Z powstania do Auschwitz - Nina Majewska-Brown - ebook + audiobook + książka

Z powstania do Auschwitz ebook

Nina Majewska-Brown

4,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Gdy nadzieja zmieniła się w żałobę, a żałobę przyćmił strach.

Mieszkaliśmy w kamienicy przy Żurawiej 28, gdy wybuchło Powstanie Warszawskie.

Tego dnia z mamą drylowałyśmy wiśnie, a tata jak zwykle z kanapką w kieszeni poszedł do pracy. Nigdy już z niej nie wrócił.

Ten letni sierpniowy dzień stał się początkiem apokalipsy, która przetoczyła się nad naszymi głowami. My, zwykli cywile, zapłaciliśmy za nią najwyższą cenę. Nikt nas nie pytał o zdanie. Nikt nas nie uprzedził. Niespodziewanie znaleźliśmy się w wirze historii, który pochłonął setki tysięcy niewinnych, bezbronnych ludzi.

I choć przetrwałam, doświadczając piekła obozu Auschwitz, nie miałam do kogo i do czego wracać.

Moje życie zakończyło się 1 sierpnia 1944 roku.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 469

Oceny
4,0 (52 oceny)
24
13
9
5
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
StoryMaster

Z braku laku…

dziwna forma książki. najpierw opowiadanie, potem chaotyczne relacje, potem słowniczek pojęć. bez sensu, wygląda to tak jakby autorka zrobiła jakieś notatki i je wrpchnęła w książkę. bez ładu i składu.
10
Matoszek123

Nie oderwiesz się od lektury

.
00
AleksandraMarikaMalec

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobra książka.
00
Maria_Plachta

Nie oderwiesz się od lektury

książka bardzo wartosciowa, jednak jest bardzo dokumentalna. Tylko dla milosnikow gatunku
00

Popularność




Maria

– Niech Zula postawi to na pod­ło­dze. Nie, nie tutaj! – pro­te­stuję gło­śno, bo gospo­sia, którą dosta­li­śmy w spadku po poprzed­nich wła­ści­cie­lach miesz­ka­nia, nie nawy­kła do przej­mo­wa­nia się porząd­kiem i jak zwy­kle wła­do­wała się z wikli­no­wym koszem, peł­nym zapiasz­czo­nych kar­to­fli, na mój dopiero co kupiony jasny dywan.

– To niby gdzie?

– Tyle razy mówi­łam, że od takich rze­czy są wycie­raczki.

– Ska­ra­nie boskie z panią – bia­doli, jak to ma w zwy­czaju, gdy nie podo­bają jej się moje pole­ce­nia. – Świę­tej pamięci, świeć, Panie, nad jej duszą, panna Kora­low­ska ni­gdy na mnie nie narze­kała.

– Ależ moja droga. – Silę się na spo­kój. – Ja nie narze­kam, tylko pro­szę, żebyś sto­so­wała się do nowych wytycz­nych.

– A że niby stare były złe? – Bie­rze się pod boki, pochyla jak prze­kupka na stra­ga­nie i prze­krzy­wiw­szy głowę w lewo, zaczyna dobrze znaną tyradę: – Jakiem przy­szła tu ze wsi, od mamusi, a było to w 1932 roku, to żem powie­działa, że nie będę…

– Dobrze, już dobrze. – Jestem coraz bar­dziej znie­cier­pli­wiona. – Wiem, mówiła to Zula już kilka razy, ale musi Zula zro­zu­mieć, że ja przy czwórce dzieci i wiecz­nie zapra­co­wa­nym mężu muszę pro­wa­dzić inne życie niż wspo­mniana star­sza pani. I jeśli nie będę dbać o porzą­dek, to ani ja, ani Zula się w tym wszyst­kim za chwilę nie poła­piemy.

– Było dobrze. – Wzru­sza ramio­nami.

– Ale może być jesz­cze lepiej.

Nie zwra­cam już na nią więk­szej uwagi i odkła­dam trzy­many w ręku słom­kowy kape­lusz na półkę nad pal­tami, przy czym odru­chowo zer­kam do lustra i popra­wiam nie­sforne kosmyki, które korzy­sta­jąc z oka­zji, roz­bie­gły się na wszyst­kie strony.

Wła­śnie wró­ci­łam ze spa­ceru z małym Jasiem. Na placu Trzech Krzyży umó­wi­łam się z sio­strą, by omó­wić dostawę mięsa od przy­ja­ciół w Ani­nie. Ma je dla nas prze­my­cić jej mąż Wacław, a my drżymy, zasta­na­wia­jąc się, czy powi­nien się tak nara­żać. Róża jed­nak upiera się, że dieta dzieci jest tak bez­na­dziej­nie uboga, że kawał solid­nego mięsa będzie na wagę złota i nie ma co się oglą­dać.

Nie spo­sób się z nią nie zgo­dzić. Niemcy racjo­no­wa­niem żyw­no­ści i skrom­nymi por­cjami wydzie­la­nymi na kartki naj­chęt­niej by nas zagło­dzili i jeśli czło­wiek cze­goś nie skom­bi­nuje na boku, trudno prze­żyć. Z nie­do­ży­wie­nia i braku wita­min sze­rzą się cho­roby z gruź­licą na czele.

– Ja to nawet myśla­łam, żeby od pań­stwa odejść.

– Wyda­wało mi się, że ten temat rów­nież wyczer­pa­ły­śmy, ale skoro Zuli nie odpo­wiada praca u nas, to…

– A niby gdzie mia­ła­bym pójść?

Maria z synem na spa­ce­rze w parku Ujaz­dow­skim1

Dąsa się jesz­cze bar­dziej, zupeł­nie jak­bym miała udział w jej rodzin­nym nie­szczę­ściu, i osten­ta­cyj­nie odwraca bokiem. A prze­cież w żad­nym razie nie pono­szę odpo­wie­dzial­no­ści za to, że jej rodzice z dwójką młod­szych dzieci, po tym jak sprze­dali nie­wielki mają­tek, który z tru­dem pokrył koszt bile­tów na trans­atlan­tyk, wyru­szyli szu­kać szczę­ścia w odle­głej, obie­cu­ją­cej lep­sze życie Ame­ryce. Z dzi­siej­szej per­spek­tywy trzeba przy­znać, że mieli rację, bo z pew­no­ścią wojna nie dotknie ich w takim stop­niu jak nas.

I choć jej rów­nież pro­po­no­wali wyjazd, to zako­chana do sza­leń­stwa Zula nie chciała opu­ścić narze­czo­nego, za któ­rym dosłow­nie poczła­pała, z małym zawi­niąt­kiem na ple­cach, do sto­licy, która w ich mło­dzień­czych oczach miała zagwa­ran­to­wać dobrą pracę w fabryce, miesz­ka­nie i życie na jako takim pozio­mie. Ale już w pierw­szych dniach pobytu w War­sza­wie oka­zało się, że przede wszyst­kim zapew­nia życie roz­ryw­kowe, zapeł­nia­jąc je kam­ra­tami spod ciem­nej gwiazdy, i narze­czony ocho­czo rzu­cił się w jego wir, który tak go pochło­nął, że stra­cił zain­te­re­so­wa­nie naiwną dziew­czyną.

I Bóg raczy wie­dzieć, co by się z nią stało i jak by skoń­czyła, gdyby nie przy­pad­kowe spo­tka­nie z panną Kora­low­ską. Hra­bina po kilku dniach obser­wa­cji i zaga­dy­wa­nia wresz­cie uli­to­wała się nad żebrzącą, zroz­pa­czoną dziew­czyną i ofia­ro­wała jej posadę słu­żą­cej oraz zakwa­te­ro­wa­nie w nie­wiel­kim poko­iku tuż za kuch­nią. Wkrótce oka­zało się, że panie pasują do sie­bie jak ulał, a w zasa­dzie Zuli pasuje to, że jej nowa pra­co­daw­czyni nie jest szcze­gól­nie wyma­ga­jąca i trak­tuje utrzy­ma­nie porządku w miesz­ka­niu z przy­mru­że­niem oka. Zwy­kła powta­rzać, że życie nie powinno spro­wa­dzać się do tań­co­wa­nia na szma­cie z mio­tłą w ręku, choć to prze­cież nie ona plą­sa­łaby ze ścierką.

Z rezul­ta­tem tej życio­wej filo­zo­fii bole­śnie się zde­rzy­li­śmy, kupu­jąc lokum po sta­ruszce. Wszystko doma­gało się grun­tow­nego remontu, napraw i czysz­cze­nia, ale powierzch­nia miesz­ka­nia i loka­li­za­cja przy pre­sti­żo­wej Żura­wiej2 w cen­trum mia­sta prze­wa­żyły nad poten­cjal­nymi wydat­kami, dając mi przy oka­zji moż­li­wość wyka­za­nia się fan­ta­zją i gustem przy pro­jek­to­wa­niu wnę­trza.

Oba­wia­łam się tylko, czy uda nam się pozbyć smrodu stę­chłego tyto­nio­wego dymu, któ­rym przez lata kon­ser­wo­wała każdy cen­ty­metr miesz­ka­nia jego była wła­ści­cielka. Nie­zno­śny fetor wbił się w obi­cia mebli, ściany, futryny, osiadł nawet na zaku­rzo­nym, powy­gi­na­nym artre­tycz­nie ze sta­ro­ści fiku­sie, który naj­wy­raź­niej regu­lar­nie pod­su­szany, gubił co rusz kolejne liście, by wresz­cie upodob­nić się bar­dziej do szkie­letu niż ozdob­nej rośliny.

Pro­jek­tu­jąc nasze nowe, przy­tulne gniazdko, wzo­ro­wa­łam się oczy­wi­ście na naj­lep­szych zagra­nicz­nych maga­zy­nach, głów­nie pocho­dzą­cych z ele­ganc­kiej, nowo­cze­snej Fran­cji i sta­ro­mod­nej, tra­dy­cyj­nej Anglii. Swo­bod­nie łącząc style, spra­wi­łam, że nasze miesz­kanko stało się wyjąt­kowo uro­cze.

Wyso­kie, duże pokoje, sufity z fiku­śnymi kase­to­nami i zdob­nymi listwami, złote kar­ni­sze z cięż­kimi, gęsto dra­po­wa­nymi kre­mo­wymi welu­ro­wymi zasło­nami dodały szyku i stały się inspi­ra­cją, by całe miesz­ka­nie uto­nęło w bie­lach, beżach i poły­skli­wej kości sło­nio­wej, prze­ty­ka­nych natu­ral­nym odcie­niem drewna. Pozwo­li­łam sobie nawet na speł­nie­nie marze­nia i odro­binę non­sza­lan­cji. Mimo pro­te­stów męża i jego uty­ski­wa­nia na koszty spro­wa­dzi­łam pro­sto z Paryża stary, brzu­chaty zegar Boulle, roz­party na zabaw­nych zło­tych nóż­kach i zwień­czony dmą­cym w trąbkę anio­łem. W kilka pra­co­wi­tych tygo­dni, dre­nu­ją­cych port­fel męża, uwi­li­śmy z Heniem wygodne gniazdko dla czwórki naszych dzieci: nie­mal doro­słych Zosi i Anieli oraz małych synów Jasia i Sta­sia.

To, co nas cie­szy i napawa dumą, dla Zuli stało się prze­kleń­stwem.

Szybko się oka­zało, że nie­przy­zwy­cza­jona do sumien­nej pracy gospo­sia nie radzi sobie z czysz­cze­niem, puco­wa­niem i pole­ro­wa­niem nowych powierzchni, a moje pole­ce­nia coraz łatwiej wytrą­cają ją z rów­no­wagi. W dodatku, nie zwa­ża­jąc na mate­riały, deli­kat­ność obić i połysk mebli, wszystko naj­chęt­niej czy­ści­łaby sodą oczysz­czoną albo domo­wej roboty pastą na bazie drob­nego popiołu.

Mogła­bym się jej pozbyć, ale żal mi tej skąd­inąd z gruntu dobrej dziew­czyny. Tłu­ma­czę sobie, że po pro­stu nikt jej nie wycho­wał w posza­no­wa­niu ładu i porządku ani nie przy­uczył do wyko­ny­wa­nia zawodu. A ponie­waż lokum przy Żura­wiej Zula od lat trak­tuje jak swój dom, bez pro­te­stów ze strony poprzed­niej wła­ści­cielki, zwy­czaj­nie wpro­wa­dziła w nim stan­dardy, w jakich sama dora­stała.

Przy oka­zji remontu chcia­łam odświe­żyć jej cał­kiem sporą jak na kamie­nicę służ­bówkę, ale Zula kate­go­rycz­nie odmó­wiła, zgo­dziła się jedy­nie, nie­chęt­nie i po dłu­gich namo­wach, na odma­lo­wa­nie ścian, i to w oso­bi­ście przez sie­bie wybra­nym, okrop­nym różo­wym kolo­rze. Gdy spo­ra­dycz­nie zda­rza mi się zaj­rzeć do jej poko­iku, mam wra­że­nie, jak­bym wcho­dziła w wiel­kie dam­skie reformy, w dodatku nie­zbyt świeże, bo gospo­sia nie tole­ruje wie­trze­nia – prze­ko­nuje, że przez otwarte okna tylko wpa­dają zarazki i czło­wiek może się co naj­wy­żej roz­cho­ro­wać.

Gdy tak o tym myślę, to nie mogę wyjść z podziwu, że jako ludzie tak bar­dzo się od sie­bie róż­nimy. Ale to dobrze, przy­naj­mniej jest cie­ka­wie.

Ostatni raz prze­glą­dam się w lustrze, wydy­ma­jąc przy tym usta, tak że wargi robią się jesz­cze peł­niej­sze, i nim pomy­ślę, że może powin­nam jed­nak użyć szminki w nieco ciem­niej­szym kolo­rze, do mych uszu dociera per­li­sty śmiech córek, któ­remu towa­rzy­szy dobrze znany Tade­uszowy bary­ton. Jestem zmę­czona wyprawą po Śród­mie­ściu3 i z tym więk­szą przy­jem­no­ścią posłu­cham mło­dych.

