Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ann, żona esesmana, która właśnie przeprowadziła się z dziećmi do Auschwitz, nie potrafi odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Jest przerażona, bo jeszcze nigdy nie widziała ukochanego Hansa tak zmęczonego. Nabiera przekonania, że jego praca musi być naprawdę ciężka i wyczerpująca, bo mąż stał się bardzo nerwowy. Najbardziej jednak martwi ją to, że nie chce powiedzieć, czym się zajmuje, co budzi w niej jeszcze większy niepokój. Ann nie ma wątpliwości, że ciągłe przebywanie z tymi kryminalistami w pasiakach odbija się na jego zdrowiu.
Po morderczej pracy w obozie Auschwitz esesmani wracali do swoich domów prosto w ramiona stęsknionych żon i dzieci. Tuż za obozowymi drutami uprawiali róże i hodowali króliki, a w ogródkach radośnie poszczekiwały psy.
O ich wygodę dbali więźniowie oraz zmuszona do pracy okoliczna ludność. Pili w pobliskiej kantynie, chodzili do burdelu, wyjeżdżali na urlopy i zakochiwali się w okolicznych dziewczynach. Niektórym życie tutaj tak przypadło do gustu, że nie chcieli opuszczać Auschwitz, a co niektórzy nawet po wojnie tu wracali.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 359
Projekt okładki i stron tytułowychPiotr Majewski
Redaktor prowadzącyMaria Magdalena Miłaszewska
Redakcja merytorycznaAgnieszka Horzowska
Redaktor technicznyJoanna Wasilewska
KorektaJoanna Markiewicz
Zamieszczone w książce relacje i dokumenty pochodzą ze zbiorów Państwowego Muzeum Auschwitz-Birkenau. Wydawnictwo i Autorka dołożyli wszelkich starań, aby dotrzeć do właścicieli praw do materiałów zamieszczonych w tej książce.
Copyright © by Nina Majewska, Warszawa 2020 Copyright © for this edition by Dressler Dublin sp. z o.o., Ożarów Mazowiecki 2020
Wydawca: Bellona ul. Hankiewicza 2 02-103 Warszawawww.bellona.pl
Dołącz do nas na Facebooku:www.facebook.com/Wydawnictwo.Bellona Księgarnia internetowa:www.swiatksiazki.pl
Dystrybucja: Dressler Dublin sp. z o.o. ul. Poznańska 91, 05-850 Ożarów Mazowiecki tel. (+ 48 22) 733 50 31/32 e-mail: [email protected]
ISBN 978-83-11-15974-7
Skład wersj ielektronicznej [email protected]
Wystarczy, by dobrzy ludzie nic nie robili, a zło zatriumfuje.
Edmund Burke
Ignorancja częściej niż wiedza budzi większą pewność siebie.
Ależ jestem podekscytowana. Serce bije jak oszalałe, co rusz tracąc rytm. Robi mi się na przemian zimno lub gorąco i nie potrafię usiedzieć w miejscu. Nie dalej jak miesiąc temu mój kochany Hans wreszcie się oświadczył. Marzyłam o tej chwili miesiącami, to tracąc nadzieję, to kurczowo trzymając się marzeń, że jednak w końcu ten dzień nadejdzie, i naiwnie wyobrażając sobie tę szczególną chwilę w wyjątkowo romantycznej i pompatycznej odsłonie.
Tymczasem, jak zazwyczaj bywa, stało się to w najmniej oczekiwanym momencie i bynajmniej nie było szczególnie lirycznie. Bez kwiatów i szampana, na niebie nie pojawiła się tęcza, a chóry anielskie nie zaśpiewały uroczyście. Co w obliczu tej cudownej decyzji na całe życie okazało się najmniej istotne. I choć pewnie nie powinnam być zaskoczona, bo przecież spodziewałam się tego od tygodni, to jednak gdy po obfitej kolacji z rodzicami, z dobrym winem i wybornym keksem w rolach głównych, Hans szarmancko przyklęknął na naszym tarasie, odebrało mi mowę.
Był przyjemny, ciepły wieczór. Przytłumione światło sączyło się przez szpary w zielonej aksamitnej zasłonie wielkiego salonowego okna, gdzie rodzice popijali herbatkę z państwem Kügel. Panowie, jak zwykle z cygarami w dłoni, popijając ciężką brandy, deliberowali o tym, co dzieje się na froncie i kto powinien bardziej wspierać działania wojska, i snuli plany o włączeniu niewielkiej fabryki tekstylnej pana Kügla w misterny plan Hitlera. Franz z wypiekami na twarzy przeliczał potencjalne zyski, które pojawiły się na horyzoncie zmian społeczno-gospodarczych, a ojciec, aptekarz z wielopokoleniową tradycją, cmokał z zazdrością. Panie dla odmiany skupiły się na narzekaniu na drożyznę i coraz większe kłopoty ze zdobyciem luksusowych kremów, bez których nie wyobrażały sobie życia.
Wojna wydawała się odległa i co najwyżej trochę uciążliwa w codziennym życiu, a w towarzystwie pielęgnowano przekonanie o jej słuszności. Poczuliśmy, że wreszcie jako wycieńczony poprzednią wojną naród wstajemy z kolan i świat winien się nam podporządkować. Poza wszystkim przecież wojna nakręcała koniunkturę i działa się w miejscach, które odwiedzało się sporadycznie w czasie urlopów. W gruncie rzeczy ginęli na niej obcy ludzie, choć oczywiście niemieckie matki drżały o życie wysłanych na nią synów.
Przegoniłam ponure myśli o tym, że mój Hans jako esesman gra w tej grze pierwsze skrzypce. Odpędziłam strach, skupiając się na czułych słowach, które rozkosznie pieściły moje uszy. Do dziś pobrzmiewają mi w głowie, wywołując przyjemne dreszcze.
– Ann, kocham cię ponad wszystko, czy zostaniesz moją żoną?
Z westchnieniem ulgi, które, mam nadzieję, mój narzeczony wziął za wzruszenie, zgodziłam się natychmiast. Może uczyniłam to nazbyt gorliwie i pospiesznie, ale takie chwile nie zdarzają się przecież często. Dostałam niewielki złoty pierścionek z małą perełką, który od razu stał się moim najcenniejszym skarbem i z którym się nie rozstaję, wraz z obietnicą dozgonnej miłości i troski.
Świat nagle wydał się jakby radośniejszy i bardziej kolorowy. Gwiazdy na nieboskłonie radośnie migotały, puszczając do nas oczko, obiecując magiczne, słodkie życie.
Teraz mamy tyle cudownych planów, tyle jest przed nami! Dom, spokój, rodzina, trójka, a może nawet czwórka dzieci. Po poprzedniej wojnie, która przetoczyła się przez Europę, wszyscy opadliśmy z sił, a kraj zmiażdżył bezlitosny walec kryzysu i marazmu. Wielu głód, brak pracy, środków do życia i beznadzieja zajrzały do oczu i kto choć raz doświadczył tego wszystkiego, ten wie, jak trudno się dźwignąć i rozpocząć życie na nowo. Że nie sposób przestać się bać. My mamy taką szansę. Ogromną szansę nie tylko na szczęśliwe małżeństwo, ale również na karierę i wygodne życie. W myśl starego powiedzenia, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, jesteśmy przekonani, że tamta wojna była potrzebna, by uświadomić nam, Niemcom, że tylko współdziałając, jesteśmy w stanie przezwyciężyć nędzę i brak perspektyw. A zjednoczeni nie damy się nikomu i niczemu zatrzymać.
Marzy mi się mały domek ze spadzistym dachem i zielonymi okiennicami, z ogródkiem, w którym uprawiałabym wonne herbaciane róże, dzieci bawiłyby się radośnie z psem, a Hans hodowałby swoje ukochane króliki. Nie wiem, skąd w nim takie upodobanie do tych kicających stworzeń, ale muszę przyznać, że bywają urocze.
