Mąż na niby - Nina Majewska-Brown - ebook + książka

Mąż na niby ebook

Nina Majewska-Brown

4,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Co zrobić, gdy świat się wali, bo najbliższa osoba cię okłamuje?

Zosia prowadzi szczęśliwe życie, z kochającym Pawłem u boku i fantastyczną córką, którą oboje uwielbiają. Niespodziewanie dowiaduje się, że mąż utrzymuje dwa mieszkania, dwie kobiety, dwa telefony i niebawem będzie miał również drugie dziecko. Z inną kobietą?

Opowieść o tkwiącej w nas sile i determinacji, dzięki którym można podnieść się nawet wtedy, gdy tracisz grunt pod nogami.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 372

Oceny
4,0 (248 ocen)
97
72
59
17
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Korteress55

Całkiem niezła

Fabuła fajna ale za dużo słów.
00
Anna2312

Z braku laku…

Nie wciągnęła mnie
00
Zibik54

Nie oderwiesz się od lektury

naprawdę dobra pozycja polecam do czytania
00

Popularność




Re­dak­cja: Agniesz­ka Ho­rzow­ska

Ko­rek­ta: Ju­sty­na To­mas

Pro­jekt gra­ficz­ny okład­ki: Piotr Ma­jew­ski

Skład: Ja­ro­sław Hess

Zdję­cia na okład­ce: Shut­ter­stock (Lili Gra­phie, Q-stock, Pa­ri­nya Feung­cham, Ro­man Sam­bor­skyi, blvdo­ne)

Ilu­stra­cje: Igor Mi­ko­da

Zdję­cie z biogramu: ar­chi­wum pry­wat­ne au­tor­ki

Re­dak­tor pro­jek­tu: Agniesz­ka Fi­las

Re­dak­tor na­czel­na: Agniesz­ka Het­nał

© Co­py­ri­ght by Nina Ma­jew­ska-Brown

© Co­py­ri­ght for this edi­tion by Wy­daw­nic­two Pas­cal

Ta książ­ka jest fik­cją li­te­rac­ką. Ja­kie­kol­wiek po­do­bień­stwo do rze­czy­wi­stych osób, ży­wych lub zmar­łych, au­ten­tycz­nych miejsc, wy­da­rzeń lub zja­wisk jest czy­sto przy­pad­ko­we. Bo­ha­te­ro­wie i wy­da­rze­nia opi­sa­ne w tej książ­ce są two­rem wy­obraź­ni au­tor­ki bądź zo­sta­ły zna­czą­co prze­two­rzo­ne pod ką­tem wy­ko­rzy­sta­nia w po­wie­ści.

Wszel­kie pra­wa za­strze­żo­ne. Żad­na część tej książ­ki nie może być po­wie­la­na lub prze­ka­zy­wa­na w ja­kiej­kol­wiek for­mie bez pi­sem­nej zgo­dy wy­daw­cy, z wy­jąt­kiem re­cen­zen­tów, któ­rzy mogą przy­to­czyć krót­kie frag­men­ty tek­stu.

Biel­sko-Bia­ła 2018

Wy­daw­nic­two Pas­cal sp. z o.o.

ul. Za­po­ra 25

43-382 Biel­sko-Bia­ła

tel. 338282828, fax 338282829

pas­cal@pas­cal.pl

www.pas­cal.pl

ISBN 978-83-8103-367-1

Przygotowanie eBooka: Jarosław Jabłoński

Gdy przy­mknie się oczy za bar­dzo i za­ufa zbyt moc­no

1

Sie­dzę onie­mia­ła na ka­na­pie i nie po­tra­fię się ru­szyć. Czu­ję się jak widz w te­atrze, gdzie głów­ną rolę gra nie wie­dzieć cze­mu mój mąż, któ­ry mio­ta się po miesz­ka­niu, za­glą­da­jąc do szaf i wy­cią­ga­jąc z nich swo­je rze­czy. Mię­dzy nami roz­sia­dło się mil­cze­nie i tyl­ko stuk ko­lej­nych drzwi­czek prze­ci­na ci­szę. Pa­weł od­cho­dzi do in­nej ko­bie­ty.

Co te­raz?

Za­wsze my­śla­łam o so­bie, że je­stem by­stra, po­tra­fię w nie­tu­zin­ko­wy spo­sób łą­czyć fak­ty i ob­ser­wa­cje, a in­tu­icja jest moją bliź­nia­czą sio­strą. Dla­te­go tym bar­dziej je­stem przy­bi­ta in­for­ma­cją, że mój mąż po dwu­na­stu la­tach mał­żeń­stwa ma na­rze­czo­ną. Wczo­raj przy­ci­śnię­ty do ścia­ny, pa­trząc mi pro­sto w oczy, do wszyst­kie­go się przy­znał, a mój świat się za­wa­lił. My­śla­łam, że to był naj­gor­szy dzień mo­je­go ży­cia, ale dzi­siej­szy zde­cy­do­wa­nie prze­bił wczo­raj­szy i oba­wiam się, że każ­dy ko­lej­ny bę­dzie gor­szy od po­przed­nie­go.

Oczy­wi­ście o tym fak­cie do­wie­dzia­łam się ostat­nia. Oka­za­ło się, że o jego ro­man­sie wie­dzie­li WSZY­SCY! Nie tyl­ko współ­pra­cow­ni­cy Paw­ła w szpi­ta­lu, ale rów­nież część zna­jo­mych i ku­zyn­ka Ma­ria, z któ­rą re­gu­lar­nie się spo­ty­ka­my na ro­dzin­nych nie­dziel­nych obiad­kach! Je­stem zu­peł­nie roz­bi­ta i nie do­cie­ra do mnie, że to praw­da. Czu­ję, jak moje ser­ce roz­pa­da się na ka­wał­ki, i mam świa­do­mość, że już ni­g­dy nie bę­dzie bić tak samo. Co gor­sza, to ja będę mu­sia­ła o wszyst­kim po­wie­dzieć cór­ce. Nie wy­obra­żam so­bie tej chwi­li i nie po­tra­fię uło­żyć w gło­wie zdań, w któ­rych za­ko­mu­ni­ku­ję ma­łej, że zo­sta­je­my same. To ja­sne, że dla jej do­bra będę mu­sia­ła tłu­ma­czyć, że oczy­wi­ście ta­tuś ją ko­cha i za­wsze bę­dzie ko­chać.

Tyl­ko że mia­ła­bym ocho­tę wy­krzy­czeć, że jej oj­ciec to kłam­li­wy ku­tas, któ­ry przez dwa lata nas okła­my­wał, a te­raz w do­dat­ku wy­brał ko­goś in­ne­go, żeby go ota­czać mi­ło­ścią i tro­ską, i że za chwi­lę bę­dzie miał dru­gie, małe, roz­wrzesz­cza­ne dziec­ko! I oświad­czył, że sko­ro ty je­steś już taka duża, po­win­naś to zro­zu­mieć i że ta mała dzi­dzia bę­dzie przez ja­kiś czas po­trze­bo­wa­ła go bar­dziej. To dość oczy­wi­ste, że „ja­kiś czas” zmie­ni się w czas nie­okre­ślo­ny i nie­do­po­wie­dzia­ny. I będę ją po­cie­szać, że prze­cież damy so­bie radę, że ni­g­dy jej nie zo­sta­wię i z tatą też bę­dzie mieć kon­takt. Ale, do cho­le­ry cięż­kiej, dla­cze­go ja mam to wszyst­ko tłu­ma­czyć?! Prze­cież nie zro­bi­łam nic złe­go, to nie ja od­cho­dzę i nie jest to moja de­cy­zja. Dla­cze­go sku­ba­ny nie ma od­wa­gi sta­nąć przed dwu­na­sto­let­nim dziec­kiem i po­wie­dzieć, że wła­śnie spie­przył mu ży­cie?

Wbrew lo­gi­ce i wła­snej woli cze­piam się na wszel­kie spo­so­by my­śli, że może ko­muś coś się po­my­li­ło albo że to tyl­ko bez­czel­na plot­ka au­tor­stwa ko­goś, kto mi źle ży­czy. Oczy­wi­ście jest w tej po­sta­wie na­iw­ność i bez­sen­sow­na na­dzie­ja, że Pa­weł rzu­ci mi się do ko­lan i z uczu­ciem wy­zna, że nic ta­kie­go się nie zda­rzy­ło i że to był zły sen.

Tym­cza­sem mój mąż, za­miast skom­leć o prze­ba­cze­nie, jest po­chło­nię­ty pa­ko­wa­niem wszyst­kie­go, co wpad­nie mu w ręce, do na­szych wspól­nych wa­li­zek w ko­lo­rze gra­na­to­wym, ide­al­nie do­pa­so­wa­nych wy­mia­ra­mi do ba­gaż­ni­ka jego sa­mo­cho­du. Pod­świa­do­mie wiem, że po­win­nam pro­te­sto­wać i wal­czyć choć­by o po­ło­wę z nich, ale je­dy­ne, na co mam siłę, to sie­dze­nie na ka­na­pie i przy­glą­da­nie się jego go­rącz­ko­wym ru­chom.

Za­wsze wy­obra­ża­łam so­bie, że w ta­kich sy­tu­acjach się szlo­cha, tym­cza­sem pod po­wie­ka­mi nie czu­ję na­wet za­po­wie­dzi łez. Ob­ra­zy prze­wi­ja­ją się przed mo­imi ocza­mi, zu­peł­nie jak­by mnie nie do­ty­czy­ły. Dziw­ne, osła­bia­ją­ce uczu­cie.

Za­miast wrzesz­czeć, ci­skać jego rze­cza­mi przez okno, awan­tu­ro­wać się i sza­leć, sie­dzę jak spa­ra­li­żo­wa­na i za­sta­na­wiam się, co skło­ni­ło go do szu­ka­nia mi­ło­ści poza do­mem. Wy­da­wa­ło mi się, że je­ste­śmy szczę­śli­wym mał­żeń­stwem. Nie da­lej jak mie­siąc temu spę­dzi­li­śmy cu­dow­ny dłu­gi week­end na Ma­jor­ce, z do­brym wi­nem, smacz­nym je­dze­niem i czu­łym sek­sem. Nic nie wska­zy­wa­ło na to, że mój mąż od nie­mal dwóch lat ob­ra­ca ja­kąś młod­szą o dzie­sięć lat pan­nę. Są­dzi­łam, że w trze­ciej de­ka­dzie ży­cia na­dal je­stem dla nie­go atrak­cyj­na jak nie wiem co. Tym­cza­sem oka­za­ło się, że dwu­dzie­sto­trzy­let­nia Sara prze­bi­ła mnie na każ­dym polu i cią­żą za­kle­pa­ła so­bie obec­ność Paw­ła w swo­im ży­ciu. A Pa­weł nie­mal za­po­mniał, że ma dwu­na­sto­let­nią cór­kę, któ­ra była pre­tek­stem do za­war­cia związ­ku mał­żeń­skie­go ze mną.

A co z miesz­ka­niem, sa­mo­cho­dem? Jak po­dzie­li­my nasz nie­wiel­ki ma­ją­tek? Sko­ro on prze­pro­wa­dza się do niej, to zna­czy, że ma gdzie miesz­kać, ale czy zo­sta­wi nam dom? A je­śli bę­dzie ocze­ki­wał, że spła­cę go w po­ło­wie? A co z dziad­ka­mi, jak mam się wi­dy­wać z jego ro­dzi­ca­mi? Czy oni w ogó­le będą chcie­li utrzy­my­wać z nami kon­takt? I wresz­cie jak te­raz będą wy­glą­da­ły świę­ta, wa­ka­cje, week­en­dy? Czy co dru­gi week­end będę mu­sia­ła roz­sta­wać się z Polą? A może Pa­weł nie bę­dzie miał dla niej cza­su?

I rzecz naj­bar­dziej przy­ziem­na – ra­chun­ki! Jak ze swo­jej na­uczy­ciel­skiej pen­sji za­pła­cę za prąd, wodę, cze­sne za szko­łę? Prze­cież na­wet gdy­by­śmy nic nie ja­dły przez cały mie­siąc, nie wy­star­czy mi pie­nię­dzy na to wszyst­ko. Czy on bę­dzie pła­cił ali­men­ty? Czy wy­star­czy się umó­wić na ja­kąś kwo­tę mie­sięcz­nie, czy będę mu­sia­ła iść z tym do sądu? A co zro­bię, je­śli on nie bę­dzie chciał ło­żyć na cór­kę? Prze­cież w Pol­sce są ty­sią­ce ko­biet, któ­re od oj­ców dzie­ci po roz­sta­niu nie do­sta­ły zło­tów­ki!

Wresz­cie, gdy Pa­weł wy­rzu­ca na wy­kła­dzi­nę kra­wa­ty, z ca­łe­go wa­chla­rza ko­lo­rów i tek­stur wy­bie­ra­jąc trzy ulu­bio­ne, czu­ję, jak bez­rad­ność wy­pie­ra bu­zu­ją­ca złość, tym więk­sza, że nie­opo­dal wy­kwi­tła kup­ka sta­rych ko­szul i ster­ta od daw­na za cia­snych dżin­sów, o któ­rych wy­rzu­ce­nie nie mo­głam się do­pro­sić la­ta­mi. Pa­weł naj­wy­raź­niej wy­bie­ra tyl­ko te sztu­ki gar­de­ro­by, któ­re ma za­miar ze sobą za­brać, po­zo­sta­ły­mi za­ście­ła­jąc ka­na­py i pod­ło­gę. Miesz­ka­nie wy­glą­da jak po na­lo­cie po­li­cji, któ­ra usil­nie pró­bo­wa­ła zna­leźć do­wo­dy prze­stęp­stwa.