– Nie wie­rzę! – woła roze­śmiana Zosia, a ja oczami wyobraźni widzę, jak onie­śmie­lona wła­sną rado­ścią po chwili zasła­nia usta dło­nią, skrom­nie spusz­cza oczy i milk­nie na dłuż­szą chwilę.

Jestem bar­dzo cie­kawa, co też wpra­wiło ich w taką weso­łość.

Bez waha­nia skra­dam się ostroż­nie i staję w uchy­lo­nych drzwiach salonu, przy oka­zji dostrze­ga­jąc szarą plamę nie­wia­do­mego pocho­dze­nia tuż obok klamki. Znowu Zula jej nie doczy­ściła!

Chcę mło­dych przy­ła­pać w tym rado­snym nastroju. Spoj­rzeć na roze­śmiane twa­rze, choć przez chwilę bez­tro­skie i szczę­śliwe. Naj­wy­raź­niej puszy­sty dywan sku­tecz­nie tłumi odgłos kro­ków, bo towa­rzy­stwo wydaje się zasko­czone moim nagłym poja­wie­niem się.

– Klnę się… – Roz­ba­wiony Tade­usz milk­nie w pół słowa, pur­pu­ro­wieje i zrywa się z krze­sła. Wyprę­żony jak struna strzela cho­le­wami i z uda­waną galan­te­rią pod­cho­dzi, by się przy­wi­tać. Kur­tu­azyj­nie całuje moją dłoń, a migo­tliwe, łobu­zer­skie cho­chliki pobły­skują w jego brą­zo­wych oczach.

– Dzień dobry. A co wy tacy zado­wo­leni? – Cofam dłoń i uśmie­cham się do chło­paka.

– Witamy sza­nowną panią. – Ener­gicz­nie zgina się w ukło­nie niczym cyr­ko­wiec po uda­nym wystę­pie.

– Tadek, nie wygłu­piaj się.

Usi­łuję go wymi­nąć, by opaść na sto­jący pod oknem skó­rzany fotel, dumę Henia, który z lubo­ścią pali w nim cygaro, popi­ja­jąc arma­niak i czy­ta­jąc gazetę. To zna­czy kie­dyś sto­jący pod oknem, bo teraz mebel jest wci­śnięty mię­dzy masywną biblio­teczkę a ścianę; po incy­den­cie z ubie­głego roku prze­su­nę­li­śmy go w ten kąt, żeby w razie ostrzału szkło okienne nikogo nie zra­niło.

– Ależ…

– Lepiej powiedz, co was tak roz­ba­wiło – nale­gam z cie­ka­wo­ścią, masu­jąc dłońmi skro­nie, bo czuję nad­cho­dzący ból głowy. W tych smut­nych wojen­nych cza­sach jest tak nie­wiele powo­dów do śmie­chu, że nie odpusz­czę oka­zji, by popra­wić sobie nastrój.

– Ee, nic, tak sobie tylko opo­wia­damy. – Tade­usz wymi­guje się od odpo­wie­dzi i pospiesz­nie zmie­nia temat: – A co nowego u pani?

– Wła­śnie wró­ci­łam ze spa­ceru.

– Wspa­niale!

– Ty mi tu nie zmie­niaj tematu, sły­sza­łam, jak się śmia­li­ście.

– Mamuś, tylko się nie dener­wuj. – Aniela spo­gląda na mnie z nie­po­ko­jem, zupeł­nie jak­bym przy­ła­pała ją na pso­cie.

– Ale mnie uspo­ko­iłaś! – Str­wo­żone serce przy­spie­sza, usi­łu­jąc wyrwać się z klatki żeber, i spra­wia, że z nie­po­koju czuję mro­wie­nie na karku, a w gło­wie coraz bar­dziej mi pul­suje. – Co się stało? – dopy­tuję nie­cier­pli­wie.

Jaś w parku Ujaz­dow­skim

– Na szczę­ście nic, ale Tade­usz wła­śnie opo­wia­dał, jak…

– Cicho! – Chło­pak rzuca jej ostrze­gaw­cze spoj­rze­nie, usi­łu­jąc powstrzy­mać przy­ja­ciółkę, która ma fatalny zwy­czaj mówie­nia, co jej ślina na język przy­nie­sie, bez wcze­śniej­szego zasta­no­wie­nia się nad kon­se­kwen­cjami, co szcze­gól­nie w cza­sie oku­pa­cji może oka­zać się nie­zwy­kle nie­bez­pieczne.

– Teraz to już musi­cie mi powie­dzieć, bo chyba nie chcesz, żebym wspo­mniała two­jej matce… – Spo­glą­dam surowo na Tadka i z roz­my­słem biorę głę­boki wdech, by jed­nym tchem wyrzu­cić z sie­bie uza­sad­nioną pre­ten­sję: – Żebym wspo­mniała two­jej matce – powta­rzam dobit­nie, ciska­jąc iskry z oczu – że wypra­wiasz na mie­ście nie wia­domo co i z kim. Z pew­no­ścią nie będzie zachwy­cona, a zwa­żyw­szy na jej słabe serce…

– Nie, nie ma takiej potrzeby. – Chło­pak natych­miast poważ­nieje i macha rękoma, jakby oga­niał się od namol­nej muchy. – Lepiej mamy nie dener­wo­wać.

– Też jestem tego zda­nia.

Niby od nie­chce­nia wodzę pal­cem po gęstym splo­cie koron­ko­wej ser­wetki, który układa się w fine­zyjny bukiet róż. Zro­bi­łam ją na szy­dełku w ostat­nie przed­wo­jenne waka­cje, gdy nic nie zapo­wia­dało nie­szczę­ścia, teraz stała się dro­gim sercu relik­tem daw­nego, spo­koj­nego życia. Z pre­me­dy­ta­cją każę Zuli prać i kroch­ma­lić ją co tydzień, bo przy­wo­dzi prze­miłe wspo­mnie­nia i daje nadzieję, że jesz­cze będzie nor­mal­nie. Że wojna wresz­cie się skoń­czy i będziemy mogli wró­cić do naszego nud­nego życia.

Choć oczy­wi­ście ni­gdy już nie będzie tak samo.

Bo prze­cież nie spo­sób zapo­mnieć o tych, któ­rzy zgi­nęli, znik­nęli albo wyemi­gro­wali. O mojej przy­ja­ciółce Ali­nie, która wra­ca­jąc do domu, przy­pad­kowo zna­la­zła się nie w tym miej­scu i nie w tym cza­sie, tra­fiła w śro­dek łapanki i ślad po niej zagi­nął.

Jestem pełna obaw i podej­rzeń, że zna­la­zła się w jed­nym z tych pie­kiel­nych miejsc, o któ­rych tyle się sły­szy. Rzecz jasna, nikt ofi­cjal­nie niczego nie ogło­sił, ale mało to się mówi o tych całych nie­miec­kich obo­zach? Maj­da­nek, Auschwitz, Dachau? Nowe, prze­klęte nazwy, które sieją strach i budzą prze­ra­że­nie. Ponoć pro­wa­dzi tam droga tylko w jedną stronę i nie znam nikogo, kto wydo­stałby się ze szpo­nów tego kosz­maru. Ale mimo że w rze­czy­wi­sto­ści rzadko kto spo­tkał byłego więź­nia i wysłu­chał jego rela­cji, plotki roz­prze­strze­niają się po całym kraju, nio­sąc ze sobą aurę grozy4.

– Bo… – Do Anieli dociera, że nie­po­trzeb­nie się ode­zwała, i teraz, jak to ma w zwy­czaju, naj­chęt­niej ucie­kłaby z pła­czem i trza­snąw­szy drzwiami, zaszyła się pod pie­rzyną w swoim pokoju.

Jed­nak obec­ność chło­paka, który jak ostat­nimi dniami z wiel­kim zdzi­wie­niem zauwa­ży­łam, zawró­cił jej w gło­wie, budząc w niej pierw­sze mło­dzień­cze zauro­cze­nie, osa­dza ją w miej­scu.

– Bo co? – Jestem coraz bar­dziej znie­cier­pli­wiona. – Mam nadzieję, że nie zro­bi­li­ście niczego głu­piego. Prawda? – W zasa­dzie powin­nam powie­dzieć „nie­bez­piecz­nego”, ale pod­świa­do­mie odsu­wam od sie­bie moż­li­wość, że coś złego mogłoby się przy­da­rzyć dzie­ciom.

– Nie ma co pani­ko­wać. My tylko, to zna­czy ja – Tadek poro­zu­mie­waw­czo spo­gląda na Zośkę – napi­sa­łem wczo­raj na murze „tylko świ­nie sie­dzą w kinie”.

– O Boże! Mam nadzieję, że nikt cię nie zauwa­żył! – Z prze­ra­że­nia wyba­łu­szam oczy, bo nie spo­dzie­wa­łam się, że moje dziecko za sprawą prze­sym­pa­tycz­nego i zda­wa­łoby się, roz­sąd­nego sąsiada może otrzeć się o takie nie­bez­pie­czeń­stwo.

– No, nie do końca. Nie­stety, nie zauwa­ży­łem zbli­ża­ją­cego się nie­miec­kiego patrolu, ale cho­ciaż zaczęli strze­lać, udało mi się uciec. – Wzru­sza non­sza­lancko ramio­nami, czym dopro­wa­dza mnie do szału. – W sumie nic się nie stało, ale nie powiem, strach dodał mi skrzy­deł i jesz­cze ni­gdy w życiu tak szybko nie zwie­wa­łem.

Aniela spo­gląda na niego z nie­skry­wa­nym uwiel­bie­niem i podzi­wem.

– Do jasnej cia­snej! – Zaczy­nam pani­ko­wać. – Tyle razy pro­si­łam, żeby­ście się w nic nie anga­żo­wali!

– Mamo, my niczego…

– Bła­ga­łam, tłu­ma­czy­łam, ale to jak rzu­cać gro­chem o ścianę. Dla­czego nie słu­cha­cie?! Czy wy w ogóle zda­je­cie sobie sprawę z nie­bez­pie­czeń­stwa, jakie wam grozi? Cza­sami zacho­wu­je­cie się jak dzieci!

– Bo ktoś, pro­szę pani, musi to robić. Naj­pro­ściej byłoby sie­dzieć z zało­żo­nymi rękami, ale wtedy… – Tade­usz poważ­nieje, szy­ku­jąc się do dłu­giej patrio­tycz­nej mowy, którą już kil­ka­krot­nie wygła­szał pod­czas kola­cyj­nych spo­tkań przy naszym stole, zażar­cie dys­ku­tu­jąc z Hen­ry­kiem, jed­nak tym razem prze­ry­wam mu w pół słowa.

– Prze­stań! Nie chcę nawet tego słu­chać!

– Wła­śnie! – rzuca entu­zja­stycz­nie star­sza córka, buń­czucz­nie uno­sząc pod­bró­dek. – Tade­usz ma rację. Mamo, ty…

– Ja to wszystko rozu­miem, tylko dla­czego aku­rat wy musi­cie mie­szać się w takie sprawy? – pie­klę się. – To nie­bez­pieczne!

– A dla­czego nie? – Aniela piskli­wie wtó­ruje sio­strze. – Młodsi od nas się anga­żują i pró­bują coś robić.

– Tak, mamo, nie można zda­wać się na to, że inni będą się dla nas poświę­cać. – Zosia przy­cho­dzi sio­strze w sukurs. – Niby w czym jeste­śmy lepsi? – Gwał­tow­nie zrywa się z krze­sła, tak że nie­mal je wywraca, i wbija we mnie wście­kły wzrok, jed­no­cze­śnie oskar­ży­ciel­sko wyrzu­ca­jąc przed sie­bie dłoń z wycią­gnię­tym prze­raź­li­wie chu­dym pal­cem.

– W niczym! – krzy­czę bez­rad­nie. – Tylko innych nie znam, a was tak! W dodatku was kocham i nie znio­sła­bym, gdyby coś złego któ­re­muś z was się przy­tra­fiło! Wystar­czy, że ojciec się naraża.

– Ja opie­kuję się…

– Tade­usz, z całym sza­cun­kiem, ale o czym ty, chłop­cze, mówisz? Jakie „opie­kuję”? Wobec Niem­ców jeste­śmy wszy­scy tak samo bez­radni i zdani na ich łaskę!

Gdyby nie to, że Tade­usz jest naj­star­szym synem mojej przy­ja­ciółki z lat szkol­nych, Magdy, która mieszka na naszej ulicy pod czwórką5 i którą bar­dzo sobie cenię, zabro­ni­ła­bym im się spo­ty­kać! Staję się coraz bar­dziej podejrz­liwa i nie­spo­kojna. Oba­wiam się, że jeśli mło­dzi na­dal będą się spo­ty­kać na poga­dusz­kach, skoń­czy się to nie­szczę­ściem i moje wychu­chane córki z mło­dzieńczą naiw­no­ścią odda­dzą się spra­wom, o któ­rych nie mają zie­lo­nego poję­cia.

Dobrze, pole­mi­zuję sama z sobą, Tade­usza też nikt nie uczył wal­czyć, strze­lać, robić ben­zy­nowe kok­tajle, ale to chło­pak! Młody męż­czy­zna, który ma we krwi smy­kałkę do wojaczki. Rywa­li­za­cji! A prze­cież nie spo­sób zaprze­czyć, że wojna to swo­ista rywa­li­za­cja mię­dzy nami i nimi, wro­gami, choć o wysoką, naj­wyż­szą stawkę!

Ale młoda dziew­czyna? Dora­sta­jąca, bez­radna, pro­sto­duszna? Co ona może o tym wszyst­kim wie­dzieć?! Nic! Zupeł­nie nic! Jesz­cze, nie daj Boże, ktoś nie­go­dziwy ją wyko­rzy­sta!