Papa jest bardzo dumny, bo mój Hans nie dość, że jakieś trzy lata temu wstąpił do SS, to w ostatnich dniach awansował. Nie rozumiem dokładnie, co to znaczy, ale skoro mój narzeczony jest z tego tak zadowolony i dumny, ja również nie posiadam się ze szczęścia. Moja starsza siostra, Elsi, której zawsze się wydaje, że wszystko wie najlepiej, teraz chodzi jak niepyszna. Jej Günter nawet nie należy do SS, jest zwykłym żołnierzem Wehrmachtu, w dodatku nie wiedzieć czemu nie wysłali go na front. Dostał przydział do pobliskiej jednostki i jak dla mnie nie ma się czym pochwalić, bo przebywanie na miejscu, przy domu, niewiele ma wspólnego z prawdziwą wojną i bohaterstwem.
Jestem dumna, że Hans może lepiej przysłużyć się Führerowi, że jest ceniony i rzeczywiście coś znaczy. W dzisiejszych niespokojnych czasach to niezwykle ważne. Jego awans co prawda może oznaczać konieczność zamieszkania z dala od rodziny, ale jestem gotowa na ten nieunikniony krok. Wiem, że mnie kocha, otoczy troską i nie da nikomu skrzywdzić. Teraz widuję go sporadycznie, gdy przyjeżdża do Berlina na przepustki, a tak miałabym go stale przy sobie.
Wieczorem przed zaśnięciem przymykam oczy i marzę o naszym nowym domu, o dzieciach, bo przecież zakładamy, że zgodnie z wolą Führera będziemy mieli gromadkę maluchów, ale najbardziej cieszę się na myśl o ślubie. Marzenia są najsłodszą pożywką szczęścia, jednak ich nadmiar odbiera mi sen. Nie potrafię przestać się zastanawiać, planować, a im intensywniej rozmyślam, tym większe stada niespokojnych, lecz radosnych motyli krążą w moim brzuchu. Oczywiście nie weźmiemy ślubu w kościele, to jest passé. Myślimy raczej o jakiejś uroczej, dzikiej polanie, może ukwieconej łące, na której przysięgniemy sobie miłość, wierność, wzajemną troskę i że nawet śmierć nas nie rozłączy. Zastanawiam się, w co się ubiorę. Moje przyjaciółki coraz częściej rezygnują z białych sukienek i też jestem zdania, że niekoniecznie muszę taką mieć. Wydaje mi się, że bardziej twarzowe są ostatnio modne kwieciste tkaniny.
Ze ślubem jest sporo zamieszania, bo Hans marzy o tym, by wpisać nas do wielkiej księgi rodów SS. Zastanawiam się, czy dla mnie wspólnota rodów ma jakieś szczególne znaczenie, i ze zdziwieniem odkrywam, że tak. Coraz bardziej rozkwita we mnie duma z tego, że jestem Niemką, a wpisanie do tej szczególnej księgi byłoby ukoronowaniem dotychczasowego życia. To jak przepustka do wyższej kategorii ludzi, do lepszego świata, niedostępnego dla byle kogo z ulicy, ba, nawet dla zwykłych rodaków, którzy nie mają związków z SS. To swoiste potwierdzenie czystości krwi, przynależności do wyjątkowej aryjskiej rasy i gwarancja, że nasze dzieci będą miały w życiu łatwiej – nie będą musiały udowadniać swojego pochodzenia i ominie je ten cały ambaras ze zbieraniem dokumentów, ale przede wszystkim staną się elitą i przyszłością tego kraju.
Szczerze mówiąc, teraz, w czasie wojny, jest niezłe szaleństwo z dostarczeniem do Głównego Urzędu Rasy i Osadnictwa SS tych wszystkich aktów urodzenia, ślubów i zgonów. Mam wrażenie, że my, młodzi Niemcy, nie zajmujemy się niczym innym, tylko tworzeniem rodzinnych drzew genealogicznych, w których ze szczególną uważnością oglądamy każdy listek i korzonek, sięgając „pamięcią” nawet do połowy osiemnastego wieku. Tak jest w naszym przypadku, bo Hans jako oficer musi udokumentować nasze pochodzenie aż od 1750 roku.
– Kojarzysz rodziców ciotki Adelajdy? – Hans, pochylony nad dokumentami, delikatnie przygryza ołówek.
Nie znoszę tego jego przykrego nawyku, bo przez niego wszystkie ołówki w domu noszą ślady zębów i trzeba je chować przed znajomymi i rodziną, żeby nie pomyśleli sobie, że jesteśmy jakimiś flejtuchami.
– Nie mam o nich pojęcia.
– Zapytasz matkę?
– Mogę, oczywiście, tylko nie mam pewności, czy będzie coś wiedzieć.
Żółte, ciepłe światło niewielkiej lampki wiszącej nad stołem w kuchni sprawia, że okoliczne sprzęty spowija gęsty cień. Oczywiście moglibyśmy zapalić kolejną lampę, ale ta daje wrażenie intymności. W dodatku nasze twarze wydają się w jej blasku bardziej wypoczęte i świeże. Moja matka, jak zwykle pod pretekstem migreny, z wilgotną szmatką na czole leży na szezlongu w pokoju na górze, co w moim odczuciu po prostu umożliwia jej uniknięcie uciążliwego towarzystwa ojca. Nie wiem, co się stało z moim radosnym papą, ale od wielu tygodni dosłownie nie sposób się z nim porozumieć. Stracił zainteresowanie czymkolwiek innym niż wojna. Przestał troszczyć się o mamę, o nas, o dom, wiecznie tylko spotyka się w pijalniach piwa[1] ze znajomymi, z którymi omawia kolejne aspekty ruchów wojsk, strategii i polityki, spekuluje, jak można by na wojnie zarobić, zupełnie jakby coś od niego zależało.
Jak dla mnie jest zwykłym aptekarzem, który poza sprzedażą większej ilości jodyny, bandaży i środków opatrunkowych ma niewiele wspólnego z zaszczytnymi ranami i tą całą wojną. Zresztą nie wiem, o co tyle krzyku. Najważniejsze, że wygrywamy. I gdyby tylko inne narody zrozumiały sens tego, co się dzieje, nie trwałoby to tak długo. W marcu 1938 roku Austriacy poddali się w zasadzie bez jednego wystrzału, rozumiejąc, że z nami nie wygrają i że mamy rację, a pod naszymi rządami kraj może się tylko gospodarczo rozwinąć, tak przynajmniej twierdzi pan Kügel. W mojej ocenie bardzo słusznie. Dzięki temu nie ryzykowali zdrowia bliskich, utraty domów i majątków, a może i odetchnęli z ulgą, że teraz przynależą do takiej wspólnoty narodowej jak nasza. Jestem przekonana, że dzięki temu ich życie może się tylko polepszyć.
– Ann, co się dzieje?
– Nic, nic, trochę się zamyśliłam.
– Ale nie zmieniłaś zdania?
Budzę się jak z letargu i spanikowana przyglądam mojemu przystojnemu narzeczonemu. Czyżby miał jakieś wątpliwości?
– Nie, skąd, a ty? – Zdziwiona wpatruję się w niego tak intensywnie, że bezwiednie łzy napływają mi do oczu. Nie zniosłabym, gdyby teraz się wycofał, zrezygnował. Kocham go tak bardzo, że aż zapiera mi dech. Jest taki czuły, dobry, troskliwy. Nie może mnie zostawić! Zaczynam nieświadomie panikować.
– Ej, głuptasie, co się dzieje? – Hans powoli się podnosi i podchodzi tak blisko, że wyraźnie czuję pieprzowo-piżmowy aromat jego wody kolońskiej.
Stoję jak słup soli, nie mogąc się poruszyć.
– Kotku? – Otula mnie całym sobą, przyciska do szorstkiego munduru, gładzi delikatnie po plecach. Lekko się kołyszemy, a on czule całuje mnie w czoło, w usta, szyję i… niespodziewanie pękam. Zaczynam płakać. – Rozmyśliłaś się?
Delikatnie potrząsam głową, a on, chyba zaniepokojony, wyciąga z kieszeni spodni wielką batystową chustkę w czarno-brązową kratę. Ociera mi łzy i wciska ją do ręki, żebym mogła wydmuchać nos.
