Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Co zrobić, gdy świat się wali, bo najbliższa osoba cię okłamuje?
Zosia prowadzi szczęśliwe życie, z kochającym Pawłem u boku i fantastyczną córką, którą oboje uwielbiają. Niespodziewanie dowiaduje się, że mąż utrzymuje dwa mieszkania, dwie kobiety, dwa telefony i niebawem będzie miał również drugie dziecko. Z inną kobietą?
Opowieść o tkwiącej w nas sile i determinacji, dzięki którym można podnieść się nawet wtedy, gdy tracisz grunt pod nogami.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 372
Redakcja: Agnieszka Horzowska
Korekta: Justyna Tomas
Projekt graficzny okładki: Piotr Majewski
Skład: Jarosław Hess
Zdjęcia na okładce: Shutterstock (Lili Graphie, Q-stock, Parinya Feungcham, Roman Samborskyi, blvdone)
Ilustracje: Igor Mikoda
Zdjęcie z biogramu: archiwum prywatne autorki
Redaktor projektu: Agnieszka Filas
Redaktor naczelna: Agnieszka Hetnał
© Copyright by Nina Majewska-Brown
© Copyright for this edition by Wydawnictwo Pascal
Ta książka jest fikcją literacką. Jakiekolwiek podobieństwo do rzeczywistych osób, żywych lub zmarłych, autentycznych miejsc, wydarzeń lub zjawisk jest czysto przypadkowe. Bohaterowie i wydarzenia opisane w tej książce są tworem wyobraźni autorki bądź zostały znacząco przetworzone pod kątem wykorzystania w powieści.
Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej książki nie może być powielana lub przekazywana w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy, z wyjątkiem recenzentów, którzy mogą przytoczyć krótkie fragmenty tekstu.
Bielsko-Biała 2018
Wydawnictwo Pascal sp. z o.o.
ul. Zapora 25
43-382 Bielsko-Biała
tel. 338282828, fax 338282829
pascal@pascal.pl
www.pascal.pl
ISBN 978-83-8103-367-1
Przygotowanie eBooka: Jarosław Jabłoński
Gdy przymknie się oczy za bardzo i zaufa zbyt mocno
Siedzę oniemiała na kanapie i nie potrafię się ruszyć. Czuję się jak widz w teatrze, gdzie główną rolę gra nie wiedzieć czemu mój mąż, który miota się po mieszkaniu, zaglądając do szaf i wyciągając z nich swoje rzeczy. Między nami rozsiadło się milczenie i tylko stuk kolejnych drzwiczek przecina ciszę. Paweł odchodzi do innej kobiety.
Co teraz?
Zawsze myślałam o sobie, że jestem bystra, potrafię w nietuzinkowy sposób łączyć fakty i obserwacje, a intuicja jest moją bliźniaczą siostrą. Dlatego tym bardziej jestem przybita informacją, że mój mąż po dwunastu latach małżeństwa ma narzeczoną. Wczoraj przyciśnięty do ściany, patrząc mi prosto w oczy, do wszystkiego się przyznał, a mój świat się zawalił. Myślałam, że to był najgorszy dzień mojego życia, ale dzisiejszy zdecydowanie przebił wczorajszy i obawiam się, że każdy kolejny będzie gorszy od poprzedniego.
Oczywiście o tym fakcie dowiedziałam się ostatnia. Okazało się, że o jego romansie wiedzieli WSZYSCY! Nie tylko współpracownicy Pawła w szpitalu, ale również część znajomych i kuzynka Maria, z którą regularnie się spotykamy na rodzinnych niedzielnych obiadkach! Jestem zupełnie rozbita i nie dociera do mnie, że to prawda. Czuję, jak moje serce rozpada się na kawałki, i mam świadomość, że już nigdy nie będzie bić tak samo. Co gorsza, to ja będę musiała o wszystkim powiedzieć córce. Nie wyobrażam sobie tej chwili i nie potrafię ułożyć w głowie zdań, w których zakomunikuję małej, że zostajemy same. To jasne, że dla jej dobra będę musiała tłumaczyć, że oczywiście tatuś ją kocha i zawsze będzie kochać.
Tylko że miałabym ochotę wykrzyczeć, że jej ojciec to kłamliwy kutas, który przez dwa lata nas okłamywał, a teraz w dodatku wybrał kogoś innego, żeby go otaczać miłością i troską, i że za chwilę będzie miał drugie, małe, rozwrzeszczane dziecko! I oświadczył, że skoro ty jesteś już taka duża, powinnaś to zrozumieć i że ta mała dzidzia będzie przez jakiś czas potrzebowała go bardziej. To dość oczywiste, że „jakiś czas” zmieni się w czas nieokreślony i niedopowiedziany. I będę ją pocieszać, że przecież damy sobie radę, że nigdy jej nie zostawię i z tatą też będzie mieć kontakt. Ale, do cholery ciężkiej, dlaczego ja mam to wszystko tłumaczyć?! Przecież nie zrobiłam nic złego, to nie ja odchodzę i nie jest to moja decyzja. Dlaczego skubany nie ma odwagi stanąć przed dwunastoletnim dzieckiem i powiedzieć, że właśnie spieprzył mu życie?
Wbrew logice i własnej woli czepiam się na wszelkie sposoby myśli, że może komuś coś się pomyliło albo że to tylko bezczelna plotka autorstwa kogoś, kto mi źle życzy. Oczywiście jest w tej postawie naiwność i bezsensowna nadzieja, że Paweł rzuci mi się do kolan i z uczuciem wyzna, że nic takiego się nie zdarzyło i że to był zły sen.
Tymczasem mój mąż, zamiast skomleć o przebaczenie, jest pochłonięty pakowaniem wszystkiego, co wpadnie mu w ręce, do naszych wspólnych walizek w kolorze granatowym, idealnie dopasowanych wymiarami do bagażnika jego samochodu. Podświadomie wiem, że powinnam protestować i walczyć choćby o połowę z nich, ale jedyne, na co mam siłę, to siedzenie na kanapie i przyglądanie się jego gorączkowym ruchom.
Zawsze wyobrażałam sobie, że w takich sytuacjach się szlocha, tymczasem pod powiekami nie czuję nawet zapowiedzi łez. Obrazy przewijają się przed moimi oczami, zupełnie jakby mnie nie dotyczyły. Dziwne, osłabiające uczucie.
Zamiast wrzeszczeć, ciskać jego rzeczami przez okno, awanturować się i szaleć, siedzę jak sparaliżowana i zastanawiam się, co skłoniło go do szukania miłości poza domem. Wydawało mi się, że jesteśmy szczęśliwym małżeństwem. Nie dalej jak miesiąc temu spędziliśmy cudowny długi weekend na Majorce, z dobrym winem, smacznym jedzeniem i czułym seksem. Nic nie wskazywało na to, że mój mąż od niemal dwóch lat obraca jakąś młodszą o dziesięć lat pannę. Sądziłam, że w trzeciej dekadzie życia nadal jestem dla niego atrakcyjna jak nie wiem co. Tymczasem okazało się, że dwudziestotrzyletnia Sara przebiła mnie na każdym polu i ciążą zaklepała sobie obecność Pawła w swoim życiu. A Paweł niemal zapomniał, że ma dwunastoletnią córkę, która była pretekstem do zawarcia związku małżeńskiego ze mną.
A co z mieszkaniem, samochodem? Jak podzielimy nasz niewielki majątek? Skoro on przeprowadza się do niej, to znaczy, że ma gdzie mieszkać, ale czy zostawi nam dom? A jeśli będzie oczekiwał, że spłacę go w połowie? A co z dziadkami, jak mam się widywać z jego rodzicami? Czy oni w ogóle będą chcieli utrzymywać z nami kontakt? I wreszcie jak teraz będą wyglądały święta, wakacje, weekendy? Czy co drugi weekend będę musiała rozstawać się z Polą? A może Paweł nie będzie miał dla niej czasu?
I rzecz najbardziej przyziemna – rachunki! Jak ze swojej nauczycielskiej pensji zapłacę za prąd, wodę, czesne za szkołę? Przecież nawet gdybyśmy nic nie jadły przez cały miesiąc, nie wystarczy mi pieniędzy na to wszystko. Czy on będzie płacił alimenty? Czy wystarczy się umówić na jakąś kwotę miesięcznie, czy będę musiała iść z tym do sądu? A co zrobię, jeśli on nie będzie chciał łożyć na córkę? Przecież w Polsce są tysiące kobiet, które od ojców dzieci po rozstaniu nie dostały złotówki!
Wreszcie, gdy Paweł wyrzuca na wykładzinę krawaty, z całego wachlarza kolorów i tekstur wybierając trzy ulubione, czuję, jak bezradność wypiera buzująca złość, tym większa, że nieopodal wykwitła kupka starych koszul i sterta od dawna za ciasnych dżinsów, o których wyrzucenie nie mogłam się doprosić latami. Paweł najwyraźniej wybiera tylko te sztuki garderoby, które ma zamiar ze sobą zabrać, pozostałymi zaściełając kanapy i podłogę. Mieszkanie wygląda jak po nalocie policji, która usilnie próbowała znaleźć dowody przestępstwa.
– Co ty, do cholery, wyprawiasz?
– Wyprowadzam się, a co, nie widać? – Paweł nie zaszczyca mnie nawet spojrzeniem, a w jego głosie słyszę wyraźną nutę irytacji.
– Pytam o tę resztę szmat, które wywaliłeś z szafy.
– Jeszcze nie wiem. Może po nie wrócę, na razie niczego nie wyrzucaj.
– Słucham?
– Możesz z powrotem wrzucić je do szafy.
– Żartujesz? – pytam oburzona. – Sam je sobie pochowaj!
Oczywiście pół godziny później, tuż po tym, jak za Pawłem zatrzaskują się drzwi, ze złością zaczynam zbierać ciuchy z podłogi, żeby Pola się nie domyśliła, co się wydarzyło podczas jej nieobecności. Teraz mieszkanie wygląda jak splądrowane przez złodzieja. Paweł nie zadał sobie trudu, by choć trochę subtelniej wybierać najpotrzebniejsze rzeczy. Przy czym jak zwykle założył, że sprzątanie jest moim obowiązkiem, i uznał za zupełnie naturalne to, że poskładam jego ubrania w równe kostki, z których na półkach zmontuję zgrabne stosiki. Niedoczekanie. Dopiero teraz zalewa mnie żółć i gotuję się ze złości. Początkowo mam ochotę wrzucić wszystko jak leci do szafy, ale po chwili dochodzę do wniosku, że skoro on się stąd wymeldował, jego rzeczy powinny zrobić to samo.
