby ci się w nocy. To ty ustalałabyś reguły, sprawiała, że ktoś jest dobry, a ktoś inny staje po złej stronie – nawijam jak nakręcona, czym sama jestem zdumiona, bo dopiero mówiąc o tym głośno, uświadamiam sobie, jak ważne dla mojej duszy jest to, co robię.
Coś, co wydawało się zwykłą głupią zabawą, okazuje się tak kojące dla umysłu. Mój wymyślony świat to jedyne bezpieczne miejsce, w którym mogę się zanurzyć.
Nie ma w nim Niemców, śmierci, strachu.
– Zastanowię się. Dasz mi je do przeczytania?
– Może kiedyś przeczytam je dzieciom, ale teraz nie chcę pokazywać ich nawet tobie, są niedo…
– Staszek i Janek pewnie by… – przerywa mi w pół słowa.
– Myślę o jakichś małych dzieciakach, których pewnie nie ma jeszcze na tym świecie! Nie o braciach! Rozumiesz?
Najwyraźniej nie, bo jeszcze przez chwilę Aniela drąży temat, dopraszając się o przeczytanie fragmentu.
– Daj już spokój. – Ziewam coraz bardziej znudzona.
– Przejdziesz się ze mną do biblioteki?9
– Przecież jeszcze nie przeczytałaś tego, co ostatnio wypożyczyłaś.
– Ee, nie podoba mi się ta cała Rodziewiczówna.
– Żartujesz? Jak może ci się nie…
– A jednak. To co, przejdziemy się?
– Przecież kropi.
– I co z tego? To niedaleko.
– Nie, nie gniewaj się, ale nie mam ochoty.
– A może obejrzymy zdjęcia? – Ali robi wszystko, żebym skupiła na niej uwagę i zorganizowała jej jakieś zajęcie.
Jako że ma siedemnaście lat i jest zaledwie dwa lata ode mnie młodsza, wydaje się to absurdalne. Ale wojna zmieniła wszystko, przedefiniowała normalność świata i jego przyjemności. Teraz, po pięciu latach okupacji, normalnością stały się godzina policyjna, kartki, nieustanne oglądanie się za siebie, paraliżujący lęk, że nagle zostaniemy zatrzymani. Wsłuchujemy się w każdy hałas na schodach z nadzieją, że nie jest to stukot czarnych, wypolerowanych oficerek należących do tych, którzy dali sobie prawo zburzenia naszego spokoju, zrewidowania domu i aresztowania pod byle pretekstem Bogu ducha winnych ludzi, a nawet zadania im śmierci.
Nie możemy jak dawniej spokojnie wyjechać za miasto, nie ma mowy o kilkutygodniowych wakacjach. Praca papy jest niepewna i kiepsko płatna, mamidło przestało się uśmiechać, my nie możemy chodzić do szkoły. Chciałam studiować medycynę, może stomatologię, a zamiast tego dostałam nakaz pracy i zajmuję się szyciem. Oczywiście są tajne komplety, wykłady, ale co to za nauka? Jesteśmy zdani na siebie. Może przez to bardziej zacięci, dociekliwi, ale sami.
I ta samotność jest najgorsza.
Odbiera marzenia.
O szczęśliwym życiu, o miłości, dzieciach i radosnym, bezpiecznym domu. Takim małym, zupełnie malutkim, z białym drewnianym płotem wokół niewielkiego ogródka, z białymi różami na rabacie i warzywnikiem na tyłach. O słodkim, zabawnym szczeniaku bawiącym się na trawniku i uginających się pod ciężarem dojrzałych, słonecznie żółtych antonówek gałęziach starej jabłoni.
Tęsknię też za radosną, beztroską zimą, gdy chodziłyśmy na łyżwy i zjeżdżałyśmy na sankach. Chodziło się na koniec ulicy i tam, korzystając z niewielkiego spadku, z piskiem radości zjeżdżało w kierunku placu Trzech Krzyży.
Saneczkowa zabawa na Żurawiej, Maria z Anielą, około 1935 roku
Nasze marzenia scherlały i skurczyły się do tego, co jest na wyciągnięcie dłoni. Do spokojnego wieczoru i dobrego kolejnego dnia. Modlimy się tylko o to, by nie było gorzej. By przeżyć. By nikogo nie zabrakło wieczorem w łóżku. Byśmy byli wszyscy na śniadaniu o poranku. Pewnie dlatego z taką ufnością i radością zatapiam się w słowach Tadeusza, że rodzi się bunt i nadciąga przesilenie, że organizuje się rewolucja, powstanie, nowa walka. Tylko one niosą nadzieję. Że nareszcie pogonimy Niemca. Wszyscy żyjemy tą nadzieją, że po porażce na Wschodzie już się nie podniosą.
Pierwsze wiśnie w Aninie, 1939 rok
Miałam czternaście lat, gdy wybuchła wojna, i niewiele pamiętam z tamtego okresu. W zasadzie tylko chaos, panikę, dyskusje i niepewność rodziców co do tego, czy uciekać, czy jednak zostać. A jeśli wyjechać, to dokąd? Do rodziny na wieś? Czy do dalekiej kuzynki ojca w Kanadzie? A może tylko wynająć mieszkanko na obrzeżach miasta?
Nieustająca obawa o to, czy wysiedlą, czy nie. Przecież to prestiżowa, modna część Warszawy. I moi mali bracia, wiecznie chorzy, niedomagający, zasmarkani. Strach mamy, zaciśnięte usta ojca, niedająca się opanować, co rusz wybuchająca na nowo histeria Zuli, że to już koniec, że umrze, a umierać nie chce!