– Ja… ja – jąkam się nieskładnie i pluję śliną. – Ja tak bardzo, tak bardzo… – Nabieram powietrza w płuca, aż rozciągnięte do granic możliwości pęcherzyki zaczynają pobolewać. – Ja…
– Tak? – zachęca mnie, wyraźnie wyczuwam jego zdenerwowanie.
Kolejny raz nabieram powietrza.
– Tak bardzo cię kocham. Nie zniosłabym, gdybyś mnie zostawił, odebrałabym sobie życie, jesteś całym moim światem. – Wbrew sobie mówię to wszystko, przed czym przestrzegała mnie matka.
Od kiedy pamiętam, powtarzała nam, że nie wolno przed mężczyzną do końca zdradzać swoich uczuć, myśli i pragnień:
– Jeśli powiesz wprost, szczerze, co ci leży na sercu, jak wielkim darzysz go uczuciem, przestaniesz być dla niego atrakcyjna. Pamiętaj: mężczyźni cenią sobie tajemniczość. Oni są jak myśliwi, którzy gonią za zwierzyną. Ty jesteś takim króliczkiem, który ma uciekać, wymykać się z rąk, on musi za nim biec. Masz być nieprzewidywalna, stanowić zagadkę. Stracisz wszystko, jeśli obnażysz swoje wnętrze. On znajdzie innego króliczka, za którym pobiegnie w nieznane z nadzieją, że zaskoczy go czymś nowym.
Oczywiście przy każdej nadarzającej się okazji podkreślała, że mała niedyspozycja, migrena czy słabość jest nie tylko znakomitym sposobem, by trochę odpocząć od towarzystwa, czyli głównie od męża, ale też stanowi miarę tego, jak jesteśmy kochane. Czy on się zatroszczy, zmartwi, czy będzie wokół nas chodził na paluszkach? I dopóki tak będzie, nie mamy czym się martwić, ale jeśli przestanie tak robić, powinien to być dla nas sygnał ostrzegawczy.
A ja? Zrobiłam wszystko źle! Jak naiwna, roztrzepana i rozdygotana nastolatka wyłożyłam wszystkie karty na stół, nie zostawiając sobie niczego w zanadrzu. Ta niepewność, ta cała miłość najwyraźniej odebrała mi rozum. Nigdy się tak nie czułam, nie kochałam tak mocno. Wystraszona drżę, czy moje wyznanie coś zmieni w naszej relacji. Mam nadzieję, że nie.
Tymczasem Hans ujmuje moją brodę i zmusza do uniesienia głowy. Kciukiem ściera ostatnią łzę, która nieśmiało wypływa spod powieki.
– Przepraszam, nie powinnam tego mówić.
– Wiesz, że jesteś głupiutka?
– Dziękuję, właśnie tego się obawiałam. – Biorę głęboki oddech i zła na siebie mimowolnie zaczynam się dąsać.
– Nie w tym sensie.
– To znaczy? – Pogubiłam się zupełnie i już nie wiem, co powinnam o tym wszystkim myśleć.
– Głupiutka, że się tym martwisz. – Hans uśmiecha się łobuzersko. – Cieszę się, że wprost powiedziałaś, co do mnie czujesz. To bardzo miłe. Mam nadzieję, że wiesz, że nie jesteś mi obojętna, ale…
Nie słyszę, co mówi dalej, bo powoli docierają do mnie jego słowa: „nie jestem obojętna” to zdecydowanie inna skala niż miłość, w dodatku znowu powiedział, że jestem głupiutka, co przywołuje na myśl synonimy: naiwna, nierozsądna, dziecinna, śmieszna…
– Słuchasz mnie?
– Przepraszam, zamyśliłam się. Nie wiem, dlaczego dopiero teraz ze mną zrywasz, po tym, jak dałeś mi nadzieję…
– Kotku, chyba nie usłyszałaś, co powiedziałem. – Lekko szczypie mnie w policzek. – Jesteś niemądra, że martwisz się tym wyznaniem. Myślałem, że nigdy nie usłyszę, jak bardzo mnie kochasz, a teraz tylko utwierdziłaś mnie w słuszności wyboru na żonę tak wspaniałej kobiety. Też cię kocham, jakbyś stała się moim powietrzem, słońcem, życiem. Jesteś dla mnie wszystkim i uczynię wszystko, żebyś była szczęśliwa.
– Żebyśmy byli szczęśliwi – mówię bardzo cichutko i wspinam się na palce, by złożyć na jego ustach słodki pocałunek.
Nie możemy pozwolić sobie na dłuższą pieszczotę, bo zza drzwi dobiega szuranie i postękiwanie świadczące o tym, że ojciec wstał z fotela. W obawie, że mógłby nas przyłapać na czułościach, pospiesznie wracamy do rozłożonych na stole dokumentów.
– Jesteś pewien, że Günter i Friedrich się nie wycofają?
– Oczywiście. Günter jest moim przyjacielem jeszcze z piaskownicy, a Friedricha znam od kilku lat. Służymy w tej samej jednostce i z pewnością zrobi to, o co go poprosiłem. Obaj potwierdzą twoje narodowosocjalistyczne przekonania. Zresztą wasza rodzina, z tego, co wiem, bardzo wspiera partię, więc nie masz się czego obawiać.
– W sumie tak, ale jak sobie pomyślę, że nasze podanie o zawarcie małżeństwa może trafić na biurko samego Heinricha Himmlera[2], mam ciarki na plecach.
– Zupełnie niepotrzebnie. Ja mam nadzieję, że to właśnie on własnoręcznie podpisze zgodę na nasze małżeństwo i podejmie decyzję o wpisaniu nas do księgi rodów SS.
– Wiem, jakie to dla ciebie ważne, i dlatego jestem pełna obaw. A jeśli się okaże, że w naszej rodzinie, nie daj Boże, był jakiś Żyd?
– Nawet tak nie mów, wypluj te słowa! Ja boję się tylko tego, że może ktoś z naszych przodków pochodził z nieprawego łoża i że natkniemy się na wpis „ojciec nieznany”. Podobno sam Josef Mengele[3], znajomy pana Kügla, miał właśnie taki problem i nie został wpisany do księgi.
– Widzisz, a ty dziwisz się, że się stresuję. – Wydymam usta. – W takim razie zaczynam się martwić podwójnie.
– Przecież twój ojciec należał do Thule[4].
Rzeczywiście, jakoś wyleciało mi to z głowy. Dowiedzieliśmy się o tym przez przypadek, ale do końca nie pojmowałam, co to może dla nas oznaczać, w dodatku papa nie chciał o tym nic więcej powiedzieć.
Moje zmartwienia i obawy były udziałem wielu młodych kobiet, które pragnęły stanąć na ślubnym kobiercu z esesmanem. Wszyscy studiowali rodzinne dokumenty, przeglądali księgi parafialne i urzędowe akta.
W zasadzie powinniśmy do podania do RuSHA[5] dołączyć około stu osiemdziesięciu, albo więcej, poświadczeń tego, co działo się z naszymi przodkami, z kim mieszali krew i łączyli się w miłości, znaleźć dwóch wiarygodnych świadków, którzy zaświadczą o naszych politycznych przekonaniach, a ja, jako kobieta, strażniczka rasy, muszę przejść stosowny sześcio-tygodniowy kurs małżeński, na którym, obok szkolenia politycznego, dowiem się, jak prowadzić dom, opiekować się dziećmi i wychować nasze potomstwo w nazistowskim duchu, tak by kiedyś mogło zasilić szeregi SS.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
1 Życie polityczne, dyskusje o przyszłości Niemiec toczyły się głównie w pijalniach piwa, gdzie Niemcy bardzo chętnie się spotykali. Tu rodziły się nowe koncepcje i idee, tu zawierano sojusze.