– Co ty, do cho­le­ry, wy­pra­wiasz?

– Wy­pro­wa­dzam się, a co, nie wi­dać? – Pa­weł nie za­szczy­ca mnie na­wet spoj­rze­niem, a w jego gło­sie sły­szę wy­raź­ną nutę iry­ta­cji.

– Py­tam o tę resz­tę szmat, któ­re wy­wa­li­łeś z sza­fy.

– Jesz­cze nie wiem. Może po nie wró­cę, na ra­zie ni­cze­go nie wy­rzu­caj.

– Słu­cham?

– Mo­żesz z po­wro­tem wrzu­cić je do sza­fy.

– Żar­tu­jesz? – py­tam obu­rzo­na. – Sam je so­bie po­cho­waj!

Oczy­wi­ście pół go­dzi­ny póź­niej, tuż po tym, jak za Paw­łem za­trza­sku­ją się drzwi, ze zło­ścią za­czy­nam zbie­rać ciu­chy z pod­ło­gi, żeby Pola się nie do­my­śli­ła, co się wy­da­rzy­ło pod­czas jej nie­obec­no­ści. Te­raz miesz­ka­nie wy­glą­da jak splą­dro­wa­ne przez zło­dzie­ja. Pa­weł nie za­dał so­bie tru­du, by choć tro­chę sub­tel­niej wy­bie­rać naj­po­trzeb­niej­sze rze­czy. Przy czym jak zwy­kle za­ło­żył, że sprzą­ta­nie jest moim obo­wiąz­kiem, i uznał za zu­peł­nie na­tu­ral­ne to, że po­skła­dam jego ubra­nia w rów­ne kost­ki, z któ­rych na pół­kach zmon­tu­ję zgrab­ne sto­si­ki. Nie­do­cze­ka­nie. Do­pie­ro te­raz za­le­wa mnie żółć i go­tu­ję się ze zło­ści. Po­cząt­ko­wo mam ocho­tę wrzu­cić wszyst­ko jak leci do sza­fy, ale po chwi­li do­cho­dzę do wnio­sku, że sko­ro on się stąd wy­mel­do­wał, jego rze­czy po­win­ny zro­bić to samo.

W chwi­li, gdy roz­wa­żam, czy wy­wa­lić je w fil­mo­wym, me­lo­dra­ma­tycz­nym sty­lu przez okno, czy może jed­nak ci­cha­czem upchnąć do ko­sza, dzwo­ni ko­mór­ka. Jak zwy­kle nie pa­mię­tam, gdzie ją odło­ży­łam, i spo­ro cza­su zaj­mu­je mi na­mie­rze­nie te­le­fo­nu po przy­ci­szo­nym dźwię­ku. Wresz­cie przy­po­mi­nam so­bie, że wci­snę­łam go do to­reb­ki po roz­mo­wie z dy­rek­to­rem. Na­wi­go­wa­na przez brzę­cze­nie wy­dłu­bu­ję apa­rat spo­śród du­pe­re­li, któ­re za­wsze no­szę ze sobą. Nie mam po­ję­cia, co dzia­ło się w moim po­przed­nim wcie­le­niu, ale wy­pie­lę­gno­wa­łam w so­bie su­rvi­va­lo­we prze­ko­na­nie, że mu­szę być go­to­wa na każ­dą oka­zję i każ­dą ka­ta­stro­fę. Pla­stry upchnię­te w tyl­nej kie­szon­ce port­fe­la to jesz­cze nic. W prze­gród­ce na kar­ty no­szę me­ta­lo­wy nie­zbęd­nik, za któ­re­go po­mo­cą mogę otwo­rzyć piwo, oczy­wi­ście piwa nie pi­jam, przy­krę­cić śrub­ki i prze­ciąć pasy w sa­mo­cho­dzie pod­czas wy­pad­ku, co by­ło­by o tyle skom­pli­ko­wa­ne, że za­zwy­czaj to­reb­kę w oba­wie przed kra­dzie­żą wożę w ba­gaż­ni­ku. Ale nie­wiel­ka blasz­ka ma całe mnó­stwo in­nych fan­ta­stycz­nych za­sto­so­wań: śru­bo­kręt, li­nij­ka, otwie­racz do pu­szek, klucz do śrub w czte­rech roz­mia­rach, klucz do pła­skich śrub i ostrze do prze­ci­na­nia, piła i skro­bacz­ka w jed­nym, pier­ścień po­zwa­la­ją­cy wy­zna­czyć kie­ru­nek na ma­pie i wresz­cie klucz do ma­łych śrub. Zu­peł­nie jak­bym się spo­dzie­wa­ła, że będę zmu­szo­na do sa­mo­dziel­nej wy­mia­ny gaź­ni­ka w sa­mo­cho­dzie albo skon­stru­owa­nia dom­ku na drze­wie dla cór­ki. Przy czym oczy­wi­ście nie pa­mię­tam, któ­re wy­cię­cie i któ­ry otwór do cze­go słu­żą!

Nie wspo­mi­nam o mi­ni­pa­ście do bu­tów, gru­bym or­ga­ni­ze­rze, pil­nicz­ku w ślicz­nym etui w mo­ty­le, pacz­ce chu­s­te­czek, igle z nit­ką na wy­pa­dek, gdy nie­spo­dzie­wa­nie od­pad­nie gu­zik, ma­łej bu­te­lecz­ce pły­nu do de­zyn­fek­cji rąk i kwa­dra­to­wej ko­sme­tycz­ce, w któ­rej za­wsze mam kil­ka pod­sta­wo­wych le­ków, ze szcze­gól­nym uwzględ­nie­niem tych na ból gło­wy i kło­po­ty z żo­łąd­kiem. Od za­wsze mój żo­łą­dek ma pro­blem z re­stau­ra­cyj­ny­mi da­nia­mi, któ­re zu­peł­nie go roz­stra­ja­ją, po­dob­nie jak stres. Do­brze, że wła­śnie za­czy­na się lato i wy­ję­łam z to­reb­ki za­pa­so­we raj­sto­py oraz kie­szon­ko­wy że­lo­wy ze­staw do roz­grze­wa­nia rąk. Wresz­cie błę­kit­ne świa­teł­ko miga gdzieś z dna prze­past­ne­go i nie­moż­li­wie cięż­kie­go wor­ka. Nie spo­glą­da­jąc na ekran, wcis­kam zie­lo­ną słu­chaw­kę.

– Halo! – wo­łam nie­co zdy­sza­na.

– Zo­sia, to ty? – pyta moja mat­ka, jak­by się spo­dzie­wa­ła, że moją pry­wat­ną, od lat tę samą ko­mór­kę od­bie­rze ktoś inny.

Na­tych­miast ża­łu­ję, że zna­la­złam te­le­fon.

– Tak, to ja. – Mam ocho­tę do­dać coś nie­mi­łe­go, że niby kogo się spo­dzie­wa­łaś i ta­kie tam, ale na szczę­ście się po­wstrzy­mu­ję. Nie je­stem w na­stro­ju na dy­dak­tycz­ne po­ga­dan­ki o wła­ści­wym to­nie, sza­cun­ku i tym, jak się do niej zwra­cam. Mat­ka nie­zmien­nie trak­tu­je mnie jak roz­wy­drzo­ną na­sto­lat­kę, któ­ra tyl­ko przy­spa­rza zmar­twień, choć w moim od­czu­ciu ni­g­dy taka nie by­łam.

– Dzwo­nię, żeby za­py­tać, co u was sły­chać. Ja­koś ostat­nio się nie od­zy­wa­łaś – mówi z nutą pre­ten­sji.

Przez chwi­lę roz­wa­żam, czy po­wie­dzieć jej praw­dę o na­szej pat­chwor­ko­wej ro­dzi­nie i bi­ga­mii Paw­ła, ale prze­wi­du­jąc, że za­la­ła­by mnie ist­nym wo­do­spa­dem py­tań i nie­do­wie­rza­nia, prze­cież Pa­weł to dla niej ide­ał zię­cia, po­sta­na­wiam da­ro­wać so­bie tę ty­ra­dę i po­wstrzy­mu­jąc emo­cje, od­po­wia­dam:

– Wszyst­ko w po­rząd­ku. A co u cie­bie?

– A co może się dziać u mnie? Od­kąd twój oj­ciec mnie zo­sta­wił…

Nie mu­szę tego słu­chać, bo na pa­mięć znam ko­lej­ne sło­wa i wy­rzu­ty. Ro­dzi­ce roz­wie­dli się tuż po tym, jak skoń­czy­łam stu­dia, i to nie za spra­wą oso­by trze­ciej, tyl­ko zwy­czaj­nie nie mo­gli ze sobą wy­trzy­mać. A w za­sa­dzie to oj­ciec po dwu­dzie­stu ośmiu la­tach mał­żeń­stwa nie­spo­dzie­wa­nie po­wie­dział ba­sta, nie mo­gąc już znieść jej ty­ra­nii. Oka­za­ło się, że na­wet jego aniel­ska cier­pli­wość nie jest w sta­nie ko­re­lo­wać z dia­bel­skim cha­rak­te­rem mat­ki, któ­ra wie wszyst­ko naj­le­piej i za­wsze ma ostat­nie sło­wo. Na­wet je­śli się myli. Oczy­wi­ście dla niej odej­ście męża do dziś jest nie­zro­zu­mia­łą de­cy­zją, któ­rą trak­tu­je jako oso­bi­sty afront i szcze­gól­ną złoś­li­wość.

Po roz­sta­niu oj­ciec od­żył w dwu­po­ko­jo­wym miesz­ka­niu po bab­ci, któ­re przez lata wy­naj­mo­wa­li stu­den­tom, a mat­ka ski­sła i zgorzk­nia­ła do resz­ty w sta­rej wil­li na So­ła­czu. Za­mknę­ła się w so­bie jesz­cze bar­dziej i umoc­ni­ła w ba­stio­nach nie­omyl­no­ści, da­jąc so­bie jesz­cze więk­sze pra­wo do po­ucza­nia in­nych. Odej­ście ojca nie spo­tka­ło się z jej stro­ny z żad­ną re­flek­sją. W do­dat­ku oto­czo­na przez gda­czą­ce na jed­ną nutę gro­no przy­ja­ció­łek, pań pro­fe­so­rek na eme­ry­tu­rach, któ­re naj­wy­raź­niej bez pra­cy nie po­tra­fią zna­leźć so­bie za­ję­cia ani od­kryć żad­nej pa­sji, ple­cie z nimi w kół­ko o tym sa­mym, wza­jem­nie utwier­dza­jąc się w słusz­no­ści po­glą­dów.

– Czy ty mnie słu­chasz? – Mat­ka nie­mal sy­czy w słu­chaw­kę.

– Prze­pra­szam, za­my­śli­łam się.

– A niby nad czym tak du­masz? Le­piej byś się wzię­ła do ja­kiejś po­rząd­nej ro­bo­ty. Zu­peł­nie nie ro­zu­miem, jak mo­żesz być za­do­wo­lo­na ze swo­jej pra­cy.

– Mamo, prze­stań, już to prze­ra­bia­ły­śmy – mó­wię zmę­czo­na jej ga­da­ni­ną, jed­no­cze­śnie ogni­sku­jąc wzrok na ciu­chach Paw­ła, któ­re za­ście­ła­ją pod­ło­gę w ko­ry­ta­rzu i sy­pial­ni.

Prze­cho­dzę do sa­lo­nu, przy­sia­dam na ka­na­pie i przy­glą­dam się swo­im sto­pom. Czer­wo­ny la­kier tu i ów­dzie zdą­żył od­pry­snąć, co ozna­cza, że po­win­nam na­tych­miast się­gnąć po zmy­wacz do pa­znok­ci. Omia­tam wzro­kiem po­kój i nie­spo­dzie­wa­nie do­strze­gam, że ze ścia­ny znik­nął te­le­wi­zor. Przez chwi­lę prze­ży­wam szok i za­sta­na­wiam się, co się mo­gło z nim stać, gdy do mó­zgu w koń­cu do­bi­ja się myśl, że naj­wy­raź­niej przy­dał się Paw­ło­wi. Cho­le­ra! Na­wet to ode­brał Poli.

– Co mam prze­stać?! Ktoś wresz­cie musi ci uświa­do­mić, że czło­wiek po­wi­nien się roz­wi­jać. A ta two­ja pra­ca w szko­le to zwy­czaj­ne ob­ni­ża­nie po­przecz­ki. No i prze­cież za­ra­biasz tam gro­sze.

– Ale mam masę ko­re­pe­ty­cji, a wiesz, jak bar­dzo lu­bię pra­cę z dzieć­mi i mło­dzie­żą – tłu­ma­czę po raz set­ny.

– Tyle razy po­wta­rza­łam, że w Sta­nach czy w An­glii każ­da bab­cia klo­ze­to­wa mówi po an­giel­sku, więc zna­jo­mość tego ję­zy­ka nie jest wy­bit­nym osią­gnię­ciem. Ale ty upar­łaś się na an­gli­sty­kę i co te­raz z tego masz? Cór­ka Eli skoń­czy­ła eko­no­mię i ja­koś przy oka­zji an­giel­skie­go się na­uczy­ła. W do­dat­ku po­dob­no zna jesz­cze nie­miec­ki. Gdy­byś mnie słu­cha­ła, to mo­gła­byś prze­bie­rać w ofer­tach pra­cy.

– Ale ja nie mam za­mia­ru ni­cze­go zmie­niać!