Plażowanie na basenie Legii, 1939 rok
Ciągle dopadająca nas przytłaczająca cisza, w której słychać nawet poruszające się skrzydełka muchy, o jej brzęczeniu i tłuczeniu o szyby w oknach nie wspominając, bo te są jak nieprzyzwoicie głośne, irytujące fanfary. I to nasłuchiwanie wiadomości w radiu. Skupienie, wstrzymywanie oddechu podczas przemówień tych, którzy mieli dać siłę, wlać w serca otuchę, a którzy sami wydawali się niepewni, co należy uczynić. Mieliśmy być silni, zwarci i gotowi, bronić każdej piędzi ziemi, nie oddać nawet guzika od munduru, a co? Oddaliśmy wszystko. I ziemię, i guziki. Domy, poczucie bezpieczeństwa, wizję przyszłości, a wielu to, co mieli najcenniejszego – życie.
Może dlatego tak lubimy przeglądać zdjęcia. Przypominać sobie, jak byłyśmy takie malutkie, gdy wszyscy byliśmy tacy szczęśliwi.
Narodziny dzieci sprawiły, że pasją mamidła stała się fotografia i gdyby tylko mogło, nie rozstawałoby się z aparatem. Kochany tatko spełnił jej największe marzenie, kupując czarną, nowoczesną leicę ze srebrnymi okuciami.
Zosia na swoim pierwszym rowerku, Ogród Saski, 1930 rok
Jej bzikowi uległa przyjaciółka Jadzia Roguska, która okazała się równie wdzięcznym jak dzieci obiektem fotografowania. Pamiętam nasze wspólne spacery, wypady wakacyjne, gdy prześcigały się w pstrykaniu zdjęć. Ile było potem wzruszeń i wspomnień, gdy w jesienne wieczory uzupełnialiśmy rodzinne albumy.
Tęskno mi za tamtymi beztroskimi chwilami, gdy nikt nawet nie myślał, że może wybuchnąć wojna. Zawsze wydawało mi się, że okopy odeszły w niepamięć wraz z zakończeniem wojny w 1918 roku. A tu taka przykra niespodzianka.
Zosia, Krynica, 1929 rok
Fotografie są przepustką do innego, dobrego świata. Świata, którego nie ma, a o którym snujemy marzenia każdego dnia. Do wakacji w Zaleszczykach w pensjonacie Morela i wakacji w Aninie, gdzie odwiedzaliśmy sąsiadów, Jana i Jadwigę Roguskich. I choć mgliście pamiętam te wakacyjne wypady, to kąpiele, kajaki i opony nad jeziorem Narocz uplasowały się w katalogu miłych letnich wspomnień na pierwszym miejscu. Ojciec odgraża się, że jak tylko wojna się skończy, to pokażemy tym Szwabom, że nas nie pokonali, i pierwsze, co zrobimy, to pojedziemy nad Narocz. Biedny tatko nie ma pojęcia, że gdy zakończy się wojna, Narocz i cały ten bajkowy świat znajdą się poza granicami naszego kraju i już nigdy go nie zobaczymy.
Zosia i Aniela w drodze na lodowisko, w objęciach góralki, Krynica, 1929 rok
– Co byś zjadła? – zagajam Anielę, bo jakoś nie mam ochoty na przeglądanie albumu, za to czuję, jak kiszki grają marsza, i sięgam po starą, zniszczoną książkę kucharską Marii Disslowej.
– Coś słodkiego?
– Może być. – Ślinię palec i z namaszczeniem przekładam kolejne karty, by wreszcie znaleźć nasz ulubiony przepis na orzechowy tort z kajmakiem i konfiturą z wiśni.
Rodzinny wypad do zoo, Warszawa, około 1930 roku
W biedawojennym jadłospisie to jedyna kulinarna rozrywka, bo nie chodzimy ani do restauracji i cukierni, zresztą i tak do tych najlepszych wpuszczają tylko Niemców, ani do składów oferujących rarytasy z najodleglejszych stron świata. O pieczonych jabłkach z moim ulubionym cynamonem czy rodzynkach zwyczajnie możemy zapomnieć.
Maria i Jadwiga Roguska pływają w jeziorze Narocz
– Heniu, coś ty taki nerwowy? – Z niepokojem spoglądam na męża, który ze zwiniętą w rulon gazetą, starą gadzinówką sprzed tygodnia, zakrada się w stronę okna, by przyłożyć osie, która co rusz z brzęczeniem wzbija się ku sufitowi, zataczając coraz to mniejsze elipsy i tłukąc się nerwowo o klosze żyrandola.
– A nic. Cicho! – syczy niezadowolony, zupełnie jakby osie robiło różnicę, czy zginie w ciszy, czy nie.
A tak swoją drogą, czy owady słyszą?10 Milknę i przez chwilę zajmuję się kwestią owadziego słuchu, nie dochodząc do żadnych rozstrzygnięć tego skądinąd interesującego zagadnienia. Choć gdy pomyślę o brzęczeniu komara, to jestem niemal przekonana, że muszą być głuche, bo który owad chciałby znosić taki paskudny dźwięk? A może jednak słyszą i to sprawia, że są zaburzone i tak złośliwe? Czort je wie.
Mąż, najwyraźniej zadowolony z jak mu się wydaje posłuchu, zamarł z uniesioną ręką, szpiegując osę. Lewie zauważalnym ruchem gałek ocznych śledzi intruza i wreszcie, gdy ten nieopatrznie kolejny raz atakuje okienną szybę, daje susa do przodu. Uginające się pod jego ciężarem parkietowe klepki nieprzyjemnie trzeszczą, mąż robi zamach i chlast! Z całej siły wali gazetą po szybie.