W dodatku naj­wy­raź­niej prze­sta­łam być auto­ry­te­tem dla moich panien. Na nic zdają się mat­czyne per­swa­zje. Wystar­czy, że Tade­usz napnie mię­śnie, mru­gnie okiem, uśmiech­nie się, przy oka­zji rzuci gór­no­lot­nym sło­wem, i jak bez­myślne kozy pocią­gnie je za sobą w szary obłok wojen­nego pyłu.

Zofia

Mama jak zwy­kle prze­sa­dza.

Nie poj­muję, dla­czego zacho­wuje się jak zazdro­sna o pisklęta kwoka.

Mam nadzieję, że nie­ba­wem zro­zu­mie, że jeste­śmy już doro­słe i w jej cza­sach, jak zwy­kła mawiać, dawno były­by­śmy po sło­wie z jaki­miś dobrze zapo­wia­da­ją­cymi się kawa­le­rami z jesz­cze lep­szych domów niż nasz, z nobliwą prze­szło­ścią i poły­sku­jącą obiet­nicą suk­ce­sów przy­szło­ścią. A może nawet mia­ły­by­śmy dzieci?

Nie wiem, czy tak na nią wpływa wojna, czy po pro­stu tak już ma, że pil­nuje nas jak oka w gło­wie. A prawda jest taka, że gdyby wszy­scy rodzice mieli podobne podej­ście, to nikt nie chwy­ciłby za broń, żeby dać odpór oku­pan­towi. Sie­dzie­li­by­śmy w kącie jak zahu­kane myszy.

To zupeł­nie oczy­wi­ste, że skoro nasi żoł­nie­rze wal­czą, a w zasa­dzie wal­czyli na fron­cie, to my, cywile i mło­dzi, musimy być dla nich wspar­ciem na każ­dej innej płasz­czyź­nie. A niby jak mie­li­by­śmy sta­wić czoło Niem­com? Prze­cież nie zaczniemy do nich strze­lać ani tym bar­dziej nie ruszymy na nich z nożami, kosami czy sie­kie­rami. Kon­se­kwen­cje byłyby nie­wy­obra­żalne, straszne, w dodatku swo­imi mac­kami się­gnę­łyby naj­dal­szych człon­ków rodziny. Poza tym jak tu wal­czyć z tak prze­wa­ża­ją­cym wro­giem?

Jestem zda­nia, że skoro nie mamy broni, to trzeba zdać się na regu­larne, małe, uszczy­pliwe, upo­rczywe i burzące ład oku­panta dzia­ła­nia. Mogą się one oka­zać rów­nie dotkliwe. Dadzą wyraz temu, jak bar­dzo nie akcep­tu­jemy życia pod nie­miec­kim butem, jak mocno marzymy i zro­bimy wszystko, by na powrót odzy­skać wol­ność. Musimy dzia­łać, bo tylko tak możemy zmie­nić sytu­ację. A skoro Tadek coraz czę­ściej prze­bą­kuje o powsta­niu, to nie spo­sób nie wziąć w nim udziału. Zupeł­nie sobie nie wyobra­żam, żebym bier­nie sie­działa i zdała się na ślepy los.

Ponadto Tade­usz mi impo­nuje.

Jest taki mądry, pewny sie­bie, prze­ko­nany o słusz­no­ści sprawy, za którą nad­sta­wia karku. Lubię patrzeć na jego wysta­jące spod pod­wi­nię­tych ręka­wów koszuli ogo­rzałe ramiona, z wyraź­nie zary­so­wa­nymi bicep­sami i sia­teczką nabrzmia­łych żył.

Nie mam poję­cia, skąd czer­pie zapał, by tak inten­syw­nie ćwi­czyć, ale twier­dzi, że tylko wyspor­to­wani i silni męż­czyźni przy­da­dzą się na fron­cie.

Przez tydzień usi­ło­wa­łam brać z niego przy­kład: robi­łam przy­siady, paja­cyki i ku zdzi­wie­niu Zuli wyma­chi­wa­łam nogami na boki. Skoń­czyło się na tym, że nie­chcący pan­to­flem, który spadł mi ze stopy pod­czas jed­nego z wyma­chów, zrzu­ci­łam rodzinną foto­gra­fię ze ściany. Mami­dło było bar­dzo nie­za­do­wo­lone, bo rama potłu­kła się w drobny mak.

Nie­ustan­nie prze­glą­da­jąc się w lustrze i spraw­dza­jąc, czy widać już efekty wysiłku, któ­rych oczy­wi­ście nie dostrze­ga­łam, szybko zarzu­ci­łam pomysł zosta­nia gim­na­styczką i sku­pi­łam się ponow­nie na książ­kach i marze­niach. Rów­nież tych zwią­za­nych ze wstą­pie­niem w har­cer­skie Szare Sze­regi6, o czym rodzice nawet nie chcą słu­chać. I jeśli tak dalej pój­dzie, to po raz pierw­szy sprze­nie­wie­rzę się ich woli i w sekre­cie zapi­szę do orga­ni­za­cji sku­pia­ją­cej rówie­śni­ków, a jeśli będzie trzeba, to nawet ucieknę z domu. Co prawda, nie wiem, gdzie mia­ła­bym się podziać. Może prze­no­co­wa­liby mnie rodzice Tade­usza albo pani Jadwiga, sąsiadka zza ściany? Skoro nie mogę cho­dzić do szkoły, to przy­naj­mniej tu będę miała kon­takt z oso­bami w moim wieku.

Tadek co rusz przy­nosi nowe, zaska­ku­jące wie­ści z mia­sta, któ­rych słu­chamy z wiel­kim zacie­ka­wie­niem. I choć rodzice cza­sem mają wąt­pli­wo­ści co do zasły­sza­nych rewe­la­cji, to ja wie­rzę w to, co on mówi, i ufam mu we wszyst­kim. Pero­ruje z takim prze­ko­na­niem, zacię­ciem, zupeł­nie jakby ktoś zdra­dził mu jakąś wielką tajem­nicę, o któ­rej ist­nie­niu my, mali, prze­ciętni ludzie, nawet nie mamy prawa wie­dzieć. A poza tym, włó­cząc się po mie­ście, trzyma rękę na pul­sie i wie, co w tra­wie pisz­czy.

Wie o powsta­niu7.

O tym zapo­wia­da­nym, prze­czu­wa­nym dniu prze­łomu, który niczym krwawi jeźdźcy Apo­ka­lipsy runie na Niem­ców i sprawi, że z pod­ku­lo­nymi ogo­nami uciekną za Odrę. Że się odro­dzimy niczym feniks z popio­łów i sta­niemy na powrót silną, dumną Pol­ską. Tak bar­dzo o tym marzę! Już nie­mal zapo­mnia­łam, jak to jest być wolną. Nie­za­leżną.

Tylko czy to moż­liwe? Jak miałby wyglą­dać taki zryw? Czy jest nas aż tylu? Despe­ra­tów? Marzy­cieli? Kto nas popro­wa­dzi? Kto da broń? Mamy w ogóle jakąś broń? Tyle broni? Czy potra­fimy jej uży­wać? Czy ktoś nauczy nas wal­czyć?

Co rusz zapa­dam się w sobie, a moje myśli fruną w nie­znane. Już nawet nie pamię­tam, jak to jest żyć w nie­pod­le­głym, spo­koj­nym i bez­piecz­nym kraju. Móc wszystko i nie lękać się nikogo i niczego. Bez godziny poli­cyj­nej, para­li­żu­ją­cego stra­chu przed łapan­kami. Bez kar­tek, bez oglą­da­nia się za sie­bie, bez ogra­ni­czeń.

Ze zdu­mie­niem obser­wuję Anielę.

Moja młod­sza sen­ty­men­talna sio­stra, któ­rej oczy zacho­dzą łzami wzru­sze­nia przy nie­mal każ­dej oka­zji, gdy ktoś ją skarci albo pochwali, która jest tak deli­kat­nej kon­struk­cji psy­chicz­nej, że nie potrafi sama pora­dzić sobie z napły­wa­ją­cymi emo­cjami i co rusz biega do mamy, żeby ją przy­tu­liła i pocie­szyła, dziw­nie sztyw­nieje na widok naszego mło­dego sąsiada, a jej policzki pur­pu­ro­wieją.

Nie mogę oprzeć się wra­że­niu, że podob­nie jak ja zadu­rzyła się w Tadku i nie umie zapa­no­wać nad tym jakże nowym i nie­spo­dzie­wa­nym uczu­ciem. Że dzieje się w jej wnę­trzu coś, czego nie potrafi okieł­znać i co spra­wia, że stała się ner­wowa i jesz­cze bar­dziej, choć wyda­wało się to nie­moż­liwe, prze­wraż­li­wiona.

Jest mi przy­kro i rodzi się we mnie podej­rze­nie, że mogę mieć w niej rywalkę do serca Tadka.

Śmiać mi się chce, gdy Aniela stroi się przed lustrem, prze­bie­ra­jąc się w kolejne sukienki i popra­wia­jąc fry­zurę. Prze­rzuca loki z jed­nej strony twa­rzy na drugą, upina je w wyszu­kane koki lub splata tuż nad kar­kiem, gdy tylko dowia­duje się, że przy­ja­ciel ma wpaść do nas z wizytą. I w sumie tro­chę mi jej też żal, bo prze­cież wiem, że Tade­usz zain­te­re­so­wany jest kimś innym. Tak przy­naj­mniej sądzę.

Łudzę się, że to ja sta­łam się obiek­tem jego wes­tchnień.

Ina­czej nie odwie­dzałby nas tak ocho­czo i nie spę­dzał dłu­gich godzin, sącząc luro­watą zio­łową her­batkę i opo­wia­da­jąc stare aneg­doty. Ten napój to w rze­czy­wi­sto­ści żadna her­bata. Ot, napar z suszo­nych obier­ków po jabł­kach i mięty, ale muszę przy­znać, że sma­kuje i orzeź­wia o wiele lepiej niż przed­wo­jenne ulung albo assam, które kie­dyś z taką lubo­ścią zapa­rzała mama, zimową porą doda­jąc łyżkę miodu, goź­dziki, cyna­mon i gruby pla­ster cytryny.

Wią­zał się z tym cały skom­pli­ko­wany rytuał zare­zer­wo­wany tylko dla niej.

Mami­dło w takich chwi­lach zacho­wy­wało się jak bogini na Olim­pie, do któ­rej nie należy się zbli­żać, dopy­ty­wać ani tym bar­dziej jej wyrę­czać. Nie wiem, czy bar­dziej bała się, że potłu­czemy dro­go­cenną, cienką niczym sko­rupka jajka zastawę, czy że naro­bimy her­ba­cia­nych plam na ser­we­cie albo roz­sy­piemy dro­go­cenny susz, który spro­wa­dzała z samego Ber­lina. Fakt jest taki, że tylko jej było wolno obsłu­gi­wać poły­sku­jący sre­brem samo­war, który od czasu wybu­chu wojny stoi nie­uży­wany, głę­boko scho­wany w kre­den­sie, cze­ka­jąc na lep­sze lata i praw­dziwy czaj, jak zwy­kła mawiać babka.

Dla odmiany do dziś w brzu­cha­tym kre­den­sie na hono­ro­wym miej­scu pyszni się jej ulu­biony por­ce­la­nowy dzba­nu­szek.

Pamię­tam, jak z pełną powagą wsy­py­wała, w zależ­no­ści od liczby bie­siad­ni­ków, ści­śle okre­śloną ilość her­baty, którą potem zale­wała wrząt­kiem. Odmie­rza­jąc czas parze­nia, zer­kała na ulu­biony zegar Boulle. Wresz­cie odsta­wiała dzba­nu­szek na por­ce­la­nową tackę ze srebr­nym oto­kiem, osa­dzoną na trzech okrą­głych nóż­kach.

W tym cza­sie na sto­liku poja­wiały się rodzinne, odzie­dzi­czone po pra­babci pozła­cane, białe por­ce­la­nowe fili­żanki. Po pię­ciu skru­pu­lat­nie odmie­rzo­nych minu­tach kolejno na każ­dej fili­żance lądo­wało fiku­śne srebrne siteczko, przez które mama prze­le­wała z wielką pre­cy­zją i aten­cją aro­ma­tyczną bur­gun­dową her­ba­cianą esen­cję.

Dziś od wiel­kiego święta zapa­rza w nim co naj­wy­żej cienką her­ba­cianą plujkę. Z całą powagą, nie chcąc robić jej przy­kro­ści, uda­jemy, że delek­tu­jemy się nią jak za daw­nych cza­sów. Siteczko dawno temu gdzieś się zagu­biło.

Mama nie­raz powta­rza, że bar­dzo tęskni za tymi połu­dnio­wymi godzi­nami, gdy z przy­ja­ciół­kami dzie­liły się plo­tecz­kami z mia­sta, rodzin­nymi tro­skami i narze­ka­niami na służbę, popi­ja­jąc mokkę i roz­ko­szu­jąc się cia­stecz­kami od Wiśniew­skiego8 z cukierni na rogu. W takich chwi­lach bar­dzo mi żal mami­dła, które w dzi­siej­szych cza­sach nie­wiele ma roz­rywki, za to ogrom­nie dużo trosk i zmar­twień.

Ale nie zmie­nia to faktu, że jestem na nią bar­dzo zła, a może roz­cza­ro­wana tym, że nie potrafi zro­zu­mieć, iż prze­szłość minęła i tam­ten świat ni­gdy nie powróci. Że w tej woj­nie nie możemy tylko pole­gać na innych, musimy rów­nież dać coś od sie­bie. Uto­czyć krwi w obro­nie uko­cha­nej ojczy­zny.

– Co robisz?

Nie­spo­dzie­wa­nie roz­czo­chrana głowa Anieli poja­wia się w drzwiach.

– Nic. A co mia­ła­bym robić? – Pospiesz­nie zamy­kam bru­lion.

– Widzia­łam, że coś piszesz.

Sio­stra wcho­dzi do sypialni i od nie­chce­nia opada na dopiero co zaście­lone przez Zulę łóżko, roz­pie­ra­jąc się niczym pasza na podusz­kach.