2 Heinrich Luitpold Himmler (ur. 7 października1900 r. w Monachium, zm. 23 maja1945 r. w Lüneburgu) – polityk, jeden z głównych przywódców nazistowskich Niemiec, zbrodniarz wojenny, Reichsführer SS, Komisarz Rzeszy do spraw Umacniania Niemieckości. Opętany ideą czystości i wyższości rasy aryjskiej. Sprawnie piął się po szczeblach kariery jako szef: SS (od 1929 r.), gestapo (od 1934 r.), policji (od 1936 r.), w 1943 r. został ministrem spraw wewnętrznych, w 1944 r. dowódcą Armii Rezerwowej. Jako prawa ręka Adolfa Hitlera stał się odpowiedzialny za eksterminacjęŻydów w Europie.
3 Josef Mengele (ur. 16 marca1911 r. w Günzburgu, zm. 7 lutego1979 r. w Bertiodze w Brazylii) – lekarz, SS-Hauptsturmführer, doktor medycyny i antropologii, zbrodniarz wojenny, postrach w obozach koncentracyjnych, zwany Aniołem Śmierci. Znany z nieludzkiego okrucieństwa, niewyobrażalnych eksperymentów medycznych przeprowadzanych na więźniach, z celowym ich okaleczaniem i zarażaniem zakaźnymi chorobami. Ze szczególnym upodobaniem przeprowadzał badania na bliźniętach, pragnąc pojąć mechanizmy rządzące genetyką. I choć nie wpisał się do księgi rodów SS, zrobił w strukturach organizacji wielką karierę.
4 Towarzystwo Thule (Thule-Gesellschaft) – tajna organizacja rasistowska i okultystyczna, która powstała w Monachium w końcowej fazie I wojny światowej. Nazwa pochodzi od mitycznej wyspy Thule, która dla starożytnych Greków była najbardziej na północ wysuniętym lądem. Stąd nazwa ta miała duże znaczenie dla wyznawców nordyckich kultów. Towarzystwo powstało na przełomie 1917 i 1918 r. z grupy Germanenorden i założone zostało w Monachium przez Rudolfa von Sebottendorfa, któremu już podczas I wojny światowej Związek Wszechniemiecki służył jako znaczące centrum nacjonalistycznej agitacji. Do jego członków zaliczali się urzędnicy, prawnicy, profesorowie uniwersyteccy, policjanci, arystokraci, lekarze, naukowcy oraz bogaci kupcy. Na zewnątrz organizacja ta mieniła się „grupą badawczą nad starożytnościami germańskimi”, będąc w rzeczywistości zamaskowaną bawarską organizacją Zakonu Niemieckiego, który był zorganizowany na wzór loży masońskiej. Towarzystwo Thule można określić jako konspiracyjne, tajne stowarzyszenie o orientacji rasistowskiej, a w szczególności antysemickiej, przesycone ideologią okultystyczną.
Źródło: https://pl.wikipedia.org/wiki/Towarzystwo_Thule.
5 Rasse- und Siedlungshauptamt, Urząd Rasy i Osadnictwa SS.
Piórem Niny opowiadam skomplikowaną historię życia mojego i mojej kochanej mamy. To miejscami bardzo bolesna opowieść o tym, jak przewrotny był nasz los i czego doświadczyłyśmy. Jak byłyśmy osamotnione i skąd czerpałyśmy siłę, by przetrwać.
Niektóre fakty ujawniane w tej książce nie są znane nawet moim najbliższym i choć mam świadomość, że mogą być dla nich zaskakujące, uznałam, że powinny ujrzeć światło dzienne. Inne mogą nieco odbiegać od tych powszechnie znanych z historii, ale ja właśnie tak je zapamiętałam i tak zostały mi opowiedziane przez mamusię.
Pragnę, aby świat zrozumiał, że prawdziwymi bohaterami nie zawsze są ci stawiani na cokołach. My, kobiety, zazwyczaj ciche i skromne, wspierające mężczyzn na frontach ich życiowej walki, aktorki drugiego planu, wielokrotnie płaciłyśmy najwyższą cenę za sławę naszych ojców, mężów i synów.
Nasza historia opowiedziana została głosami mojej mamy, Stefanii z domu Stawowy, oraz moim.
Na prośbę rodziny zmienione zostały niektóre imiona i nazwiska.
Ewa Budniak
Boję się. Panicznie się boję. Każdego dnia boję się położyć do łóżka, niepewna, co przyniesie noc. Każdego ranka budzę się zlękniona na myśl o tym, co przyniesie dzień. Boję się każdego nieznanego odgłosu w domu, poza nim i w sobie. Każdy powiew wiatru i drżenie drewnianej konstrukcji, trzask i strzelanie grubych belek wywołuje przerażenie. A jednak nie mogę okazać lęku. Muszę udawać, że panuję nad wszystkim, że nic złego się nie dzieje i nie ma prawa się wydarzyć.
Dziewczynki śpią w pokoju obok, a ja nasłuchuję. Jest niemal zupełnie ciemno. Nikłe światło księżyca zaledwie wydobywa kontury szafy i komody. Gdyby nie wojna, byłby to spokojny, cichy wieczór na skraju lasu, w ciepłym, bezpiecznym domu i z kochającą się rodziną. Ale tak nie jest.
Wojna nie tylko zburzyła poczucie bezpieczeństwa i zasiała w nas niepewność co do następnego dnia, ale też obnażyła nasze inne oblicza.
Zadziwiam siebie. Nigdy nie sądziłam, że jestem taka silna, zdeterminowana i że potrafię z taką zawziętością walczyć o dzieci, o dom. Że nauczę się z niczego przygotowywać posiłki, które będą im smakować albo przynajmniej uda mi się w nie wcisnąć. Że nauczę się planować, gromadzić i przechowywać żywność w takich ilościach, by przez tygodnie nie czuć głodu. Że dowiem się, jak zrobić ciasto z fasoli i mąkę z kory. Że narażając życie, będę w szopie ukrywać ukraińskiego żołnierza, że nauczę się czyścić broń i obsługiwać krótkofalówkę.
Ja, dziewczyna z tak zwanego dobrego domu z dwiema niemieckimi gosposiami, którą nauczono francuskiego i haftu richelieu, zapoznano z poezją i literaturą piękną, która w przyszłości miała być tylko – albo aż – ozdobą innego dobrego domu i której najważniejszym zadaniem miało być wydanie na świat kolejnego pokolenia szczęśliwych ludzi oraz wydawanie poleceń służbie, nagle zostałam postawiona pod ścianą. Nie dość, że mój nowy dom nie okazał się tak dobry i na poziomie, jak założono w dniu moich narodzin, to w dodatku jego pan i mój mąż też nie jest tym, którego sobie wyśniłam.
Kończąc dwudziestego szóstego czerwca 1930 roku egzaminem maturalnym prestiżowe ośmioklasowe Prywatne Żeńskie Gimnazjum Sióstr Urszulanek w Tarnowie dla panien z wyższych sfer, myślałam, jak większość młodych ludzi, że świat stoi przede mną otworem. Byłam przekonana, że mogę góry przenosić i nawet jeśli nie dokonam niczego niezwykłego, jak odkrycie radu i polonu, to z pewnością uczynię swoje życie szczęśliwym. Marzyłam o rodzinie, dzieciach, uniesieniach, miłych niespodziankach i podróżach.
Pragnęłam spokojnej codzienności w akceptacji i miłości bliskich ludzi. Rodzina i siostra, Zosia, zawsze była dla mnie najważniejsza i choć moja matka była niezwykle surowa i wymagająca, kochałam ją równie mocno. Od zawsze marzyłam, że będziemy się spotykać całą wielką gromadą przy dużym stole podczas świąt Bożego Narodzenia, Wielkanocy czy naszych urodzin. Ale życie zwykle pisze własne scenariusze, o czym wtedy nie wiedziałam.