– A! Boże! A! Ratunku! – krzyczę oszalała z przerażenia.
Henryk odskakuje jak oparzony od framugi, szkło z brzękiem rozpryskuje się po dywanie, a świeże, przesiąknięte deszczem powietrze z animuszem wpada do salonu.
– Co się stało?!
Spanikowane, pobladłe dziewczynki wpadają do pokoju, a tuż za nimi roztrzęsiona Zula, która nie zważając na moje wcześniejsze połajanki, z ubłoconymi buciorami i znienawidzonym wiklinowym koszykiem w dłoni, z którego wiecznie coś się wysypuje, pcha się do środka.
– Jezu przenajświętszy!
– Nic się nie stało. Spokojnie. – Dyszę, z trudem łapiąc oddech.
Usiłuję opanować dygot i uspokoić siebie i innych. Jestem oszołomiona i nie pojmuję, co się właśnie wydarzyło. Przed oczami pojawiają się jak w zwolnionym tempie kolejne obrazy. Osy, polującego na nią męża, plaśnięcia gazety o szybę. Ale skąd tyle szkła? Przecież to niemożliwe, by Henio zbił szybę kawałkiem papieru!
– Ale…
– Tatko polował na osę.
– I zbił szybę? – Zosia patrzy na mnie z niedowierzaniem. – Papa…
– Tak jakoś wyszło. – Pobladły, równie osłupiały jak my, niczego nierozumiejący Henio spogląda na mnie z nieskrywanym zdziwieniem. – Nie, niczego nie zbiłem! – To mówiąc, pokazuje ślad, a w zasadzie dziurę wybitą w ścianie tuż za mną, i jeszcze bardziej szarzeje na twarzy.
Na jej widok robi mi się niedobrze, a nogi mam jak z waty i gdyby nie stojący obok fotel, runęłabym na podłogę. Wreszcie wszystko staje się jasne. Uświadamiam sobie, że tym dziwnym hukiem był karabinowy wystrzał. Że tak niewiele brakowało, a przypłaciłabym go śmiercią! Że ktoś do nas strzelał! Celował w nas, we mnie!
Ale jak to możliwe?
Mieszkamy na drugim piętrze! Do tej pory baliśmy się bomb, a nie pojedynczych wystrzałów! Jak? Skąd został oddany strzał? To nie mieści się w głowie! Odruchowo kulę się w sobie i krzyczę ile sił w płucach:
– Wszyscy na korytarz!
– Mamo…
– Cicho, nie teraz! – Popycham dziewczęta. – Szybko! No już! – drę się jak opętana, a strużka potu płynie mi po plecach.
Korytarz to jedno z nielicznych miejsc w mieszkaniu, w którym nie ma okien. Tu jesteśmy względnie bezpieczni.
– Nie panikuj! – Henryk, choć posłusznie człapie za mną, jest równie popielaty jak ja, ale usiłuje zgrywać chojraka, czym doprowadza mnie do szału.
– Oszalałeś? Jak możesz tak mówić!
– Kochanie…
– Nie mów do mnie kochanie, nie w takiej chwili! Przecież mogłam zginąć! Ty mogłeś! Co byśmy zrobili?
– Ale na szczęście nikomu nic nie jest, nikt nie zginął.
– Ale mógł! – upieram się.
– Przestań! – wybucha. – Myślisz, że się nie boję? Próbuję tylko zachować spokój, żebyście jeszcze bardziej się nie bały. Rozumiesz?
Nim zdążę odpowiedzieć, wtrąca się Zula:
– Na ulicy strzelają. Jakem szła do domu…
– Co też Zula mówi? – przerywam jej, przez co gosposia niemal się obraża, bo jak zwykle za wszelką cenę chce, byśmy liczyli się z jej zdaniem, a teraz ma okazję być kimś ważnym. Znaleźć się w centrum uwagi.
– To, co pani słyszy! – Boczy się i odwraca na pięcie, jakby miała zamiar odejść, ale ciekawość i chęć zabłyśnięcia osadzają ją jednak w miejscu. – A bo to nie widzieli państwo, że Niemcy po ulicy latają?
– Łapanka?
– Jak na moje, to kogoś szukają, po mieszkaniach łażą od rana. – Dumnie wypina pierś, jakby osobiście miała udział w zamieszaniu.
– A skąd ty, kobieto, to wiesz? – Mąż patrzy na nią z niedowierzaniem.
– Stróż mówił.
– No tak, on wie wszystko. – Wzdycham.
– Bramę zamykał, to i słowo się z nim zamieniło. – Zula odstawia brudny kosz na dywan, a ja nie mam siły oponować i napominać, że od tego są wycieraczki.
Jak bym mogła przejmować się śmieciami na podłodze, podczas gdy po drugiej stronie ulicy rozgrywa się dramat.
– O tej porze? – Nie potrafię ukryć zdumienia.
– Kochanie – Henryk kładzie dłoń na moim ramieniu – przecież wiesz, że chłop jest ostrożny i chyba lepiej, że pilnuje wejścia do kamienicy i zamyka, kiedy trzeba.
– Oczywiście. – Uchylam się i opieram o ścianę. Nawet takie drobne gesty czułości w tych okolicznościach wydają mi się zupełnie nie na miejscu. – Ale to się w głowie nie mieści. Żeby takie rzeczy się u nas działy!
– Ponoć jakiegoś chłopaka szukają.