Cza­sa­mi tak bar­dzo chcia­ła­bym zro­zu­mieć, co po­wo­du­je mat­ką, gdy tak wiecz­nie wy­gła­sza uwa­gi i pro­du­ku­je pre­ten­sje do ca­łe­go świa­ta, ale oba­wiam się, że mimo mo­ich naj­szczer­szych sta­rań za­ka­mar­ki jej umy­słu na za­wsze po­zo­sta­ną dla mnie jed­ną wiel­ką za­gad­ką.

– Po­wiedz mi, moja dro­ga, jak dłu­go masz jesz­cze za­miar być gu­wer­nant­ką. Że też ci nie jest wstyd. Ja w two­im wie­ku…

– Tak, tak, wiem. By­łaś naj­więk­szym mó­zgiem na uczel­ni, mia­łaś dok­to­rat…

– Sko­ro to wszyst­ko wiesz – mat­ka prze­ry­wa mi znie­cierp­li­wio­na – to nie ro­zu­miem, dla­cze­go tkwisz w miej­scu.

– Bo lu­bię to, co ro­bię!

– Jak moż­na lu­bić pra­cę z roz­wrzesz­cza­ny­mi ba­cho­ra­mi? Poza tym to nie przy­no­si ci chlu­by. Ela, wiesz, No­wa­kow­ska, co ma męża or­dy­na­to­ra…

– By­łe­go or­dy­na­to­ra – te­raz ja prze­ry­wam jej z sa­tys­fak­cją – bo za bra­nie ła­pó­wek kil­ka lat temu stra­cił pra­wo wy­ko­ny­wa­nia za­wo­du.

– To nie ma zna­cze­nia i prze­stań cze­piać się słó­wek. No więc Elż­bie­ta chwa­li­ła się ostat­nio, że jej syn zo­stał wy­kła­dow­cą na Ha­rvar­dzie, a czym ja mam się po­chwa­lić? Co mam im po­wie­dzieć? Że moja cór­ka jest zwy­kłą na­uczy­ciel­ką?

– To twój pro­blem!

– Czy ty wiesz, jak ja przy nich wy­pa­dam? Cór­ka Bar­ba­ry jest le­kar­ką i za­raz pew­nie awan­su­je na or­dy­na­to­ra, dzie­ci He­le­ny pra­cu­ją na­uko­wo i na­wet so­bie nie wy­obra­żasz, ja­kie do­sta­ły gran­ty, bo ro­bią ja­kieś nie­zwy­kle no­wo­cze­sne ba­da­nia, a Sta­ni­sław chwa­lił się wła­śnie, że ju­nior zo­stał pre­ze­sem sądu, a ty co?

– To się z nimi za­mień. I wiesz co? Zu­peł­nie mnie to nie in­te­re­su­je.

– Jak mo­żesz tak mó­wić! Wiesz, jak mi jest wstyd?

– Przy­kro mi, że je­stem two­im ży­cio­wym roz­cza­ro­wa­niem. Dzwo­nisz w kon­kret­nej spra­wie czy tyl­ko po to, żeby się na mnie po­wy­ży­wać?

– No wiesz!

– Chcesz cze­goś od nas?

– Nie przy­po­mi­nam so­bie, że­by­śmy prze­szły na ty.

– Czy mama cze­goś od nas chce?

– Jak ty w ogó­le bu­du­jesz zda­nia? Co to za szyk! No tak, ale cze­go moż­na się po to­bie spo­dzie­wać… – Na­stę­pu­je chwi­la prze­rwy, pew­nie mat­ka na­bie­ra po­wie­trza w płu­ca, by na jed­nym wy­de­chu wy­rzu­cić z sie­bie ko­lej­ne pre­ten­sje, a ja nie mogę po­jąć, co za siła każe mi jej wy­słu­chi­wać i nie po­zwa­la rzu­cić te­le­fo­nem. – Mam spra­wę do Pa­weł­ka. Dzwo­ni­łam do nie­go, ale nie od­bie­ra. Pew­nie bie­da­czek zno­wu sie­dzi na dy­żu­rze. Jak tak da­lej pój­dzie, to za­je­dziesz tego chło­pa­ka. Gdy­byś le­piej za­ra­bia­ła, Pa­we­łek nie mu­siał­by tak ty­rać. Ale oczy­wi­ście to­bie tak jest wy­god­niej.

Świet­nie, jesz­cze tyl­ko tego bra­ko­wa­ło. Jej uko­cha­ny Pa­we­łek, choć jest or­to­pe­dą, stał się dla niej praw­dzi­wym Askle­pio­sem. Jako bóg sztu­ki le­kar­skiej zna się w jej od­czu­ciu na wszyst­kim, od krwa­wią­cych dzią­seł po­czy­na­jąc, przez wy­syp­ki, aler­gie, na pro­ble­mach z krą­że­niem i he­mo­ro­idach koń­cząc. Wiecz­nie do nie­go wy­dzwa­nia, in­for­mu­jąc o zdro­wot­nych przy­pa­dło­ściach ko­lej­nych pań pro­fe­sor, pań pro­fe­so­ro­wych, ewen­tu­al­nie ich mę­żów. Po­dej­rze­wam, że zno­wu ko­muś wy­szły nie­po­ko­ją­ce pla­my wą­tro­bo­we na rę­kach albo ma pro­blem z nie­trzy­ma­niem mo­czu.

Je­stem wście­kła i wy­czer­pa­na. Nie mam ocho­ty na ciąg dal­szy tych nie­stwo­rzo­nych pre­ten­sji, uwag i po­rad. Mat­ka ja­koś ni­g­dy nie wpa­da na po­mysł, żeby dla od­mia­ny za­py­tać, co u mnie, jak Pola ra­dzi so­bie w szko­le, tyl­ko traj­ko­cze o swo­ich przy­ja­ció­łecz­kach, któ­re jak sta­do roz­wście­czo­nych os krą­żą nad Bogu du­cha win­nym po­tom­stwem.

– Paw­ła nie ma. A po­wi­nien pra­co­wać za dwóch, sko­ro musi utrzy­my­wać dwie ro­dzi­ny.

– Je­steś nie­wdzięcz­na. Prze­każ Pa­weł­ko­wi, że dzwo­ni­łam, a jak tyl­ko wró­ci do domu, każ mu od razu do mnie dzwo­nić.

Cza­sa­mi mam ocho­tę ją udu­sić. Nie­spe­cjal­nie orien­tu­ję się w ge­ne­ty­ce, ale zde­cy­do­wa­nie i na całe szczę­ście coś mu­sia­ło pójść nie tak, sko­ro je­ste­śmy od sie­bie tak róż­ne. Może do gło­su do­szedł ge­no­typ pra­bab­ci Wik­to­rii, któ­ra ema­no­wa­ła spo­ko­jem, roz­sąd­kiem, em­pa­tią i ży­cio­wym do­świad­cze­niem i da­le­ka była od ja­kie­go­kol­wiek na­pu­sze­nia. Oczy­wi­ście pra­dzia­dek z upodo­ba­niem wy­ko­rzy­sty­wał jej aniel­ski cha­rak­ter i ra­do­śnie ska­cząc z kwiat­ka na kwia­tek, czer­pał z ży­cia peł­ny­mi gar­ścia­mi. Pra­bab­cia ze sto­ic­kim spo­ko­jem od­pra­wia­ła ko­lej­ne słu­żą­ce, za­trud­nia­jąc na ich miej­sce co­raz star­sze i mniej atrak­cyj­ne, co jur­ne­mu pra­dziad­ko­wi w ni­czym nie prze­szka­dza­ło. Po la­tach, gdy pra­dzia­dek w in­nej cza­so­prze­strze­ni plą­sał oto­czo­ny wia­nusz­kiem dzie­wic u Abra­ha­ma, zwie­rzy­ła się, że wo­la­ła, żeby pa­sku­dził pod wła­snym da­chem, a nie bie­gał z kuś­ką po mie­ście ku ucie­sze są­sia­dek. Nie wiem, czy prze­ma­wia­ły przez nią roz­są­dek czy de­spe­ra­cja, a może zwy­kła świa­do­mość, że bez jego pie­nię­dzy zwy­czaj­nie by się nie utrzy­ma­ła, ale co­kol­wiek to było, ja nie by­ła­bym w sta­nie tak funk­cjo­no­wać.

– Nie wró­ci.

– Co ty opo­wia­dasz, dziec­ko, mąż za­wsze wra­ca do domu. Że tyle pra­cu­je…

– Nie wró­ci, bo mnie, a ra­czej nas zo­sta­wił.

Oczy­wi­ście w jej przy­pad­ku nie ma cze­goś ta­kie­go jak zdzi­wie­nie, chwi­la za­wie­sze­nia, nie­mej gro­zy i nie­do­wie­rza­nia, za to za­wsze jest go­to­wa od­po­wiedź.

– No co ty mó­wisz? Pa­we­łek? Nie­moż­li­we.

– A jed­nak.

– Wi­dzisz? Całe ży­cie ci po­wta­rza­łam, że po­win­naś go bar­dziej do­ce­niać, ale ty wie­dzia­łaś naj­le­piej. No i te­raz masz za swo­je.

– Prze­stań! – Nie wy­trzy­mu­ję i wrzesz­czę do te­le­fo­nu. – Nie ro­zu­miesz? Pa­weł, ten twój wspa­nia­ły Pa­we­łek od dwóch lat spo­ty­kał się z inną dziew­czy­ną i za chwi­lę bę­dzie miał z nią dziec­ko!

– Wiesz… jak to się mówi, fa­cet nie sto­łu­je się na mie­ście, je­śli żona do­brze go­tu­je. Gdy­byś mnie słu­cha­ła, to taki wspa­nia­ły…

Kur­wa! Roz­łą­czam się. Mam tego do­syć. Czy ta ko­bie­ta ni­g­dy nie chwy­ta za ha­mu­lec i nie zwal­nia?

Po raz pierw­szy od chwi­li, gdy do­wie­dzia­łam się o jego ro­man­sie, pła­czę. A w za­sa­dzie szlo­cham. Mam ocho­tę drzeć pa­znok­cia­mi skó­rę na po­licz­kach. Chcę prze­stać żyć, ist­nieć, być. W do­dat­ku sło­wa mat­ki bu­dzą we mnie nie­po­kój, że może ona fak­tycz­nie ma ra­cję, że gdy­bym tro­chę bar­dziej się po­sta­ra­ła, była tro­chę inna, on nie za­ko­chał­by się w kimś in­nym. Mą­dra ko­bie­ta, któ­ra cza­sa­mi we mnie miesz­ka, każe mi przy­wa­lić gło­wą w ścia­nę i po­szu­kać ro­zu­mu, ale jej gło­sik jest tak ci­chut­ki, że nie robi na mnie wra­że­nia.

Sie­dzę w ba­ła­ga­nie. Rze­czy Paw­ła na­dal wa­la­ją się po ca­łym miesz­ka­niu, z któ­re­go znik­nął nie tyl­ko te­le­wi­zor, ale rów­nież ro­dzin­ny iry­ga­tor ze szczo­tecz­ką elek­trycz­ną do zę­bów, kom­pu­ter z na­szej sy­pial­ni i ter­mo­miks, cze­go zu­peł­nie nie po­tra­fię po­jąć. Pa­weł ni­g­dy nie gar­nął się do go­to­wa­nia, a po la­tach tre­nin­gów jego szczy­to­wym ku­li­nar­nym osiąg­nię­ciem jest ja­jecz­ni­ca na bocz­ku ze szczy­pior­kiem ścię­ta tak, że trud­no wbić w nią wi­de­lec. Po­dej­rze­wam, że Sa­ru­nia ma dwie lewe ręce i jed­ną krót­szą w kwe­stii pro­wa­dze­nia domu, szcze­gól­nie w za­kre­sie go­to­wa­nia ze wska­za­niem na do­ga­dza­nie Paw­ło­wi. Choć ten pew­nie te­raz pija z in­ne­go dzba­na roz­ko­szy, za­do­wa­la­jąc się in­ny­mi do­mo­wy­mi, a ra­czej łóż­ko­wy­mi umie­jęt­no­ścia­mi dziew­czy­ny.

I wte­dy do­pa­da mnie po raz pierw­szy strasz­na myśl. Że wła­śnie oto ty­dzień temu, ni­cze­go nie prze­czu­wa­jąc, upra­wia­łam ostat­ni, nie­ste­ty nie­spe­cjal­nie sa­tys­fak­cjo­nu­ją­cy seks w ży­ciu. Prze­cież nie znaj­dę so­bie in­ne­go fa­ce­ta, nie w moim wie­ku i nie w ta­kich oko­licz­no­ściach, zresz­tą na­wet nie mam ocho­ty ko­goś szu­kać, a co do­pie­ro iść z nim do łóż­ka. Czu­ję się tak zra­nio­na, że kieł­ku­ją­ca we mnie pew­ność, że już ni­g­dy w ni­kim się nie za­ko­cham, roz­wi­ja się ni­czym li­ście her­ba­ty za­la­ne wrząt­kiem.

Nie po­tra­fię się sku­pić. Tar­ga­ją mną na prze­mian to nie­po­kój, to nie­pew­ność. Strach. Pa­ni­ka przed roz­mo­wą z Polą. Jest tego tyle, że nie je­stem w sta­nie za­czerp­nąć po­wie­trza. Może gdy­bym wal­nę­ła so­bie set­kę, świat nie­co by scho­wał swo­je kol­ce, ale po pierw­sze, nie mam w domu wód­ki, po dru­gie, jej nie zno­szę. Za­miast tego po­sta­na­wiam dzia­łać me­to­dycz­nie. Stop­nio­wo oswa­jać prze­strzeń do­oko­ła. Zda­ję so­bie spra­wę, że po­dob­nie jak w pra­cy, tyl­ko po­su­wa­jąc się krok za kro­kiem i sku­pia­jąc na jed­nej rze­czy, mogę nie zwa­rio­wać.