Siostry urszulanki zaszczepiły we mnie poczucie obowiązku, staranność i konsekwencję we wszystkim, co robiłam. Nie był to jednak pięciogwiazdkowy hotel, w którym troszczy się o gościa – tu raczej od niego wymagano. Bursa dla dziewcząt tchnęła w nas spartańskiego ducha. Było to miejsce, w którym surowa reguła sporo zabraniała, na wiele nie pozwalając. Czasem miałam wrażenie, że jestem w dobrze zorganizowanych koszarach. Wstawało się i chodziło spać o ściśle określonych porach. Nie było mowy, by dłużej się pouczyć czy poczytać. Łóżka słało się na tak zwaną blaszkę, idealnie wyrównując materac i przywiezione z domu puchowe kołdrę i poduszkę, co później okazało się przydatną umiejętnością w obozach koncentracyjnych. Każdy dzień rozpoczynała i kończyła modlitwa, posiłki były jałowe jak samo zakonne życie, niespecjalnie doprawione i pozbawione choćby szczypty fantazji.
Wiecznie karmiono nas zdrową i tanią, ale dla mnie cuchnącą i niesmaczną kaszą gryczaną. Nadal nie rozumiem, jak udawało nam się w tej surowej regule zadbać o chwile radości i szczęścia, nawiązując przyjaźnie na całe życie.
Mieszkając przez lata w bursie, nauczyłam się samodzielności i odpowiedzialności, ale też dowiedziałam się, czym jest dobra zabawa. Oczywiście nie w dzisiejszym tego słowa znaczeniu, bo nie robiłyśmy niczego, co byłoby zakazane, nieprzyzwoite czy podszyte używkami. Zwyczajnie dobrze bawiłyśmy się z dziewczynami i miło spędzałyśmy czas. Robiłyśmy sobie dowcipy, urządzałyśmy podwieczorki w parku, a przede wszystkim marzyłyśmy. Gdy któraś z nas się zakochała albo choćby zauroczyła, traktowałyśmy to z wielką powagą i lekką zazdrością, przeżywając wspólnie z przyjaciółkami pierwsze miłosne uniesienia.
Ja niestety nie miałam żadnej miłosnej tajemnicy, którą mogłabym się podzielić. Jakoś nikt nie zawrócił mi w głowie, zresztą w żeńskiej szkole trudno było o absztyfikanta. Kościół też niespecjalnie sprzyjał nowym znajomościom, a nieliczne spacery po mieście w towarzystwie przyzwoitek nigdy nie zaowocowały poznaniem kogoś intrygującego.
Dlatego tym chętniej wsłuchiwałam się w opowieści koleżanek, bo niektóre miały już za sobą pierwsze wakacyjne pocałunki, a nawet intymne zbliżenia. Choć tak naprawdę tylko Halina zrobiła TO dwa razy z Adamem, którego poznała na imieninach u jakiejś dalekiej krewnej. Leżąc w łóżkach, z wypiekami chłonęłyśmy jej wspomnienia, które snuła każdego wieczoru po zgaszeniu światła. Jej historia skończyła się jednak tak jak wiele innych w tamtym czasie. Nagle jej brzuch zaczął się zaokrąglać, ona zaś stawała się coraz bardziej małomówna i w końcu, oklapniętą niczym smutny tulipan, wydalono ją ze szkoły w atmosferze skandalu. Nasze drogi już nigdy więcej się nie przecięły, nie wiem więc, czy urodziła dziecko i co się z nią stało, ale byłam pewna, że nie o takim życiu marzyła.
Jej los nieco ostudził nasz zapał, ale na krótko. Nadal wyglądałyśmy przystojnych kawalerów, w których można by się zakochać na śmierć i życie. I choć niczego nie pragnęłam bardziej, to jednak nie sądziłam, że to przyprawiające o dziwną słabość, a jednocześnie dodające skrzydeł uczucie stanie się niebawem również moim udziałem.
Po ukończeniu czwartej klasy wyjechałam z rodziną na wczasy. Nie stać nas było na zagraniczne wojaże, ale rodzice potrafili tak zorganizować wakacje, że się nie nudziliśmy. Razem z siostrą Zosią, która była o dziewięć lat ode mnie młodsza i którą zawsze traktowałam jak dziecko, cieszyłyśmy się na każdy wypad za miasto. Miałam jeszcze starszego brata, Ryśka, ale wtedy mieszkał już sam w Warszawie i rzadko się widywaliśmy.
Tamtego roku wyjechaliśmy do Klimontowa, z którego notabene pochodziły dwie moje koleżanki z klasy. Były ślicznymi Żydówkami. Estera, stale roześmiana długonoga brunetka o wielkich sarnich oczach i zawsze nienagannie ułożonych włosach, była najmłodsza z siedmiorga rodzeństwa i w związku z tym najbardziej rozpieszczana przez rodziców, którzy co rusz przesyłali jej do bursy paczuszki ze słodyczami. Choć same też dostawałyśmy przesyłki od rodziców, to tych dla Estery wyglądałyśmy z wielkim utęsknieniem, bo zawsze znajdowały się w nich najlepsze czekoladki sprowadzane aż z Belgii.
Ruta z kolei była bardzo cicha i spokojna i gdyby nie to, że siostry często wywoływały ją do odpowiedzi jako najlepszą uczennicę, można by zapomnieć o jej istnieniu. Pochodziła z bogatego domu, wakacje spędzała w egzotycznych krajach u niezliczonych ciotek i wujów, ale niechętnie o sobie opowiadała. Ponieważ spałyśmy obok siebie, siłą rzeczy częściej rozmawiałyśmy i w końcu się zaprzyjaźniłyśmy. Po ukończeniu szkoły utrzymywałyśmy kontakt listowny, ale z upływem czasu w naturalny sposób wygasał, aż zupełnie się urwał. Sądziłam, że Ruta, jak pisała w ostatnim liście, została u stryjenki w Kanadzie. Jakież było moje zdziwienie, gdy w mroźny styczniowy poranek 1944 roku zobaczyłam ją w transporcie Żydów dopiero co przywiezionych bydlęcymi wagonami do Auschwitz. Stałam oniemiała, przerażona i bezradna, bo niczego nie mogłam dla niej zrobić. Ona, jak zwykle spokojna i opanowana, była lekko wystraszona, ale też jakby trochę zainteresowana miejscem, w którym się znalazła, nie przeczuwając jeszcze, że czeka ją w nim tylko śmierć.
W tym czasie Niemcy już nie certolili się z segregowaniem nowo przybyłych na tych bardziej i mniej zdolnych do pracy. Większość ludzi, po tym jak ich rozebrano do naga, pozbawiając w ten sposób odzieży z zaszytymi w zakamarkach kosztownościami, przeznaczano wprost do krematoriów. Oczywiście wcześniej ich zagazowywano. To był potworny widok. Coraz bardziej przerażeni ludzie stali w kolejce po śmierć. Niektórzy czekali na nią w niemym oszołomieniu, inni głośno wzywali Boga, który był głuchy i obojętny na jęki swoich dzieci, pozwalając, by już na tym padole przekonały się, czym jest piekło.
W tamte wakacje nie wiedziałam jednak, czego będzie mi dane doświadczyć. Radośnie podśpiewując, choć niemiłosiernie fałszowałam, wszechobecny przebój Ordonówny, do którego słowa napisał Julian Tuwim: Miłość ci wszystko wybaczy, smutek zamieni ci w śmiech, miłość tak pięknie tłumaczy zdradę, kłamstwo i grzech, marząc o rycerzu na białym koniu, pakowałam się na wyjazd, nie wiedziałam, że mój rycerz już na mnie czeka.
Nasze gosposie, starsze od mojej mamy, które między sobą rozmawiały tylko po niemiecku, uwijały się jak w ukropie, składając kolejne sztuki odzieży i upychając je w brązowych tekturowych walizkach. Przy nich nauczyłam się niemieckiego, co potem wielokrotnie miało uratować mi życie.
Klimontów powitał nas słoneczną pogodą. Było to niewielkie miasteczko zamieszkane w dużym stopniu przez Żydów, którzy mieli tu piękną synagogę, domy, majątki i sklepiki kolonialne zaopatrzone jak na najlepszych ulicach Warszawy. Do dziś pamiętam oszałamiające bogactwo domów rodzinnych moich przyjaciółek i to, z jaką życzliwością byłam w nich przyjmowana.