– O Boże! – Przed oczami przemykają mi twarze sąsiadów. O którego może chodzić? Nad kim zbierają się czarne chmury?
– Widziałam – Zula cedzi słowa, jakby chciała się nimi nacieszyć – że kogoś tam prowadzili i muszę powiedzieć – puszy się z zadowolenia – że mamy szczęście, że weszli do domu po drugiej stronie, a nie do nas.
– Boże przenajsłodszy.
Aniela opiera się o Zosię, wkładając rękę pod jej łokieć, i zaczyna, jak to ma w zwyczaju, cicho płakać. Po policzkach kulają się kolejne, coraz gwałtowniej wypływające z oczu łzy i po chwili córka chlipie na całego.
– Cii, no już, nie płacz. – Henryk pocieszająco klepie ją po ramieniu. – Wszystko będzie dobrze, tylko nie płacz.
Mąż zupełnie nie radzi sobie w sytuacjach, gdy któraś z nas zalewa się łzami. Ten silny, zdecydowany mężczyzna, twardy w interesach, mięknie jak wosk w obliczu kobiecego szlochu. Zachowuje się tak, jakby znalazł się w wypełnionym kosztowną porcelaną składziku i nie miał pojęcia, jak się ruszyć. Nie wie, co powiedzieć, jak nas pocieszyć, a kiedyś nocną porą zwierzył mi się, że zawsze wyrzuca sobie, iż to przez niego ronimy łzy.
Na nic się zdało tłumaczenie, że z nami, kobietami, po prostu tak już jest, że miewamy humory, nad którymi nie panujemy, i pewnie dlatego tak chętnie dajemy upust złym emocjom poprzez płacz. Moja przemowa jednak widać go nie przekonała, bo teraz bardziej przejmuje się zapłakaną Anielą niż tym, że ktoś do nas celował, co z kolei nie podoba się Zuli, która niespodziewanie przestała być w centrum uwagi.
– Szymański mówił, że ponoć młodzi coś kombinują – usiłuje o sobie przypomnieć.
– Zula, na wojnie zawsze się kombinuje. Ty też kombinujesz.
– No wie pani? – Rozindycza się, a kłykcie jej szorstkich, zaciśniętych w pięści dłoni bieleją.
– Nie mam niczego złego na myśli, to wręcz pochwała.
Kobiecina natychmiast się rozpogadza i popatruje na mnie z nadzieją, że oto właśnie zostanie pochwalona. Nie pojmuję, jak dorosła, zdawałoby się, dojrzała osoba może łaknąć pochwał jak dziecko słodyczy, tak że jej nastrój zmienia się w mgnieniu oka.
– Tak?
– Gdyby nie to, że Zula wie, gdzie co kupić, z kim pohandlować, do kogo zagadać, to nie mielibyśmy tak dobrze zaopatrzonej spiżarni. Mimo wojny – dodaję po chwili namysłu.
– Co prawda, to prawda. – Rumieni się ze szczęścia i rozluźnia, przez co jej policzki obwisają jeszcze bardziej niż zazwyczaj i nie mogę oprzeć się wrażeniu, że z każdym nawijającym się na kalendarz miesiącem nasza gosposia coraz bardziej upodabnia się do buldożka pani Kwiatkowskiej z naprzeciwka.
– Tak jest.
– Ale to chłopaczysko musiało coś przeskrobać. – Bierze się pod boki. – Oj, musiało. – Jej oczy zmieniają się w szparki i lustruje nas uważnie, zupełnie jakby podejrzewała, że też maczaliśmy w tym palce.
Po chwili jednak zwyczajowo zapada się w sobie, zamyśla i przygarbia, a ja błogosławię ciszę i to, że mogę się skupić na sobie, na galopadzie niespokojnych myśli, a nie humorach gosposi.
Całe szczęście, że chłopcy poszli bawić się do sąsiadki naprzeciwko. Anna mieszka od strony podwórza, więc nie mają pojęcia, co dzieje się na ulicy. Tym samym synowie nie doświadczą kolejnej traumy, która śniłaby im się po nocach.
Stasio, choć ma dopiero pięć lat, doskonale rozumie, czym są strach i śmierć, czym jest wojna. Urodzony w gorące lipcowe popołudnie 1939 roku nie zna innego świata. Jasiek ma trzy latka i niby jeszcze nie orientuje się w rzeczywistości, ale biega po domu z patykiem i wołając „tratatata”, udaje, że strzela do Niemców.
Pamiętam, jak na naszych oczach kilka miesięcy temu na zdawałoby się spokojnej ulicy gestapo zastrzeliło dwóch mężczyzn. Ja nie mogłam sobie poradzić z mrocznymi wspomnieniami, a co dopiero takie maluchy.
Biedne są te nasze wojenne dzieci. Zamiast rozbawionego, beztroskiego dzieciństwa, zawierania przyjaźni w szkołach i radosnych wypadów za miasto, jeżdżenia na rowerach, pływania, biwakowania doświadczają czegoś, czego obrazy pozostaną im w głowach aż do śmierci. Tak bardzo mi ich żal, tak chciałabym cofnąć czas, wrócić do tych słodkich, pełnych uśmiechu przedwojennych lat. Może gdybym wiedziała, co nas czeka, nie planowałabym kolejnych dzieci?
Swoją drogą z tego planowania niewiele nam wyszło. Owszem, dziewczynki urodziły się zgodnie z naszymi oczekiwaniami, ale kolejne dwie ciąże wprawiły nas w zdumienie. Bo ani nie oczekiwaliśmy dzieci, ani szczególnie o nie nie zabiegaliśmy. A już całkowitym szokiem było odkrycie kilka tygodni temu, że znowu spodziewam się dziecka! Sprowadzę kolejne maleństwo na ten okropny, niewdzięczny świat.