– Ali, skoro widzisz, to po co pytasz? – Wzru­szam ramio­nami. – Tyle razy powta­rza­łam, żebyś nie sia­dała na pie­rzy­nie – maru­dzę jak zwy­kle, gdy ktoś burzy ład w moim pokoju.

Cza­sami zasta­na­wiam się, czy nie jestem aby zbyt pedan­tyczna, ale nie potra­fię się prze­ła­mać. Im bar­dziej upo­rząd­ko­wana jest prze­strzeń wokół mnie, tym wię­cej spo­koju mam w sobie. Zupeł­nie jakby porzą­dek w szu­fla­dzie z poń­czo­chami wpły­wał ma mój nastrój i samo­po­czu­cie. I choć może wyda­wać się to prze­dziwne, to wła­śnie tak mam.

Świa­do­mość, że gdzieś tam czyha zaba­ła­ga­niona prze­strzeń albo kłąb kurzu, spra­wia, że nie­mal sły­szę bła­galny lament nie­dbale rzu­co­nych w kąt szpar­ga­łów i ich prośby o upo­rząd­ko­wa­nie. Co jed­nak nie wyklu­cza tego, że tak jak wszy­scy sama bała­ga­nię. Ale tłu­ma­czę sobie, że skoro sama sprzą­tam swój pokój, Zula tylko pastuje co sobotę par­kiet i wyciera kurze, to mogę w nim rów­nież od czasu do czasu siać chaos.

– Prze­cież jest przy­kryta kapą.

Aniela naj­wy­raź­niej nie przej­muje się moimi potrze­bami i zamiast mnie posłu­chać, wyśpie­wuje:

Sie­kiera, motyka, bim­ber, szklanka

W nocy nalot, w dzień łapanka.

Sie­kiera, motyka, świa­tło, prąd,

Kie­dyż oni pójdą stąd?

Już nie mamy gdzie się skryć,

Hycle nam nie dają żyć,

Po uli­cach gonią wciąż,

Patrzą, kogo jesz­cze wziąć.

– Prze­stań! – Coraz bar­dziej iry­tują mnie te wszyst­kie idio­tyczne wojenne pio­sneczki i wyli­czanki.

– O, widzę, że humorku nie ma.

– Pie­rzyna była równo poście­lona. – Pusz­czam mimo uszu jej uwagę. – A teraz będą w niej doły i góry, a wiesz, jak bar­dzo tego nie lubię. Pro­szę, zejdź – nale­gam, ze zło­ścią spo­glą­da­jąc na dzie­wu­szy­sko.

– Kiedy zro­bi­łaś się taka wraż­liwa? – sio­stra się wyzło­śli­wia. – Tatko mawia, że ludzie giną na woj­nie, a tobie prze­szka­dza…

– Nie zaczy­naj! Wiesz, że nie o to cho­dzi! – Boże, jak ona cza­sami mnie dener­wuje!

– Może tak, może nie – drażni się jak dziecko.

Nie­stety, zawsze tak robi, gdy jest znu­dzona.

Cho­wana pod mami­nym klo­szem uprze­dzeń i lęków spo­ra­dycz­nie wycho­dzi z domu. Nie poj­muję, dla­czego mami­dło maluje przed nami świat pełen stra­chów i zagro­żeń, opo­wia­da­jąc o okrop­nych rze­czach, które albo od kogoś usły­szało, albo zna tylko z gazet. Ja wpusz­czam te wszyst­kie opo­wie­ści jed­nym uchem, a wypusz­czam dru­gim. Nie­stety, Aniela bie­rze je sobie głę­boko do serca.

Mama roz­krę­ciła się zwłasz­cza teraz, w wojen­nej rze­czy­wi­sto­ści. Oczy­wi­ście oku­pa­cja nie służy zawie­ra­niu nowych przy­jaźni i zna­jo­mo­ści, ale sio­strę trudno gdzie­kol­wiek wycią­gnąć. Choćby na spa­cer. Zresztą Ali naj­le­piej czuje się sama z sobą. Zawsze stro­niła od rówie­śni­ków, pro­sto po lek­cjach wra­cała do domu, z rzadka tylko odwie­dza­jąc naj­bliż­sze kole­żanki, by nie przy­cze­piły jej łatki odludka i nie odwró­ciły się od niej w szkole.

– Chyba możesz usiąść na krze­śle jak czło­wiek.

– Maru­dzisz!

– Wiesz, że to dla mnie ważne, cho­ciaż tobie może się wyda­wać banalne.

– Prze­sa­dzasz!

– Nie, po pro­stu lubię porzą­dek!

– Nie musisz być od razu taka nie­miła. – Aniela nie­chęt­nie się dźwiga, uwal­nia­jąc sprę­żyny mate­raca, które nie­przy­jem­nie, skrze­kli­wie jęczą, zupeł­nie jakby one rów­nież lamen­to­wały, że ktoś nie­po­trzeb­nie zbu­rzył ich spo­kój.

– Nie jestem nie­miła! – pro­te­stuję.

– Co tam skro­biesz?

– Nie poj­muję, dla­czego cią­gle o to pytasz. Piszę sobie i tyle.

– Znowu piszesz pamięt­nik?

– I tak, i nie – mówię wymi­ja­jąco.

– Wiesz, co mówił Tade­usz?

– Tade­usz to, Tade­usz tamto. Co ty masz z tym Tade­uszem? – Spo­glą­dam na nią zło­śli­wie spod rzęs, przez chwilę bawiąc się jej zawsty­dze­niem.

Może dzięki temu wresz­cie da sobie spo­kój ze szpie­go­wa­niem i zaj­mie się wła­snymi spra­wami.

Aniela jak zwy­kle oblewa się pąsem, spusz­cza wzrok, tak że przez dłuż­szy czas wpa­truje się w noski mate­ria­ło­wych gra­na­to­wych czó­łe­nek, w któ­rych cho­dzi po domu zamiast papci, i zaplata dło­nie na podołku. Nie­stety, nic nie wska­zuje na to, by miała ochotę szybko wró­cić do sie­bie.

– Nie cho­dzi o Tade­usza! – Nadyma się, kąciki ust lekko jej drżą, a oczy poły­skują łzawo. – Tylko o to, co powie­dział.

Plą­cze się nie­po­rad­nie jak dziecko przy­ła­pane na wyja­da­niu sło­dy­czy.

– Tak? – Pod­pusz­czam ją, jed­no­cze­śnie otwie­ra­jąc szu­fladę. Oczy­wi­ście się zacięła i muszę się odwo­łać do siło­wych roz­wią­zań, przy­trzy­mu­jąc nogą biurko i szar­piąc z całej siły za por­ce­la­nową, oblu­zo­waną białą gałkę. Jeśli tak dalej pój­dzie, to w końcu ją urwę. Notuję w pamięci, by popro­sić mamę o spro­wa­dze­nie dozorcy, który poza peł­nie­niem obo­wiąz­ków stróża jest znaną w kamie­nicy złotą rączką.

Prze­su­wam kilka ołów­ków i śmieszną, zro­bioną w dzie­ciń­stwie dla mamy papie­rowo-dru­cianą bran­so­letkę.

Śmiać mi się chce na wspo­mnie­nie miny mami­dła, gdy otrzy­mało, wśród achów i ochów cio­tek, ten wyjąt­kowy pre­zent. W dodatku chwilę po wrę­cze­niu dosta­łam nie­mal histe­rii, gdy mama nie­pew­nie odło­żyła to uni­ka­towe jubi­ler­skie dzieło sztuki na półkę nad komin­kiem, zamiast z god­no­ścią nosić je na nad­garstku.

Jakimś dziw­nym tra­fem ozdoba szybko się zgu­biła i przy­pad­kowo została odna­le­ziona kilka tygo­dni temu przez Zulę w jed­nym z pudeł na stry­chu. Z sen­ty­mentu zacho­wa­łam ją na pamiątkę, oczy­wi­ście wcze­śniej zapre­zen­to­wa­łam zna­le­zi­sko rodzi­nie i przy­po­mnia­łam aneg­dotkę. Uśmia­li­śmy się wszy­scy i ku naszemu zdu­mie­niu oka­zało się, że to nie jedyny ręcz­nie robiony pre­zent, który wpra­wił w kon­ster­na­cję rodzi­ców, a który ku ucie­sze dzieci na dłu­gie mie­siące sta­wał się wąt­pliwą ozdobą domu.

Wśród wrę­czo­nych ślicz­no­ści był krzywy, dziu­rawy, wyko­nany wła­sno­ręcz­nie przez Anielę gli­niany wazo­nik, maka­ro­nowe korale zro­bione w ubie­głym roku przez Sta­sia z pomocą Zuli i wydzier­gany przeze mnie sza­lik, który nie dość, że wście­kle poma­rań­czowy, to w dodatku tak koślawy i wąski, że bar­dziej przy­po­mi­nał sznu­rówkę niż ele­gancką etolę.

– Pamię­tasz prze­cież, jak Tadzio mówił, że zosta­wia­nie śla­dów na papie­rze, jakich­kol­wiek, mogłoby ścią­gnąć na nas nie­szczę­ście, gdyby wpa­dły one w ręce Niem­ców – duka pospiesz­nie, za wszelką cenę usi­łu­jąc odwró­cić uwagę od chło­paka.

W zasa­dzie nie jestem pewna, czy powo­duje mną sio­strzana tro­ska, czy zazdrość, ale na myśl o Tade­uszu robi mi się cie­pło na sercu, a żołą­dek prze­szywa dziwny skurcz.

Mam tylko nadzieję, że jakby co, to jed­nak wybie­rze mnie, nie ją.

Z dru­giej strony, gdy pomy­ślę o tym, w jaką melan­cho­lię wpa­dłaby Ali, to robi mi się jej tak żal, że była­bym gotowa, oczy­wi­ście gdyby Tadek wyra­ził zain­te­re­so­wa­nie moją skromną osobą, zre­zy­gno­wać z jego miło­ści. Pew­nie cier­pia­ła­bym do końca życia, może poświę­ci­ła­bym się jakimś sie­ro­tom albo zamknęła w klasz­tor­nej celi, ale nie pozwo­li­ła­bym, by moja sio­strzyczka roz­pa­czała.

Nie­spo­dzie­wany roz­błysk w gło­wie rodzi nagłą reflek­sję, że naj­le­piej by było, gdyby chło­pak zako­chał się w zupeł­nie innej dziew­czy­nie. Obcej. Jed­nak bole­sne ukłu­cie w sercu uświa­da­mia, jak bar­dzo stał mi się bli­ski.

– Ali, nie sądzę, żeby Niem­ców inte­re­so­wało, co wypi­suję w swoim bru­lio­nie. Możesz ode­tchnąć z ulgą i zapo­mnieć o spra­wie.

– A co piszesz? – Aniela gwał­tow­nie pro­stuje się na krze­śle, unosi pod­bró­dek i prze­wierca mnie świ­dru­ją­cym spoj­rze­niem.

Naj­wy­raź­niej ma nadzieję, że prze­rzu­ca­jąc na mnie cię­żar odpo­wie­dzi, unik­nie zacze­pek zwią­za­nych z Tad­kiem.

– Dobrze, powiem ci – mówię z ocią­ga­niem.

Zdaję sobie sprawę, że im więk­szym sekre­tem wyda się jej to, czym się zaj­muję, tym wię­cej będzie snuć dziw­nych domy­słów i tym chęt­niej dopy­ty­wać wszyst­kich wokół, czy wie­dzą, co zaprząta moje myśli.

– Piszesz wier­sze! – zga­duje z prze­ję­ciem. – Miło­sne? O jejku, zako­cha­łaś się! W kim? – Składa bła­gal­nie dło­nie. – Powiesz mi, prawda?

– Osza­la­łaś? – Dener­wuję się, bo tra­fiła w sedno i gdy­bym tylko potra­fiła, odda­ła­bym się miło­snemu rymo­wa­niu. – Ja i wier­sze miło­sne? A niby do kogo mia­ła­bym je adre­so­wać? – Udaję obu­rze­nie, ale w rze­czy­wi­sto­ści moje trze­po­tliwe serce zaczyna ste­po­wać, wybi­ja­jąc coraz gwał­tow­niej­szy rytm, i nie wie­dzieć dla­czego przed oczami poja­wia mi się roze­śmiana, pie­go­wata twarz Tade­usza.

– Ty mi powiedz.

– Nie powiem, bo nie ma czego opo­wia­dać.

– Widzia­łam tomik poezji…

– To, że czy­tam wier­sze, niczego nie dowo­dzi. – Śmieję się nie­szcze­rze, odru­chowo zakry­wa­jąc usta i usi­łu­jąc zbić ją z pan­ta­łyku, bo smar­kula coraz cel­niej tra­fia w czułe punkty.

– Mama mówiła… – zaczyna nie­bez­piecz­nie drą­żyć.

– Dobrze. – Wzdy­cham. – Przy­znam ci się, nad czym pra­cuję, ale musisz obie­cać, że nikomu, abso­lut­nie nikomu o tym nie powiesz.

– Słowo honoru. – Aniela kła­dzie prawą dłoń na piersi, jej oczy w sekundę stają się jesz­cze więk­sze i bar­dziej błysz­czące. – Obie­cuję! Poważ­nie! Prze­cież wiesz, że możesz mi zaufać.

Wygląda tak, jakby była gotowa wysko­czyć ze skóry i sta­nąć obok, żeby tylko odkryć moją tajem­nicę.

– Piszę bajki. I rysuję – dodaję nie­po­trzeb­nie, bo oczy­wi­ście Aniela zaraz dopo­mina się o poka­za­nie szki­ców.

– Pokaż, co nary­so­wa­łaś.

– Nie teraz. – To mówiąc, chwy­tam bru­lion i wsu­wam go do gór­nej szu­flady biurka, dając do zro­zu­mie­nia, że nie mam zamiaru dzie­lić się pozo­sta­łymi szcze­gó­łami.