W chwili, gdy rozważam, czy wywalić je w filmowym, melodramatycznym stylu przez okno, czy może jednak cichaczem upchnąć do kosza, dzwoni komórka. Jak zwykle nie pamiętam, gdzie ją odłożyłam, i sporo czasu zajmuje mi namierzenie telefonu po przyciszonym dźwięku. Wreszcie przypominam sobie, że wcisnęłam go do torebki po rozmowie z dyrektorem. Nawigowana przez brzęczenie wydłubuję aparat spośród dupereli, które zawsze noszę ze sobą. Nie mam pojęcia, co działo się w moim poprzednim wcieleniu, ale wypielęgnowałam w sobie survivalowe przekonanie, że muszę być gotowa na każdą okazję i każdą katastrofę. Plastry upchnięte w tylnej kieszonce portfela to jeszcze nic. W przegródce na karty noszę metalowy niezbędnik, za którego pomocą mogę otworzyć piwo, oczywiście piwa nie pijam, przykręcić śrubki i przeciąć pasy w samochodzie podczas wypadku, co byłoby o tyle skomplikowane, że zazwyczaj torebkę w obawie przed kradzieżą wożę w bagażniku. Ale niewielka blaszka ma całe mnóstwo innych fantastycznych zastosowań: śrubokręt, linijka, otwieracz do puszek, klucz do śrub w czterech rozmiarach, klucz do płaskich śrub i ostrze do przecinania, piła i skrobaczka w jednym, pierścień pozwalający wyznaczyć kierunek na mapie i wreszcie klucz do małych śrub. Zupełnie jakbym się spodziewała, że będę zmuszona do samodzielnej wymiany gaźnika w samochodzie albo skonstruowania domku na drzewie dla córki. Przy czym oczywiście nie pamiętam, które wycięcie i który otwór do czego służą!
Nie wspominam o minipaście do butów, grubym organizerze, pilniczku w ślicznym etui w motyle, paczce chusteczek, igle z nitką na wypadek, gdy niespodziewanie odpadnie guzik, małej buteleczce płynu do dezynfekcji rąk i kwadratowej kosmetyczce, w której zawsze mam kilka podstawowych leków, ze szczególnym uwzględnieniem tych na ból głowy i kłopoty z żołądkiem. Od zawsze mój żołądek ma problem z restauracyjnymi daniami, które zupełnie go rozstrajają, podobnie jak stres. Dobrze, że właśnie zaczyna się lato i wyjęłam z torebki zapasowe rajstopy oraz kieszonkowy żelowy zestaw do rozgrzewania rąk. Wreszcie błękitne światełko miga gdzieś z dna przepastnego i niemożliwie ciężkiego worka. Nie spoglądając na ekran, wciskam zieloną słuchawkę.
– Halo! – wołam nieco zdyszana.
– Zosia, to ty? – pyta moja matka, jakby się spodziewała, że moją prywatną, od lat tę samą komórkę odbierze ktoś inny.
Natychmiast żałuję, że znalazłam telefon.
– Tak, to ja. – Mam ochotę dodać coś niemiłego, że niby kogo się spodziewałaś i takie tam, ale na szczęście się powstrzymuję. Nie jestem w nastroju na dydaktyczne pogadanki o właściwym tonie, szacunku i tym, jak się do niej zwracam. Matka niezmiennie traktuje mnie jak rozwydrzoną nastolatkę, która tylko przysparza zmartwień, choć w moim odczuciu nigdy taka nie byłam.
– Dzwonię, żeby zapytać, co u was słychać. Jakoś ostatnio się nie odzywałaś – mówi z nutą pretensji.
Przez chwilę rozważam, czy powiedzieć jej prawdę o naszej patchworkowej rodzinie i bigamii Pawła, ale przewidując, że zalałaby mnie istnym wodospadem pytań i niedowierzania, przecież Paweł to dla niej ideał zięcia, postanawiam darować sobie tę tyradę i powstrzymując emocje, odpowiadam:
– Wszystko w porządku. A co u ciebie?
– A co może się dziać u mnie? Odkąd twój ojciec mnie zostawił…
Nie muszę tego słuchać, bo na pamięć znam kolejne słowa i wyrzuty. Rodzice rozwiedli się tuż po tym, jak skończyłam studia, i to nie za sprawą osoby trzeciej, tylko zwyczajnie nie mogli ze sobą wytrzymać. A w zasadzie to ojciec po dwudziestu ośmiu latach małżeństwa niespodziewanie powiedział basta, nie mogąc już znieść jej tyranii. Okazało się, że nawet jego anielska cierpliwość nie jest w stanie korelować z diabelskim charakterem matki, która wie wszystko najlepiej i zawsze ma ostatnie słowo. Nawet jeśli się myli. Oczywiście dla niej odejście męża do dziś jest niezrozumiałą decyzją, którą traktuje jako osobisty afront i szczególną złośliwość.
Po rozstaniu ojciec odżył w dwupokojowym mieszkaniu po babci, które przez lata wynajmowali studentom, a matka skisła i zgorzkniała do reszty w starej willi na Sołaczu. Zamknęła się w sobie jeszcze bardziej i umocniła w bastionach nieomylności, dając sobie jeszcze większe prawo do pouczania innych. Odejście ojca nie spotkało się z jej strony z żadną refleksją. W dodatku otoczona przez gdaczące na jedną nutę grono przyjaciółek, pań profesorek na emeryturach, które najwyraźniej bez pracy nie potrafią znaleźć sobie zajęcia ani odkryć żadnej pasji, plecie z nimi w kółko o tym samym, wzajemnie utwierdzając się w słuszności poglądów.
– Czy ty mnie słuchasz? – Matka niemal syczy w słuchawkę.
– Przepraszam, zamyśliłam się.
– A niby nad czym tak dumasz? Lepiej byś się wzięła do jakiejś porządnej roboty. Zupełnie nie rozumiem, jak możesz być zadowolona ze swojej pracy.
– Mamo, przestań, już to przerabiałyśmy – mówię zmęczona jej gadaniną, jednocześnie ogniskując wzrok na ciuchach Pawła, które zaściełają podłogę w korytarzu i sypialni.
Przechodzę do salonu, przysiadam na kanapie i przyglądam się swoim stopom. Czerwony lakier tu i ówdzie zdążył odprysnąć, co oznacza, że powinnam natychmiast sięgnąć po zmywacz do paznokci. Omiatam wzrokiem pokój i niespodziewanie dostrzegam, że ze ściany zniknął telewizor. Przez chwilę przeżywam szok i zastanawiam się, co się mogło z nim stać, gdy do mózgu w końcu dobija się myśl, że najwyraźniej przydał się Pawłowi. Cholera! Nawet to odebrał Poli.
– Co mam przestać?! Ktoś wreszcie musi ci uświadomić, że człowiek powinien się rozwijać. A ta twoja praca w szkole to zwyczajne obniżanie poprzeczki. No i przecież zarabiasz tam grosze.
– Ale mam masę korepetycji, a wiesz, jak bardzo lubię pracę z dziećmi i młodzieżą – tłumaczę po raz setny.
– Tyle razy powtarzałam, że w Stanach czy w Anglii każda babcia klozetowa mówi po angielsku, więc znajomość tego języka nie jest wybitnym osiągnięciem. Ale ty uparłaś się na anglistykę i co teraz z tego masz? Córka Eli skończyła ekonomię i jakoś przy okazji angielskiego się nauczyła. W dodatku podobno zna jeszcze niemiecki. Gdybyś mnie słuchała, to mogłabyś przebierać w ofertach pracy.
– Ale ja nie mam zamiaru niczego zmieniać!
Czasami tak bardzo chciałabym zrozumieć, co powoduje matką, gdy tak wiecznie wygłasza uwagi i produkuje pretensje do całego świata, ale obawiam się, że mimo moich najszczerszych starań zakamarki jej umysłu na zawsze pozostaną dla mnie jedną wielką zagadką.
– Powiedz mi, moja droga, jak długo masz jeszcze zamiar być guwernantką. Że też ci nie jest wstyd. Ja w twoim wieku…
– Tak, tak, wiem. Byłaś największym mózgiem na uczelni, miałaś doktorat…
– Skoro to wszystko wiesz – matka przerywa mi zniecierpliwiona – to nie rozumiem, dlaczego tkwisz w miejscu.
– Bo lubię to, co robię!
– Jak można lubić pracę z rozwrzeszczanymi bachorami? Poza tym to nie przynosi ci chluby. Ela, wiesz, Nowakowska, co ma męża ordynatora…
– Byłego ordynatora – teraz ja przerywam jej z satysfakcją – bo za branie łapówek kilka lat temu stracił prawo wykonywania zawodu.
– To nie ma znaczenia i przestań czepiać się słówek. No więc Elżbieta chwaliła się ostatnio, że jej syn został wykładowcą na Harvardzie, a czym ja mam się pochwalić? Co mam im powiedzieć? Że moja córka jest zwykłą nauczycielką?
– To twój problem!
– Czy ty wiesz, jak ja przy nich wypadam? Córka Barbary jest lekarką i zaraz pewnie awansuje na ordynatora, dzieci Heleny pracują naukowo i nawet sobie nie wyobrażasz, jakie dostały granty, bo robią jakieś niezwykle nowoczesne badania, a Stanisław chwalił się właśnie, że junior został prezesem sądu, a ty co?
– To się z nimi zamień. I wiesz co? Zupełnie mnie to nie interesuje.
– Jak możesz tak mówić! Wiesz, jak mi jest wstyd?
– Przykro mi, że jestem twoim życiowym rozczarowaniem. Dzwonisz w konkretnej sprawie czy tylko po to, żeby się na mnie powyżywać?
– No wiesz!
– Chcesz czegoś od nas?
– Nie przypominam sobie, żebyśmy przeszły na ty.
– Czy mama czegoś od nas chce?
– Jak ty w ogóle budujesz zdania? Co to za szyk! No tak, ale czego można się po tobie spodziewać… – Następuje chwila przerwy, pewnie matka nabiera powietrza w płuca, by na jednym wydechu wyrzucić z siebie kolejne pretensje, a ja nie mogę pojąć, co za siła każe mi jej wysłuchiwać i nie pozwala rzucić telefonem. – Mam sprawę do Pawełka. Dzwoniłam do niego, ale nie odbiera. Pewnie biedaczek znowu siedzi na dyżurze. Jak tak dalej pójdzie, to zajedziesz tego chłopaka. Gdybyś lepiej zarabiała, Pawełek nie musiałby tak tyrać. Ale oczywiście tobie tak jest wygodniej.