I choć pewnie to marzenie ściętej głowy, to gdzieś podskórnie czuję, mam nadzieję, a w zasadzie pewność, że będzie dobrze, że to wszystko minie. Jeszcze będzie normalnie. Pytanie tylko kiedy.
Ukochana, ja wrócę, wiesz,
choćbym cały zmierzył świat
wzdłuż i wszerz […],
moja miłość jest silniejsza niż wojna,
ufnie czekaj, otrzyj łzy,
bądź spokojna.
Zula fałszuje jak mało kto, co rusz wyśpiewując nowy szlagier Fogga. A raczej w jej przekonaniu nowy. Podkochuje się w Mieczysławie, od kiedy go przypadkowo spotkała, jak zwykła opowiadać, czyli po prostu dostrzegła na ulicy.
Muszę przyznać, że zdecydowanie wolę podśpiewywanie szlagierów niż ciągłe odmawianie różańca i litanii. Nie żebym sama się nie modliła. Gorliwie proszę Boga i wszystkich świętych o wsparcie każdego dnia, ale wysłuchiwanie godzinami tej samej modlitwy, tych samych słów, może zmęczyć. I nie ma znaczenia, czy chodzi o modlitwę, czy o piosenkę.
Dzięki naszemu artyście przynajmniej raz na jakiś czas zmienia się repertuar gosposi, zupełnie jakby Zula godzinami uczyła się słów kolejnego utworu, by tygodniami zawodzić jedną piosenkę. Gdyby odtwarzać ją na gramofonie tak często, jak śpiewa nasza gosposia, płyta zdarłaby się po zaledwie kilku dniach.
Co gorsza, po paru wykonaniach Zula nieodmiennie uznaje, że może sobie pozwolić na modernizację z piekła rodem, i dokłada do utworu własne, zazwyczaj bezsensowne słowa oraz zmienia melodię. Wszyscy chodzimy po domu, przewracając oczami i zatykając uszy, nie mogąc znieść jej wokalnych popisów.
Chłopcy zamykają się z drewnianymi klockami i kolejką w pokoju, Henio, farciarz, znika w pracy, a my jesteśmy nieszczęśliwym audytorium, które nie ma gdzie się podziać i czymś na stałe zatkać uszu.
A swoją drogą uwielbiam naszego sąsiada Miecia Fogga. Zwykłam tak o nim myśleć, bo przecież skoro mieszka czy do niedawna mieszkał przy placu Trzech Krzyży 8, to całkiem blisko naszej kamienicy.
Nie wiem, jakim cudem Niemcy przymykają oczy na jego występy w Café Bodo przy Foksal 17. Jeszcze przed wojną byliśmy z mężem na jednym z jego fantastycznych, wzruszających recitali i był to niezwykle miły wieczór. Słyszałam, że od czasu do czasu występuje też U Aktorek i Pod Znachorem, ale jakoś nie mam odwagi zapuszczać się w te kabaretowe przestrzenie.
– „To ostatnia niedziela, dzisiaj się rozstaniemy” – wyśpiewywane na wysokim, bardzo wysokim C rozlega się za moimi plecami. – O, pani tutaj?
– Tutaj, a o co chodzi?
– A ino chciałam wyjrzeć na ulicę. Tabaczyńska mówiła, że coś się zapowiada.
Cesia Tabaczyńska jest gosposią u rodziców Tadeusza. Zaniepokojona nadstawiam uszu, bo jeśli już pomoce domowe zaczynają plotkować o czymś tajemniczym, to może to tylko wróżyć katastrofę. Jeszcze, nie daj Boże, ktoś doniesie na gestapo i będzie z tego wielkie nieszczęście. Koniecznie muszę ostrzec Marysię, że muszą być ostrożniejsi.
– Niby co?
– Pani, a skąd mam wiedzieć?! Panna Koralowska…
– Dobrze, już dobrze. – Powstrzymuję ją w pół słowa, nim zacznie jedną ze swych tyrad, jak to kiedyś dobrze jej się żyło, a jak to teraz pod moimi rządami jest źle. – Lepiej niech Zula oskrobie ziemniaki na obiad.
– Pani! – wypala obrażona. – Już wszystko dawno na ogniu postawione, za chwilę kartofle będą miękkie!
– To świetnie, bo wszyscy mocno zgłodnieliśmy.
Zamiast odpowiedzi słyszę, nie wiem który już raz tego dnia, „to ostatnia niedziela, dzisiaj się rozstaniemy”.
– Co też Zula tak wyśpiewuje w kółko to samo?
– A bo ja Fogga lubię – mówi dobitnie, jakby ogłaszała światu dobrą nowinę.
– Domyślam się. A może by tak Ordonównę zanucić od czasu do czasu? – Robię głęboki wdech i intonuję: – „Miłość ci wszystko wybaczy, smutek zamieni ci w śmiech”, piękne, nieprawdaż?
– A daj mi pani żyć! – Zniecierpliwiona Zula macha ręką poczerwieniałą na skutek lekkiego odmrożenia w młodości. – Jaka tam miłość? – Wychyla się niebezpiecznie przez otwarte okno, po czym, nie dostrzegłszy niczego interesującego, odwraca się na pięcie.
– Miłość jest zawsze piękna. To uczucie jedyne w swoim rodzaju – wyrzucam z siebie niepotrzebnie, niepomna jej złamanego serca.