Przez chwilę mocuję się z szu­fladą, a gdy wresz­cie udaje mi się ją zamknąć, bole­śnie przy­ci­nam sobie palec.

– Au! Kur­czę! – Wsu­wam obo­lałą opuszkę do ust. Czuję, jak pul­suje, zupeł­nie jak­bym miała tam dru­gie serce.

– Bajki? Ale po co? Dla kogo?

Coraz bar­dziej roz­draż­niona z rumo­rem odsu­wam krze­sło, wstaję i opie­ram się o biurko, jak­bym wła­snym cia­łem chciała chro­nić dostępu do bru­lionu.

– Dla nikogo. Dla sie­bie. – Wzru­szam ramio­nami, bo w rze­czy­wi­sto­ści sama nie jestem pewna, czy kie­dy­kol­wiek je komuś pokażę.

Czy jakieś dziecko wysłu­cha opo­wie­ści o skrza­tach, które miesz­kają pod ciężką żeliwną wanną?

Rura odpły­wowa jest zjeż­dżal­nią do ich zacza­ro­wa­nego świata, z któ­rego cicha­czem wycho­dzą tylko ciemną nocą, by wyja­dać mar­mo­ladę ze sło­ika w kuchni, robić bała­gan i plą­tać włosy śpią­cym dzie­ciom.

– Prze­cież to nie ma sensu!

– Ma, bo spra­wia mi przy­jem­ność i choć przez chwilę nie myślę o tym, co dzieje się za oknem. O woj­nie, o tym, że nie wia­domo, co wyda­rzy się jutro. Tak jest bez­piecz­nie, miło i tro­chę bar­dziej kolo­rowo.

– O tym nie pomy­śla­łam.

– Może też powin­naś spró­bo­wać?

– Bo ja wiem…

– Wycza­ro­wa­ła­byś sobie wła­sny magiczny świat, do któ­rego mogła­byś uciec w każ­dej smut­nej chwili, o któ­rym byś myślała, zasy­pia­jąc, i który śniłby ci się w nocy. To ty usta­la­ła­byś reguły, spra­wiała, że ktoś jest dobry, a ktoś inny staje po złej stro­nie – nawi­jam jak nakrę­cona, czym sama jestem zdu­miona, bo dopiero mówiąc o tym gło­śno, uświa­da­miam sobie, jak ważne dla mojej duszy jest to, co robię.

Coś, co wyda­wało się zwy­kłą głu­pią zabawą, oka­zuje się tak kojące dla umy­słu. Mój wymy­ślony świat to jedyne bez­pieczne miej­sce, w któ­rym mogę się zanu­rzyć.

Nie ma w nim Niem­ców, śmierci, stra­chu.

– Zasta­no­wię się. Dasz mi je do prze­czy­ta­nia?

– Może kie­dyś prze­czy­tam je dzie­ciom, ale teraz nie chcę poka­zy­wać ich nawet tobie, są niedo…

– Sta­szek i Janek pew­nie by… – prze­rywa mi w pół słowa.

– Myślę o jakichś małych dzie­cia­kach, któ­rych pew­nie nie ma jesz­cze na tym świe­cie! Nie o bra­ciach! Rozu­miesz?

Naj­wy­raź­niej nie, bo jesz­cze przez chwilę Aniela drąży temat, dopra­sza­jąc się o prze­czy­ta­nie frag­mentu.

– Daj już spo­kój. – Zie­wam coraz bar­dziej znu­dzona.

– Przej­dziesz się ze mną do biblio­teki?9

– Prze­cież jesz­cze nie prze­czy­ta­łaś tego, co ostat­nio wypo­ży­czy­łaś.

– Ee, nie podoba mi się ta cała Rodzie­wi­czówna.

– Żar­tu­jesz? Jak może ci się nie…

– A jed­nak. To co, przej­dziemy się?

– Prze­cież kropi.

– I co z tego? To nie­da­leko.

– Nie, nie gnie­waj się, ale nie mam ochoty.

– A może obej­rzymy zdję­cia? – Ali robi wszystko, żebym sku­piła na niej uwagę i zor­ga­ni­zo­wała jej jakieś zaję­cie.

Jako że ma sie­dem­na­ście lat i jest zale­d­wie dwa lata ode mnie młod­sza, wydaje się to absur­dalne. Ale wojna zmie­niła wszystko, przede­fi­nio­wała nor­mal­ność świata i jego przy­jem­no­ści. Teraz, po pię­ciu latach oku­pa­cji, nor­mal­no­ścią stały się godzina poli­cyjna, kartki, nie­ustanne oglą­da­nie się za sie­bie, para­li­żu­jący lęk, że nagle zosta­niemy zatrzy­mani. Wsłu­chu­jemy się w każdy hałas na scho­dach z nadzieją, że nie jest to stu­kot czar­nych, wypo­le­ro­wa­nych ofi­ce­rek nale­żą­cych do tych, któ­rzy dali sobie prawo zbu­rze­nia naszego spo­koju, zre­wi­do­wa­nia domu i aresz­to­wa­nia pod byle pre­tek­stem Bogu ducha win­nych ludzi, a nawet zada­nia im śmierci.

Nie możemy jak daw­niej spo­koj­nie wyje­chać za mia­sto, nie ma mowy o kil­ku­ty­go­dnio­wych waka­cjach. Praca papy jest nie­pewna i kiep­sko płatna, mami­dło prze­stało się uśmie­chać, my nie możemy cho­dzić do szkoły. Chcia­łam stu­dio­wać medy­cynę, może sto­ma­to­lo­gię, a zamiast tego dosta­łam nakaz pracy i zaj­muję się szy­ciem. Oczy­wi­ście są tajne kom­plety, wykłady, ale co to za nauka? Jeste­śmy zdani na sie­bie. Może przez to bar­dziej zacięci, docie­kliwi, ale sami.

I ta samot­ność jest naj­gor­sza.

Odbiera marze­nia.

O szczę­śli­wym życiu, o miło­ści, dzie­ciach i rado­snym, bez­piecz­nym domu. Takim małym, zupeł­nie malut­kim, z bia­łym drew­nia­nym pło­tem wokół nie­wiel­kiego ogródka, z bia­łymi różami na raba­cie i warzyw­ni­kiem na tyłach. O słod­kim, zabaw­nym szcze­niaku bawią­cym się na traw­niku i ugi­na­ją­cych się pod cię­ża­rem doj­rza­łych, sło­necz­nie żół­tych anto­nó­wek gałę­ziach sta­rej jabłoni.

Tęsk­nię też za rado­sną, bez­tro­ską zimą, gdy cho­dzi­ły­śmy na łyżwy i zjeż­dża­ły­śmy na san­kach. Cho­dziło się na koniec ulicy i tam, korzy­sta­jąc z nie­wiel­kiego spadku, z piskiem rado­ści zjeż­dżało w kie­runku placu Trzech Krzyży.

Sanecz­kowa zabawa na Żura­wiej, Maria z Anielą, około 1935 roku

Nasze marze­nia scher­lały i skur­czyły się do tego, co jest na wycią­gnię­cie dłoni. Do spo­koj­nego wie­czoru i dobrego kolej­nego dnia. Modlimy się tylko o to, by nie było gorzej. By prze­żyć. By nikogo nie zabra­kło wie­czo­rem w łóżku. Byśmy byli wszy­scy na śnia­da­niu o poranku. Pew­nie dla­tego z taką ufno­ścią i rado­ścią zata­piam się w sło­wach Tade­usza, że rodzi się bunt i nad­ciąga prze­si­le­nie, że orga­ni­zuje się rewo­lu­cja, powsta­nie, nowa walka. Tylko one niosą nadzieję. Że naresz­cie pogo­nimy Niemca. Wszy­scy żyjemy tą nadzieją, że po porażce na Wscho­dzie już się nie pod­niosą.

Pierw­sze wiśnie w Ani­nie, 1939 rok

Mia­łam czter­na­ście lat, gdy wybu­chła wojna, i nie­wiele pamię­tam z tam­tego okresu. W zasa­dzie tylko chaos, panikę, dys­ku­sje i nie­pew­ność rodzi­ców co do tego, czy ucie­kać, czy jed­nak zostać. A jeśli wyje­chać, to dokąd? Do rodziny na wieś? Czy do dale­kiej kuzynki ojca w Kana­dzie? A może tylko wyna­jąć miesz­kanko na obrze­żach mia­sta?

Nie­usta­jąca obawa o to, czy wysie­dlą, czy nie. Prze­cież to pre­sti­żowa, modna część War­szawy. I moi mali bra­cia, wiecz­nie cho­rzy, nie­do­ma­ga­jący, zasmar­kani. Strach mamy, zaci­śnięte usta ojca, nie­da­jąca się opa­no­wać, co rusz wybu­cha­jąca na nowo histe­ria Zuli, że to już koniec, że umrze, a umie­rać nie chce!

Pla­żo­wa­nie na base­nie Legii, 1939 rok

Cią­gle dopa­da­jąca nas przy­tła­cza­jąca cisza, w któ­rej sły­chać nawet poru­sza­jące się skrzy­dełka muchy, o jej brzę­cze­niu i tłu­cze­niu o szyby w oknach nie wspo­mi­na­jąc, bo te są jak nie­przy­zwo­icie gło­śne, iry­tu­jące fan­fary. I to nasłu­chi­wa­nie wia­do­mo­ści w radiu. Sku­pie­nie, wstrzy­my­wa­nie odde­chu pod­czas prze­mó­wień tych, któ­rzy mieli dać siłę, wlać w serca otu­chę, a któ­rzy sami wyda­wali się nie­pewni, co należy uczy­nić. Mie­li­śmy być silni, zwarci i gotowi, bro­nić każ­dej pię­dzi ziemi, nie oddać nawet guzika od mun­duru, a co? Odda­li­śmy wszystko. I zie­mię, i guziki. Domy, poczu­cie bez­pie­czeń­stwa, wizję przy­szło­ści, a wielu to, co mieli naj­cen­niej­szego – życie.

Może dla­tego tak lubimy prze­glą­dać zdję­cia. Przy­po­mi­nać sobie, jak były­śmy takie malut­kie, gdy wszy­scy byli­śmy tacy szczę­śliwi.

Naro­dziny dzieci spra­wiły, że pasją mami­dła stała się foto­gra­fia i gdyby tylko mogło, nie roz­sta­wa­łoby się z apa­ra­tem. Kochany tatko speł­nił jej naj­więk­sze marze­nie, kupu­jąc czarną, nowo­cze­sną leicę ze srebr­nymi oku­ciami.

Zosia na swoim pierw­szym rowerku, Ogród Saski, 1930 rok

Jej bzi­kowi ule­gła przy­ja­ciółka Jadzia Rogu­ska, która oka­zała się rów­nie wdzięcz­nym jak dzieci obiek­tem foto­gra­fo­wa­nia. Pamię­tam nasze wspólne spa­cery, wypady waka­cyjne, gdy prze­ści­gały się w pstry­ka­niu zdjęć. Ile było potem wzru­szeń i wspo­mnień, gdy w jesienne wie­czory uzu­peł­nia­li­śmy rodzinne albumy.

Tęskno mi za tam­tymi bez­tro­skimi chwi­lami, gdy nikt nawet nie myślał, że może wybuch­nąć wojna. Zawsze wyda­wało mi się, że okopy ode­szły w nie­pa­mięć wraz z zakoń­cze­niem wojny w 1918 roku. A tu taka przy­kra nie­spo­dzianka.

Zosia, Kry­nica, 1929 rok

Foto­gra­fie są prze­pustką do innego, dobrego świata. Świata, któ­rego nie ma, a o któ­rym snu­jemy marze­nia każ­dego dnia. Do waka­cji w Zalesz­czy­kach w pen­sjo­na­cie Morela i waka­cji w Ani­nie, gdzie odwie­dza­li­śmy sąsia­dów, Jana i Jadwigę Rogu­skich. I choć mgli­ście pamię­tam te waka­cyjne wypady, to kąpiele, kajaki i opony nad jezio­rem Narocz upla­so­wały się w kata­logu miłych let­nich wspo­mnień na pierw­szym miej­scu. Ojciec odgraża się, że jak tylko wojna się skoń­czy, to poka­żemy tym Szwa­bom, że nas nie poko­nali, i pierw­sze, co zro­bimy, to poje­dziemy nad Narocz. Biedny tatko nie ma poję­cia, że gdy zakoń­czy się wojna, Narocz i cały ten baj­kowy świat znajdą się poza gra­ni­cami naszego kraju i już ni­gdy go nie zoba­czymy.

Zosia i Aniela w dro­dze na lodo­wi­sko, w obję­ciach góralki, Kry­nica, 1929 rok

– Co byś zja­dła? – zaga­jam Anielę, bo jakoś nie mam ochoty na prze­glą­da­nie albumu, za to czuję, jak kiszki grają mar­sza, i się­gam po starą, znisz­czoną książkę kuchar­ską Marii Dis­slo­wej.

– Coś słod­kiego?

– Może być. – Śli­nię palec i z namasz­cze­niem prze­kła­dam kolejne karty, by wresz­cie zna­leźć nasz ulu­biony prze­pis na orze­chowy tort z kaj­ma­kiem i kon­fi­turą z wiśni.

Rodzinny wypad do zoo, War­szawa, około 1930 roku

W bie­da­wo­jen­nym jadło­spi­sie to jedyna kuli­narna roz­rywka, bo nie cho­dzimy ani do restau­ra­cji i cukierni, zresztą i tak do tych naj­lep­szych wpusz­czają tylko Niem­ców, ani do skła­dów ofe­ru­ją­cych rary­tasy z naj­od­le­glej­szych stron świata. O pie­czo­nych jabł­kach z moim ulu­bio­nym cyna­mo­nem czy rodzyn­kach zwy­czaj­nie możemy zapo­mnieć.