Świetnie, jeszcze tylko tego brakowało. Jej ukochany Pawełek, choć jest ortopedą, stał się dla niej prawdziwym Asklepiosem. Jako bóg sztuki lekarskiej zna się w jej odczuciu na wszystkim, od krwawiących dziąseł poczynając, przez wysypki, alergie, na problemach z krążeniem i hemoroidach kończąc. Wiecznie do niego wydzwania, informując o zdrowotnych przypadłościach kolejnych pań profesor, pań profesorowych, ewentualnie ich mężów. Podejrzewam, że znowu komuś wyszły niepokojące plamy wątrobowe na rękach albo ma problem z nietrzymaniem moczu.
Jestem wściekła i wyczerpana. Nie mam ochoty na ciąg dalszy tych niestworzonych pretensji, uwag i porad. Matka jakoś nigdy nie wpada na pomysł, żeby dla odmiany zapytać, co u mnie, jak Pola radzi sobie w szkole, tylko trajkocze o swoich przyjaciółeczkach, które jak stado rozwścieczonych os krążą nad Bogu ducha winnym potomstwem.
– Pawła nie ma. A powinien pracować za dwóch, skoro musi utrzymywać dwie rodziny.
– Jesteś niewdzięczna. Przekaż Pawełkowi, że dzwoniłam, a jak tylko wróci do domu, każ mu od razu do mnie dzwonić.
Czasami mam ochotę ją udusić. Niespecjalnie orientuję się w genetyce, ale zdecydowanie i na całe szczęście coś musiało pójść nie tak, skoro jesteśmy od siebie tak różne. Może do głosu doszedł genotyp prababci Wiktorii, która emanowała spokojem, rozsądkiem, empatią i życiowym doświadczeniem i daleka była od jakiegokolwiek napuszenia. Oczywiście pradziadek z upodobaniem wykorzystywał jej anielski charakter i radośnie skacząc z kwiatka na kwiatek, czerpał z życia pełnymi garściami. Prababcia ze stoickim spokojem odprawiała kolejne służące, zatrudniając na ich miejsce coraz starsze i mniej atrakcyjne, co jurnemu pradziadkowi w niczym nie przeszkadzało. Po latach, gdy pradziadek w innej czasoprzestrzeni pląsał otoczony wianuszkiem dziewic u Abrahama, zwierzyła się, że wolała, żeby paskudził pod własnym dachem, a nie biegał z kuśką po mieście ku uciesze sąsiadek. Nie wiem, czy przemawiały przez nią rozsądek czy desperacja, a może zwykła świadomość, że bez jego pieniędzy zwyczajnie by się nie utrzymała, ale cokolwiek to było, ja nie byłabym w stanie tak funkcjonować.
– Nie wróci.
– Co ty opowiadasz, dziecko, mąż zawsze wraca do domu. Że tyle pracuje…
– Nie wróci, bo mnie, a raczej nas zostawił.
Oczywiście w jej przypadku nie ma czegoś takiego jak zdziwienie, chwila zawieszenia, niemej grozy i niedowierzania, za to zawsze jest gotowa odpowiedź.
– No co ty mówisz? Pawełek? Niemożliwe.
– A jednak.
– Widzisz? Całe życie ci powtarzałam, że powinnaś go bardziej doceniać, ale ty wiedziałaś najlepiej. No i teraz masz za swoje.
– Przestań! – Nie wytrzymuję i wrzeszczę do telefonu. – Nie rozumiesz? Paweł, ten twój wspaniały Pawełek od dwóch lat spotykał się z inną dziewczyną i za chwilę będzie miał z nią dziecko!
– Wiesz… jak to się mówi, facet nie stołuje się na mieście, jeśli żona dobrze gotuje. Gdybyś mnie słuchała, to taki wspaniały…
Kurwa! Rozłączam się. Mam tego dosyć. Czy ta kobieta nigdy nie chwyta za hamulec i nie zwalnia?
Po raz pierwszy od chwili, gdy dowiedziałam się o jego romansie, płaczę. A w zasadzie szlocham. Mam ochotę drzeć paznokciami skórę na policzkach. Chcę przestać żyć, istnieć, być. W dodatku słowa matki budzą we mnie niepokój, że może ona faktycznie ma rację, że gdybym trochę bardziej się postarała, była trochę inna, on nie zakochałby się w kimś innym. Mądra kobieta, która czasami we mnie mieszka, każe mi przywalić głową w ścianę i poszukać rozumu, ale jej głosik jest tak cichutki, że nie robi na mnie wrażenia.
Siedzę w bałaganie. Rzeczy Pawła nadal walają się po całym mieszkaniu, z którego zniknął nie tylko telewizor, ale również rodzinny irygator ze szczoteczką elektryczną do zębów, komputer z naszej sypialni i termomiks, czego zupełnie nie potrafię pojąć. Paweł nigdy nie garnął się do gotowania, a po latach treningów jego szczytowym kulinarnym osiągnięciem jest jajecznica na boczku ze szczypiorkiem ścięta tak, że trudno wbić w nią widelec. Podejrzewam, że Sarunia ma dwie lewe ręce i jedną krótszą w kwestii prowadzenia domu, szczególnie w zakresie gotowania ze wskazaniem na dogadzanie Pawłowi. Choć ten pewnie teraz pija z innego dzbana rozkoszy, zadowalając się innymi domowymi, a raczej łóżkowymi umiejętnościami dziewczyny.
I wtedy dopada mnie po raz pierwszy straszna myśl. Że właśnie oto tydzień temu, niczego nie przeczuwając, uprawiałam ostatni, niestety niespecjalnie satysfakcjonujący seks w życiu. Przecież nie znajdę sobie innego faceta, nie w moim wieku i nie w takich okolicznościach, zresztą nawet nie mam ochoty kogoś szukać, a co dopiero iść z nim do łóżka. Czuję się tak zraniona, że kiełkująca we mnie pewność, że już nigdy w nikim się nie zakocham, rozwija się niczym liście herbaty zalane wrzątkiem.
Nie potrafię się skupić. Targają mną na przemian to niepokój, to niepewność. Strach. Panika przed rozmową z Polą. Jest tego tyle, że nie jestem w stanie zaczerpnąć powietrza. Może gdybym walnęła sobie setkę, świat nieco by schował swoje kolce, ale po pierwsze, nie mam w domu wódki, po drugie, jej nie znoszę. Zamiast tego postanawiam działać metodycznie. Stopniowo oswajać przestrzeń dookoła. Zdaję sobie sprawę, że podobnie jak w pracy, tylko posuwając się krok za krokiem i skupiając na jednej rzeczy, mogę nie zwariować.
Zabieram się przede wszystkim do śmietnika, który zostawił mój mąż, prawdopodobnie były. Nie zawracając sobie głowy logistyką, idę do kuchni po worki na śmieci. Przy okazji wyjmuję z lodówki butelkę toniku i choć zawsze wrzeszczę, że tak się nie robi, piję z gwinta dużymi łykami. Przecież teraz, gdy nie ma Pawła, nie ma to najmniejszego znaczenia. Spoglądam przez okno na naszą wąską uliczkę i nie mogę zrozumieć, jak to się dzieje, że świat w obliczu mojej tragedii wygląda niezmiennie, niewzruszenie tak samo. Zupełnie jakby nie dostrzegł, że coś się stało, że przestaję być i funkcjonować, że moje życie wali się w gruzy.
Ptaki świrują na koślawym drzewku magnolii, którą dziesięć lat temu posadziłam na trawniku przed domem; sąsiad właśnie wysiada z samochodu i taszczy do domu siaty z zakupami, a ja… stoję jak słup soli, zastanawiając się, czy oni wszyscy już wiedzą. I czy, podobnie jak moja matka, będą winić mnie za tę sytuację. W sumie nic mnie to nie obchodzi. Teraz liczymy się tylko ja i Pola, nic więcej.
Niebieskie worki okazują się zdecydowanie za małe. Musiałabym biegać z nimi do piwnicy ze sto razy, dlatego niewiele myśląc, idę do garażu po te czarne dwustulitrowe, w które Paweł zgarnia liście i trawę z naszego niewielkiego ogrodu. Nie mam pojęcia, kto teraz się będzie tym zajmował, ale z pewnością nie ja. Pewnie moje postanowienie pryśnie jak bańka mydlana, gdy trawa podrośnie o kolejne siedem centymetrów i będę zmuszona wywlec spalinową kosiarkę, choć nie wiem, jak działa.
Wlokę się na piętro i systematycznie, metr po metrze, oczyszczam przestrzeń przed sobą. Parkiet, wyfroterowany nie dalej jak w sobotę o poranku, wygląda przyjaźniej niż zazwyczaj. Wypakowałam dwa worki ciuchami zebranymi z podłogi i teraz zapełniam kolejne resztą odzieży i szpargałów. Nie wiedziałam, że mój mąż ma tyle garniturów i koszul, co jest tym bardziej niezrozumiałe, że w szpitalu chodzi zawsze w białym fartuchu, a w domu w zwykłym rozwleczonym, spranym T-shircie.
Przez chwilę rozważam, czy wystawić to wszystko na śmietnik, jednak obawa, że Paweł może mnie oskarżyć o zniszczenie jego mienia, ostatecznie mnie powstrzymuje. Wlokę ciężkie wory po schodach do piwnicy, czując, jak na kolejnych stopniach obijają mi się o pięty. Pakuję je do ostatniego, niechętnie przez nas używanego pomieszczenia. Mimo generalnego remontu domu, połowy bliźniaka, tuż po jego odziedziczeniu i kilku pomniejszych pracach ekipy od wszystkiego nigdy do końca nie udało się pozbyć wilgoci z tego miejsca. Pomieszczenie niezależnie od pory roku zawsze jest bardzo chłodne i nadaje się jedynie do przechowywania zapraw. A z racji tego, że jestem maniaczką przetwarzania, ucierania i gotowania, stojące w nim dwa regały są szczelnie wypełnione słoikami na każdą porę i okazję: dżemy, musy, przeciery pomidorowe, papryka i ogórki w occie, słodko-kwaśne buraczki i wszelkiego rodzaju kompoty. Szczególnie dumna jestem z żurawiny z pomarańczami i domowego ketchupu.