– Ordonówny to ja nie znam. – Robi krok do przodu, tak że wyraźnie wyczuwam jej nieświeży czosnkowy oddech. – A Fogga widziałam w kuguarach, na ulicy, to prawie jak znajomy. Niech się pani nie dziwi, że właśnie jego lubię najbardziej. Jakbym młodsza była, tobym się za niego od razu wzięła.
Pochyla się do mnie tak blisko, że dostrzegam jej rozszerzone, poczerniałe pory na nosie i niewielką brodawkę, z której wyrasta długi czarny włos. Gosposia pręży się, z dumą wypinając klatkę piersiową i prezentując obfite, obwisłe piersi, które sięgają niemal pasa. Kilka razy proponowałam jej nabycie biustonosza i pokrycie kosztów jego zakupu u mojej zaprzyjaźnionej gorseciarki, ale zawsze kończyło się to awanturą, że nie włoży niczego, co w jakikolwiek sposób by ją ograniczało.
– Kuluarach.
– A jak zwał, tak zwał. – Obrażona, głośno tupiąc, wymaszerowuje z pokoju, mrucząc coś pod nosem.
Zaintrygowana ostrożnie podchodzę do okna i nieznacznie odsuwam firankę, by rzucić okiem na ulicę. Od wybuchu wojny jest nieprzyjemnie wyludniona, ludzie przemykają jakby chyłkiem, czujni niczym zające obawiające się wilka. Mniej jest dorożek, a samochody prawie zniknęły. Co najwyżej pojawiają się te niemieckie, z esesmanami i ich żonami, a raczej wyfiokowanymi kochankami w modnych futrzanych etolach i kapelusikach.
Jan Roguski
Dostrzegam sąsiada i dobrego znajomego Janka Roguskiego11. Jest mężem mojej przyjaciółki Jadzi, która mieszka za ścianą. Podobnie jak mąż, ukończyła medycynę, ale w przeciwieństwie do niego pracuje, a w zasadzie pracowała w Miejskim Instytucie Higieny, a nie w szpitalu. Janek jak zwykle wraca do domu zamyślony, z pochyloną głową, zapewne z kolejnego dyżuru albo tajnego wykładu dla studentów w Szpitalu Wolskim. Jest takim dobrym człowiekiem, oddanym lekarzem i że też akurat takie nieszczęście musiało go spotkać. Ich malutki synek Grześ12 zachorował na gruźlicę kości. Mam nadzieję, że jakimś cudem uda się go wyleczyć, choć to podobno wyjątkowo paskudna przypadłość.
Ze zdumieniem dostrzegam, że znowu pojawił się pucybut. Starszy, nieprzyjemny człowiek, który rozkłada się na chodnikach z dziwnie wysokim ni to wózkiem, ni to krzesłem. Jak zwykle paląc papierosa, przygląda się spod wypłowiałego kaszkietu okolicznym domom, zagląda ludziom w twarze, czekając na klientów. Nie pojmuję, że też nie jest mu wstyd czyścić niemieckie oficerki podtykane mu pod nos przez tych, których tak bardzo nienawidzimy. Kiedyś nawet z Heniem zastanawialiśmy się, czy nie jest szpiegiem. Od tej rozmowy staramy się nie wchodzić mu w drogę.
Jadwiga Roguska w Miejskim Instytucie Higieny, kwiecień 1938 roku
Opuszczam firankę i teraz dla odmiany skupiam się na kłujących, sztywnych liściach palmy daktylowej. Za punkt honoru wzięłam sobie wyhodowanie jak największej rośliny, stając w szranki z siostrą, którą tego samego dnia obdarowałam jednym z dwóch egzotycznych wiechci otrzymanych przeze mnie w ramach wdzięczności od znajomej.
I choć było to lata temu, nie minął nam zapał w rywalizacji o palmę – dosłownie – pierwszeństwa. Zupełnie jakby dorodność rośliny miała udowodnić, która z nas troskliwiej zajmuje się domem. Mamy dokładnie przeliczone liście i cieszymy się z każdego kiełkującego pędu. A najgorsze jest to, że chętnie pozbyłabym się tego cholerstwa, bo zajmuje już pół pokoju, ale przecież nie mogę dać Róży satysfakcji.
Palma wyhodowana przez Marię
W ubiegłym tygodniu ze zdziwieniem odkryłam na ziemi w doniczce kolonię maleńkich, za to ruchliwych niczym mrówki białych skoczogonków.
Jak ja nie znoszę tych robaków!
Pojawiają się nie wiedzieć skąd, a gdy się je wreszcie zauważy, to okazuje się, że już całymi chmarami migrują z doniczki na doniczkę. Trzy dni temu, ku rozpaczy męża, osobiście połamałam jego papierosy, by wrzucić tytoń do donicy i obficie go podlać, licząc na to, że skoczogonki same się wyniosą. Najchętniej zanurzyłabym cały pojemnik z kwiatem w wodzie i zalała po brzegi, żeby się potopiły, ale nie sposób w pojedynkę przesunąć wielkiej rośliny, a co dopiero zatargać ją do wanny.
Zgięta wpół jestem tak skupiona na analizie gleby, że nie słyszę kroków męża za sobą, i gdy ten niespodziewanie kładzie dłoń na moich plecach, gwałtownie podskakuję i krzyczę jak oparzona:
– Aa! – Wybałuszam oczy, z trudem łapiąc powietrze, i choć dostrzegam ukochaną twarz, nie jestem w stanie się uspokoić. Nagły wyrzut adrenaliny sprawił, że kołacze mi serce, a w głowie szumi.