Maria i Jadwiga Rogu­ska pły­wają w jezio­rze Narocz

Maria

– Heniu, coś ty taki ner­wowy? – Z nie­po­ko­jem spo­glą­dam na męża, który ze zwi­niętą w rulon gazetą, starą gadzi­nówką sprzed tygo­dnia, zakrada się w stronę okna, by przy­ło­żyć osie, która co rusz z brzę­cze­niem wzbija się ku sufi­towi, zata­cza­jąc coraz to mniej­sze elipsy i tłu­kąc się ner­wowo o klo­sze żyran­dola.

– A nic. Cicho! – syczy nie­za­do­wo­lony, zupeł­nie jakby osie robiło róż­nicę, czy zgi­nie w ciszy, czy nie.

A tak swoją drogą, czy owady sły­szą?10 Milknę i przez chwilę zaj­muję się kwe­stią owa­dziego słu­chu, nie docho­dząc do żad­nych roz­strzy­gnięć tego skąd­inąd inte­re­su­ją­cego zagad­nie­nia. Choć gdy pomy­ślę o brzę­cze­niu komara, to jestem nie­mal prze­ko­nana, że muszą być głu­che, bo który owad chciałby zno­sić taki paskudny dźwięk? A może jed­nak sły­szą i to spra­wia, że są zabu­rzone i tak zło­śliwe? Czort je wie.

Mąż, naj­wy­raź­niej zado­wo­lony z jak mu się wydaje posłu­chu, zamarł z unie­sioną ręką, szpie­gu­jąc osę. Lewie zauwa­żal­nym ruchem gałek ocznych śle­dzi intruza i wresz­cie, gdy ten nie­opatrz­nie kolejny raz ata­kuje okienną szybę, daje susa do przodu. Ugi­na­jące się pod jego cię­ża­rem par­kie­towe klepki nie­przy­jem­nie trzesz­czą, mąż robi zamach i chlast! Z całej siły wali gazetą po szy­bie.

– A! Boże! A! Ratunku! – krzy­czę osza­lała z prze­ra­że­nia.

Hen­ryk odska­kuje jak opa­rzony od fra­mugi, szkło z brzę­kiem roz­pry­skuje się po dywa­nie, a świeże, prze­siąk­nięte desz­czem powie­trze z ani­mu­szem wpada do salonu.

– Co się stało?!

Spa­ni­ko­wane, pobla­dłe dziew­czynki wpa­dają do pokoju, a tuż za nimi roz­trzę­siona Zula, która nie zwa­ża­jąc na moje wcze­śniej­sze poła­janki, z ubło­co­nymi bucio­rami i znie­na­wi­dzo­nym wikli­no­wym koszy­kiem w dłoni, z któ­rego wiecz­nie coś się wysy­puje, pcha się do środka.

– Jezu prze­naj­święt­szy!

– Nic się nie stało. Spo­koj­nie. – Dyszę, z tru­dem łapiąc oddech.

Usi­łuję opa­no­wać dygot i uspo­koić sie­bie i innych. Jestem oszo­ło­miona i nie poj­muję, co się wła­śnie wyda­rzyło. Przed oczami poja­wiają się jak w zwol­nio­nym tem­pie kolejne obrazy. Osy, polu­ją­cego na nią męża, pla­śnię­cia gazety o szybę. Ale skąd tyle szkła? Prze­cież to nie­moż­liwe, by Henio zbił szybę kawał­kiem papieru!

– Ale…

– Tatko polo­wał na osę.

– I zbił szybę? – Zosia patrzy na mnie z nie­do­wie­rza­niem. – Papa…

– Tak jakoś wyszło. – Pobla­dły, rów­nie osłu­piały jak my, niczego nie­ro­zu­mie­jący Henio spo­gląda na mnie z nie­skry­wa­nym zdzi­wie­niem. – Nie, niczego nie zbi­łem! – To mówiąc, poka­zuje ślad, a w zasa­dzie dziurę wybitą w ścia­nie tuż za mną, i jesz­cze bar­dziej sza­rzeje na twa­rzy.

Na jej widok robi mi się nie­do­brze, a nogi mam jak z waty i gdyby nie sto­jący obok fotel, runę­ła­bym na pod­łogę. Wresz­cie wszystko staje się jasne. Uświa­da­miam sobie, że tym dziw­nym hukiem był kara­bi­nowy wystrzał. Że tak nie­wiele bra­ko­wało, a przy­pła­ci­ła­bym go śmier­cią! Że ktoś do nas strze­lał! Celo­wał w nas, we mnie!

Ale jak to moż­liwe?

Miesz­kamy na dru­gim pię­trze! Do tej pory bali­śmy się bomb, a nie poje­dyn­czych wystrza­łów! Jak? Skąd został oddany strzał? To nie mie­ści się w gło­wie! Odru­chowo kulę się w sobie i krzy­czę ile sił w płu­cach:

– Wszy­scy na kory­tarz!

– Mamo…

– Cicho, nie teraz! – Popy­cham dziew­częta. – Szybko! No już! – drę się jak opę­tana, a strużka potu pły­nie mi po ple­cach.

Kory­tarz to jedno z nie­licz­nych miejsc w miesz­ka­niu, w któ­rym nie ma okien. Tu jeste­śmy względ­nie bez­pieczni.

– Nie pani­kuj! – Hen­ryk, choć posłusz­nie czła­pie za mną, jest rów­nie popie­laty jak ja, ale usi­łuje zgry­wać choj­raka, czym dopro­wa­dza mnie do szału.

– Osza­la­łeś? Jak możesz tak mówić!

– Kocha­nie…

– Nie mów do mnie kocha­nie, nie w takiej chwili! Prze­cież mogłam zgi­nąć! Ty mogłeś! Co byśmy zro­bili?

– Ale na szczę­ście nikomu nic nie jest, nikt nie zgi­nął.

– Ale mógł! – upie­ram się.

– Prze­stań! – wybu­cha. – Myślisz, że się nie boję? Pró­buję tylko zacho­wać spo­kój, żeby­ście jesz­cze bar­dziej się nie bały. Rozu­miesz?

Nim zdążę odpo­wie­dzieć, wtrąca się Zula:

– Na ulicy strze­lają. Jakem szła do domu…

– Co też Zula mówi? – prze­ry­wam jej, przez co gospo­sia nie­mal się obraża, bo jak zwy­kle za wszelką cenę chce, byśmy liczyli się z jej zda­niem, a teraz ma oka­zję być kimś waż­nym. Zna­leźć się w cen­trum uwagi.

– To, co pani sły­szy! – Boczy się i odwraca na pię­cie, jakby miała zamiar odejść, ale cie­ka­wość i chęć zabły­śnię­cia osa­dzają ją jed­nak w miej­scu. – A bo to nie widzieli pań­stwo, że Niemcy po ulicy latają?

– Łapanka?

– Jak na moje, to kogoś szu­kają, po miesz­ka­niach łażą od rana. – Dum­nie wypina pierś, jakby oso­bi­ście miała udział w zamie­sza­niu.

– A skąd ty, kobieto, to wiesz? – Mąż patrzy na nią z nie­do­wie­rza­niem.

– Stróż mówił.

– No tak, on wie wszystko. – Wzdy­cham.

– Bramę zamy­kał, to i słowo się z nim zamie­niło. – Zula odsta­wia brudny kosz na dywan, a ja nie mam siły opo­no­wać i napo­mi­nać, że od tego są wycie­raczki.

Jak bym mogła przej­mo­wać się śmie­ciami na pod­ło­dze, pod­czas gdy po dru­giej stro­nie ulicy roz­grywa się dra­mat.

– O tej porze? – Nie potra­fię ukryć zdu­mie­nia.

– Kocha­nie – Hen­ryk kła­dzie dłoń na moim ramie­niu – prze­cież wiesz, że chłop jest ostrożny i chyba lepiej, że pil­nuje wej­ścia do kamie­nicy i zamyka, kiedy trzeba.

– Oczy­wi­ście. – Uchy­lam się i opie­ram o ścianę. Nawet takie drobne gesty czu­ło­ści w tych oko­licz­no­ściach wydają mi się zupeł­nie nie na miej­scu. – Ale to się w gło­wie nie mie­ści. Żeby takie rze­czy się u nas działy!

– Ponoć jakie­goś chło­paka szu­kają.

– O Boże! – Przed oczami prze­my­kają mi twa­rze sąsia­dów. O któ­rego może cho­dzić? Nad kim zbie­rają się czarne chmury?

– Widzia­łam – Zula cedzi słowa, jakby chciała się nimi nacie­szyć – że kogoś tam pro­wa­dzili i muszę powie­dzieć – puszy się z zado­wo­le­nia – że mamy szczę­ście, że weszli do domu po dru­giej stro­nie, a nie do nas.

– Boże prze­naj­słod­szy.

Aniela opiera się o Zosię, wkła­da­jąc rękę pod jej łokieć, i zaczyna, jak to ma w zwy­czaju, cicho pła­kać. Po policz­kach kulają się kolejne, coraz gwał­tow­niej wypły­wa­jące z oczu łzy i po chwili córka chli­pie na całego.

– Cii, no już, nie płacz. – Hen­ryk pocie­sza­jąco kle­pie ją po ramie­niu. – Wszystko będzie dobrze, tylko nie płacz.

Mąż zupeł­nie nie radzi sobie w sytu­acjach, gdy któ­raś z nas zalewa się łzami. Ten silny, zde­cy­do­wany męż­czy­zna, twardy w inte­re­sach, mięk­nie jak wosk w obli­czu kobie­cego szlo­chu. Zacho­wuje się tak, jakby zna­lazł się w wypeł­nio­nym kosz­towną por­ce­laną skła­dziku i nie miał poję­cia, jak się ruszyć. Nie wie, co powie­dzieć, jak nas pocie­szyć, a kie­dyś nocną porą zwie­rzył mi się, że zawsze wyrzuca sobie, iż to przez niego ronimy łzy.

Na nic się zdało tłu­ma­cze­nie, że z nami, kobie­tami, po pro­stu tak już jest, że mie­wamy humory, nad któ­rymi nie panu­jemy, i pew­nie dla­tego tak chęt­nie dajemy upust złym emo­cjom poprzez płacz. Moja prze­mowa jed­nak widać go nie prze­ko­nała, bo teraz bar­dziej przej­muje się zapła­kaną Anielą niż tym, że ktoś do nas celo­wał, co z kolei nie podoba się Zuli, która nie­spo­dzie­wa­nie prze­stała być w cen­trum uwagi.

– Szy­mań­ski mówił, że ponoć mło­dzi coś kom­bi­nują – usi­łuje o sobie przy­po­mnieć.

– Zula, na woj­nie zawsze się kom­bi­nuje. Ty też kom­bi­nujesz.

– No wie pani? – Roz­in­dy­cza się, a kłyk­cie jej szorst­kich, zaci­śnię­tych w pię­ści dłoni bie­leją.

– Nie mam niczego złego na myśli, to wręcz pochwała.

Kobie­cina natych­miast się roz­po­ga­dza i popa­truje na mnie z nadzieją, że oto wła­śnie zosta­nie pochwa­lona. Nie poj­muję, jak doro­sła, zda­wa­łoby się, doj­rzała osoba może łak­nąć pochwał jak dziecko sło­dy­czy, tak że jej nastrój zmie­nia się w mgnie­niu oka.

– Tak?

– Gdyby nie to, że Zula wie, gdzie co kupić, z kim pohan­dlo­wać, do kogo zaga­dać, to nie mie­li­by­śmy tak dobrze zaopa­trzo­nej spi­żarni. Mimo wojny – dodaję po chwili namy­słu.

– Co prawda, to prawda. – Rumieni się ze szczę­ścia i roz­luź­nia, przez co jej policzki obwi­sają jesz­cze bar­dziej niż zazwy­czaj i nie mogę oprzeć się wra­że­niu, że z każ­dym nawi­ja­ją­cym się na kalen­darz mie­sią­cem nasza gospo­sia coraz bar­dziej upo­dab­nia się do bul­dożka pani Kwiat­kow­skiej z naprze­ciwka.

– Tak jest.

– Ale to chło­pa­czy­sko musiało coś prze­skro­bać. – Bie­rze się pod boki. – Oj, musiało. – Jej oczy zmie­niają się w szparki i lustruje nas uważ­nie, zupeł­nie jakby podej­rze­wała, że też macza­li­śmy w tym palce.

Po chwili jed­nak zwy­cza­jowo zapada się w sobie, zamy­śla i przy­gar­bia, a ja bło­go­sła­wię ciszę i to, że mogę się sku­pić na sobie, na galo­pa­dzie nie­spo­koj­nych myśli, a nie humo­rach gosposi.

Całe szczę­ście, że chłopcy poszli bawić się do sąsiadki naprze­ciwko. Anna mieszka od strony podwó­rza, więc nie mają poję­cia, co dzieje się na ulicy. Tym samym syno­wie nie doświad­czą kolej­nej traumy, która śni­łaby im się po nocach.

Sta­sio, choć ma dopiero pięć lat, dosko­nale rozu­mie, czym są strach i śmierć, czym jest wojna. Uro­dzony w gorące lip­cowe popo­łu­dnie 1939 roku nie zna innego świata. Jasiek ma trzy latka i niby jesz­cze nie orien­tuje się w rze­czy­wi­sto­ści, ale biega po domu z paty­kiem i woła­jąc „tra­ta­tata”, udaje, że strzela do Niem­ców.

Pamię­tam, jak na naszych oczach kilka mie­sięcy temu na zda­wa­łoby się spo­koj­nej ulicy gestapo zastrze­liło dwóch męż­czyzn. Ja nie mogłam sobie pora­dzić z mrocz­nymi wspo­mnie­niami, a co dopiero takie malu­chy.