Za­bie­ram się przede wszyst­kim do śmiet­ni­ka, któ­ry zo­sta­wił mój mąż, praw­do­po­dob­nie były. Nie za­wra­ca­jąc so­bie gło­wy lo­gi­sty­ką, idę do kuch­ni po wor­ki na śmie­ci. Przy oka­zji wyj­mu­ję z lo­dów­ki bu­tel­kę to­ni­ku i choć za­wsze wrzesz­czę, że tak się nie robi, piję z gwin­ta du­ży­mi ły­ka­mi. Prze­cież te­raz, gdy nie ma Paw­ła, nie ma to naj­mniej­sze­go zna­cze­nia. Spo­glą­dam przez okno na na­szą wą­ską ulicz­kę i nie mogę zro­zu­mieć, jak to się dzie­je, że świat w ob­li­czu mo­jej tra­ge­dii wy­glą­da nie­zmien­nie, ­nie­wzru­sze­nie tak samo. Zu­peł­nie jak­by nie do­strzegł, że coś się sta­ło, że prze­sta­ję być i funk­cjo­no­wać, że moje ży­cie wali się w gru­zy.

Pta­ki świ­ru­ją na ko­śla­wym drzew­ku ma­gno­lii, któ­rą dzie­sięć lat temu po­sa­dzi­łam na traw­ni­ku przed do­mem; są­siad wła­śnie wy­sia­da z sa­mo­cho­du i tasz­czy do domu sia­ty z za­ku­pa­mi, a ja… sto­ję jak słup soli, za­sta­na­wia­jąc się, czy oni wszy­scy już wie­dzą. I czy, po­dob­nie jak moja mat­ka, będą wi­nić mnie za tę sy­tu­ację. W su­mie nic mnie to nie ob­cho­dzi. Te­raz li­czy­my się tyl­ko ja i Pola, nic wię­cej.

Nie­bie­skie wor­ki oka­zu­ją się zde­cy­do­wa­nie za małe. Mu­sia­ła­bym bie­gać z nimi do piw­ni­cy ze sto razy, dla­te­go nie­wie­le my­śląc, idę do ga­ra­żu po te czar­ne dwu­stu­li­tro­we, w któ­re Pa­weł zgar­nia li­ście i tra­wę z na­sze­go nie­wiel­kie­go ogro­du. Nie mam po­ję­cia, kto te­raz się bę­dzie tym zaj­mo­wał, ale z pew­no­ścią nie ja. Pew­nie moje po­sta­no­wie­nie pry­śnie jak bań­ka my­dla­na, gdy tra­wa pod­ro­śnie o ko­lej­ne sie­dem cen­ty­me­trów i będę zmu­szo­na wy­wlec spa­li­no­wą ko­siar­kę, choć nie wiem, jak dzia­ła.

Wlo­kę się na pię­tro i sys­te­ma­tycz­nie, metr po me­trze, oczysz­czam prze­strzeń przed sobą. Par­kiet, wy­fro­te­ro­wa­ny nie da­lej jak w so­bo­tę o po­ran­ku, wy­glą­da przy­jaź­niej niż za­zwy­czaj. Wy­pa­ko­wa­łam dwa wor­ki ciu­cha­mi ze­bra­ny­mi z pod­ło­gi i te­raz za­peł­niam ko­lej­ne resz­tą odzie­ży i szpar­ga­łów. Nie wie­dzia­łam, że mój mąż ma tyle gar­ni­tu­rów i ko­szul, co jest tym bar­dziej nie­zro­zu­mia­łe, że w szpi­ta­lu cho­dzi za­wsze w bia­łym far­tu­chu, a w domu w zwy­kłym roz­wle­czo­nym, spra­nym T-shir­cie.

Przez chwi­lę roz­wa­żam, czy wy­sta­wić to wszyst­ko na śmiet­nik, jed­nak oba­wa, że Pa­weł może mnie oskar­żyć o znisz­cze­nie jego mie­nia, osta­tecz­nie mnie po­wstrzy­mu­je. Wlo­kę cięż­kie wory po scho­dach do piw­ni­cy, czu­jąc, jak na ko­lej­nych stop­niach obi­ja­ją mi się o pię­ty. Pa­ku­ję je do ostat­nie­go, nie­chęt­nie przez nas uży­wa­ne­go po­miesz­cze­nia. Mimo ge­ne­ral­ne­go re­mon­tu domu, po­ło­wy bliź­nia­ka, tuż po jego odzie­dzi­cze­niu i kil­ku po­mniej­szych pra­cach eki­py od wszyst­kie­go ni­g­dy do koń­ca nie uda­ło się po­zbyć wil­go­ci z tego miej­sca. Po­miesz­cze­nie nie­za­leż­nie od pory roku za­wsze jest bar­dzo chłod­ne i na­da­je się je­dy­nie do prze­cho­wy­wa­nia za­praw. A z ra­cji tego, że je­stem ma­niacz­ką prze­twa­rza­nia, ucie­ra­nia i go­to­wa­nia, sto­ją­ce w nim dwa re­ga­ły są szczel­nie wy­peł­nio­ne sło­ika­mi na każ­dą porę i oka­zję: dże­my, musy, prze­cie­ry po­mi­do­ro­we, pa­pry­ka i ogór­ki w oc­cie, słod­ko-kwa­śne bu­racz­ki i wszel­kie­go ro­dza­ju kom­po­ty. Szcze­gól­nie dum­na je­stem z żu­ra­wi­ny z po­ma­rań­cza­mi i do­mo­we­go ket­chu­pu.

Mimo że re­ga­ły są cał­kiem spo­re, w po­miesz­cze­niu jest jesz­cze do­sta­tecz­nie dużo miej­sca, by upchnąć rze­czy Paw­ła. Z sa­tys­fak­cją ci­skam wo­rek na wo­rek, kop­nię­ciem po­pra­wiam ten nie­po­słusz­ny, któ­ry sta­le się zsu­wa, i za­do­wo­lo­na wra­cam do sa­lo­nu.

Co te­raz?

Mój wzrok przy­cią­ga pu­sta ścia­na, z któ­rej smęt­nie ster­czą dwa czar­ne ka­ble, a ciem­niej­szy ślad świad­czy o tym, że do nie­daw­na coś na niej wi­sia­ło. Nie mu­szę dłu­go się za­sta­na­wiać, by uświa­do­mić so­bie, że na­sze oszczęd­no­ści, kon­ta i pie­nią­dze jesz­cze do wczo­raj były wspól­ne i że je­śli się nie po­spie­szę, już ni­g­dy ich nie zo­ba­czę. Z bi­ją­cym ser­cem i na­dzie­ją, że Pa­weł jest te­raz bar­dziej za­in­te­re­so­wa­ny włas­nym przy­ro­dze­niem niż fi­nan­sa­mi, idę po kom­pu­ter. Na szczę­ście mój nie­wiel­ki lap­top nie wpadł mu w ręce i nie zmie­nił wła­ści­ciel­ki. Nie mam wąt­pli­wo­ści, że Sara cie­szy się z ko­lej­ne­go pre­zen­tu, na­wet je­śli jest lek­ko prze­cho­dzo­ny.

Lo­gu­ję się na stro­nie ban­ku i przy­glą­dam, jak nie­spiesz­nie otwie­ra się przede mną do­stęp do zgro­ma­dzo­nych na trzech kon­tach pie­nię­dzy. Prze­ży­wam lek­kie za­ła­ma­nie i zdu­mie­nie, gdy oka­zu­je się, że ze zgro­ma­dzo­nych stu dwu­dzie­stu sied­miu ty­się­cy na kon­cie po­zo­sta­ło za­le­d­wie trzy­dzie­ści osiem. W do­dat­ku kon­to Paw­ła jest wy­czysz­czo­ne do zera, a na moim wid­nie­ją okru­chy po ostat­niej na­uczy­ciel­skiej pen­sji. Nie­wie­le się za­sta­na­wia­jąc, prze­le­wam te trzy­dzie­ści osiem ty­się­cy na swo­je kon­to. Od razu do­pa­da mnie myśl, że to tro­chę nie fair, bo z cze­go Pa­weł bę­dzie żył do koń­ca mie­sią­ca, i prze­le­wam na po­wrót ty­siąc zło­tych. Gdy tyl­ko nie­wiel­ka ikon­ka in­for­mu­je, że trans­ak­cja się po­wio­dła, ro­śnie we mnie wście­kłość, że co mnie to ob­cho­dzi, i zno­wu prze­le­wam ten ty­siąc na swo­je kon­to. Nie­ste­ty tyl­ko przez chwi­lę czu­ję za­do­wo­le­nie, bo nie­mal na­tych­miast uświa­da­miam so­bie, że sko­ro ja mam do­stęp do na­szych trzech kont, w tym oszczęd­no­ścio­we­go, to Pa­weł tym bar­dziej. Spa­ni­ko­wa­na dzwo­nię do ban­ku, bo prze­cież nie po­bie­gnę do okien­ka, żeby wy­pła­cić taką go­tów­kę, chcąc się do­wie­dzieć, co mogę zro­bić, żeby mąż się nie do­brał do pie­nię­dzy. Choć mam ocho­tę opo­wie­dzieć mło­de­mu czło­wie­ko­wi na in­fo­li­nii, z ja­kim ku­ta­sem spę­dzi­łam ostat­nie lata, po­wstrzy­mu­ję się i rze­czo­wo wy­py­tu­ję o szcze­gó­ły. Do­wia­du­ję się o kon­cie oszczęd­no­ścio­wym pod­pię­tym do mo­je­go kon­ta, któ­re­go już nie wi­dzi upo­waż­nio­ny do tego pierw­sze­go Pa­weł, i jesz­cze w trak­cie roz­mo­wy lo­ku­ję na nim pie­nią­dze. Mu­szę przy­znać, że je­stem z sie­bie dum­na. Bar­dzo dum­na! Zwłasz­cza gdy po nie­speł­na go­dzi­nie od­bie­ram te­le­fon od Paw­ła.

– Czy mo­żesz mi po­wie­dzieć, co ty, do cho­le­ry, wy­pra­wiasz?

– Ja?

– Nie uda­waj głu­piej.

– Nic nie wy­pra­wiam. Sie­dzę w domu na ka­na­pie, po­sprzą­ta­łam two­je rze­czy…

– Nie zgry­waj się! Gdzie są pie­nią­dze?

– A, o to ci cho­dzi. Wła­śnie mia­łam do cie­bie dzwo­nić w tej spra­wie.

– Osza­la­łaś?

– Nie, dla­cze­go?

Boże, jaką fraj­dę spra­wia mi ce­dze­nie słów i prze­trzy­my­wa­nie go! Po raz pierw­szy od kil­ku go­dzin czu­ję, że mam nad nim prze­wa­gę!

– To były moje pie­nią­dze, sły­szysz? Moje cięż­ko za­ro­bio­ne pie­nią­dze.

– Nie przy­po­mi­nam so­bie, że­by­śmy pod­pi­sy­wa­li ja­kąś in­ter­cy­zę, roz­dziel­ność ma­jąt­ko­wą czy coś po­dob­ne­go. Przy­po­mnę ci, że dla two­jej ka­rie­ry po­świę­ci­łam swo­ją i jesz­cze przed ślu­bem usta­li­li­śmy, że pie­nią­dze, po­dob­nie jak wszyst­kie inne do­bra, są wspól­ne. Więc kło­pot po­le­ga na tym, że z na­szych stu dwu­dzie­stu sied­miu ty­się­cy znik­nę­ło osiem­dzie­siąt dzie­więć. Czy­li do rów­ne­go po­dzia­łu bra­ku­je jesz­cze dwu­dzie­stu pię­ciu i pół ty­sią­ca.

– Czy ty się sły­szysz?

– Tak, nic mi la­ryn­go­lo­gicz­nie nie do­le­ga, je­śli o to py­tasz. A pie­nią­dze te­raz szcze­gól­nie nam się przy­da­dzą. Mu­szę ku­pić te­le­wi­zor, bo, zda­je się, przy­tu­li­łeś nasz sta­ry, a nie chcia­ła­bym, żeby Pola czu­ła się okra­dzio­na. Z domu znik­nę­ło też kil­ka in­nych rze­czy…

– Prze­stań ro­bić cyrk!

– Ja ro­bię cyrk? To ty je­steś klau­nem, któ­ry dał się wma­new­ro­wać w cią­żę ja­kiejś dziu­ni! I wiesz co, wca­le się nie zdzi­wię, je­śli dziec­ko oka­że się nie two­je!

– Prze­ma­wia przez cie­bie go­rycz i za­zdrość.

– Da­ruj so­bie.

Mrocz­ki co­raz gwał­tow­niej bie­ga­ją mi przed ocza­mi i mam nie­ja­sną oba­wę, że jak tak da­lej pój­dzie, to mój mózg nie prze­trzy­ma gwał­tow­ne­go za­la­nia przez wzbu­rzo­ną krew.

– Co do pie­nię­dzy, to jesz­cze się po­li­czy­my, w spra­wie domu zresz­tą też. Je­śli my­ślisz, że po­ro­bisz mnie na ka­sie, to się my­lisz.