– Marysiu! Kochanie, to ja!
– Widzę. – Naburmuszona oddycham głęboko, kładąc dłoń na piersi. – Musisz się tak skradać? Tyle razy prosiłam…
– Przecież się nie skradam, wszedłem jak zwykle.
– Prosiłam, żebyś wołał.
– Nie przesadzaj. – Gładzi mój policzek delikatnymi muśnięciami kciuka. – Przecież nie będę się anonsował na progu każdego pokoju!
– Ale…
– Nie ma żadnego ale, chodź tu do mnie. – Przyciąga mnie ku sobie, obejmując w talii. – No już, nie obrażaj się. Lepiej daj buziaka.
Usiłuje mnie pocałować, a ja zachowuję się jak spłoszona dziewica.
– Przestań, bo jeszcze dzieci zobaczą.
– I co z tego?
– A to, że nie wypada! – Śmieję się zalotnie. – Zdajesz sobie sprawę, że to nie widok dla dorastających panienek.
– Chyba dorosłych kobiet.
– Ale…
– Widziały strzelaninę, śmierć, trupy, a ty zamartwiasz się tym, że zobaczą kochających się ludzi, w dodatku rodziców, okazujących sobie czułość? – Spogląda na mnie łobuzersko.
– No właśnie: rodziców!
Śmieje się, po czym niby polubownie ujmuje delikatnie moją prawą dłoń i pochyliwszy się, składa na niej świdrujący uszy, przesadnie głośny pocałunek.
Donośny cmok rozlega się w pomieszczeniu, a ja stoję rozbrojona jak zwykle jego poczuciem humoru.
– Daj spokój, nie wygłupiaj się!
– Skarbów szukasz pod palmą? – żartuje. – Uważaj, żeby nie wyskoczył ci z niej dżinn albo jakiś inny cudak.
– Co ty powiesz? – przekomarzam się. – Na razie to mi tylko robaki z niej wyłażą, choć zdaje się, że po kuracji tytoniowej jest ich zdecydowanie mniej.
– Mam nadzieję, że nie sugerujesz, iż będę musiał poświęcić kolejny zapas z trudem zdobytych cygaretek na twoje fanaberie.
– Wiesz dobrze, że nie mogę dać satysfakcji Róży. Gdyby nie ta głupia rywalizacja, pewnie już dawno pozbyłabym się tego zielska z domu. Jak ostatnio byliśmy w kościele, to nawet zastanawiałam się, czy nie podarować palmy proboszczowi.
– Wyborny pomysł.
– Wiem, ale obawiam się, że ją zmarnują. I co powie Róża? Będzie mieć satysfakcję. Gdyby w naszym kościele był dawny proboszcz, to może poważnie bym to rozważyła. A tak? Szkoda gadać.
Mamy szczęście, że kościół na placu Trzech Krzyży jest otwarty i odprawiane są w nim msze. Ale strach w nich uczestniczyć, bo zdarzyło się, że Niemcy w czasie nabożeństwa wpadli, aresztowali wszystkich wiernych i wywieźli, Bóg raczy wiedzieć dokąd. Pewnie do obozu. Większość kościołów, niestety, jest zamknięta, zrujnowana albo przerobiona na składy broni i amunicji. W zasadzie zamiast w świątyniach chętniej na wspólną modlitwę gromadzimy się na podwórkach przy niewielkich kapliczkach, by chóralnie błagać Tego, który włada światem, o wybaczenie, litość, zmiłowanie i pokój. O wytłumaczenie, dlaczego tak cierpimy. Za jakie grzechy?
– Oj wy, kobiety, i te wasze problemy. Czym ty się przejmujesz?
– To może się wydawać głupie, ale przynajmniej mam złudzenie, że coś jeszcze jest jak za dawnych lat. Tak bardzo tęsknię za tamtym przedwojennym czasem.
– Wiem, kochanie, ale zobaczysz, niebawem wojna się skończy i będziemy żyć, jak jeszcze nie żyliśmy.
– Czy jest coś, o czym nie wiem?
– Nie, chodzi mi tylko o radość, która nas ogarnie, gdy zakończy się to wszystko. Odetchniemy z ulgą, będzie cicho i spokojnie, znowu zaczniemy marzyć i planować.
– O, z pewnością.
Niepomna własnych obaw przytulam się do niego i pozwalam, by objął mnie ramionami i pocałował w czubek głowy. Szkoda, że muszę myć włosy w szarym mydle, bo dawno temu skończył mi się mój ulubiony rumiankowy szampon. W dodatku ze względów bezpieczeństwa przefarbowałam ciemnobrązowe włosy na jasny blond. Nie jestem Żydówką, przynajmniej nic o tym nie wiem, ale mój typ urody i ciemne tęczówki nieraz były powodem wylegitymowania na ulicy i niewygodnych pytań.
Teraz szampon przygotowuję sama według starego przepisu babki Teodory, który znalazłam przez przypadek na końcu jej kuchennego zeszytu z przepisami.
Tęsknię za wszystkim: za dobrym kremem i prawdziwym szamponem, herbatą, o porannej filiżance czarnej mokki nie wspominając. Mam dość tych wszystkich ersatzów: zbożowej kawy z domieszką suszonych mielonych kasztanów i żołędzi, ziołowych naparów, które pijemy do śniadania, margaryny zamiast masła, konfitury z buraków i kartofli podawanych na tysiąc sposobów. Szarych klusek, placków ziemniaczanych, babki ziemniaczanej, kartaczy i kopytek, purée z cebulką, zapiekanek i kartoflanki.