Zamieszkaliśmy w niewielkim dworku-leśniczówce, tak zwanej Henrykówce, należącym do przyjaciela mojego ojca, którego poznał jeszcze w szkole, także leśniczego. To był cudowny, beztroski czas. Chodziłyśmy na spacery, kąpałyśmy się w niewielkim stawie, który niczym współczesne baseny był specjalnie oczyszczany, a woda w nim krystaliczna. Zbierałyśmy kwiaty, bryczkami jeździłyśmy po lesie, urządzałyśmy pikniki i wyprawy. Było magicznie. Rodzice spędzali ze sobą więcej czasu niż zazwyczaj i choć oboje byli surowi i bardzo przestrzegali konwenansów, udało mi się ich przyłapać, jak podczas spaceru trzymali się za ręce. Było sielsko. Tym bardziej że wkrótce z majątku Karskich we Włostowie przyszło zaproszenie dla naszych gospodarzy i ich gości. Było to miejsce, o którym w okolicy mówiło się z czcią, i każdy marzył, by choć raz się tam znaleźć. Mieliśmy ogromne szczęście, że mogliśmy spędzić w nim kilka nocy i doświadczyć prawdziwego splendoru i bogactwa. Byłyśmy z Zośką bardzo ciekawe, jak wygląda życie takich elit.
Niespodziewanie znaleźliśmy się w ogromnym gwarnym pałacu. Były w nim trzy salony, wielka sala balowa, pokój gier i chyba ze trzydzieści pokoi! Tu podobno Stefan Żeromski napisał Popioły, gościł Ignacy Mościcki, a ja poznałam mojego Staszka. Jego ojcem był ogrodnik z majątku Karskich w Górkach i pewnie dlatego chłopak kręcił się wokół pałacu.
Szwarc był zupełnie inny od dotychczas poznanych przeze mnie chłopaków. Nie żebym znała ich na pęczki, ale on z pewnością się wyróżniał. Nie dość, że był bardzo przystojny, to w dodatku miał niezwykłą, wręcz ułańską fantazję. Niczego się nie bał. Gdy pytałam, co tam jest i dlaczego, zanim odpowiedział, najpierw ładował się w najgęstsze krzaki albo opuszczone, pełne nietoperzy korytarze i tunele pozostałe po pierwszej wojnie światowej, zupełnie jakby nie podejrzewał, że może się w nich czaić coś nieprzyjemnego.
Zakochałam się w nim na zabój. Od pierwszego wejrzenia. Gdy zobaczyłam go pierwszy raz, miał na sobie szare bryczesy, czarne oficerki, białą koszulę, która wystawała spod niedbale narzuconej marynarki. Prowadził przez wybrukowany dziedziniec konia do studni z żurawiem i przelewającego się koryta. Po raz pierwszy w życiu moje serce zaczęło galopować, a żołądek się ścisnął. Nie wiem, dlaczego w mój umysł wbiła się myśl, że to ten jedyny, mój przyszły mąż, moja miłość i przeznaczenie.
Oczywiście nie wypadało podejść i się przedstawić, a nawet gdyby, i tak nie miałabym odwagi tego zrobić. Stałam oniemiała, mając nadzieję, że los sprawi, iż się poznamy.
Nie musiałam długo czekać. Następnego dnia z mamą i Zośką wybrałyśmy się na przejażdżkę bryczką po lesie. Choć nigdy wcześniej tego nie robiłam, tego lata jakoś niemal naturalnie nauczyłam się powozić. To znaczy potrafiłam trzymać lejce, zdając się na rozum i instynkt konia, który, nawykły do powolnego kroku, leniwie przemierzał okoliczne drogi. Tego dnia jednak wydarzyła się straszna rzecz.
Siedziałam na koźle, mama z Zosią rozparły się na tylnej kanapie zwrócone twarzami w kierunku jazdy i bryczka powoli się toczyła. Jaśmina jak zwykle szła niemrawo krok za krokiem, pozwalając nam delektować się pięknymi widokami. Po prawie bezchmurnym niebie przesuwały się leniwie białe obłoczki, które przypominały piankę z białka na moim ulubionym deserze. W powietrzu czuć było kurz i zapach dojrzewającego zboża, który do dziś kojarzy mi się z czymś dobrym i bezpiecznym. W górze nawoływały się ptaki, a my radośnie paplałyśmy o wszystkim i o niczym. Co rusz w las wbijały się pola żyta i pszenicy, tworząc barwną mozaikę. W tamtym miejscu pole owsa kończyło się szeroką miedzą, na której wykopano dość głęboki rów melioracyjny, o tej porze roku całkiem suchy.
Początkowo nie wiedziałam, co się dzieje: cień lasu zlał się z brzegiem pola, uniemożliwiając dostrzeżenie tego, co przemieszczało się po dnie rowu. Gdy niespodziewanie wyskoczyła z niego wielka, rozzłoszczona locha, ciągnąc za sobą kometę warchlaków, nasza Jaśmina tak się wystraszyła, że prawie stanęła dęba i rżąc, pognała przed siebie.
Nie wiedziałam, co mam robić: puścić lejce czy może ściągnąć je mocniej. Krzyczeć czy zachować spokój, by jeszcze bardziej nie spłoszyć konia. Bryczka podskakiwała na każdym kamyku i nierówności, podrzucając nas wysoko w górę. Im dłużej trwała szaleńcza jazda, tym bardziej bolesne były lądowania – za sprawą siniaków i obić, których się nabawiłyśmy. Byłyśmy przerażone. Mama wzywała Boga, Zosia piszczała ze strachu, a ja się modliłam, by klacz wreszcie się uspokoiła. W końcu wypadłyśmy na leśną polanę, na której były jakieś trzy postacie. Zdaje się, że okoliczne chłopki zbierały jagody, a nasze nagłe pojawienie się było dla nich równie zaskakujące jak dla nas.
Na szczęście na skraju lasu, siedząc na koniu, przyglądał się całej tej scenie Staszek. Od razu go rozpoznałam po zawadiacko wciśniętej na głowę czapce. W sumie nie wiem, jak to się stało, i trudno mi oddzielić emocje od rzeczywistych wspomnień. Faktem jest, że rzucił się w naszą stronę galopem, jego silny kary koń wyprzedził podskakującą bryczkę, a chłopak mocnym, zdecydowanym ruchem chwycił lejce naszej Jaśminy i jakimś cudem opanował klacz, która stanęła jak gdyby nigdy nic. Zaczęła skubać trawę, a my nie mogłyśmy uspokoić oddechów. Gdyby nie zdziwione chłopki i stojący obok nas Staszek, mogłybyśmy uznać, że nic się nie wydarzyło, że coś się nam przywidziało.
– Nic się paniom nie stało?
– Boże przenajświętszy, na szczęście nie – jęknęła matka.
– Tak się czasami zdarza.
Staszek chciał nas uspokoić, ale swoją uwagą tylko pogłębił nasz strach.
– Naprawdę? – Zosia spoglądała na niego wybałuszonymi oczyma. – To się może powtórzyć?
– Raczej nie, ale czasami, jak koń się czegoś wystraszy, to może ponieść.
– Chryste Panie, nie ma mowy, żebym ponownie zaufała temu zwierzęciu. – Matka zaczęła gramolić się z bryczki.
– Mamo, co ty robisz? – zapytałam z niepokojem.
– Wracam pieszo.
– Ależ nie ma takiej potrzeby. Mogę paniom towarzyszyć do pałacu, proszę się niczego nie obawiać.
– To miło z pana strony, ale nie zawierzę już tej niesfornej kobyle.
Staszek przyglądał mi się uważnie, a ja pod jego spojrzeniem kuliłam się w sobie. Płonęłam, wstydziłam się, spuszczałam wzrok, choć pragnęłam na niego patrzeć. Płoniłam się jak dzierlatka, którą zresztą byłam, i miałam tylko nadzieję, że on się nie domyśla, co się ze mną dzieje. Mama na szczęście niczego nie zauważyła i oświadczyła, że wraca pieszo, zmuszając Zosię, by jej towarzyszyła.
– Ale to kawał drogi.
– Choćbym miała dojść rankiem, nie zmienię zdania.
– A co z bryczką? – zapytałam. – Mam ją sama odstawić?