Mimo że regały są całkiem spore, w pomieszczeniu jest jeszcze dostatecznie dużo miejsca, by upchnąć rzeczy Pawła. Z satysfakcją ciskam worek na worek, kopnięciem poprawiam ten nieposłuszny, który stale się zsuwa, i zadowolona wracam do salonu.
Co teraz?
Mój wzrok przyciąga pusta ściana, z której smętnie sterczą dwa czarne kable, a ciemniejszy ślad świadczy o tym, że do niedawna coś na niej wisiało. Nie muszę długo się zastanawiać, by uświadomić sobie, że nasze oszczędności, konta i pieniądze jeszcze do wczoraj były wspólne i że jeśli się nie pospieszę, już nigdy ich nie zobaczę. Z bijącym sercem i nadzieją, że Paweł jest teraz bardziej zainteresowany własnym przyrodzeniem niż finansami, idę po komputer. Na szczęście mój niewielki laptop nie wpadł mu w ręce i nie zmienił właścicielki. Nie mam wątpliwości, że Sara cieszy się z kolejnego prezentu, nawet jeśli jest lekko przechodzony.
Loguję się na stronie banku i przyglądam, jak niespiesznie otwiera się przede mną dostęp do zgromadzonych na trzech kontach pieniędzy. Przeżywam lekkie załamanie i zdumienie, gdy okazuje się, że ze zgromadzonych stu dwudziestu siedmiu tysięcy na koncie pozostało zaledwie trzydzieści osiem. W dodatku konto Pawła jest wyczyszczone do zera, a na moim widnieją okruchy po ostatniej nauczycielskiej pensji. Niewiele się zastanawiając, przelewam te trzydzieści osiem tysięcy na swoje konto. Od razu dopada mnie myśl, że to trochę nie fair, bo z czego Paweł będzie żył do końca miesiąca, i przelewam na powrót tysiąc złotych. Gdy tylko niewielka ikonka informuje, że transakcja się powiodła, rośnie we mnie wściekłość, że co mnie to obchodzi, i znowu przelewam ten tysiąc na swoje konto. Niestety tylko przez chwilę czuję zadowolenie, bo niemal natychmiast uświadamiam sobie, że skoro ja mam dostęp do naszych trzech kont, w tym oszczędnościowego, to Paweł tym bardziej. Spanikowana dzwonię do banku, bo przecież nie pobiegnę do okienka, żeby wypłacić taką gotówkę, chcąc się dowiedzieć, co mogę zrobić, żeby mąż się nie dobrał do pieniędzy. Choć mam ochotę opowiedzieć młodemu człowiekowi na infolinii, z jakim kutasem spędziłam ostatnie lata, powstrzymuję się i rzeczowo wypytuję o szczegóły. Dowiaduję się o koncie oszczędnościowym podpiętym do mojego konta, którego już nie widzi upoważniony do tego pierwszego Paweł, i jeszcze w trakcie rozmowy lokuję na nim pieniądze. Muszę przyznać, że jestem z siebie dumna. Bardzo dumna! Zwłaszcza gdy po niespełna godzinie odbieram telefon od Pawła.
– Czy możesz mi powiedzieć, co ty, do cholery, wyprawiasz?
– Ja?
– Nie udawaj głupiej.
– Nic nie wyprawiam. Siedzę w domu na kanapie, posprzątałam twoje rzeczy…
– Nie zgrywaj się! Gdzie są pieniądze?
– A, o to ci chodzi. Właśnie miałam do ciebie dzwonić w tej sprawie.
– Oszalałaś?
– Nie, dlaczego?
Boże, jaką frajdę sprawia mi cedzenie słów i przetrzymywanie go! Po raz pierwszy od kilku godzin czuję, że mam nad nim przewagę!
– To były moje pieniądze, słyszysz? Moje ciężko zarobione pieniądze.
– Nie przypominam sobie, żebyśmy podpisywali jakąś intercyzę, rozdzielność majątkową czy coś podobnego. Przypomnę ci, że dla twojej kariery poświęciłam swoją i jeszcze przed ślubem ustaliliśmy, że pieniądze, podobnie jak wszystkie inne dobra, są wspólne. Więc kłopot polega na tym, że z naszych stu dwudziestu siedmiu tysięcy zniknęło osiemdziesiąt dziewięć. Czyli do równego podziału brakuje jeszcze dwudziestu pięciu i pół tysiąca.
– Czy ty się słyszysz?
– Tak, nic mi laryngologicznie nie dolega, jeśli o to pytasz. A pieniądze teraz szczególnie nam się przydadzą. Muszę kupić telewizor, bo, zdaje się, przytuliłeś nasz stary, a nie chciałabym, żeby Pola czuła się okradziona. Z domu zniknęło też kilka innych rzeczy…
– Przestań robić cyrk!
– Ja robię cyrk? To ty jesteś klaunem, który dał się wmanewrować w ciążę jakiejś dziuni! I wiesz co, wcale się nie zdziwię, jeśli dziecko okaże się nie twoje!
– Przemawia przez ciebie gorycz i zazdrość.
– Daruj sobie.
Mroczki coraz gwałtowniej biegają mi przed oczami i mam niejasną obawę, że jak tak dalej pójdzie, to mój mózg nie przetrzyma gwałtownego zalania przez wzburzoną krew.
– Co do pieniędzy, to jeszcze się policzymy, w sprawie domu zresztą też. Jeśli myślisz, że porobisz mnie na kasie, to się mylisz.
– Przypomnę ci, że dom jest mój! Odziedziczyłam go po wujku i jest tylko mój!
– To nie zmienia faktu, że jestem w nim zameldowany i mogę tam bywać, kiedy tylko zechcę!
– Po moim trupie.
– Jeśli będzie trzeba…
Rozłącza się.
Trzęsą mi się ręce, tak że niemal wypada mi z dłoni telefon. Jestem rozgoryczona, bo nie znałam go tak zapieczonego w złości i bezwzględnego. Co ja mu zrobiłam, że traktuje mnie jak największego wroga?
Za to znam kolejny krok, jaki powinnam poczynić: sprawdzić, kto od strony prawnej ma rację.
Po chwili z filiżanką miętowej herbaty w dłoni ślęczę pochylona nad profesorem Google’em, studiując z zapartym tchem prawo rodzinne jak małolat świerszczyka. Oczywiście z tego prawniczego bełkotu niewiele rozumiem i uświadamiam sobie, że bez pomocy fachowca mogę skręcić w niewłaściwym kierunku. Koniecznie muszę znaleźć prawnika. Jeszcze tylko tego brakowało, żebym musiała wydawać grube pieniądze na kogoś, kto mi pomoże bez większych szkód przebrnąć przez nowe zauroczenie męża!
Czuję się dziwnie zbrukana i postanawiam wziąć kąpiel. Byłam głupia i naiwna, gdy sądziłam, że zajęcie się przyziemnymi sprawami spowoduje, że mój mózg wskoczy na inny tor. Jestem koktajlem emocji i racjonalnego myślenia, nieznacznie przyprawionym histerią, chwilową euforią i paniką, i nie udaje mi się skutecznie wyłączyć żadnej z tych funkcji na dłużej. Porządki wcale nie pomogły. Manewry na koncie i moment zadowolenia nie wniosły niczego do całokształtu.
Czuję, że umieram. Czuję się niepotrzebna. Czuję się wrakiem człowieka, na którego już nikt i nic nie czeka. Minuty rozwijają się w godziny, wieczór zbliża się jak każdego dnia i moje dziecko za chwilę jak gdyby nigdy nic będzie znowu domagało się karmienia. Podczas gdy dla mnie życie nagle stanęło w miejscu i straciło sens. Tylko świat jakoś tego nie dostrzegł. Niespodziewanie dla samej siebie zaczynam szlochać. Płaczę głośno i spazmatycznie, osuwając się na łazienkowy dywanik. Opieram plecy o zimny kamień, w który pieczołowicie została wmontowana wanna, i chowam twarz w dłoniach. Strąki zalewanych łzami włosów sklejają fontanny śluzu, który wypływa z nosa. Nie mam siły wstać i sięgnąć po chusteczkę. Chwytam brzeg T-shirtu i naciągam na twarz, żeby choć trochę wchłonął to, co ze mnie wypływa.
Nie potrafię żyć bez Pawła. Oddałabym wszystko, żeby wrócił. Kocham go i choć jest we mnie ocean złości, wybaczyłabym mu. Byleby tylko był przy mnie. Byleby mnie kochał. Wsadzam pięść w usta, żeby nie krzyczeć. Serce rozpada mi się na milion kłujących kawałeczków, które krew transportuje w najodleglejsze zakamarki ciała. Bez jego miłości jestem nikim, nie ma mnie. To tak, jakby kazać mi żyć bez powietrza, jakby ktoś założył mi plastikową torbę na głowę i sprawdzał, ile wytrzymam bez oddychania.
Wszystko we mnie drży. Z ciemności rozkwitającej pod powiekami nie potrafię dostrzec już nic. I nie chodzi o tę jego nową dziewczynę, tylko o to, że nie chciał już być ze mną.
Co takiego zrobiłam, że miał mnie dość? Albo czego nie zrobiłam? Czy kochałam za mało? Może gdybym częściej mówiła mu, jaki jest cudowny, jak go kocham, przytulała się, może by nie odszedł. Dlaczego nie potrafiłam częściej zdobywać się na takie drobne gesty? Mam ochotę chwycić za komórkę i zadzwonić do niego z obietnicą, że jak tylko wróci, wszystko będzie inaczej, będę lepsza, bardziej kochająca. Wytłumaczyć mu, że się pomylił. Że to ja jestem dla niego najważniejsza, najlepsza. Że to ja dam mu to, czego potrzebuje. Że to, co się stało, to pomyłka, że to bez znaczenia, że musi do mnie wrócić.
Jak mam wyjść na ulicę, pójść do szkoły, jak mam dokończyć to cholerne tłumaczenie, którego podjęłam się tydzień temu, nie przeczuwając katastrofy? Przecież nie poskładam nawet liter w wyrazy, a co dopiero przełożyć je na angielski!
Chciałabym wejść pod kołdrę i przeczekać ten czas. Ocknąć się dopiero wtedy, gdy wszystko wróci do normy i okaże się emocjonalną fatamorganą… Ale wiem, że nic z tych rzeczy się nie wydarzy. Nikt nie powie mi, jak mam żyć, skoro jestem trupem. Nikt nie da mi siły, której sama już nie mam, i wreszcie nikt nie sprawi, że Paweł wróci.