Choć muszę uczciwie przyznać, że tylko dzięki pewnym starym znajomościom i pieniądzom na naszym stole lądują owe ziemniaki, o których większość rodzin może tylko pomarzyć jako o niedostępnym rarytasie.
Doszło do tego, że zaczęłam z sentymentem wspominać zupę z żółwi. Zaskakujący, trudno powiedzieć przysmak, ale z pewnością uzupełnienie ubogiej w mięso diety. W 1941 roku, jeśli mnie pamięć nie myli, greckie żółwie dosłownie zalały „czarny rynek”, rodząc egzotyczne plotki i domysły. Mówiło się na mieście, że to delicje dla elit w Rzeszy, zapchajdziura żywieniowa dla Wehrmachtu na froncie, ale przede wszystkim było to kulinarne wyzwanie dla naszych gospoś, które na wszelkie sposoby usiłowały dobrać się do żółwiego mięsa.
– Kochanie, co się dzieje? – Henryk odsuwa się i przygląda mi się z niepokojem.
– Nic, nic, zamyśliłam się.
– Na jaki temat, jeśli można wiedzieć?
Domowy szampon z szarego mydła
Utrzeć trochę szarego mydła na tarce, dodać świeże żółtko, kilka kropli cytryny i płaską łyżeczkę oliwy. Skrawki mydła rozpuścić w minimalnej ilości wody, rozbełtać żółtko z oliwą i cytryną, dodać do mydlin i dokładnie wymieszać.
Kolejny ciepły pocałunek ląduje tym razem na mojej szyi, tuż obok ucha. A potem jego usta sięgają małżowiny i delikatnie całują raz za razem. Osuwam się bezwładnie w ramiona męża i gdybyśmy byli sami w domu, pozwoliłabym zaprowadzić się do sypialni. Tak bardzo go kocham. Jest całym moim światem.
– Zatęskniłam za kawą, herbatą…
– Przecież przyniosłem ostatnio English tea – mówi z dumą, rozkoszując się angielskimi słowami wypowiadanymi z prawdziwie londyńskim akcentem.
– Daj spokój, ta odrobina wystarczy zaledwie na kilka małych filiżanek. – Wzdycham. – Choć oczywiście jestem ci wdzięczna, kochanie, że wykopałeś ją spod ziemi.
– Ma się znajomości. – Puszy się z zadowoleniem i łobuzersko mruga. – Wszystko dla mojej drogiej żoneczki.
– Wiem, wiem, mój drogi. – Uśmiecham się, bo bardzo lubię, gdy tak troszczy się o mnie, mówi z taką czułością. – Marzę o samowarze pełnym…
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1. Park Ujazdowski – dziewiętnastowieczne założenie w śródmieściu Warszawy, rozciągające się między Al. Ujazdowskimi a ul. Piękną i pl. Na Rozdrożu. Ostatecznie urządzony w latach 1893–1896 dzięki staraniom Komitetu Plantacyjnego, cieszył się dużą popularnością wśród dzieci i młodzieży, stał się też ulubionym miejscem spacerów dla młodych matek, także w latach okupacji hitlerowskiej. We wrześniu 1939 roku w parku pochowano osoby, które zginęły podczas oblężenia. W okresie okupacji nadano mu nazwę Alleepark. Wiosną 1944 roku Polakom zabroniono do niego wstępu. W 1965 roku został wpisany do rejestru zabytków (wszystkie przypisy pochodzą od autorki). [wróć]
2. Dzisiejsza ul. Żurawia (niegdyś pisana przez „ó”) biegnie od Brackiej po Poznańską. Patrz Aneks do przypisów s. 437. [wróć]
3. Dzielnice policyjna i rządowa w Warszawie (1939–1945). Patrz Aneks do przypisów s. 441. [wróć]
4. Jedną z takich osób był Władysław Bartoszewski („Ludwik”, „Teofil”), ur. 19 lutego 1922 roku w Warszawie i zm. tamże 24 kwietnia 2015 roku. Historyk, publicysta i dziennikarz, pisarz, działacz społeczny, polityk, dyplomata. Więzień Auschwitz, działacz Polskiego Państwa Podziemnego, członek prezydium Rady Pomocy Żydom, uczestnik Powstania Warszawskiego. Od maja 1940 roku pracował w administracji Przychodni Społecznej nr 1 Polskiego Czerwonego Krzyża w Warszawie. Zatrzymany 19 września 1940 roku w masowej obławie na Żoliborzu trafił do Auschwitz (nr obozowy 4427). Zwolniony z obozu 8 kwietnia 1941 roku w wyniku licznych działań podejmowanych przez Polski Czerwony Krzyż wrócił do Warszawy i aktywnie włączył się w działalność konspiracyjną. [wróć]
5. Kamienice oznaczone numerami 4 oraz 4a należały do piękniejszych na i tak eleganckiej ul. Żurawiej. Niestety, powstanie nie obeszło się z nimi najlepiej. Patrz Aneks do przypisów s. 437. [wróć]
6. Określenie „Szare Szeregi” było kryptonimem konspiracyjnym harcerzy obejmującym cały związek. Szare Szeregi powołano 27 września 1939 roku w gronie członków Naczelnej Rady Harcerskiej, w warszawskim mieszkaniu Stanisława Borowieckiego, szefa Głównej Kwatery Męskiej. Ściśle współpracowały z Delegaturą Rządu Rzeczypospolitej Polskiej na Kraj oraz Komendą Główną AK. Patrz Aneks do przypisów s. 454. [wróć]
7.