– Dziecko drogie, nie ma mowy, żebyś powoziła. Proponuję, żebyś zsiadła z kozła i szła obok. Nawet jeśli Jaśmina powtórzy swój wybryk, to puścisz lejce i nic ci się nie stanie.
Stanisław przyglądał się nam z poważną miną, choć w jego oczach widziałam radosne iskierki. Miałam wrażenie, że bawi go ta sytuacja, nasza naiwność i brak obycia ze zwierzętami i stara się nie roześmiać w głos.
– Jeśli mogę się wtrącić…
– Może pan, może, naszemu wybawcy wszystko wolno. –Matka, z natury zasadnicza i oszczędna w komplementowaniu innych, zdobyła się na nieśmiały entuzjazm.
– Jest pani wielce łaskawa, ale nie zrobiłem nic takiego. Każdy na moim miejscu…
– Ale na tym miejscu nie znalazł się nikt inny – powiedziała mama jak zwykle tonem nieznoszącym sprzeciwu.
– Pani pozwoli, że się przedstawię, Stanisław Szwarc.
Po latach dodałby Bronikowski, ale mojej matce pewnie i tak nic by to nie powiedziało. Dla niej liczyło się tu i teraz, etykieta była niemal równie ważna jak dziesięć przykazań, a poczucie humoru było jej raczej obce.
– Maria Stawowy.
Matka przyjrzała się młodemu człowiekowi i niechętnie ujęła jego wyciągniętą silną, opaloną rękę. Później dyskretnie wytarła dłoń w suknię, zupełnie jakby się bała, że się pobrudziła.
– Macie panie ogromne szczęście, że nie złamałyście ośki.
– Tak pan myśli? – Mama spojrzała na niego niepewnie. Choć być może zawdzięczała mu życie, zdołała się już opanować i nie była w stanie się przełamać i zrezygnować z protekcjonalnego tonu. Coś w tym chłopaku ją irytowało i niepokoiło.
– Owszem, ale nie ma co, ważne, że paniom nic się nie stało.
Finałem tego incydentu był długi, wyczerpujący spacer mojej upartej matki z uwieszoną jej ramienia Zosią i moje niespodziewane sam na sam ze Staszkiem. Mimo zaleceń matki siedziałam na koźle i ściskając lejce, dałam się prowadzić w kierunku pałacu. Całą uwagę skupiłam na zadzie Jaśminy, obserwując ruch ogona, którym odganiała namolne muchy i gzy. Wiedziałam, że Staszek mi się przygląda, niemal czułam na skórze jego spojrzenie. Byłam jak sparaliżowana i pewnie dlatego zachowywałam się jak patentowana idiotka. Głównie milczałam, niemrawo potakiwałam i udzielałam zdawkowych odpowiedzi na banalne pytania. Wyprzedziliśmy mamę i Zosię, które wlokły się w ten upalny dzień przez las. Staszek pokazał im skrót, niknącą wśród drzew ścieżkę, i niebawem straciliśmy je z oczu.
Przejechaliśmy zaledwie kilkanaście metrów, gdy chłopak chwycił lejce i głośno wołając na konia „prr”, zatrzymał bryczkę. Zdziwiona rozejrzałam się dookoła, wypatrując kolejnego niebezpieczeństwa, które mogłoby spłoszyć klacz, a wreszcie zdezorientowana spojrzałam na Staszka.
– Coś się stało?
Przyjrzał mi się łobuzersko spod wytartego daszka czapki.
– Stało.
Serce zaczęło mi przyspieszać, a wyobraźnia galopować, produkując kolejne wizje z udziałem dzików i wilków. Wystraszona rozglądałam się, pozwalając, by Staszek swobodnie bawił się moją konsternacją.
– Dzik? Gdzieś jest dzik? – zapytałam spanikowana.
– Nie, ale sytuacja ma coś z dziczy. – Uśmiechnął się zawadiacko.
– Boże, nic nie rozumiem. Co się dzieje?
– Zrobiłaś na mnie oszałamiające, dzikie wrażenie. Od dłuższego czasu cię obserwuję.
Byłam zaskoczona i nie mając wielkiego doświadczenia w kontaktach z mężczyznami, spłonęłam czerwienią jak dojrzewający pomidor.
– Mnie? – odezwałam się niepewnie. Doskonale zdawałam sobie sprawę, jakie budził zainteresowanie wśród płci przeciwnej, i tym bardziej peszyło mnie, że to właśnie na mnie zwrócił uwagę.
– Tak, ciebie. – Uśmiechnął się promiennie, a wokół jego oczu pojawiła się siateczka zmarszczek. – Wiem, że masz na imię Stefania, ojciec zwraca się do ciebie Stefa, a matka, nie wiem dlaczego, ale zawsze mówi surowym tonem Stefanio – śmiesznie przedrzeźniał głos mojej matki – zupełnie jakby nie znała żadnych zdrobnień, a ty właśnie byś coś zbroiła. Twoja siostra, choć miła, jest dziecinna i absorbująca, a ty chyba cieszysz się każdym drobiazgiem. Wiem, że przyjechałyście na wakacje i zatrzymałyście się nie tutaj, tylko w Henrykówce. Prawda?
Nie sposób było zaprzeczyć.
I nie musiał mówić nic więcej. Już byłam zakochana. Wzruszyło mnie, że ktoś w ogóle skupił na mnie uwagę, że dostrzegł mnie w tłumie piękniejszych dziewczyn, że zadał sobie trud, by się o mnie tyle dowiedzieć.
I zaczęło się. Przez kolejne dni spotykaliśmy się, trochę ukradkiem, trochę oficjalnie, i zrozumiałam, że pragnę z nim spędzić każdy kolejny – aż do ostatniego – dzień życia. Staszek był interesujący, nietuzinkowy, z głową pełną pomysłów. Sporo wiedział o przyrodzie i historii, a nasze wyprawy nieodmiennie były fascynujące. Pocałował mnie trzeciego dnia, gdy drzemaliśmy pod rozłożystym dębem rosnącym samotnie na niewielkiej leśnej polanie. W zasadzie musnął moje usta, ale to wystarczyło, żebym zwariowała ze szczęścia. Chciałam być tylko z nim. Pragnęłam tylko jego. Czułam się przy nim tak bezpiecznie.
Ale oczywiście moi rodzice byli innego zdania. Przyglądali nam się ciężkim wzrokiem i coraz bardziej niepokoiła ich nasza zażyłość. Szczególnie niezadowolona była matka, która nie znosiła najmniejszego sprzeciwu i robiła wszystko, by kierować życiem moim i siostry. Odczułyśmy to, zwłaszcza gdy Rysiek wyprowadził się z domu. Nasz brat był niepokornym duchem, ale niestety nie z zacnego gatunku odkrywców i poszukiwaczy. Raczej spełniał się w różnych podejrzanych kawiarniach, nawiązując dziwne znajomości i dając upust frustracji przy stoliku z kartami. A że szczęście sprzyjało mu sporadycznie, zazwyczaj przegrywał spore sumy. To najpewniej sprawiło, że matka jeszcze bardziej radykalnie i surowo nas wychowywała, tak byśmy przypadkiem nie podreptały ścieżką, którą kroczył nasz brat. Jakbyśmy w ogóle miały na to ochotę.
Rozmowa z matką sprowadzała się do wysłuchiwania jej apodyktycznych i lekceważących moje zdanie poleceń. Była głucha na wszelkie argumenty, ślepa na to, co się działo dookoła, po prostu miało być tak, jak ona chciała. W dodatku umiejętnie manipulowała ojcem, który dla świętego spokoju poddawał się jej tyranizującej filozofii. Pewnie dlatego przyspieszyli powrót do domu i skrócili nam wakacje.
Nie tylko było mi przykro – byłam wręcz zrozpaczona na myśl o tym, że więcej się ze Staszkiem nie spotkamy. Rodzice uznali, że chłopak jest lekkoduchem i sowizdrzałem, który nie będzie w stanie zapewnić mi przyszłości i życia na odpowiednim poziomie.