– Przy­po­mnę ci, że dom jest mój! Odzie­dzi­czy­łam go po wuj­ku i jest tyl­ko mój!

– To nie zmie­nia fak­tu, że je­stem w nim za­mel­do­wa­ny i mogę tam by­wać, kie­dy tyl­ko ze­chcę!

– Po moim tru­pie.

– Je­śli bę­dzie trze­ba…

Roz­łą­cza się.

Trzę­są mi się ręce, tak że nie­mal wy­pa­da mi z dło­ni te­le­fon. Je­stem roz­go­ry­czo­na, bo nie zna­łam go tak za­pie­czo­ne­go w zło­ści i bez­względ­ne­go. Co ja mu zro­bi­łam, że trak­tu­je mnie jak naj­więk­sze­go wro­ga?

Za to znam ko­lej­ny krok, jaki po­win­nam po­czy­nić: spraw­dzić, kto od stro­ny praw­nej ma ra­cję.

Po chwi­li z fi­li­żan­ką mię­to­wej her­ba­ty w dło­ni ślę­czę po­chy­lo­na nad pro­fe­so­rem Go­ogle’em, stu­diu­jąc z za­par­tym tchem pra­wo ro­dzin­ne jak ma­ło­lat świersz­czy­ka. Oczy­wi­ście z tego praw­ni­cze­go beł­ko­tu nie­wie­le ro­zu­miem i uświa­da­miam so­bie, że bez po­mo­cy fa­chow­ca mogę skrę­cić w nie­wła­ści­wym kie­run­ku. Ko­niecz­nie mu­szę zna­leźć praw­ni­ka. Jesz­cze tyl­ko tego bra­ko­wa­ło, że­bym mu­sia­ła wy­da­wać gru­be pie­nią­dze na ko­goś, kto mi po­mo­że bez więk­szych szkód prze­brnąć przez nowe za­uro­cze­nie męża!

Czu­ję się dziw­nie zbru­ka­na i po­sta­na­wiam wziąć ką­piel. By­łam głu­pia i na­iw­na, gdy są­dzi­łam, że za­ję­cie się przy­ziem­ny­mi spra­wa­mi spo­wo­du­je, że mój mózg wsko­czy na inny tor. Je­stem kok­taj­lem emo­cji i ra­cjo­nal­ne­go my­śle­nia, nie­znacz­nie przy­pra­wio­nym hi­ste­rią, chwi­lo­wą eu­fo­rią i pa­ni­ką, i nie uda­je mi się sku­tecz­nie wy­łą­czyć żad­nej z tych funk­cji na dłu­żej. Po­rząd­ki wca­le nie po­mo­gły. Ma­new­ry na kon­cie i mo­ment za­do­wo­le­nia nie wnio­sły ni­cze­go do ca­ło­kształ­tu.

Czu­ję, że umie­ram. Czu­ję się nie­po­trzeb­na. Czu­ję się wra­kiem czło­wie­ka, na któ­re­go już nikt i nic nie cze­ka. Mi­nu­ty roz­wi­ja­ją się w go­dzi­ny, wie­czór zbli­ża się jak każ­de­go dnia i moje dziec­ko za chwi­lę jak gdy­by ni­g­dy nic bę­dzie zno­wu do­ma­ga­ło się kar­mie­nia. Pod­czas gdy dla mnie ży­cie na­gle sta­nę­ło w miej­scu i stra­ci­ło sens. Tyl­ko świat ja­koś tego nie do­strzegł. Nie­spo­dzie­wa­nie dla sa­mej sie­bie za­czy­nam szlo­chać. Pła­czę gło­śno i spa­zma­tycz­nie, osu­wa­jąc się na ła­zien­ko­wy dy­wa­nik. Opie­ram ple­cy o zim­ny ka­mień, w któ­ry pie­czo­ło­wi­cie zo­sta­ła wmon­to­wa­na wan­na, i cho­wam twarz w dło­niach. Strą­ki za­le­wa­nych łza­mi wło­sów skle­ja­ją fon­tan­ny ślu­zu, któ­ry wy­pły­wa z nosa. Nie mam siły wstać i sięg­nąć po chu­s­tecz­kę. Chwy­tam brzeg T-shir­tu i na­cią­gam na twarz, żeby choć tro­chę wchło­nął to, co ze mnie wy­pły­wa.

Nie po­tra­fię żyć bez Paw­ła. Od­da­ła­bym wszyst­ko, żeby wró­cił. Ko­cham go i choć jest we mnie oce­an zło­ści, wy­ba­czy­ła­bym mu. By­le­by tyl­ko był przy mnie. By­le­by mnie ko­chał. Wsa­dzam pięść w usta, żeby nie krzy­czeć. Ser­ce roz­pa­da mi się na mi­lion kłu­ją­cych ka­wa­łecz­ków, któ­re krew trans­por­tu­je w naj­od­le­glej­sze za­ka­mar­ki cia­ła. Bez jego mi­ło­ści je­stem ni­kim, nie ma mnie. To tak, jak­by ka­zać mi żyć bez po­wie­trza, jak­by ktoś za­ło­żył mi pla­sti­ko­wą tor­bę na gło­wę i spraw­dzał, ile wy­trzy­mam bez od­dy­cha­nia.

Wszyst­ko we mnie drży. Z ciem­no­ści roz­kwi­ta­ją­cej pod po­wie­ka­mi nie po­tra­fię do­strzec już nic. I nie cho­dzi o tę jego nową dziew­czy­nę, tyl­ko o to, że nie chciał już być ze mną.

Co ta­kie­go zro­bi­łam, że miał mnie dość? Albo cze­go nie zro­bi­łam? Czy ko­cha­łam za mało? Może gdy­bym czę­ściej mó­wi­ła mu, jaki jest cu­dow­ny, jak go ko­cham, przy­tu­la­ła się, może by nie od­szedł. Dla­cze­go nie po­tra­fi­łam czę­ściej zdo­by­wać się na ta­kie drob­ne ge­sty? Mam ocho­tę chwy­cić za ko­mór­kę i za­dzwo­nić do nie­go z obiet­ni­cą, że jak tyl­ko wró­ci, wszyst­ko bę­dzie ina­czej, będę lep­sza, bar­dziej ko­cha­ją­ca. Wy­tłu­ma­czyć mu, że się po­my­lił. Że to ja je­stem dla nie­go naj­waż­niej­sza, naj­lep­sza. Że to ja dam mu to, cze­go po­trze­bu­je. Że to, co się sta­ło, to po­mył­ka, że to bez zna­cze­nia, że musi do mnie wró­cić.

Jak mam wyjść na uli­cę, pójść do szko­ły, jak mam do­koń­czyć to cho­ler­ne tłu­ma­cze­nie, któ­re­go pod­ję­łam się ty­dzień temu, nie prze­czu­wa­jąc ka­ta­stro­fy? Prze­cież nie po­skła­dam na­wet li­ter w wy­ra­zy, a co do­pie­ro prze­ło­żyć je na an­giel­ski!

Chcia­ła­bym wejść pod koł­drę i prze­cze­kać ten czas. Ock­nąć się do­pie­ro wte­dy, gdy wszyst­ko wró­ci do nor­my i oka­że się emo­cjo­nal­ną fa­ta­mor­ga­ną… Ale wiem, że nic z tych rze­czy się nie wy­da­rzy. Nikt nie po­wie mi, jak mam żyć, sko­ro je­stem tru­pem. Nikt nie da mi siły, któ­rej sama już nie mam, i wresz­cie nikt nie spra­wi, że Pa­weł wró­ci.

Po­wo­li wsta­ję. Cia­ło mam spię­te, a nogi tak ścierp­nię­te, że nie po­tra­fię zro­bić kro­ku. Chwie­ję się i sku­piam na mrocz­kach swo­bod­nie ga­lo­pu­ją­cych w tę i z po­wro­tem pod po­wie­ka­mi i gdy­by nie szaf­ka z umy­wal­ka­mi, pew­nie bym upa­dła.

Wbrew so­bie i temu, co na­ka­zu­ję cia­łu, po­now­nie osu­wam się na pod­ło­gę. Przy­wie­ram roz­grza­nym po­licz­kiem do zim­ne­go ka­fla i czu­ję, że nad­cho­dzi ko­lej­ne tsu­na­mi roz­pa­czy. Kulę się w so­bie, obej­mu­ję ra­mio­na­mi ko­la­na i w po­zy­cji em­brio­nal­nej po­szu­ku­ję bez­pie­czeń­stwa, któ­re­go oczy­wi­ście nie znaj­du­ję. Tak bar­dzo chcia­ła­bym po­czuć cie­płą dłoń Paw­ła na ple­cach i usły­szeć jego szept, że wszyst­ko bę­dzie do­brze.

Naj­wy­raź­niej za­sy­piam, a gdy otwie­ram oczy, jest ciem­no. Po­win­nam się umyć, wejść pod prysz­nic, tyl­ko nie wiem, po co mia­ła­bym to ro­bić. Bez Paw­ła wszyst­ko stra­ci­ło smak, sens, prze­sta­ło być istot­ne i wy­mknę­ło się do­tych­cza­so­wym re­gu­łom. Pod­trzy­mu­je mnie tyl­ko obec­ność Poli i jej po­trze­by.

Całe szczę­ście, że już nie­dłu­go wa­ka­cje. Wresz­cie będę mo­gła za­mknąć dom i wy­je­chać. Obo­jęt­nie gdzie. Do wu­jo­stwa miesz­ka­ją­ce­go w za­cisz­nej le­śni­czów­ce w mo­drze­wio­wym le­sie pod Za­ko­pa­nem, do ko­le­żan­ki w So­po­cie, a może zwy­czaj­nie wy­ku­pię ja­kieś last mi­nu­te i wy­ru­szy­my tam, gdzie wca­le nie pla­no­wa­ły­śmy. Z dru­giej stro­ny tro­chę się cie­szę, że jed­nak będę mu­sia­ła jesz­cze przez chwi­lę bie­gać do pra­cy, bo może dzię­ki temu wśród lu­dzi i in­nych obo­wiąz­ków, w in­nym ze­sta­wie pro­ble­mów będę mo­gła tro­chę ochło­nąć i zdy­stan­so­wać się do tego, co mnie spo­tka­ło i co jesz­cze przede mną.

Je­stem jak wy­dmusz­ka. Pu­sta w środ­ku, me­cha­nicz­nie wy­ko­nu­ję swo­je obo­wiąz­ki i po­zwa­lam przy­tu­lać się do sie­bie cór­ce, żeby nie po­czu­ła tego co ja. Jej świat po­wi­nien da­lej być bez­piecz­ny, po­zba­wio­ny trosk i kło­po­tów. Nie po­win­na się do­my­ślać, jak jest ze mną źle. Musi żyć w prze­ko­na­niu, że może na mnie li­czyć, że za­wsze będę obok i nie dam jej skrzyw­dzić. Sta­ję się au­to­ma­tem do opie­ki nad dziec­kiem, któ­ry nie po­tra­fi za­ofe­ro­wać nic so­bie sa­mej.

Tym­cza­sem mu­szę za­jąć się obia­dem. Mała za chwi­lę koń­czy lek­cje i jak zwy­kle w dro­dze do domu spy­ta, co na obiad. Po­zy­tyw­nym aspek­tem po­sła­nia dziec­ka do szko­ły spo­łecz­nej jest to, że za­wsze za­czy­na za­ję­cia o tej sa­mej go­dzi­nie i ma za­gwa­ran­to­wa­ną opie­kę aż do sie­dem­na­stej. Poza tym szko­ła za­pew­nia małe kla­sy, co uła­twia na­ukę, wy­so­ki po­ziom i masę za­jęć po­za­lek­cyj­nych, od na­uki gry na in­stru­men­tach przez za­ję­cia te­atral­ne i po­mniej­sze kół­ka, na któ­rych moż­na po­głę­biać pa­sje i za­in­te­re­so­wa­nia, a któ­re dla więk­szo­ści ro­dzi­ców są za­pchaj­dziu­ra­mi do chwi­li, aż skoń­czą pra­cę.

Ne­ga­tyw­ną stro­ną jest na­to­miast to, że mu­szę Polę wo­zić i od­bie­rać, bo do szko­ły mamy kil­ka ki­lo­me­trów. Poza tym nie jest jej ła­two uma­wiać się z ko­le­żan­ka­mi z kla­sy, któ­rych domy są roz­sia­ne po ca­łym mie­ście i oko­licz­nych miej­skich sy­pial­niach, do nie­daw­na bę­dą­cych sa­te­li­tar­ny­mi wio­ska­mi wo­kół Po­zna­nia, a te­raz za­cie­kle bro­nią­cych się przed wchło­nię­ciem przez mia­sto. Aby dziew­czyn­ki mo­gły się spo­tkać, mu­szą się od­być ry­tu­al­ne, wiel­kie ce­re­gie­le wy­ma­ga­ją­ce za­an­ga­żo­wa­nia ro­dzi­ców. Naj­pierw trze­ba usta­lić ter­min, co nie jest ta­kie pro­ste, bo dzie­ci am­bit­nych ro­dzi­ców mają za­peł­nio­ne gra­fi­ki po­po­łu­dnio­wy­mi za­ję­cia­mi, któ­rych nie ofe­ru­je szko­ła: te­ni­sem, ba­le­tem, jaz­dą kon­ną, szer­mier­ką, aiki­do, a na­wet kur­sem ję­zy­ka ja­poń­skie­go. Po­tem trze­ba do­wieźć dziec­ko na dru­gi ko­niec mia­sta i po kil­ku go­dzi­nach je ode­brać. Prze­bi­cie się w tę i z po­wro­tem przez kor­ki zaj­mu­je czę­sto pół­to­rej go­dzi­ny, któ­re dla do­bra dziec­ka wy­su­płu­je się z dnia wy­peł­nio­ne­go wła­sny­mi obo­wiąz­ka­mi.