Powoli wstaję. Ciało mam spięte, a nogi tak ścierpnięte, że nie potrafię zrobić kroku. Chwieję się i skupiam na mroczkach swobodnie galopujących w tę i z powrotem pod powiekami i gdyby nie szafka z umywalkami, pewnie bym upadła.
Wbrew sobie i temu, co nakazuję ciału, ponownie osuwam się na podłogę. Przywieram rozgrzanym policzkiem do zimnego kafla i czuję, że nadchodzi kolejne tsunami rozpaczy. Kulę się w sobie, obejmuję ramionami kolana i w pozycji embrionalnej poszukuję bezpieczeństwa, którego oczywiście nie znajduję. Tak bardzo chciałabym poczuć ciepłą dłoń Pawła na plecach i usłyszeć jego szept, że wszystko będzie dobrze.
Najwyraźniej zasypiam, a gdy otwieram oczy, jest ciemno. Powinnam się umyć, wejść pod prysznic, tylko nie wiem, po co miałabym to robić. Bez Pawła wszystko straciło smak, sens, przestało być istotne i wymknęło się dotychczasowym regułom. Podtrzymuje mnie tylko obecność Poli i jej potrzeby.
Całe szczęście, że już niedługo wakacje. Wreszcie będę mogła zamknąć dom i wyjechać. Obojętnie gdzie. Do wujostwa mieszkającego w zacisznej leśniczówce w modrzewiowym lesie pod Zakopanem, do koleżanki w Sopocie, a może zwyczajnie wykupię jakieś last minute i wyruszymy tam, gdzie wcale nie planowałyśmy. Z drugiej strony trochę się cieszę, że jednak będę musiała jeszcze przez chwilę biegać do pracy, bo może dzięki temu wśród ludzi i innych obowiązków, w innym zestawie problemów będę mogła trochę ochłonąć i zdystansować się do tego, co mnie spotkało i co jeszcze przede mną.
Jestem jak wydmuszka. Pusta w środku, mechanicznie wykonuję swoje obowiązki i pozwalam przytulać się do siebie córce, żeby nie poczuła tego co ja. Jej świat powinien dalej być bezpieczny, pozbawiony trosk i kłopotów. Nie powinna się domyślać, jak jest ze mną źle. Musi żyć w przekonaniu, że może na mnie liczyć, że zawsze będę obok i nie dam jej skrzywdzić. Staję się automatem do opieki nad dzieckiem, który nie potrafi zaoferować nic sobie samej.
Tymczasem muszę zająć się obiadem. Mała za chwilę kończy lekcje i jak zwykle w drodze do domu spyta, co na obiad. Pozytywnym aspektem posłania dziecka do szkoły społecznej jest to, że zawsze zaczyna zajęcia o tej samej godzinie i ma zagwarantowaną opiekę aż do siedemnastej. Poza tym szkoła zapewnia małe klasy, co ułatwia naukę, wysoki poziom i masę zajęć pozalekcyjnych, od nauki gry na instrumentach przez zajęcia teatralne i pomniejsze kółka, na których można pogłębiać pasje i zainteresowania, a które dla większości rodziców są zapchajdziurami do chwili, aż skończą pracę.
Negatywną stroną jest natomiast to, że muszę Polę wozić i odbierać, bo do szkoły mamy kilka kilometrów. Poza tym nie jest jej łatwo umawiać się z koleżankami z klasy, których domy są rozsiane po całym mieście i okolicznych miejskich sypialniach, do niedawna będących satelitarnymi wioskami wokół Poznania, a teraz zaciekle broniących się przed wchłonięciem przez miasto. Aby dziewczynki mogły się spotkać, muszą się odbyć rytualne, wielkie ceregiele wymagające zaangażowania rodziców. Najpierw trzeba ustalić termin, co nie jest takie proste, bo dzieci ambitnych rodziców mają zapełnione grafiki popołudniowymi zajęciami, których nie oferuje szkoła: tenisem, baletem, jazdą konną, szermierką, aikido, a nawet kursem języka japońskiego. Potem trzeba dowieźć dziecko na drugi koniec miasta i po kilku godzinach je odebrać. Przebicie się w tę i z powrotem przez korki zajmuje często półtorej godziny, które dla dobra dziecka wysupłuje się z dnia wypełnionego własnymi obowiązkami.
Nie mam ochoty na stanie przy garach i postanawiam, że tym razem porzucimy ideę domowej kuchni na rzecz pizzy w Starym Browarze. Przy okazji pewnie uda nam się zajrzeć do paru sklepów i wreszcie odebrać zamówione w Zarze dwie bluzki Poli. Pola coraz bardziej grymasi przy wyborze stroju, a ja coraz chętniej zgadzam się na to, żeby sama wybierała rzeczy, w których chce chodzić. Oczywiście w granicach rozsądku.
Poza tym, jeśli będę musiała zakomunikować jej, że Paweł nas zostawił, w miejscu publicznym, może się nie rozkleję, co pewnie stałoby się w domu.
Zaciskam powieki i człapię do łazienki, żeby pokryć twarz bojowymi barwami tuszu i pomadki, maskując duchowe samopoczucie. Jak zwykle w takich przypadkach moja buzia składa się głównie z siniaków pod oczami i pobladłej, szarej cery. Przez dłuższą chwilę operuję pędzlami, żonglując różnymi mazidłami i pudrami, a wreszcie nanoszę grubą warstwę błyszczyku na usta i teoretycznie, bardzo teoretycznie jestem gotowa do wyjścia. Mam nadzieję, że tylko wprawne oko przyjaciółki byłoby w stanie wykryć, że coś jest ze mną nie tak, a na spotkanie jej w szkole córki na szczęście mam nikłą szansę. Boję się, że automatycznie bym się rozpadła, usiłując zaraz opowiedzieć o tym całym nieszczęściu, które stało się moim udziałem.
Odsuwam się od lustra i uważnie przyglądam odbiciu. Patrzy na mnie smutna twarz kobiety, o której jakiś czas temu można by powiedzieć, że jest ładna. Oliwkowa cera, brązowe oczy w firanach długich rzęs, regularnie maltretowanych odżywkami, żeby stały się jeszcze dłuższe, delikatnie wypełnione przez lekarza medycyny estetycznej usta, które dzięki zabiegowi nabrały jedwabistości i ładnego kształtu. I włosy. Moja chluba. Długie, proste, ciemnobrązowe kosmyki, które swobodnie spływają aż do łokci. I mimo że w ostatnich dniach je zaniedbałam, nadal pozwalają spiąć się w zgrabny kokon na czubku głowy. Choć w dzieciństwie byłam dumą babć, które w mojej nadwadze najwyraźniej dostrzegały niezmierzone pokłady troski i dobrodziejstwa własnych kuchni, zalewanych sosami na bazie gęstej śmietany i słoninki, teraz jestem szczupła. Może nie jak modelka, ale zdecydowanie szczupła. Zresztą z moim wzrostem, metr sześćdziesiąt siedem, nigdy nie miałam ambicji ani szansy, żeby nią zostać. Oczywiście jak większość kobiet jestem niezadowolona ze swojego ciała: mogłabym mieć nieco większy biust, smuklejsze uda, węższe kostki, wcięcie w talii akurat jest okej, ale za to pupa wydaje się zbyt płaska.
Gdy pomyślę, że jeszcze nie tak dawno uważałam się za atrakcyjną, chce mi się śmiać. Jak lubiłam spojrzenia facetów i cieszyłam się, że nie jestem przezroczysta. Jak czułam, że kolejne lata niczego mi nie odbierają, a wręcz dodają. Co z tego, skoro dla Pawła to było za mało. I gdyby nie to, że przed światem muszę ukrywać swój ból i lęk, nie zajmowałabym się sobą zupełnie, nie malowałabym się i nie wkładała ulubionych zwiewnych sukienek. To teraz zupełnie nie ma znaczenia. Jest tak płytkie i bez sensu.
Jak na złość brama, która od jakiegoś czasu szwankowała, a której konserwacją nie mieliśmy głowy się zająć, zacięła się na dobre. Mimo klikania pilotem, szarpania i błagania, by zrozumiała, w jakim jestem położeniu, nie chce drgnąć choćby o centymetr. Paweł kiedyś mi pokazywał, jak otworzyć ją manualnie przy użyciu specjalnego klucza, ale oczywiście nic z jego wywodów nie pamiętam. W dodatku nie mam pojęcia, gdzie ten klucz się znajduje. Chcąc nie chcąc, jestem zmuszona zadzwonić do męża.
Oby nie miał operacji czy narady. W końcu po nieznośnie długiej chwili, gdy już miałam zamiar się rozłączyć, odbiera. Chyba jest nieco zdziwiony, a po tembrze głosu wnioskuję, że nie jest sam i kurczy się pełen obaw, czy wrzaskami nie zrobię mu wstydu. Bez zbędnych ceregieli i witania się w dniu dzisiejszym mówię, a raczej wykrzykuję, o co chodzi.
– Brama się zacięła!
– Ja ci teraz nie pomogę – mówi tym swoim wyważonym tonem, czym doprowadza mnie do furii.
– To jak mam jechać po Polę?
– Cholera.
Chyba nareszcie do niego dociera, na czym polega problem, co wkurza mnie jeszcze bardziej, bo zakładałam, że sprawniej połączy dane i właściwe wnioski nasuną mu się wcześniej.
– Nie choleruj mi tu, tylko jedź po nią!
– Nie mogę, za chwilę mam zabieg.
– To co mam zrobić? No co? – Teraz już cała się trzęsę i wrzeszczę na dobre, zupełnie nie panując nad emocjami. Mam ochotę go udusić.
– Uspokój się.
O nie! To działa na mnie jak iskra na beczkę prochu i po sekundzie eksploduję.
– Ja mam się uspokoić?! Ja?! Po tym, jak zostawił mnie mąż, raczej trudno o spokój! Nie sądzisz?
– Przepraszam.
– Co?
Oniemiałam. On mnie przeprasza? Teraz? Myśli, że tym rozwiąże problem bramy?
– Przepraszam państwa na chwilę. Zaraz wrócimy do rozmowy.
Cholera, to nie było do mnie i spodziewana refleksja jednak nie nastąpiła.
– Nie możesz do mnie wydzwaniać i robić mi awantur. Tak się wydzierasz, że inni to słyszą!