Utrzymywaliśmy kontakt listowny i obiecywaliśmy sobie, że nic nas nie rozdzieli, nawet podróże i odkrywanie świata, które tak bardzo Staszka pociągały. Im bardziej rodzice usiłowali go dezawuować w moich oczach, tym bardziej pragnęłam udowodnić im, jak bardzo się mylą.
Może w dzisiejszych czasach równouprawnienia i możliwości samodzielnego zarabiania moje życie potoczyłoby się inaczej. Jednak wówczas to rodzice w dużym stopniu wpłynęli na moją decyzję. Zdawałam sobie sprawę, że nie tyle bez ich błogosławieństwa, ile bez pomocy nie potrafiłabym się utrzymać. Poza tym nie byłam ani tak wyzwolona, ani odważna, by sprzeciwić się ich woli. Z tyłu głowy terkotała mi myśl, że bardzo ich zawiodę, zranię, że może nie będą chcieli mnie znać, a przecież nie mogłam tak po prostu się od nich odciąć. Kochałam Zośkę i wiedziałam, że jeśli ucieknę, stracę również siostrę.
Co nie oznacza, że nie planowałam ucieczki. Chciałam zaraz po maturze i zakończeniu szkoły zbiec do mojego ukochanego. Fantazjowałam, że podobnie jak on i jego ojciec będę zajmowała się ogrodami, i nawet zaczęłam dużo czytać na temat kwiatów, upraw i planowania przestrzeni. W zamian za pracę miałam wieść szczęśliwe życie u boku mężczyzny, który niespodziewanie stał się całym moim światem.
Jednak dzień przed planowaną ucieczką jedna z naszych niemieckich gospoś, zamiatając podłogę, zauważyła upchniętą głęboko pod łóżkiem walizkę wypełnioną po brzegi moimi ubraniami, pamiątkami i dokumentami. Jak na wierną służącą przystało, pospiesznie doniosła o wszystkim mojej rozeźlonej matce, która natychmiast dostała apopleksji, globusa i histerii, co poskutkowało zamknięciem mnie na klucz w pokoju na piętrze i pilnym wezwaniem ojca z lasu.
Mieszkaliśmy na uboczu w starej, ale dobrze utrzymanej leśniczówce. Ojciec, podobnie jak dziadek, był nadleśniczym. Wiedziałam, że moich wrzasków i błagań o uwolnienie nikt nie usłyszy. Okna znajdowały się na tyle wysoko, że sporym ryzykiem byłoby z nich wyskakiwać, nie mówiąc o tym, że na tym odludziu bez pomocy daleko bym nie zaszła.
Siedziałam więc, szlochając, na piętrze w swoim panieńskim pokoju, który nie wydawał mi się już ani tak uroczy, ani przyjazny jak jeszcze o poranku, i przysłuchiwałam się awanturze przetaczającej się na parterze niczym gwałtowna burza. Matka wykrzykiwała na zmianę: „Jan, zrób coś wreszcie”, „Ja się zabiję” i „Taki wstyd! Taki wstyd!”. I ojciec na tak kategoryczne żądanie matki zabrał się wreszcie do sprawy, co polegało przede wszystkim na wysłaniu pełnego afrontów i oskarżeń listu do Stanisława i pospiesznym znalezieniu mi narzeczonego, który zostałby zaakceptowany przez matkę.
Byłam zrozpaczona, myślałam, że moje życie dobiegło kresu. Bez Staszka nie potrafiłam oddychać, marzyć, planować, myśleć o przyszłości. Pozostało mi tylko cierpienie, tym większe, gdy dowiedziałam się, że został zmuszony do wyjazdu. Nie wiedziałam, dokąd i z kim, choć doskonale zdawałam sobie sprawę dlaczego.
Listy przestały przychodzić, ja natomiast nie miałam jak ich wysyłać, bo pilnowano mnie jak jeńca. Matka organizowała czas w domu tak, żebym zawsze miała jakieś towarzystwo, a to służącej, a to siostry, wszystko po to, by uniemożliwić mi przekazanie wiadomości ukochanemu. Muszę przyznać, że działa kalibru grubej berty, które wytoczyła, były skuteczne i już nigdy nie udało mi się przesłać listu Staszkowi. Zresztą nawet nie znałam adresu.
W domu panowało niechętne mi milczenie. Wiedziałam, że zawiodłam rodziców, skrzywdziłam ich swoją postawą, ale chodziło o moją przyszłość, moją grę na planszy życia pionkami szczęścia i miłości.
Po kilku tygodniach przedstawiono mi niskiego, pewnego siebie, choć nieszczególnie przystojnego i miłego Floriana, syna przyjaciela ojca, również leśniczego w Jelenicach w nadleśnictwie Parczewo. Pod kilkoma względami miał ogromną przewagę nad Staszkiem: po pierwsze, nasi rodzice się znali i przyjaźnili, po drugie, Florian był przewidywalny i nudny, więc nie groził mi związek z lekkoduchem, dla którego pasje byłyby ważniejsze od rodziny, po trzecie, był zawzięty i pracowity, co dawało rodzicom przekonanie, że będzie potrafił utrzymać rodzinę, no i był ode mnie dwa lata starszy i tym samym poważniejszy oraz bardziej odpowiedzialny.
Gdyby rodzice wiedzieli, jak bardzo się mylą!
Florian fascynował się wszelkimi nowinkami technicznymi. Jeździł na motorze, zorganizował nawet rajd motorowy, pasjonował się myślistwem i w latach 1929–1931 był prezesem Sekcji Łowieckiej Koła Leśników, ale jego prawdziwym konikiem była elektryka i radiokomunikacja. Był dumny jak paw, gdy uzyskał tytuł licencjonowanego krótkofalowca.
Miałam wrażenie, że interesuje się sobą i nikim więcej, a jego pasje na każdym kroku wygrywają z pragnieniem poznania mnie lepiej. Nie kochałam go, bo w moim sercu nadal był tylko i wyłącznie Staszek, jednak niebawem wyszłam za Floriana. Może byłam przybita po rozstaniu z ukochanym i nie wierzyłam, że mogę oczekiwać od życia czegoś więcej. Może liczyłam, że po ślubie poznamy się lepiej, a może wiedziałam, że mój sprzeciw na nic się nie zda i rodzice i tak zrobią to, co postanowili. Chyba jednak przeważyły rezygnacja i zobojętnienie – skoro nie mogłam być ze Staszkiem, było mi obojętne, kto będzie stać u mojego boku. Poza tym rodzice zaczęli wywierać na mnie presję, że mam już swoje lata i jeśli nie chcę zostać starą panną, nie powinnam wybrzydzać. Przestałam wierzyć w szczęście i miłość. Przestałam marzyć. Niespiesznie i bez większego przekonania wreszcie przyjęłam do wiadomości, że nie wszystko zależy ode mnie i mimo najszczerszych starań nie mam na wiele rzeczy wpływu. Byłam zła i rozgoryczona. Szczególny żal miałam do matki, która jak zwykle wykazała się bezdusznością.
Ślub był skromny, a ja nie zwracałam większej uwagi na to, co się wokół mnie dzieje. Florian zachowywał się tak, jakby poślubił mnie mimochodem, między jednym a drugim polowaniem czy testowaniem kolejnego wynalazku. Nie wiem, czy mnie kochał. Chyba po prostu na pewnym etapie życia wypadało mieć żonę i tyle.
Nasze małżeństwo, choć pozbawione uczuć i uniesień, było jednak zgodne i poprawne, choć całą jego osią były potrzeby i pomysły Floriana. To on robił karierę i zyskiwał pozycję w świecie towarzysko-zawodowym, ja zaś byłam jego skromną ozdobą.
Czy czułam się przy nim bezpieczna? W pewnym sensie tak. Wiedziałam, że tak odpowiedzialny mężczyzna zadba o mój byt, dostarczy do jaskini mamuta, ale nie mogłam liczyć na nic więcej. Nasze rozmowy sprowadzały się do technicznych aspektów życia: co kupić i gdzie, co załatwić i z kim. Nic ciekawego.
Zapraszamy do sieci księgarń Świat Książkiwww.swiatksiazki.pl