Nie mam ocho­ty na sta­nie przy ga­rach i po­sta­na­wiam, że tym ra­zem po­rzu­ci­my ideę do­mo­wej kuch­ni na rzecz piz­zy w Sta­rym Bro­wa­rze. Przy oka­zji pew­nie uda nam się zaj­rzeć do paru skle­pów i wresz­cie ode­brać za­mó­wio­ne w Za­rze dwie bluz­ki Poli. Pola co­raz bar­dziej gry­ma­si przy wy­bo­rze stro­ju, a ja co­raz chęt­niej zga­dzam się na to, żeby sama wy­bie­ra­ła rze­czy, w któ­rych chce cho­dzić. Oczy­wi­ście w gra­ni­cach roz­sąd­ku.

Poza tym, je­śli będę mu­sia­ła za­ko­mu­ni­ko­wać jej, że Pa­weł nas zo­sta­wił, w miej­scu pu­blicz­nym, może się nie roz­kle­ję, co pew­nie sta­ło­by się w domu.

Za­ci­skam po­wie­ki i czła­pię do ła­zien­ki, żeby po­kryć twarz bo­jo­wy­mi bar­wa­mi tu­szu i po­mad­ki, ma­sku­jąc du­cho­we sa­mo­po­czu­cie. Jak zwy­kle w ta­kich przy­pad­kach moja bu­zia skła­da się głów­nie z si­nia­ków pod ocza­mi i po­bla­dłej, sza­rej cery. Przez dłuż­szą chwi­lę ope­ru­ję pędz­la­mi, żon­glu­jąc róż­ny­mi ma­zi­dła­mi i pu­dra­mi, a wresz­cie na­no­szę gru­bą war­stwę błysz­czy­ku na usta i teo­re­tycz­nie, bar­dzo teo­re­tycz­nie je­stem go­to­wa do wyj­ścia. Mam na­dzie­ję, że tyl­ko wpraw­ne oko przy­ja­ciół­ki by­ło­by w sta­nie wy­kryć, że coś jest ze mną nie tak, a na spo­tka­nie jej w szko­le cór­ki na szczę­ście mam ni­kłą szan­sę. Boję się, że au­to­ma­tycz­nie bym się roz­pa­dła, usi­łu­jąc za­raz opo­wie­dzieć o tym ca­łym nie­szczę­ściu, któ­re sta­ło się moim udzia­łem.

Od­su­wam się od lu­stra i uważ­nie przy­glą­dam od­bi­ciu. Pa­trzy na mnie smut­na twarz ko­bie­ty, o któ­rej ja­kiś czas temu moż­na by po­wie­dzieć, że jest ład­na. Oliw­ko­wa cera, brą­zo­we oczy w fi­ra­nach dłu­gich rzęs, re­gu­lar­nie mal­tre­to­wa­nych od­żyw­ka­mi, żeby sta­ły się jesz­cze dłuż­sze, de­li­kat­nie wy­peł­nio­ne przez le­ka­rza me­dy­cy­ny es­te­tycz­nej usta, któ­re dzię­ki za­bie­go­wi na­bra­ły je­dwa­bi­sto­ści i ład­ne­go kształ­tu. I wło­sy. Moja chlu­ba. Dłu­gie, pro­ste, ciem­no­brą­zo­we ko­smy­ki, któ­re swo­bod­nie spły­wa­ją aż do łok­ci. I mimo że w ostat­nich dniach je za­nie­dba­łam, na­dal po­zwa­la­ją spiąć się w zgrab­ny ko­kon na czub­ku gło­wy. Choć w dzie­ciń­stwie by­łam dumą babć, któ­re w mo­jej nad­wa­dze naj­wy­raź­niej do­strze­ga­ły nie­zmie­rzo­ne po­kła­dy tro­ski i do­bro­dziej­stwa wła­snych kuch­ni, za­le­wa­nych so­sa­mi na ba­zie gę­stej śmie­ta­ny i sło­nin­ki, te­raz je­stem szczu­pła. Może nie jak mo­del­ka, ale zde­cy­do­wa­nie szczu­pła. Zresz­tą z moim wzro­stem, metr sześć­dzie­siąt sie­dem, ni­g­dy nie mia­łam am­bi­cji ani szan­sy, żeby nią zo­stać. Oczy­wi­ście jak więk­szość ko­biet je­stem nie­za­do­wo­lo­na ze swo­je­go cia­ła: mo­gła­bym mieć nie­co więk­szy biust, smu­klej­sze uda, węż­sze kost­ki, wcię­cie w ta­lii aku­rat jest okej, ale za to pupa wy­da­je się zbyt pła­ska.

Gdy po­my­ślę, że jesz­cze nie tak daw­no uwa­ża­łam się za atrak­cyj­ną, chce mi się śmiać. Jak lu­bi­łam spoj­rze­nia fa­ce­tów i cie­szy­łam się, że nie je­stem prze­zro­czy­sta. Jak czu­łam, że ko­lej­ne lata ni­cze­go mi nie od­bie­ra­ją, a wręcz do­da­ją. Co z tego, sko­ro dla Paw­ła to było za mało. I gdy­by nie to, że przed świa­tem mu­szę ukry­wać swój ból i lęk, nie zaj­mo­wa­ła­bym się sobą zu­peł­nie, nie ma­lo­wa­ła­bym się i nie wkła­da­ła ulu­bio­nych zwiew­nych su­kie­nek. To te­raz zu­peł­nie nie ma zna­cze­nia. Jest tak płyt­kie i bez sen­su.

Jak na złość bra­ma, któ­ra od ja­kie­goś cza­su szwan­ko­wa­ła, a któ­rej kon­ser­wa­cją nie mie­li­śmy gło­wy się za­jąć, za­cię­ła się na do­bre. Mimo kli­ka­nia pi­lo­tem, szar­pa­nia i bła­ga­nia, by zro­zu­mia­ła, w ja­kim je­stem po­ło­że­niu, nie chce drgnąć choć­by o cen­ty­metr. Pa­weł kie­dyś mi po­ka­zy­wał, jak otwo­rzyć ją ma­nu­al­nie przy uży­ciu spe­cjal­ne­go klu­cza, ale oczy­wi­ście nic z jego wy­wo­dów nie pa­mię­tam. W do­dat­ku nie mam po­ję­cia, gdzie ten klucz się znaj­du­je. Chcąc nie chcąc, je­stem zmu­szo­na za­dzwo­nić do męża.

Oby nie miał ope­ra­cji czy na­ra­dy. W koń­cu po nie­zno­śnie dłu­giej chwi­li, gdy już mia­łam za­miar się roz­łą­czyć, od­bie­ra. Chy­ba jest nie­co zdzi­wio­ny, a po tem­brze gło­su wnio­sku­ję, że nie jest sam i kur­czy się pe­łen obaw, czy wrza­ska­mi nie zro­bię mu wsty­du. Bez zbęd­nych ce­re­gie­li i wi­ta­nia się w dniu dzi­siej­szym mó­wię, a ra­czej wy­krzy­ku­ję, o co cho­dzi.

– Bra­ma się za­cię­ła!

– Ja ci te­raz nie po­mo­gę – mówi tym swo­im wy­wa­żo­nym to­nem, czym do­pro­wa­dza mnie do fu­rii.

– To jak mam je­chać po Polę?

– Cho­le­ra.

Chy­ba na­resz­cie do nie­go do­cie­ra, na czym po­le­ga pro­blem, co wku­rza mnie jesz­cze bar­dziej, bo za­kła­da­łam, że spraw­niej po­łą­czy dane i wła­ści­we wnio­ski na­su­ną mu się wcze­śniej.

– Nie cho­le­ruj mi tu, tyl­ko jedź po nią!

– Nie mogę, za chwi­lę mam za­bieg.

– To co mam zro­bić? No co? – Te­raz już cała się trzę­sę i wrzesz­czę na do­bre, zu­peł­nie nie pa­nu­jąc nad emo­cja­mi. Mam ocho­tę go udu­sić.

– Uspo­kój się.

O nie! To dzia­ła na mnie jak iskra na becz­kę pro­chu i po se­kun­dzie eks­plo­du­ję.

– Ja mam się uspo­ko­ić?! Ja?! Po tym, jak zo­sta­wił mnie mąż, ra­czej trud­no o spo­kój! Nie są­dzisz?

– Prze­pra­szam.

– Co?

Onie­mia­łam. On mnie prze­pra­sza? Te­raz? My­śli, że tym roz­wią­że pro­blem bra­my?

– Prze­pra­szam pań­stwa na chwi­lę. Za­raz wró­ci­my do roz­mo­wy.

Cho­le­ra, to nie było do mnie i spo­dzie­wa­na re­flek­sja jed­nak nie na­stą­pi­ła.

– Nie mo­żesz do mnie wy­dzwa­niać i ro­bić mi awan­tur. Tak się wy­dzie­rasz, że inni to sły­szą!

Sły­szę przy­tłu­mio­ne echo i stu­ka­nie, z cze­go wnios­kuję, że Pa­weł prze­zor­nie wlazł do ja­kiejś kan­cia­py.

– Nie ro­zu­miem. I z tym masz pro­blem?! Ale już nie z tym, że nie mogę po­je­chać po dziec­ko?

– Po­ka­zy­wa­łem ci, jak ręcz­nie otwo­rzyć bra­mę.

– Ale nie pa­mię­tam! Tyle razy cię pro­si­łam, że­byś za­jął się na­pra­wą, ale ty wo­la­łeś inne za­ję­cia! Ciup­cia­nie na boku! Mia­łeś tyl­ko we­zwać fa­chow­ca, nie mu­sia­łeś sam przy niej grze­bać. Ale na­wet na to nie było cię stać!

– Ta roz­mo­wa do ni­cze­go nie pro­wa­dzi.

– Ow­szem, pro­wa­dzi! Masz w du­pie bra­mę i to, że nie mogę ode­brać Poli ze szko­ły. Za­raz sie­dem­na­sta i jak jej nie od­bie­rze­my, wy­sta­wią nam cór­kę za drzwi.

– To niech wra­ca tak­sów­ką.

– Co? Nie po­zwo­lę, żeby ja­kiś obcy fa­cet wo­ził na­sze dziec­ko!

– No to nie wiem. Ina­czej ci nie po­mo­gę.

– Wiesz co? Je­steś zwy­kłym dup­kiem za­ję­tym wy­łącz­nie sobą. Two­ja cór­ka wca­le cię nie ob­cho­dzi?

– Może, za­miast na mnie wrzesz­czeć, spró­bu­jesz otwo­rzyć bra­mę, to jed­nak bę­dzie bar­dziej kon­struk­tyw­ne niż kłót­nia.

Bar­dzo, ale to bar­dzo nie lu­bię przy­zna­wać mu ra­cji, lecz nie­ste­ty tym ra­zem nie mogę po­stą­pić ina­czej. Dzię­ki bie­żą­ce­mu in­struk­ta­żo­wi mo­je­go chy­ba już by­łe­go męża po nie­zno­śnie dłu­giej chwi­li, po­szu­ki­wa­niu klu­cza i szar­pa­niu się ze skrzy­dła­mi cho­ler­nej bra­my uda­je mi się wy­to­czyć sa­mo­cho­dem na uli­cę. Je­stem tak wście­kła, że roz­łą­czam się w pół jego sło­wa i rzu­cam ko­mór­kę na sie­dze­nie pa­sa­że­ra. Ci­śnię­ty zbyt ener­gicz­nie te­le­fon zsu­wa się mię­dzy ka­na­pę a pla­sti­ko­wą obu­do­wę bie­gów. Kur­de, zno­wu nie będę mo­gła go wy­grze­bać z wą­skiej szcze­li­ny.

Gnam przed sie­bie, ucie­ka­jąc przed mi­nu­ta­mi, któ­re po­zo­sta­ły do za­mknię­cia szko­ły przez woź­ne­go czy kto ją tam za­my­ka. Grun­waldz­ka jak na złość jest za­kor­ko­wa­na aż do sta­dio­nu i prze­bi­cie się przez nią gra­ni­czy z cu­dem. Przy­sta­ję na ko­lej­nych świa­tłach i wpa­tru­ję się w sto­ją­cą nie­opo­dal chod­ni­ka ka­plicz­kę. Ta, któ­ra nie­po­ka­la­nie po­czę­ła, spo­glą­da na mnie po­zba­wio­ny­mi wy­ra­zu drew­nia­ny­mi ocza­mi, jak­by nie ro­zu­mia­ła, gdzie i po co tak pę­dzę. Cie­ka­we, czy wy­bry­ki Je­zu­sa trak­to­wa­ła jako po­raż­kę wy­cho­waw­czą, czy rze­czy­wi­ście po­tra­fi­ła być z nie­go dum­na. W su­mie tra­fił jej się cał­kiem krnąbr­ny sy­na­lek, któ­ry nie­spe­cjal­nie przej­mo­wał się opi­nią in­nych, po­dej­rze­wam, że ro­dzi­ców rów­nież. W za­sa­dzie miał po­waż­ne skłon­no­ści au­to­de­struk­cyj­ne: pro­wo­ko­wał, prze­kra­czał gra­ni­ce, szo­ko­wał i w koń­cu do­pro­wa­dził wła­dze do ta­kiej fu­rii, że go ukrzy­żo­wa­ły. Mimo ko­lej­nej zmia­ny świa­teł po­su­wam się za­le­d­wie o metr i przez na­stęp­ne mi­nu­ty wpa­tru­je­my się w sie­bie. Może gdy­bym cho­dzi­ła do ko­ścio­ła tą samą ścież­ką co ko­le­żan­ki, re­gu­lar­nie się mo­dli­ła i od­pra­wia­ła ten cały ko­ściel­ny cyrk, Bóg był­by dla mnie ła­skaw­szy i za­trzy­mał Paw­ła w mał­żeń­stwie, a przy­naj­mniej nie sta­wiał mu na dro­dze cy­ca­tej blon­dyn­ki z błę­kit­ny­mi ocza­mi.