Słyszę przytłumione echo i stukanie, z czego wnioskuję, że Paweł przezornie wlazł do jakiejś kanciapy.
– Nie rozumiem. I z tym masz problem?! Ale już nie z tym, że nie mogę pojechać po dziecko?
– Pokazywałem ci, jak ręcznie otworzyć bramę.
– Ale nie pamiętam! Tyle razy cię prosiłam, żebyś zajął się naprawą, ale ty wolałeś inne zajęcia! Ciupcianie na boku! Miałeś tylko wezwać fachowca, nie musiałeś sam przy niej grzebać. Ale nawet na to nie było cię stać!
– Ta rozmowa do niczego nie prowadzi.
– Owszem, prowadzi! Masz w dupie bramę i to, że nie mogę odebrać Poli ze szkoły. Zaraz siedemnasta i jak jej nie odbierzemy, wystawią nam córkę za drzwi.
– To niech wraca taksówką.
– Co? Nie pozwolę, żeby jakiś obcy facet woził nasze dziecko!
– No to nie wiem. Inaczej ci nie pomogę.
– Wiesz co? Jesteś zwykłym dupkiem zajętym wyłącznie sobą. Twoja córka wcale cię nie obchodzi?
– Może, zamiast na mnie wrzeszczeć, spróbujesz otworzyć bramę, to jednak będzie bardziej konstruktywne niż kłótnia.
Bardzo, ale to bardzo nie lubię przyznawać mu racji, lecz niestety tym razem nie mogę postąpić inaczej. Dzięki bieżącemu instruktażowi mojego chyba już byłego męża po nieznośnie długiej chwili, poszukiwaniu klucza i szarpaniu się ze skrzydłami cholernej bramy udaje mi się wytoczyć samochodem na ulicę. Jestem tak wściekła, że rozłączam się w pół jego słowa i rzucam komórkę na siedzenie pasażera. Ciśnięty zbyt energicznie telefon zsuwa się między kanapę a plastikową obudowę biegów. Kurde, znowu nie będę mogła go wygrzebać z wąskiej szczeliny.
Gnam przed siebie, uciekając przed minutami, które pozostały do zamknięcia szkoły przez woźnego czy kto ją tam zamyka. Grunwaldzka jak na złość jest zakorkowana aż do stadionu i przebicie się przez nią graniczy z cudem. Przystaję na kolejnych światłach i wpatruję się w stojącą nieopodal chodnika kapliczkę. Ta, która niepokalanie poczęła, spogląda na mnie pozbawionymi wyrazu drewnianymi oczami, jakby nie rozumiała, gdzie i po co tak pędzę. Ciekawe, czy wybryki Jezusa traktowała jako porażkę wychowawczą, czy rzeczywiście potrafiła być z niego dumna. W sumie trafił jej się całkiem krnąbrny synalek, który niespecjalnie przejmował się opinią innych, podejrzewam, że rodziców również. W zasadzie miał poważne skłonności autodestrukcyjne: prowokował, przekraczał granice, szokował i w końcu doprowadził władze do takiej furii, że go ukrzyżowały. Mimo kolejnej zmiany świateł posuwam się zaledwie o metr i przez następne minuty wpatrujemy się w siebie. Może gdybym chodziła do kościoła tą samą ścieżką co koleżanki, regularnie się modliła i odprawiała ten cały kościelny cyrk, Bóg byłby dla mnie łaskawszy i zatrzymał Pawła w małżeństwie, a przynajmniej nie stawiał mu na drodze cycatej blondynki z błękitnymi oczami.
Nieśmiało ruszamy i po kolejnych dwóch zmianach świateł oraz dwóch klaksonach karków w rozklekotanym mercedesie z laczkami opon wystającymi znacznie poza karoserię wreszcie jestem na wąskiej, wyboistej osiedlowej drodze prowadzącej do szkoły. Jest za pięć piąta. Zdążyłam.
Pola czeka na mnie tuż za przeszklonymi drzwiami z plecakiem u stóp i kurtką w ręce. Jak większość nastolatek zajęta jest grzebaniem w telefonie. Nie mogę pojąć, jak to jest, że ze znajomymi nawija jak nakręcona, a mnie odpowiada półsłówkami. Powoli podjeżdżam pod wejście i macham, by wyszła. Po chwili, z mozołem wyciskając z trzewi radosny głos, wołam przez otwarte okno:
– Cześć, młoda! Wskakuj.
Pola się rozłącza i nieznośnie wolno pakuje się do samochodu, wcześniej umieszczając w bagażniku plecak. Jak zwykle trzaska klapą tak, że autko niczym spoliczkowane zatacza się na boki i cicho pojękuje.
– Cześć, mamo – mówi bez emocji, zajęta zapinaniem pasa bezpieczeństwa i regulowaniem oparcia fotela, czego nie rozumiem, bo przecież poza nią nie wożę nikogo.
– Jak było w szkole?
– Nie tak źle.
– A co było złe? – pytam z niepokojem, zastanawiając się, czy aby na pewno odrobiła wczoraj wszystkie zadania, no bo chyba nie zapomniała o projekcie, nad którym pracowaliśmy przez ostatni weekend, a zwłaszcza w niedzielny wieczór.
– Nic.
– Skoro mówisz „źle”, to zaczynam się martwić.
– Niepotrzebnie. Wszystko było dobrze.
– A co szczególnie?
– Nic, normalnie.
– Byłaś z czegoś pytana?
– Nie, wylosowałam dziś szczęśliwy numerek.
– Super. Szczęściara z ciebie. Za moich czasów nikt nie wpadł na taki pomysł.
– To nie miałaś fajnie.
Mam wrażenie, że córka czas mojej wczesnej edukacji kojarzy z obrazem kałamarzy i drewnianych tabliczek, i mimo wielu tłumaczeń, że choć nie mieliśmy komputerów, za to oblekano nas we wstrętne granatowe fartuszki z tak sztucznego materiału, że niemal było słychać trzeszczenie, gdy siadaliśmy, nasza szkoła niewiele się różniła od tej, do której ona chodzi. Dobra, może akurat nie od tej, bo ta jest społeczna, a na jej ścianach zamiast ohydnej zielonej farby olejnej jest biały łatwo zmywalny beckers, ale od tych państwowych z pewnością niewiele.
– Chyba mi się udało, bo pani od informatyki dzisiaj pytała.
– Jezu, a nie nauczyłaś się? Przecież prosiłam! – mówię znowu pełna niepokoju.
– No uczyłam się, ale wiesz, zawsze lepiej nie być pytanym. Zwłaszcza że nie miała najlepszego humoru.
– W sumie pewnie tak.
Całkowicie się z nią zgadzam, bo sama najbardziej na świecie nie lubię, gdy ktoś weryfikuje moją wiedzę. Nic przyjemnego, szczególnie gdy człowieka paraliżuje stres.
– A co u ciebie?
Zazwyczaj mówię, że wszystko dobrze, ale tym razem nie byłabym uczciwa tak w stosunku do siebie, jak i do dziecka. Dlatego wbijając wzrok w szlaban, który niespiesznie unosi się przed maską samochodu, umożliwiając wyjazd z terenu szkoły, odpowiadam, że tak sobie.
– Coś się stało?
– Chyba tak, ale pogadamy przy obiedzie.
– Jesteś pewna?
– Tak, tak.
– A co na obiad?
Wreszcie wmontowuję się w wężyk samochodów, które żółwim tempem suną Grunwaldzką w kierunku miasta, mlaskając oponami w ulewnym deszczu, który właśnie spadł, i uświadamiam sobie, że chyba niepotrzebnie zdecydowałam się na tę wyprawę do Browaru, bo dotarcie do niego zajmie nam ze czterdzieści minut.
– Pomyślałam, że dziś wyskoczymy do Pizza Hut.
– Super! A będę mogła zamówić colę?
– Dziś szalejemy! – Zgrywam zadowoloną mamuśkę i w skupieniu zmieniam pas.
– Super!
Mała cieszy się na myśl o pizzy jak na stojący pod balkonowym oknem worek Świętego Mikołaja. Dotychczas nie zdawałam sobie sprawy, że jestem tak dobrą aktorką. Czuję się jak bohaterka jakiegoś porąbanego filmu, który nie wiedzieć jak i kiedy się skończy. Jak gdyby nigdy nic rozmawiamy i słuchamy muzyki, by wreszcie po czterdziestu pięciu minutach dotrzeć na parking w centrum handlowym. Przypominam Poli o tym, że musimy odebrać zamówienie ze sklepu, zastanawiając się jednocześnie, czy lepiej zrobić to po tym, jak jej powiem o Pawle, czy przed. Wreszcie dochodzę do wniosku, że pójdziemy do starej części Browaru i zaraz jak zjemy posiłek, zakomunikuję jej zmiany w naszym rodzinnym życiu. Pola piszczy, że jest głodna, podczas gdy mój żołądek skręca się w ciasny supeł. Jednak wmuszam w siebie sałatkę i rozważam, jak rozpocząć rozmowę. Córka opowiada o bohaterce jakiejś właśnie czytanej książki, a ja umiejętnie przytakuję i pomrukuję we właściwych, tak mi się przynajmniej wydaje, momentach. Lata praktyki czynią mistrza.
W głowie wypróbowuję różne kombinacje słów, ale niestety żadne nie oddają istoty rzeczy. W końcu, tuż po wypiciu ostatniej dolewki coli, postanawiam powiedzieć Poli otwarcie, co się stało.
– Kochanie, musimy poważnie porozmawiać.
Mała spogląda na mnie przestraszona.
– Coś zrobiłam?
– Nie, skąd.
– To czemu masz taką minę?
– Bo widzisz, rozmawiałam wczoraj długo z tatą.
– Wiem, trudno było nie słyszeć waszej kłótni.
Cholera, myślałam, że jesteśmy na tyle sprytni, że urządzając dyskusję bardzo późnym wieczorem, gdy mała już śpi, będziemy w miarę dyskretni, niestety tak się nie stało.
– Przykro mi, że to słyszałaś. Ale właściwie nie kłóciliśmy się z tatą, tylko dyskutowaliśmy. Rozumiesz różnicę? – Niby co ma rozumieć? Zadaję idiotyczne pytanie i w dodatku chyba oczekuję na nie równie idiotycznej odpowiedzi.
– A mnie się wydawało, że krzyczeliście. – Pola, nie patrząc na mnie, grzebie słomką w pustej szklance, skupiona na wyginaniu jej i łamaniu na wszystkie strony.