Biedne są te nasze wojenne dzieci. Zamiast roz­ba­wio­nego, bez­tro­skiego dzie­ciń­stwa, zawie­ra­nia przy­jaźni w szko­łach i rado­snych wypa­dów za mia­sto, jeż­dże­nia na rowe­rach, pły­wa­nia, biwa­ko­wa­nia doświad­czają cze­goś, czego obrazy pozo­staną im w gło­wach aż do śmierci. Tak bar­dzo mi ich żal, tak chcia­ła­bym cof­nąć czas, wró­cić do tych słod­kich, peł­nych uśmie­chu przed­wo­jen­nych lat. Może gdy­bym wie­działa, co nas czeka, nie pla­no­wa­ła­bym kolej­nych dzieci?

Swoją drogą z tego pla­no­wa­nia nie­wiele nam wyszło. Ow­szem, dziew­czynki uro­dziły się zgod­nie z naszymi ocze­ki­wa­niami, ale kolejne dwie ciąże wpra­wiły nas w zdu­mie­nie. Bo ani nie ocze­ki­wa­li­śmy dzieci, ani szcze­gól­nie o nie nie zabie­ga­li­śmy. A już cał­ko­wi­tym szo­kiem było odkry­cie kilka tygo­dni temu, że znowu spo­dzie­wam się dziecka! Spro­wa­dzę kolejne maleń­stwo na ten okropny, nie­wdzięczny świat.

I choć pew­nie to marze­nie ścię­tej głowy, to gdzieś pod­skór­nie czuję, mam nadzieję, a w zasa­dzie pew­ność, że będzie dobrze, że to wszystko minie. Jesz­cze będzie nor­mal­nie. Pyta­nie tylko kiedy.

Maria

Uko­chana, ja wrócę, wiesz,

choć­bym cały zmie­rzył świat

wzdłuż i wszerz […],

moja miłość jest sil­niej­sza niż wojna,

ufnie cze­kaj, otrzyj łzy,

bądź spo­kojna.

Zula fał­szuje jak mało kto, co rusz wyśpie­wu­jąc nowy szla­gier Fogga. A raczej w jej prze­ko­na­niu nowy. Pod­ko­chuje się w Mie­czy­sła­wie, od kiedy go przy­pad­kowo spo­tkała, jak zwy­kła opo­wia­dać, czyli po pro­stu dostrze­gła na ulicy.

Muszę przy­znać, że zde­cy­do­wa­nie wolę pod­śpie­wy­wa­nie szla­gie­rów niż cią­głe odma­wia­nie różańca i lita­nii. Nie żebym sama się nie modliła. Gor­li­wie pro­szę Boga i wszyst­kich świę­tych o wspar­cie każ­dego dnia, ale wysłu­chi­wa­nie godzi­nami tej samej modli­twy, tych samych słów, może zmę­czyć. I nie ma zna­cze­nia, czy cho­dzi o modli­twę, czy o pio­senkę.

Dzięki naszemu arty­ście przy­naj­mniej raz na jakiś czas zmie­nia się reper­tuar gosposi, zupeł­nie jakby Zula godzi­nami uczyła się słów kolej­nego utworu, by tygo­dniami zawo­dzić jedną pio­senkę. Gdyby odtwa­rzać ją na gra­mo­fo­nie tak czę­sto, jak śpiewa nasza gospo­sia, płyta zdar­łaby się po zale­d­wie kilku dniach.

Co gor­sza, po paru wyko­na­niach Zula nie­odmien­nie uznaje, że może sobie pozwo­lić na moder­ni­za­cję z pie­kła rodem, i dokłada do utworu wła­sne, zazwy­czaj bez­sen­sowne słowa oraz zmie­nia melo­dię. Wszy­scy cho­dzimy po domu, prze­wra­ca­jąc oczami i zaty­ka­jąc uszy, nie mogąc znieść jej wokal­nych popi­sów.

Chłopcy zamy­kają się z drew­nia­nymi kloc­kami i kolejką w pokoju, Henio, far­ciarz, znika w pracy, a my jeste­śmy nie­szczę­śli­wym audy­to­rium, które nie ma gdzie się podziać i czymś na stałe zatkać uszu.

A swoją drogą uwiel­biam naszego sąsiada Mie­cia Fogga. Zwy­kłam tak o nim myśleć, bo prze­cież skoro mieszka czy do nie­dawna miesz­kał przy placu Trzech Krzyży 8, to cał­kiem bli­sko naszej kamie­nicy.

Nie wiem, jakim cudem Niemcy przy­my­kają oczy na jego występy w Café Bodo przy Fok­sal 17. Jesz­cze przed wojną byli­śmy z mężem na jed­nym z jego fan­ta­stycz­nych, wzru­sza­ją­cych reci­tali i był to nie­zwy­kle miły wie­czór. Sły­sza­łam, że od czasu do czasu wystę­puje też U Akto­rek i Pod Zna­cho­rem, ale jakoś nie mam odwagi zapusz­czać się w te kaba­re­towe prze­strze­nie.

– „To ostat­nia nie­dziela, dzi­siaj się roz­sta­niemy” – wyśpie­wy­wane na wyso­kim, bar­dzo wyso­kim C roz­lega się za moimi ple­cami. – O, pani tutaj?

– Tutaj, a o co cho­dzi?

– A ino chcia­łam wyj­rzeć na ulicę. Taba­czyń­ska mówiła, że coś się zapo­wiada.

Cesia Taba­czyń­ska jest gospo­sią u rodzi­ców Tade­usza. Zanie­po­ko­jona nad­sta­wiam uszu, bo jeśli już pomoce domowe zaczy­nają plot­ko­wać o czymś tajem­ni­czym, to może to tylko wró­żyć kata­strofę. Jesz­cze, nie daj Boże, ktoś donie­sie na gestapo i będzie z tego wiel­kie nie­szczę­ście. Koniecz­nie muszę ostrzec Mary­się, że muszą być ostroż­niejsi.

– Niby co?

– Pani, a skąd mam wie­dzieć?! Panna Kora­low­ska…

– Dobrze, już dobrze. – Powstrzy­muję ją w pół słowa, nim zacznie jedną ze swych tyrad, jak to kie­dyś dobrze jej się żyło, a jak to teraz pod moimi rzą­dami jest źle. – Lepiej niech Zula oskro­bie ziem­niaki na obiad.

– Pani! – wypala obra­żona. – Już wszystko dawno na ogniu posta­wione, za chwilę kar­to­fle będą mięk­kie!

– To świet­nie, bo wszy­scy mocno zgłod­nie­li­śmy.

Zamiast odpo­wie­dzi sły­szę, nie wiem który już raz tego dnia, „to ostat­nia nie­dziela, dzi­siaj się roz­sta­niemy”.

– Co też Zula tak wyśpie­wuje w kółko to samo?

– A bo ja Fogga lubię – mówi dobit­nie, jakby ogła­szała światu dobrą nowinę.

– Domy­ślam się. A może by tak Ordo­nównę zanu­cić od czasu do czasu? – Robię głę­boki wdech i into­nuję: – „Miłość ci wszystko wyba­czy, smu­tek zamieni ci w śmiech”, piękne, nie­praw­daż?

– A daj mi pani żyć! – Znie­cier­pli­wiona Zula macha ręką poczer­wie­niałą na sku­tek lek­kiego odmro­że­nia w mło­do­ści. – Jaka tam miłość? – Wychyla się nie­bez­piecz­nie przez otwarte okno, po czym, nie dostrze­gł­szy niczego inte­re­su­ją­cego, odwraca się na pię­cie.

– Miłość jest zawsze piękna. To uczu­cie jedyne w swoim rodzaju – wyrzu­cam z sie­bie nie­po­trzeb­nie, nie­po­mna jej zła­ma­nego serca.

– Ordo­nówny to ja nie znam. – Robi krok do przodu, tak że wyraź­nie wyczu­wam jej nie­świeży czosn­kowy oddech. – A Fogga widzia­łam w kugu­arach, na ulicy, to pra­wie jak zna­jomy. Niech się pani nie dziwi, że wła­śnie jego lubię naj­bar­dziej. Jak­bym młod­sza była, tobym się za niego od razu wzięła.

Pochyla się do mnie tak bli­sko, że dostrze­gam jej roz­sze­rzone, poczer­niałe pory na nosie i nie­wielką bro­dawkę, z któ­rej wyra­sta długi czarny włos. Gospo­sia pręży się, z dumą wypi­na­jąc klatkę pier­siową i pre­zen­tu­jąc obfite, obwi­słe piersi, które się­gają nie­mal pasa. Kilka razy pro­po­no­wa­łam jej naby­cie biu­sto­no­sza i pokry­cie kosz­tów jego zakupu u mojej zaprzy­jaź­nio­nej gor­se­ciarki, ale zawsze koń­czyło się to awan­turą, że nie włoży niczego, co w jaki­kol­wiek spo­sób by ją ogra­ni­czało.

– Kulu­arach.

– A jak zwał, tak zwał. – Obra­żona, gło­śno tupiąc, wyma­sze­ro­wuje z pokoju, mru­cząc coś pod nosem.

Zain­try­go­wana ostroż­nie pod­cho­dzę do okna i nie­znacz­nie odsu­wam firankę, by rzu­cić okiem na ulicę. Od wybu­chu wojny jest nie­przy­jem­nie wylud­niona, ludzie prze­my­kają jakby chył­kiem, czujni niczym zające oba­wia­jące się wilka. Mniej jest doro­żek, a samo­chody pra­wie znik­nęły. Co naj­wy­żej poja­wiają się te nie­miec­kie, z eses­ma­nami i ich żonami, a raczej wyfio­ko­wa­nymi kochan­kami w mod­nych futrza­nych eto­lach i kape­lu­si­kach.

Jan Rogu­ski

Dostrze­gam sąsiada i dobrego zna­jo­mego Janka Rogu­skiego11. Jest mężem mojej przy­ja­ciółki Jadzi, która mieszka za ścianą. Podob­nie jak mąż, ukoń­czyła medy­cynę, ale w prze­ci­wień­stwie do niego pra­cuje, a w zasa­dzie pra­co­wała w Miej­skim Insty­tu­cie Higieny, a nie w szpi­talu. Janek jak zwy­kle wraca do domu zamy­ślony, z pochy­loną głową, zapewne z kolej­nego dyżuru albo taj­nego wykładu dla stu­den­tów w Szpi­talu Wol­skim. Jest takim dobrym czło­wie­kiem, odda­nym leka­rzem i że też aku­rat takie nie­szczę­ście musiało go spo­tkać. Ich malutki synek Grześ12 zacho­ro­wał na gruź­licę kości. Mam nadzieję, że jakimś cudem uda się go wyle­czyć, choć to podobno wyjąt­kowo paskudna przy­pa­dłość.

Ze zdu­mie­niem dostrze­gam, że znowu poja­wił się pucy­but. Star­szy, nie­przy­jemny czło­wiek, który roz­kłada się na chod­ni­kach z dziw­nie wyso­kim ni to wóz­kiem, ni to krze­słem. Jak zwy­kle paląc papie­rosa, przy­gląda się spod wypło­wia­łego kasz­kietu oko­licz­nym domom, zagląda ludziom w twa­rze, cze­ka­jąc na klien­tów. Nie poj­muję, że też nie jest mu wstyd czy­ścić nie­miec­kie ofi­cerki pod­ty­kane mu pod nos przez tych, któ­rych tak bar­dzo nie­na­wi­dzimy. Kie­dyś nawet z Heniem zasta­na­wia­li­śmy się, czy nie jest szpie­giem. Od tej roz­mowy sta­ramy się nie wcho­dzić mu w drogę.

Jadwiga Rogu­ska w Miej­skim Insty­tu­cie Higieny, kwie­cień 1938 roku

Opusz­czam firankę i teraz dla odmiany sku­piam się na kłu­ją­cych, sztyw­nych liściach palmy dak­ty­lo­wej. Za punkt honoru wzię­łam sobie wyho­do­wa­nie jak naj­więk­szej rośliny, sta­jąc w szranki z sio­strą, którą tego samego dnia obda­ro­wa­łam jed­nym z dwóch egzo­tycz­nych wiechci otrzy­ma­nych przeze mnie w ramach wdzięcz­no­ści od zna­jo­mej.

I choć było to lata temu, nie minął nam zapał w rywa­li­za­cji o palmę – dosłow­nie – pierw­szeń­stwa. Zupeł­nie jakby dorod­ność rośliny miała udo­wod­nić, która z nas tro­skli­wiej zaj­muje się domem. Mamy dokład­nie prze­li­czone liście i cie­szymy się z każ­dego kieł­ku­ją­cego pędu. A naj­gor­sze jest to, że chęt­nie pozby­ła­bym się tego cho­ler­stwa, bo zaj­muje już pół pokoju, ale prze­cież nie mogę dać Róży satys­fak­cji.

Palma wyho­do­wana przez Marię

W ubie­głym tygo­dniu ze zdzi­wie­niem odkry­łam na ziemi w doniczce kolo­nię maleń­kich, za to ruchli­wych niczym mrówki bia­łych sko­czo­gon­ków.

Jak ja nie zno­szę tych roba­ków!

Poja­wiają się nie wie­dzieć skąd, a gdy się je wresz­cie zauważy, to oka­zuje się, że już całymi chma­rami migrują z doniczki na doniczkę. Trzy dni temu, ku roz­pa­czy męża, oso­bi­ście poła­ma­łam jego papie­rosy, by wrzu­cić tytoń do donicy i obfi­cie go pod­lać, licząc na to, że sko­czo­gonki same się wyniosą. Naj­chęt­niej zanu­rzy­ła­bym cały pojem­nik z kwia­tem w wodzie i zalała po brzegi, żeby się poto­piły, ale nie spo­sób w poje­dynkę prze­su­nąć wiel­kiej rośliny, a co dopiero zatar­gać ją do wanny.

Zgięta wpół jestem tak sku­piona na ana­li­zie gleby, że nie sły­szę kro­ków męża za sobą, i gdy ten nie­spo­dzie­wa­nie kła­dzie dłoń na moich ple­cach, gwał­tow­nie pod­ska­kuję i krzy­czę jak opa­rzona:

– Aa! – Wyba­łu­szam oczy, z tru­dem łapiąc powie­trze, i choć dostrze­gam uko­chaną twarz, nie jestem w sta­nie się uspo­koić. Nagły wyrzut adre­na­liny spra­wił, że koła­cze mi serce, a w gło­wie szumi.