Nie­śmia­ło ru­sza­my i po ko­lej­nych dwóch zmia­nach świa­teł oraz dwóch klak­so­nach kar­ków w roz­kle­ko­ta­nym mer­ce­de­sie z lacz­ka­mi opon wy­sta­ją­cy­mi znacz­nie poza ka­ro­se­rię wresz­cie je­stem na wą­skiej, wy­bo­istej osie­dlo­wej dro­dze pro­wa­dzą­cej do szko­ły. Jest za pięć pią­ta. Zdą­ży­łam.

Pola cze­ka na mnie tuż za prze­szklo­ny­mi drzwia­mi z ple­ca­kiem u stóp i kurt­ką w ręce. Jak więk­szość nas­to­la­tek za­ję­ta jest grze­ba­niem w te­le­fo­nie. Nie mogę po­jąć, jak to jest, że ze zna­jo­my­mi na­wi­ja jak na­krę­co­na, a mnie od­po­wia­da pół­słów­ka­mi. Po­wo­li pod­jeż­dżam pod wej­ście i ma­cham, by wy­szła. Po chwi­li, z mo­zo­łem wy­ci­ska­jąc z trze­wi ra­do­sny głos, wo­łam przez otwar­te okno:

– Cześć, mło­da! Wska­kuj.

Pola się roz­łą­cza i nie­zno­śnie wol­no pa­ku­je się do sa­mo­cho­du, wcze­śniej umiesz­cza­jąc w ba­gaż­ni­ku ple­cak. Jak zwyk­le trza­ska kla­pą tak, że au­tko ni­czym spo­licz­ko­wa­ne za­ta­cza się na boki i ci­cho po­ję­ku­je.

– Cześć, mamo – mówi bez emo­cji, za­ję­ta za­pi­na­niem pasa bez­pie­czeń­stwa i re­gu­lo­wa­niem opar­cia fo­te­la, cze­go nie ro­zu­miem, bo prze­cież poza nią nie wożę ni­ko­go.

– Jak było w szko­le?

– Nie tak źle.

– A co było złe? – py­tam z nie­po­ko­jem, za­sta­na­wia­jąc się, czy aby na pew­no od­ro­bi­ła wczo­raj wszyst­kie za­da­nia, no bo chy­ba nie za­po­mnia­ła o pro­jek­cie, nad któ­rym pra­co­wa­li­śmy przez ostat­ni week­end, a zwłasz­cza w nie­dziel­ny wie­czór.

– Nic.

– Sko­ro mó­wisz „źle”, to za­czy­nam się mar­twić.

– Nie­po­trzeb­nie. Wszyst­ko było do­brze.

– A co szcze­gól­nie?

– Nic, nor­mal­nie.

– By­łaś z cze­goś py­ta­na?

– Nie, wy­lo­so­wa­łam dziś szczę­śli­wy nu­me­rek.

– Su­per. Szczę­ścia­ra z cie­bie. Za mo­ich cza­sów nikt nie wpadł na taki po­mysł.

– To nie mia­łaś faj­nie.

Mam wra­że­nie, że cór­ka czas mo­jej wcze­snej edu­ka­cji ko­ja­rzy z ob­ra­zem ka­ła­ma­rzy i drew­nia­nych ta­bli­czek, i mimo wie­lu tłu­ma­czeń, że choć nie mie­li­śmy kom­pu­te­rów, za to ob­le­ka­no nas we wstręt­ne gra­na­to­we far­tusz­ki z tak sztucz­ne­go ma­te­ria­łu, że nie­mal było sły­chać trzesz­cze­nie, gdy sia­da­li­śmy, na­sza szko­ła nie­wie­le się róż­ni­ła od tej, do któ­rej ona cho­dzi. Do­bra, może aku­rat nie od tej, bo ta jest spo­łecz­na, a na jej ścia­nach za­miast ohyd­nej zie­lo­nej far­by olej­nej jest bia­ły ła­two zmy­wal­ny bec­kers, ale od tych pań­stwo­wych z pew­no­ścią nie­wie­le.

– Chy­ba mi się uda­ło, bo pani od in­for­ma­ty­ki dzi­siaj py­ta­ła.

– Jezu, a nie na­uczy­łaś się? Prze­cież pro­si­łam! – mó­wię zno­wu peł­na nie­po­ko­ju.

– No uczy­łam się, ale wiesz, za­wsze le­piej nie być py­ta­nym. Zwłasz­cza że nie mia­ła naj­lep­sze­go hu­mo­ru.

– W su­mie pew­nie tak.

Cał­ko­wi­cie się z nią zga­dzam, bo sama naj­bar­dziej na świe­cie nie lu­bię, gdy ktoś we­ry­fi­ku­je moją wie­dzę. Nic przy­jem­ne­go, szcze­gól­nie gdy czło­wie­ka pa­ra­li­żu­je stres.

– A co u cie­bie?

Za­zwy­czaj mó­wię, że wszyst­ko do­brze, ale tym ra­zem nie by­ła­bym uczci­wa tak w sto­sun­ku do sie­bie, jak i do dziec­ka. Dla­te­go wbi­ja­jąc wzrok w szla­ban, któ­ry nie­spiesz­nie uno­si się przed ma­ską sa­mo­cho­du, umoż­li­wia­jąc wy­jazd z te­re­nu szko­ły, od­po­wia­dam, że tak so­bie.

– Coś się sta­ło?

– Chy­ba tak, ale po­ga­da­my przy obie­dzie.

– Je­steś pew­na?

– Tak, tak.

– A co na obiad?

Wresz­cie wmon­to­wu­ję się w wę­żyk sa­mo­cho­dów, któ­re żół­wim tem­pem suną Grun­waldz­ką w kie­run­ku mia­sta, mlas­ka­jąc opo­na­mi w ulew­nym desz­czu, któ­ry wła­śnie spadł, i uświa­da­miam so­bie, że chy­ba nie­po­trzeb­nie zde­cy­do­wa­łam się na tę wy­pra­wę do Bro­wa­ru, bo do­tar­cie do nie­go zaj­mie nam ze czter­dzie­ści mi­nut.

– Po­my­śla­łam, że dziś wy­sko­czy­my do Piz­za Hut.

– Su­per! A będę mo­gła za­mó­wić colę?

– Dziś sza­le­je­my! – Zgry­wam za­do­wo­lo­ną ma­muś­kę i w sku­pie­niu zmie­niam pas.

– Su­per!

Mała cie­szy się na myśl o piz­zy jak na sto­ją­cy pod bal­ko­no­wym oknem wo­rek Świę­te­go Mi­ko­ła­ja. Do­tych­czas nie zda­wa­łam so­bie spra­wy, że je­stem tak do­brą ak­tor­ką. Czu­ję się jak bo­ha­ter­ka ja­kie­goś po­rą­ba­ne­go fil­mu, któ­ry nie wie­dzieć jak i kie­dy się skoń­czy. Jak gdy­by ni­g­dy nic roz­ma­wia­my i słu­cha­my mu­zy­ki, by wresz­cie po czter­dzie­stu pię­ciu mi­nu­tach do­trzeć na par­king w cen­trum han­dlo­wym. Przy­po­mi­nam Poli o tym, że mu­si­my ode­brać za­mó­wie­nie ze skle­pu, za­sta­na­wia­jąc się jed­no­cze­śnie, czy le­piej zro­bić to po tym, jak jej po­wiem o Paw­le, czy przed. Wresz­cie do­cho­dzę do wnio­sku, że pój­dzie­my do sta­rej czę­ści Bro­wa­ru i za­raz jak zje­my po­si­łek, za­ko­mu­ni­ku­ję jej zmia­ny w na­szym ro­dzin­nym ży­ciu. Pola pisz­czy, że jest głod­na, pod­czas gdy mój żo­łą­dek skrę­ca się w cia­sny su­peł. Jed­nak wmu­szam w sie­bie sa­łat­kę i roz­wa­żam, jak roz­po­cząć roz­mo­wę. Cór­ka opo­wia­da o bo­ha­ter­ce ja­kiejś wła­śnie czy­ta­nej książ­ki, a ja umie­jęt­nie przy­ta­ku­ję i po­mru­ku­ję we właś­ci­wych, tak mi się przy­naj­mniej wy­da­je, mo­men­tach. Lata prak­ty­ki czy­nią mi­strza.

W gło­wie wy­pró­bo­wu­ję róż­ne kom­bi­na­cje słów, ale nie­ste­ty żad­ne nie od­da­ją isto­ty rze­czy. W koń­cu, tuż po wy­pi­ciu ostat­niej do­lew­ki coli, po­sta­na­wiam po­wie­dzieć Poli otwar­cie, co się sta­ło.

– Ko­cha­nie, mu­si­my po­waż­nie po­roz­ma­wiać.

Mała spo­glą­da na mnie prze­stra­szo­na.

– Coś zro­bi­łam?

– Nie, skąd.

– To cze­mu masz taką minę?

– Bo wi­dzisz, roz­ma­wia­łam wczo­raj dłu­go z tatą.

– Wiem, trud­no było nie sły­szeć wa­szej kłót­ni.

Cho­le­ra, my­śla­łam, że je­ste­śmy na tyle spryt­ni, że urzą­dza­jąc dys­ku­sję bar­dzo póź­nym wie­czo­rem, gdy mała już śpi, bę­dzie­my w mia­rę dys­kret­ni, nie­ste­ty tak się nie sta­ło.

– Przy­kro mi, że to sły­sza­łaś. Ale wła­ści­wie nie kłó­ci­li­śmy się z tatą, tyl­ko dys­ku­to­wa­li­śmy. Ro­zu­miesz róż­ni­cę? – Niby co ma ro­zu­mieć? Za­da­ję idio­tycz­ne py­ta­nie i w do­dat­ku chy­ba ocze­ku­ję na nie rów­nie idio­tycz­nej od­po­wie­dzi.

– A mnie się wy­da­wa­ło, że krzy­cze­li­ście. – Pola, nie pa­trząc na mnie, grze­bie słom­ką w pu­stej szklan­ce, sku­pio­na na wy­gi­na­niu jej i ła­ma­niu na wszyst­kie stro­ny.

– Może w nocy ina­czej nie­sie się głos. Ale zmie­rza­jąc do sed­na – chwy­tam ją za rękę i zmu­szam, by na mnie spoj­rza­ła. – Roz­ma­wia­łam z tatą.

– No i?

Mimo że pusz­czam jej dłoń i pro­stu­ję się na krze­śle, na­dal wpa­tru­je­my się w sie­bie. Przy­glą­dam się jej buzi z ca­łym gwiaz­do­zbio­rem pie­gów, błę­kit­nym oczom, któ­re ota­cza­ją fi­ran­ki ciem­nych rzęs, i wiem, że za chwi­lę zde­mo­lu­ję ma­lu­ją­cy się na niej spo­kój. Zno­wu mam wiel­ki żal do Paw­ła, już na­wet nie o to, że nam to zro­bił, ale że to ja mu­szę wszyst­ko za­ko­mu­ni­ko­wać na­sze­mu dziec­ku. Przy oka­zji nie je­stem pew­na, czy mam jej po­wie­dzieć o ca­łej spra­wie, nad­mie­nia­jąc, że bę­dzie mia­ła przy­bra­ne ro­dzeń­stwo, czy może dla jej do­bra ten frag­ment so­bie na ra­zie od­pu­ścić. Wresz­cie de­cy­du­ję się na oszczęd­no­ścio­wą wer­sję wy­da­rzeń i naj­de­li­kat­niej, jak mogę, za­czy­nam:

– Nie bar­dzo wiem, jak ci to po­wie­dzieć… – zda­ję so­bie spra­wę, że w ten spo­sób mogę ją tyl­ko jesz­cze bar­dziej wy­stra­szyć, więc po­spiesz­nie koń­czę: – …tata wczo­raj po­wie­dział, że chciał­by tro­chę po­miesz­kać sam.

– Bez nas? – Pola spo­glą­da na mnie nie­pew­nie.

– Nie do koń­ca bez nas, ale… – Plą­czę się jak pod­czas po­li­cyj­nej kon­tro­li po prze­kro­cze­niu pręd­ko­ści, co moje dziec­ko oczy­wi­ście punk­tu­je w pół se­kun­dy i nim zbio­rę się w so­bie, wy­rzu­ca z sie­bie to, na co ja nie by­łam w sta­nie się zdo­być:

– Tata od nas od­cho­dzi.

Boże, jaką mam by­strą cór­kę. Nie­ste­ty.

– Ode mnie, nie od nas.

– Ma ko­goś, praw­da?

– Nie wiem. – Spusz­czam wzrok i śle­dzę dłu­gą, głę­bo­ką rysę na sto­li­ku, od­ru­cho­wo kła­miąc i da­jąc Paw­ło­wi szan­sę opo­wie­dze­nia o tym, jak to spo­tkał pew­ną pięk­ność i nową mi­łość na jed­nym z ży­cio­wych za­krę­tów.