– Może w nocy inaczej niesie się głos. Ale zmierzając do sedna – chwytam ją za rękę i zmuszam, by na mnie spojrzała. – Rozmawiałam z tatą.
– No i?
Mimo że puszczam jej dłoń i prostuję się na krześle, nadal wpatrujemy się w siebie. Przyglądam się jej buzi z całym gwiazdozbiorem piegów, błękitnym oczom, które otaczają firanki ciemnych rzęs, i wiem, że za chwilę zdemoluję malujący się na niej spokój. Znowu mam wielki żal do Pawła, już nawet nie o to, że nam to zrobił, ale że to ja muszę wszystko zakomunikować naszemu dziecku. Przy okazji nie jestem pewna, czy mam jej powiedzieć o całej sprawie, nadmieniając, że będzie miała przybrane rodzeństwo, czy może dla jej dobra ten fragment sobie na razie odpuścić. Wreszcie decyduję się na oszczędnościową wersję wydarzeń i najdelikatniej, jak mogę, zaczynam:
– Nie bardzo wiem, jak ci to powiedzieć… – zdaję sobie sprawę, że w ten sposób mogę ją tylko jeszcze bardziej wystraszyć, więc pospiesznie kończę: – …tata wczoraj powiedział, że chciałby trochę pomieszkać sam.
– Bez nas? – Pola spogląda na mnie niepewnie.
– Nie do końca bez nas, ale… – Plączę się jak podczas policyjnej kontroli po przekroczeniu prędkości, co moje dziecko oczywiście punktuje w pół sekundy i nim zbiorę się w sobie, wyrzuca z siebie to, na co ja nie byłam w stanie się zdobyć:
– Tata od nas odchodzi.
Boże, jaką mam bystrą córkę. Niestety.
– Ode mnie, nie od nas.
– Ma kogoś, prawda?
– Nie wiem. – Spuszczam wzrok i śledzę długą, głęboką rysę na stoliku, odruchowo kłamiąc i dając Pawłowi szansę opowiedzenia o tym, jak to spotkał pewną piękność i nową miłość na jednym z życiowych zakrętów.
Ale Pola wyczuwa moje manipulacje.
– Mamo, przecież wczoraj słyszałam, mówiliście tak głośno…
– Boże, Pola, przepraszam, nie chciałam.
– Ale ty mnie nie zostawisz?
– Kotku, co to w ogóle za pytanie? Oczywiście, że nie! Nigdy w życiu! Przecież wiesz. – Mam ochotę naszym starym rodzinnym zwyczajem zażartować, że nawet po śmierci będę ją straszyć po kątach i plątać włosy podczas snu, ale gryzę się w język.
– Szkoda.
– Co? – Odklejam się od ponurych myśli.
– Mówię, że szkoda, że tata odchodzi.
Tylko tyle? Spodziewałam się histerii, płaczu, błagania, żebym z nim porozmawiała i poprosiła, by zmienił zdanie, paniki, a nie jednego małego „szkoda”.
– Wiem, kochanie. Zupełnie się tego nie spodziewałam. Wiesz, czasami ludzie się nie dogadują, choć my z tatą niespecjalnie się kłóciliśmy. Może za bardzo zajęliśmy się sobą, pracą, ale nie sądziłam, że tata ma inny pomysł na życie.
– Myślisz, że do nas wróci?
– Nie mam pojęcia. – Po raz pierwszy jestem do bólu szczera, co mnie samą zaskakuje. W tej chwili myślę, że nawet gdyby miał taki pomysł, wił się u mych stóp i regularnie obsypywał brylantami, błagał i przepraszał, i tak bym go pogoniła. Nie ma mowy, żebym miała go widzieć pod moim dachem ponownie. A z drugiej strony tak bardzo chciałabym cofnąć czas, może nawet potrafiłabym wybaczyć niewybaczalne. Zwyczajnie nie wiem!
– Ale będę mogła się z nim spotykać?
– Oczywiście, przecież jesteś jego córką.
– To gdzie on teraz mieszka?
– Nie wiem… – mówię zgodnie z prawdą i dopada mnie niepokojąca myśl, że rzeczywiście nie znam nowego adresu ojca mojego dziecka i w awaryjnej sytuacji nie będę mogła podrzucić tam Poli. Stawiam kropkę przy tej refleksji z zamiarem zmuszenia Pawła do ujawnienia aktualnego miejsca pobytu. Oczywiście byłabym nieuczciwa, gdybym nie przyznała, że poczułam małe ukłucie ciekawości, na jaki to lokal zamienił naszą całkiem wygodną połówkę bliźniaka.
– Ale ma gdzie mieszkać? – Pola nie daje za wygraną, jednak w jej główce zaraz za troską o ojca ciągnie się zgoła inny cień i mała dodaje: – Mogę zamówić lody?
– A od kiedy lubisz lody?
– Babcia mnie przekonała, że są dobre.
Znając moją matkę, wolę nie dopytywać, do jakich metod się odwołała, przekonując Polę do nowych smaków.
– Jasne, zamów, na jakie tylko masz ochotę.
Kiwam na kelnerkę i po chwili przed Polą wyrasta pucharek z deserem, który został odarty z bitej śmietany, świeżych owoców, polewy czekoladowej oraz bakalii i zredukowany do dwóch gałek waniliowych lodów i jak tylko się pojawia na stoliku, zostaje uznany za niesmaczny. Między kolejnymi próbami wepchnięcia w siebie zmrożonej śmietanki córka dopytuje mnie o różne mało istotne drobiazgi, tylko od czasu do czasu zahaczając o temat ojca. Obawiam się, że nie do końca to do niej dotarło. Kolejne dni zapewne zweryfikują jej pogląd na życie.
Wreszcie wstajemy i idziemy do Zary odebrać rzeczy. Pola zaraz po odejściu od kasy niecierpliwie rozrywa pudełko i wyciąga dwie bluzeczki, które, jak się przekonujemy, tylko na monitorze komputera wyglądały zachwycająco. Tymczasem w rzeczywistości pudrowy róż okazuje się najbardziej gaciową odmianą tego koloru, w dodatku tkanina jest nieprzyjemnie sztywna i szorstka. Druga bluzka ma absurdalnie duży dekolt, który chudej Poli nie dodaje uroku.
– Podobają ci się? – pytam z nadzieją, że powie „nie”.
– Tak.
Choć widzę zawód w jej oczach, mała przytakuje niepewnie. Podejrzewam, że toczy wewnętrzny bój, rozdarta między odpowiedzialnością za dokonanie samodzielnego, niezbyt fortunnego wyboru oraz rozczarowaniem i przyznaniem się do porażki.
– Serio?
– A tobie nie?
Oczywiście powinnam szczerze odpowiedzieć, ale im bardziej ja będę na nie, tym bardziej Pola poczuje się urażona i zmuszona mi udowodnić, że da się w tym chodzić.
– No, są fajne, ale może jest coś jeszcze fajniejszego z nowej dostawy. Nie chciałabyś sprawdzić?
Na szczęście chce. Po kolejnych czterdziestu minutach walki toczonej w przymierzalni ze zbyt długimi, ze zbyt szerokimi z zapinanymi nie z tej strony ciuchami opuszczamy sklep z trzema bluzeczkami w błękitno-białych odcieniach i sukienką wiązaną tasiemkami na ramionach, która idealnie się sprawdzi podczas upalnego lata. Dwie zamówione bluzki zostały bez żalu oddane.
Wreszcie kierujemy się w stronę parkingu. Jestem wykończona, choć zakupy były najmniejszym wyzwaniem tego dnia. Jestem dumna z siebie, że przekazałam Poli najgorsze wieści i że przeszłyśmy przez to przynajmniej chwilowo bez histerii. Zobaczymy, co będzie jutro, za kilka dni czy tygodni. Czy mała będzie w stanie zaakceptować życie bez codziennej obecności Pawła, czy Paweł nie zapomni, że ma córkę? Zamiast wybiegać myślą w daleką przyszłość, skupiam się na najbliższych godzinach. Właśnie zaczynam się cieszyć na wieczorne zajęcia jogi, gdy uświadamiam sobie, że nie mogę pójść. Przecież nie mam z kim zostawić Poli, a nie wyobrażam sobie, by wieczorem miała tak długo być sama.
Okazuje się, że nawet w tak banalnej kwestii moje życie zmieni się diametralnie i albo wciągnę małą w zajęcia, albo znajdę dla niej opiekunkę. Wiem, że dwunastoletnia dziewczynka jest już całkiem duża i odpowiedzialna, ale po włamaniu dwa domy dalej w nocy, podczas gdy gospodarze spokojnie spali, jestem lekko przewrażliwiona.
Niby Paweł nie angażował się szczególnie w życie domowe, spędzając większość czasu z pacjentami i w szpitalu, w rzeczywistości organizując anatomiczne seansiki z Sarą, ale jednak od czasu do czasu bywał w domu, co dawało jako takie poczucie bezpieczeństwa i umożliwiało mi realizowanie własnych pasji.
Dzień najwyraźniej nie chce dociągnąć do wieczora i natrętnie udowadnia mi, że to nie koniec atrakcji. Przed furtką stoi zaparkowany mały czarny mercedes matki, który niestety jest wypełniony burzą jej świeżo natapirowanych blond loków, układających się w gotowy do odfrunięcia kwiatostan mniszka pospolitego, z tą różnicą, że w przypadku mojej matki środek jest mocno wymazany ciemnym fluidem, do którego przyczepione są długie, czarne, gęste rzęsy, z zagubionymi gdzieś tam szarymi oczami. Matka nie daje sobie powiedzieć, że nie dość, że kupuje zbyt ciemny odcień fluidu, to jeszcze zupełnie niepotrzebnie grubymi warstwami wciera go w najmniejsze nierówności skóry, osiągając efekt daleki od zamierzonego – uwypuklenia, a nie zamaskowania coraz gęstszej pajęczyny zmarszczek. Traktuje kosmetyk jak murarz gips, którym robi wyprawki w ścianie. Pozornej elegancji przydają jej jak zwykle wielkie złote kolczyki i łańcuch tak solidny, że mógłby utrzymać całkiem sporych rozmiarów średnio agresywnego Reksa przy budzie.