– Mary­siu! Kocha­nie, to ja!

– Widzę. – Nabur­mu­szona oddy­cham głę­boko, kła­dąc dłoń na piersi. – Musisz się tak skra­dać? Tyle razy pro­si­łam…

– Prze­cież się nie skra­dam, wsze­dłem jak zwy­kle.

– Pro­si­łam, żebyś wołał.

– Nie prze­sa­dzaj. – Gła­dzi mój poli­czek deli­kat­nymi muśnię­ciami kciuka. – Prze­cież nie będę się anon­so­wał na progu każ­dego pokoju!

– Ale…

– Nie ma żad­nego ale, chodź tu do mnie. – Przy­ciąga mnie ku sobie, obej­mu­jąc w talii. – No już, nie obra­żaj się. Lepiej daj buziaka.

Usi­łuje mnie poca­ło­wać, a ja zacho­wuję się jak spło­szona dzie­wica.

– Prze­stań, bo jesz­cze dzieci zoba­czą.

– I co z tego?

– A to, że nie wypada! – Śmieję się zalot­nie. – Zda­jesz sobie sprawę, że to nie widok dla dora­sta­ją­cych panie­nek.

– Chyba doro­słych kobiet.

– Ale…

– Widziały strze­la­ninę, śmierć, trupy, a ty zamar­twiasz się tym, że zoba­czą kocha­ją­cych się ludzi, w dodatku rodzi­ców, oka­zu­ją­cych sobie czu­łość? – Spo­gląda na mnie łobu­zer­sko.

– No wła­śnie: rodzi­ców!

Śmieje się, po czym niby polu­bow­nie ujmuje deli­kat­nie moją prawą dłoń i pochy­liw­szy się, składa na niej świ­dru­jący uszy, prze­sad­nie gło­śny poca­łu­nek.

Dono­śny cmok roz­lega się w pomiesz­cze­niu, a ja stoję roz­bro­jona jak zwy­kle jego poczu­ciem humoru.

– Daj spo­kój, nie wygłu­piaj się!

– Skar­bów szu­kasz pod palmą? – żar­tuje. – Uwa­żaj, żeby nie wysko­czył ci z niej dżinn albo jakiś inny cudak.

– Co ty powiesz? – prze­ko­ma­rzam się. – Na razie to mi tylko robaki z niej wyłażą, choć zdaje się, że po kura­cji tyto­nio­wej jest ich zde­cy­do­wa­nie mniej.

– Mam nadzieję, że nie suge­ru­jesz, iż będę musiał poświę­cić kolejny zapas z tru­dem zdo­by­tych cyga­re­tek na twoje fana­be­rie.

– Wiesz dobrze, że nie mogę dać satys­fak­cji Róży. Gdyby nie ta głu­pia rywa­li­za­cja, pew­nie już dawno pozby­ła­bym się tego ziel­ska z domu. Jak ostat­nio byli­śmy w kościele, to nawet zasta­na­wia­łam się, czy nie poda­ro­wać palmy pro­bosz­czowi.

– Wyborny pomysł.

– Wiem, ale oba­wiam się, że ją zmar­nują. I co powie Róża? Będzie mieć satys­fak­cję. Gdyby w naszym kościele był dawny pro­boszcz, to może poważ­nie bym to roz­wa­żyła. A tak? Szkoda gadać.

Mamy szczę­ście, że kościół na placu Trzech Krzyży jest otwarty i odpra­wiane są w nim msze. Ale strach w nich uczest­ni­czyć, bo zda­rzyło się, że Niemcy w cza­sie nabo­żeń­stwa wpa­dli, aresz­to­wali wszyst­kich wier­nych i wywieźli, Bóg raczy wie­dzieć dokąd. Pew­nie do obozu. Więk­szość kościo­łów, nie­stety, jest zamknięta, zruj­no­wana albo prze­ro­biona na składy broni i amu­ni­cji. W zasa­dzie zamiast w świą­ty­niach chęt­niej na wspólną modli­twę gro­ma­dzimy się na podwór­kach przy nie­wiel­kich kaplicz­kach, by chó­ral­nie bła­gać Tego, który włada świa­tem, o wyba­cze­nie, litość, zmi­ło­wa­nie i pokój. O wytłu­ma­cze­nie, dla­czego tak cier­pimy. Za jakie grze­chy?

– Oj wy, kobiety, i te wasze pro­blemy. Czym ty się przej­mu­jesz?

– To może się wyda­wać głu­pie, ale przy­naj­mniej mam złu­dze­nie, że coś jesz­cze jest jak za daw­nych lat. Tak bar­dzo tęsk­nię za tam­tym przed­wo­jen­nym cza­sem.

– Wiem, kocha­nie, ale zoba­czysz, nie­ba­wem wojna się skoń­czy i będziemy żyć, jak jesz­cze nie żyli­śmy.

– Czy jest coś, o czym nie wiem?

– Nie, cho­dzi mi tylko o radość, która nas ogar­nie, gdy zakoń­czy się to wszystko. Ode­tchniemy z ulgą, będzie cicho i spo­koj­nie, znowu zaczniemy marzyć i pla­no­wać.

– O, z pew­no­ścią.

Nie­po­mna wła­snych obaw przy­tu­lam się do niego i pozwa­lam, by objął mnie ramio­nami i poca­ło­wał w czu­bek głowy. Szkoda, że muszę myć włosy w sza­rym mydle, bo dawno temu skoń­czył mi się mój ulu­biony rumian­kowy szam­pon. W dodatku ze wzglę­dów bez­pie­czeń­stwa prze­far­bo­wa­łam ciem­no­brą­zowe włosy na jasny blond. Nie jestem Żydówką, przy­naj­mniej nic o tym nie wiem, ale mój typ urody i ciemne tęczówki nie­raz były powo­dem wyle­gi­ty­mo­wa­nia na ulicy i nie­wy­god­nych pytań.

Teraz szam­pon przy­go­to­wuję sama według sta­rego prze­pisu babki Teo­dory, który zna­la­złam przez przy­pa­dek na końcu jej kuchen­nego zeszytu z prze­pi­sami.

Tęsk­nię za wszyst­kim: za dobrym kre­mem i praw­dzi­wym szam­po­nem, her­batą, o poran­nej fili­żance czar­nej mokki nie wspo­mi­na­jąc. Mam dość tych wszyst­kich ersat­zów: zbo­żo­wej kawy z domieszką suszo­nych mie­lo­nych kasz­ta­nów i żołę­dzi, zio­ło­wych napa­rów, które pijemy do śnia­da­nia, mar­ga­ryny zamiast masła, kon­fi­tury z bura­ków i kar­to­fli poda­wa­nych na tysiąc spo­so­bów. Sza­rych klu­sek, plac­ków ziem­nia­cza­nych, babki ziem­nia­cza­nej, kar­ta­czy i kopy­tek, purée z cebulką, zapie­ka­nek i kar­to­flanki.

Choć muszę uczci­wie przy­znać, że tylko dzięki pew­nym sta­rym zna­jo­mo­ściom i pie­nią­dzom na naszym stole lądują owe ziem­niaki, o któ­rych więk­szość rodzin może tylko poma­rzyć jako o nie­do­stęp­nym rary­ta­sie.

Doszło do tego, że zaczę­łam z sen­ty­men­tem wspo­mi­nać zupę z żółwi. Zaska­ku­jący, trudno powie­dzieć przy­smak, ale z pew­no­ścią uzu­peł­nie­nie ubo­giej w mięso diety. W 1941 roku, jeśli mnie pamięć nie myli, grec­kie żół­wie dosłow­nie zalały „czarny rynek”, rodząc egzo­tyczne plotki i domy­sły. Mówiło się na mie­ście, że to deli­cje dla elit w Rze­szy, zapchaj­dziura żywie­niowa dla Wehr­machtu na fron­cie, ale przede wszyst­kim było to kuli­narne wyzwa­nie dla naszych gospoś, które na wszel­kie spo­soby usi­ło­wały dobrać się do żół­wiego mięsa.

– Kocha­nie, co się dzieje? – Hen­ryk odsuwa się i przy­gląda mi się z nie­po­ko­jem.

– Nic, nic, zamy­śli­łam się.

– Na jaki temat, jeśli można wie­dzieć?

Domowy szam­pon z sza­rego mydła

Utrzeć tro­chę sza­rego mydła na tarce, dodać świeże żółtko, kilka kro­pli cytryny i pła­ską łyżeczkę oliwy. Skrawki mydła roz­pu­ścić w mini­mal­nej ilo­ści wody, roz­beł­tać żółtko z oliwą i cytryną, dodać do mydlin i dokład­nie wymie­szać.

Kolejny cie­pły poca­łu­nek ląduje tym razem na mojej szyi, tuż obok ucha. A potem jego usta się­gają mał­żo­winy i deli­kat­nie całują raz za razem. Osu­wam się bez­wład­nie w ramiona męża i gdy­by­śmy byli sami w domu, pozwo­li­ła­bym zapro­wa­dzić się do sypialni. Tak bar­dzo go kocham. Jest całym moim świa­tem.

– Zatę­sk­ni­łam za kawą, her­batą…

– Prze­cież przy­nio­słem ostat­nio English tea – mówi z dumą, roz­ko­szu­jąc się angiel­skimi sło­wami wypo­wia­da­nymi z praw­dzi­wie lon­dyń­skim akcen­tem.

– Daj spo­kój, ta odro­bina wystar­czy zale­d­wie na kilka małych fili­ża­nek. – Wzdy­cham. – Choć oczy­wi­ście jestem ci wdzięczna, kocha­nie, że wyko­pa­łeś ją spod ziemi.

– Ma się zna­jo­mo­ści. – Puszy się z zado­wo­le­niem i łobu­zer­sko mruga. – Wszystko dla mojej dro­giej żoneczki.

– Wiem, wiem, mój drogi. – Uśmie­cham się, bo bar­dzo lubię, gdy tak trosz­czy się o mnie, mówi z taką czu­ło­ścią. – Marzę o samo­wa­rze peł­nym…

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. Park Ujaz­dow­ski – dzie­więt­na­sto­wieczne zało­że­nie w śród­mie­ściu War­szawy, roz­cią­ga­jące się mię­dzy Al. Ujaz­dow­skimi a ul. Piękną i pl. Na Roz­drożu. Osta­tecz­nie urzą­dzony w latach 1893–1896 dzięki sta­ra­niom Komi­tetu Plan­ta­cyj­nego, cie­szył się dużą popu­lar­no­ścią wśród dzieci i mło­dzieży, stał się też ulu­bio­nym miej­scem spa­ce­rów dla mło­dych matek, także w latach oku­pa­cji hitle­row­skiej. We wrze­śniu 1939 roku w parku pocho­wano osoby, które zgi­nęły pod­czas oblę­że­nia. W okre­sie oku­pa­cji nadano mu nazwę Alle­epark. Wio­sną 1944 roku Pola­kom zabro­niono do niego wstępu. W 1965 roku został wpi­sany do reje­stru zabyt­ków (wszyst­kie przy­pisy pocho­dzą od autorki). [wróć]

2. Dzi­siej­sza ul. Żura­wia (nie­gdyś pisana przez „ó”) bie­gnie od Brac­kiej po Poznań­ską. Patrz Aneks do przy­pi­sów s. 437. [wróć]

3. Dziel­nice poli­cyjna i rzą­dowa w War­sza­wie (1939–1945). Patrz Aneks do przy­pi­sów s. 441. [wróć]

4. Jedną z takich osób był Wła­dy­sław Bar­to­szew­ski („Ludwik”, „Teo­fil”), ur. 19 lutego 1922 roku w War­sza­wie i zm. tamże 24 kwiet­nia 2015 roku. Histo­ryk, publi­cy­sta i dzien­ni­karz, pisarz, dzia­łacz spo­łeczny, poli­tyk, dyplo­mata. Wię­zień Auschwitz, dzia­łacz Pol­skiego Pań­stwa Pod­ziem­nego, czło­nek pre­zy­dium Rady Pomocy Żydom, uczest­nik Powsta­nia War­szaw­skiego. Od maja 1940 roku pra­co­wał w admi­ni­stra­cji Przy­chodni Spo­łecz­nej nr 1 Pol­skiego Czer­wo­nego Krzyża w War­sza­wie. Zatrzy­many 19 wrze­śnia 1940 roku w maso­wej obła­wie na Żoli­bo­rzu tra­fił do Auschwitz (nr obo­zowy 4427). Zwol­niony z obozu 8 kwiet­nia 1941 roku w wyniku licz­nych dzia­łań podej­mo­wa­nych przez Pol­ski Czer­wony Krzyż wró­cił do War­szawy i aktyw­nie włą­czył się w dzia­łal­ność kon­spi­ra­cyjną. [wróć]

5. Kamie­nice ozna­czone nume­rami 4 oraz 4a nale­żały do pięk­niej­szych na i tak ele­ganc­kiej ul. Żura­wiej. Nie­stety, powsta­nie nie obe­szło się z nimi naj­le­piej. Patrz Aneks do przy­pi­sów s. 437. [wróć]

6. Okre­śle­nie „Szare Sze­regi” było kryp­to­ni­mem kon­spi­ra­cyj­nym har­ce­rzy obej­mu­ją­cym cały zwią­zek. Szare Sze­regi powo­łano 27 wrze­śnia 1939 roku w gro­nie człon­ków Naczel­nej Rady Har­cer­skiej, w war­szaw­skim miesz­ka­niu Sta­ni­sława Boro­wiec­kiego, szefa Głów­nej Kwa­tery Męskiej. Ści­śle współ­pra­co­wały z Dele­ga­turą Rządu Rze­czy­po­spo­li­tej Pol­skiej na Kraj oraz Komendą Główną AK. Patrz Aneks do przy­pi­sów s. 454. [wróć]

7.