Ponieważ po deszczu dzień jest znowu upalny, moja szalona mamuśka naciągnęła na siebie idiotycznie kusy, ale z pewnością jedwabny kombinezon, który zamiast ukrywać mankamenty figury, zgrabnie je podkreśla ze szczególnym uwzględnieniem kolan. Ta część nogi wygląda wyjątkowo nieatrakcyjnie zarówno z przodu, z tyłu, jak i z boku, ale mojej grubawej matce najwyraźniej to nie przeszkadza, bo nosi coraz krótsze spódniczki.
Mam ochotę odjechać z piskiem opon, ale zostaję zauważona i drzwi mercedesa gwałtownie się otwierają, uwalniając ciężki aromat Poison, ulubionych perfum mojej rodzicielki.
Pola radośnie wyskakuje z samochodu, wołając: „Babcia!”. A ja zapominam o zepsutej bramie i przez chwilę walczę z pilotem, nim sobie uświadomię, że to daremny trud. Wytaczam się z desperacją z samochodu i niespiesznie wyjmuję zakupy z bagażnika, przewidując nieprzyjemną rozmowę. Manewruję przy furtce i po chwili wchodzimy do domu. Dotychczas milcząca matka zaraz po zamknięciu drzwi rozpoczyna tyradę:
– Czy ty wiesz, jak długo stoję pod waszym domem?
– Nie – odpowiadam szczerze, zastanawiając się jednocześnie, czy byłyśmy umówione i czy w natłoku dzisiejszych wydarzeń o czymś zapomniałam.
– Może zrobisz mi wreszcie herbatę?
Rzucam siatki z zakupami na podłogę w kuchni i zawracam toczącą się w okolice lodówki cytrynę, która wysunęła się z przewróconej torby. Matka rozsiada się wygodnie na krześle i kontynuujemy.
– Czarną czy owocową?
– A zielonej nie masz? Ostatnio przecież ci kupowałam. Ja nie rozumiem, dlaczego w tym domu nie ma podstawowych rzeczy. Jakby się tak zastanowić, to wiesz, nawet trochę się nie dziwię Pawłowi, że miał dość.
– Jak możesz?! – Niemal upuszczam czajnik z wodą. – Jak możesz tak mówić?! Po czyjej jesteś stronie?
– Ja? Po niczyjej! To oczywiste. Przecież wiesz, że cię kocham, ale trzeba być obiektywnym w tym wszystkim i mam nadzieję, że też przejrzysz na oczy.
– Naprawdę?
– Popatrz na siebie. Mąż od ciebie odchodzi, zostawia cię, jak się domyślam, dla młodszej, a ty co? Jedziesz sobie na zakupy! Że też nie żal ci dziecka! Biedna Polcia, jak ona zniesie takie życie?
Na szczęście jak zwykle wklejona w smartfon Pola została w ogrodzie i teraz łażąc po trawniku w tę i z powrotem i gestykulując, prowadzi z kimś ożywioną rozmowę, więc nie słyszy złotych myśli swojej ukochanej babci.
– Muszę żyć dalej, jeść, chodzić do pracy! – tokuję zawzięcie. – Czego oczekiwałaś? Że będę szlochać w ciemnym, dusznym pokoju? Chciałabym, wiesz? Tylko że nie mogę sobie pozwolić na histerię, bo nikt nie odbierze mi dziecka ze szkoły i nie ugotuje mu obiadu.
– Nie wydaje mi się…
Czuję na plecach jej wzrok, ale gdy nie widzę jej twarzy, łatwiej mi się bronić, choć przecież nic złego nie zrobiłam. To nie ja znalazłam sobie kochankę. Ale moja wielbiąca Pawła matka przychyliłaby mu nieba i usprawiedliwiła każdą głupotę. Czasami mam wrażenie, że to ona powinna była za niego wyjść, nie ja, i że kocha go bardziej płomienną i wyrozumialszą miłością niż własne jedyne dziecko, czyli mnie.
– I niech ci się nie wydaje! Musisz się zwyczajnie pogodzić z faktami i będzie mi miło, jeśli zastanowisz się dwa razy, zanim zaczniesz mnie o cokolwiek oskarżać.
– Dziecko, co ty mówisz? To ja rzucam wszystko i jak na sygnale gnam do ciebie, żeby nieść ci wsparcie i pomoc, a ty tak mnie traktujesz?
Odwracam się i opieram pośladkami o blat. Spoglądam, to znaczy w gęstwinie wytuszowanych rzęs usiłuję dojrzeć jej oczy, i mówię najspokojniej, jak potrafię:
– Mamo, zacznijmy jeszcze raz. Obie jesteśmy dziś wyczerpane.
– Mów za siebie.
Jej włosy podskakują w rytm wypowiadanych słów, co, jak wiem z dzieciństwa, nie wróży niczego dobrego. I faktycznie się nie mylę. Zalewam wrzątkiem liście herbaty w specjalnym dzbanku ze sprytnym sitkiem do zaparzania wbudowanym w przykrywkę i stawiam na stole przed matką.
– Coś ty zrobiła? – krzyk matki rujnuje resztę spokoju.
– Słucham?
Odwracam się gwałtownie i niespokojnie wypatruję śladów jakiejś katastrofy. Chyba wszystko jest na swoim miejscu i wygląda dokładnie tak jak przed chwilą.
– Jak mogłaś zalać wrzątkiem zieloną herbatę?! Właśnie straciła wszystkie dobroczynne właściwości! Nie możesz zapamiętać nawet tak banalnej rzeczy? Człowieka szlag może trafić. I po co ja ci kupuję te wszystkie herbaty, skoro i tak nie ma z nich pożytku.
– To przestań kupować i robić awantury z byle powodu. Mam dość! Rozumiesz? Mam dosyć wszystkiego! Zostawił mnie mąż, a dla ciebie ważne są jakieś katechiny w naparze.
– O, jakie znasz trudne słowa.
Nie można nie oddać jej sprawiedliwości: ta kobieta nie cofa się przed niczym i na wszystko ma gotową odpowiedź. Zawsze w punkt i w porę, podczas gdy ja zazwyczaj nie wiem, co odpowiedzieć, gdy ktoś przyprze mnie do muru. Oczywiście, jak przeanalizuję sytuację, przemyślę temat i zastanowię się podczas bezsennej nocy, znajduję wreszcie trafną odpowiedź, tylko że niestety o wiele godzin spóźnioną. Mówi się, że niektórzy mają szósty zmysł, ale moja matka ma ich zdecydowanie więcej. Nie dość, że na wszystko znajduje ripostę i zagania rozmówcę do narożnika, to niemal przewiduje każdą odpowiedź adwersarza. Na domiar złego proces analizy oparty na mglistych poszlakach przebiega u niej błyskawicznie, a wnioski natychmiast są publicznie ogłaszane.
– Nie ułatwiasz sprawy! Ostrzegam cię, że trzymam w niepewnej, drżącej ręce bardzo krótki i płonący lont.
– Właśnie o tym, kochanie, też chciałam z tobą porozmawiać. Musisz wreszcie nauczyć się panować nad emocjami!
– Mamo, proszę, daj mi spokój chociaż dzisiaj. Nie mam na to wszystko siły! Jestem zdruzgotana!
– Kobiety w naszej rodzinie…
– Ale ja nie mam zamiaru być jak kobiety z naszej rodziny i jeśli myślisz, że skoro twoje siostry przymykały oczy na wybryki mężów, to ja też zmrużę swoje, to się bardzo mylisz.
– Nie bądź taka do przodu! Dziecko, co ty wiesz o życiu? Taką radykalną postawą możesz zniszczyć wszystko i stracić męża.
– Jeśli do ciebie nie dotarło, że już go straciłam, to informuję dobitnie, że właśnie mam to za sobą! I choć to zabrzmi okrutnie, mój mąż niestety nie zginął w katastrofie lotniczej czy w wypadku samochodowym, po którym mogłabym opłakiwać nad jego ciałem naszą przerwaną przedwcześnie i bezsensownie miłość. On mnie oszukiwał, okłamywał, zdradzał! Znalazł sobie inną babę!
– Widocznie ty nie dawałaś mu tego wszystkiego, czego chłopu potrzeba. I właśnie tu trzeba naszej kobiecej mądrości i intuicji, których najwyraźniej ci zabrakło!
– Przegięłaś – sapię wściekła i najchętniej wyszłabym, trzaskając drzwiami, tylko że to mój dom.
– Dziecko, ja, kiedy tatuś nieopatrznie zauroczył się asystentką, ale oczywiście do niczego więcej nie doszło, to udawałam, że niczego nie dostrzegam, tylko byłam dla niego czulsza i troskliwsza. I w końcu sam się zniechęcił! – wyznaje pełna zadowolenia znad filiżanki, a ja nie potrafię sobie wyobrazić tej jej troskliwości.
Raczej stawiałabym na to, że obrażona matka zamilkła na kilka dni i tym zadziwiła ojca tak, że z czystej ciekawości postanowił nie odchodzić. Jak go znam, pewnie biedak był przerażony, że matka ciężko zaniemogła, i nie miał odwagi porzucić chorej małżonki.
– Nie obchodzą mnie wasze perypetie.
– A powinny, bo z doświadczeń innych można czerpać mądrość.
Jeśli miałabym zaczerpnąć ze źródełka życiowej mądrości mojej matki, to powinnam gwałtownie oślepnąć, ogłuchnąć i najlepiej pozbyć się z domu wszystkich luster.
– Może porozmawiajmy o czymś innym.
– Obawiam się, że w twojej sytuacji nie ma ważniejszych tematów.
– Tak, ale może lepiej skupić się chwilowo na małych rzeczach i próbować jakoś zorganizować sobie życie dookoła, a nie biadolić nad całokształtem. Nie ukrywam, że jestem tym wszystkim zaskoczona i chętnie choć na chwilę bym się od tego odstosunkowała i wyskoczyła na przykład na jogę. Może mogłabyś ze dwie godzinki posiedzieć z Polą?
Matka patrzy na mnie z niedowierzaniem i nagle wśród włochatych gąsienic rzęs po raz pierwszy na dłuższą chwilę pojawiają się szare tęczówki.
– Bardzo chętnie, przecież wiesz, jak kocham Polcię, ale nie mogę pozwolić, żeby z powodu twoich fanaberii straciła jeszcze matkę.
– Przecież niczego nie traci, po prostu chciałam wyjść na trochę i odkleić się od tego całego bagna.
– A mnie się zdaje, że to cię wcale nie obeszło. I co, pójdziesz poćwiczyć i zapomnisz? A może na tych całych wygibasach już kogoś poznałaś? Przyznaj się lepiej.