Ale Pola wy­czu­wa moje ma­ni­pu­la­cje.

– Mamo, prze­cież wczo­raj sły­sza­łam, mó­wi­li­ście tak ­głoś­no…

– Boże, Pola, prze­pra­szam, nie chcia­łam.

– Ale ty mnie nie zo­sta­wisz?

– Kot­ku, co to w ogó­le za py­ta­nie? Oczy­wi­ście, że nie! Ni­g­dy w ży­ciu! Prze­cież wiesz. – Mam ocho­tę na­szym sta­rym ro­dzin­nym zwy­cza­jem za­żar­to­wać, że na­wet po śmier­ci będę ją stra­szyć po ką­tach i plą­tać wło­sy pod­czas snu, ale gry­zę się w ję­zyk.

– Szko­da.

– Co? – Od­kle­jam się od po­nu­rych my­śli.

– Mó­wię, że szko­da, że tata od­cho­dzi.

Tyl­ko tyle? Spo­dzie­wa­łam się hi­ste­rii, pła­czu, bła­ga­nia, że­bym z nim po­roz­ma­wia­ła i po­pro­si­ła, by zmie­nił zda­nie, pa­ni­ki, a nie jed­ne­go ma­łe­go „szko­da”.

– Wiem, ko­cha­nie. Zu­peł­nie się tego nie spo­dzie­wa­łam. Wiesz, cza­sa­mi lu­dzie się nie do­ga­du­ją, choć my z tatą nie­spe­cjal­nie się kłó­ci­li­śmy. Może za bar­dzo za­ję­li­śmy się sobą, pra­cą, ale nie są­dzi­łam, że tata ma inny po­mysł na ży­cie.

– My­ślisz, że do nas wró­ci?

– Nie mam po­ję­cia. – Po raz pierw­szy je­stem do bólu szcze­ra, co mnie samą za­ska­ku­je. W tej chwi­li my­ślę, że na­wet gdy­by miał taki po­mysł, wił się u mych stóp i re­gu­lar­nie ob­sy­py­wał bry­lan­ta­mi, bła­gał i prze­pra­szał, i tak bym go po­go­ni­ła. Nie ma mowy, że­bym mia­ła go wi­dzieć pod moim da­chem po­now­nie. A z dru­giej stro­ny tak bar­dzo chcia­ła­bym cof­nąć czas, może na­wet po­tra­fi­ła­bym wy­ba­czyć nie­wy­ba­czal­ne. Zwy­czaj­nie nie wiem!

– Ale będę mo­gła się z nim spo­ty­kać?

– Oczy­wi­ście, prze­cież je­steś jego cór­ką.

– To gdzie on te­raz miesz­ka?

– Nie wiem… – mó­wię zgod­nie z praw­dą i do­pa­da mnie nie­po­ko­ją­ca myśl, że rze­czy­wi­ście nie znam no­we­go ad­re­su ojca mo­je­go dziec­ka i w awa­ryj­nej sy­tu­acji nie będę mo­gła pod­rzu­cić tam Poli. Sta­wiam krop­kę przy tej re­flek­sji z za­mia­rem zmu­sze­nia Paw­ła do ujaw­nie­nia ak­tu­al­ne­go miej­sca po­by­tu. Oczy­wi­ście by­ła­bym nie­uczci­wa, gdy­bym nie przy­zna­ła, że po­czu­łam małe ukłu­cie cie­ka­wo­ści, na jaki to lo­kal za­mie­nił na­szą cał­kiem wy­god­ną po­łów­kę bliź­nia­ka.

– Ale ma gdzie miesz­kać? – Pola nie daje za wy­gra­ną, jed­nak w jej głów­ce za­raz za tro­ską o ojca cią­gnie się zgo­ła inny cień i mała do­da­je: – Mogę za­mó­wić lody?

– A od kie­dy lu­bisz lody?

– Bab­cia mnie prze­ko­na­ła, że są do­bre.

Zna­jąc moją mat­kę, wolę nie do­py­ty­wać, do ja­kich me­tod się od­wo­ła­ła, prze­ko­nu­jąc Polę do no­wych sma­ków.

– Ja­sne, za­mów, na ja­kie tyl­ko masz ocho­tę.

Ki­wam na kel­ner­kę i po chwi­li przed Polą wy­ra­sta pu­cha­rek z de­se­rem, któ­ry zo­stał odar­ty z bi­tej śmie­ta­ny, świe­żych owo­ców, po­le­wy cze­ko­la­do­wej oraz ba­ka­lii i zre­du­ko­wa­ny do dwóch ga­łek wa­ni­lio­wych lo­dów i jak tyl­ko się po­ja­wia na sto­li­ku, zo­sta­je uzna­ny za nie­smacz­ny. Mię­dzy ko­lej­ny­mi pró­ba­mi we­pchnię­cia w sie­bie zmro­żo­nej śmie­tan­ki cór­ka do­py­tu­je mnie o róż­ne mało istot­ne dro­bia­zgi, tyl­ko od cza­su do cza­su za­ha­cza­jąc o te­mat ojca. Oba­wiam się, że nie do koń­ca to do niej do­tar­ło. Ko­lej­ne dni za­pew­ne zwe­ry­fi­ku­ją jej po­gląd na ży­cie.

Wresz­cie wsta­je­my i idzie­my do Zary ode­brać rze­czy. Pola za­raz po odej­ściu od kasy nie­cier­pli­wie roz­ry­wa pu­deł­ko i wy­cią­ga dwie blu­zecz­ki, któ­re, jak się prze­ko­nu­je­my, tyl­ko na mo­ni­to­rze kom­pu­te­ra wy­glą­da­ły za­chwy­ca­ją­co. Tym­cza­sem w rze­czy­wi­sto­ści pu­dro­wy róż oka­zu­je się naj­bar­dziej ga­cio­wą od­mia­ną tego ko­lo­ru, w do­dat­ku tka­ni­na jest nie­przy­jem­nie sztyw­na i szorst­ka. Dru­ga bluz­ka ma ab­sur­dal­nie duży de­kolt, któ­ry chu­dej Poli nie do­da­je uro­ku.

– Po­do­ba­ją ci się? – py­tam z na­dzie­ją, że po­wie „nie”.

– Tak.

Choć wi­dzę za­wód w jej oczach, mała przy­ta­ku­je nie­pew­nie. Po­dej­rze­wam, że to­czy we­wnętrz­ny bój, roz­dar­ta mię­dzy od­po­wie­dzial­no­ścią za do­ko­na­nie sa­mo­dziel­ne­go, nie­zbyt for­tun­ne­go wy­bo­ru oraz roz­cza­ro­wa­niem i przy­zna­niem się do po­raż­ki.

– Se­rio?

– A to­bie nie?

Oczy­wi­ście po­win­nam szcze­rze od­po­wie­dzieć, ale im bar­dziej ja będę na nie, tym bar­dziej Pola po­czu­je się ura­żo­na i zmu­szo­na mi udo­wod­nić, że da się w tym cho­dzić.

– No, są faj­ne, ale może jest coś jesz­cze faj­niej­sze­go z no­wej do­sta­wy. Nie chcia­ła­byś spraw­dzić?

Na szczę­ście chce. Po ko­lej­nych czter­dzie­stu mi­nu­tach wal­ki to­czo­nej w przy­mie­rzal­ni ze zbyt dłu­gi­mi, ze zbyt sze­ro­ki­mi z za­pi­na­ny­mi nie z tej stro­ny ciu­cha­mi opusz­cza­my sklep z trze­ma blu­zecz­ka­mi w błę­kit­no-bia­łych od­cie­niach i su­kien­ką wią­za­ną ta­siem­ka­mi na ra­mio­nach, któ­ra ide­al­nie się spraw­dzi pod­czas upal­ne­go lata. Dwie za­mó­wio­ne bluz­ki zo­sta­ły bez żalu od­da­ne.

Wresz­cie kie­ru­je­my się w stro­nę par­kin­gu. Je­stem wy­koń­czo­na, choć za­ku­py były naj­mniej­szym wy­zwa­niem tego dnia. Je­stem dum­na z sie­bie, że prze­ka­za­łam Poli naj­gor­sze wie­ści i że prze­szły­śmy przez to przy­naj­mniej chwi­lo­wo bez hi­ste­rii. Zo­ba­czy­my, co bę­dzie ju­tro, za kil­ka dni czy ty­go­dni. Czy mała bę­dzie w sta­nie za­ak­cep­to­wać ży­cie bez co­dzien­nej obec­no­ści Paw­ła, czy Pa­weł nie za­po­mni, że ma cór­kę? Za­miast wy­bie­gać my­ślą w da­le­ką przy­szłość, sku­piam się na naj­bliż­szych go­dzi­nach. Wła­śnie za­czy­nam się cie­szyć na wie­czor­ne za­ję­cia jogi, gdy uświa­da­miam so­bie, że nie mogę pójść. Prze­cież nie mam z kim zo­sta­wić Poli, a nie wy­obra­żam so­bie, by wie­czo­rem mia­ła tak dłu­go być sama.

Oka­zu­je się, że na­wet w tak ba­nal­nej kwe­stii moje ży­cie zmie­ni się dia­me­tral­nie i albo wcią­gnę małą w za­ję­cia, albo znaj­dę dla niej opie­kun­kę. Wiem, że dwu­na­sto­let­nia dziew­czyn­ka jest już cał­kiem duża i od­po­wie­dzial­na, ale po wła­ma­niu dwa domy da­lej w nocy, pod­czas gdy go­spo­da­rze spo­koj­nie spa­li, je­stem lek­ko prze­wraż­li­wio­na.

Niby Pa­weł nie an­ga­żo­wał się szcze­gól­nie w ży­cie do­mo­we, spę­dza­jąc więk­szość cza­su z pa­cjen­ta­mi i w szpi­ta­lu, w rze­czy­wi­sto­ści or­ga­ni­zu­jąc ana­to­micz­ne se­an­si­ki z Sarą, ale jed­nak od cza­su do cza­su by­wał w domu, co da­wa­ło jako ta­kie po­czu­cie bez­pie­czeń­stwa i umoż­li­wia­ło mi re­ali­zo­wa­nie włas­nych pa­sji.

Dzień naj­wy­raź­niej nie chce do­cią­gnąć do wie­czo­ra i na­tręt­nie udo­wad­nia mi, że to nie ko­niec atrak­cji. Przed furt­ką stoi za­par­ko­wa­ny mały czar­ny mer­ce­des mat­ki, któ­ry nie­ste­ty jest wy­peł­nio­ny bu­rzą jej świe­żo na­ta­pi­ro­wa­nych blond lo­ków, ukła­da­ją­cych się w go­to­wy do od­fru­nię­cia kwia­to­stan mnisz­ka po­spo­li­te­go, z tą róż­ni­cą, że w przy­pad­ku mo­jej mat­ki śro­dek jest moc­no wy­ma­za­ny ciem­nym flu­idem, do któ­re­go przy­cze­pio­ne są dłu­gie, czar­ne, gę­ste rzę­sy, z za­gu­bio­ny­mi gdzieś tam sza­ry­mi ocza­mi. Mat­ka nie daje so­bie po­wie­dzieć, że nie dość, że ku­pu­je zbyt ciem­ny od­cień flu­idu, to jesz­cze zu­peł­nie nie­po­trzeb­nie gru­by­mi war­stwa­mi wcie­ra go w naj­mniej­sze nie­rów­no­ści skó­ry, osią­ga­jąc efekt da­le­ki od za­mie­rzo­ne­go – uwy­pu­kle­nia, a nie za­ma­sko­wa­nia co­raz gęst­szej pa­ję­czy­ny zmarsz­czek. Trak­tu­je ko­sme­tyk jak mu­rarz gips, któ­rym robi wy­praw­ki w ścia­nie. Po­zor­nej ele­gan­cji przy­da­ją jej jak zwy­kle wiel­kie zło­te kol­czy­ki i łań­cuch tak so­lid­ny, że mógł­by utrzy­mać cał­kiem spo­rych roz­mia­rów śred­nio agre­syw­ne­go Rek­sa przy bu­dzie.

Po­nie­waż po desz­czu dzień jest zno­wu upal­ny, moja sza­lo­na ma­muś­ka na­cią­gnę­ła na sie­bie idio­tycz­nie kusy, ale z pew­no­ścią je­dwab­ny kom­bi­ne­zon, któ­ry za­miast ukry­wać man­ka­men­ty fi­gu­ry, zgrab­nie je pod­kre­śla ze szcze­gól­nym uwzględ­nie­niem ko­lan. Ta część nogi wy­glą­da wy­jąt­ko­wo nie­atrak­cyj­nie za­rów­no z przo­du, z tyłu, jak i z boku, ale mo­jej gru­ba­wej mat­ce naj­wy­raź­niej to nie prze­szka­dza, bo nosi co­raz krót­sze spód­nicz­ki.

Mam ocho­tę od­je­chać z pi­skiem opon, ale zo­sta­ję za­uwa­żo­na i drzwi mer­ce­de­sa gwał­tow­nie się otwie­ra­ją, uwal­nia­jąc cięż­ki aro­mat Po­ison, ulu­bio­nych per­fum mo­jej ro­dzi­ciel­ki.

Pola ra­do­śnie wy­ska­ku­je z sa­mo­cho­du, wo­ła­jąc: „Bab­cia!”. A ja za­po­mi­nam o ze­psu­tej bra­mie i przez chwi­lę wal­czę z pi­lo­tem, nim so­bie uświa­do­mię, że to da­rem­ny trud. Wy­ta­czam się z de­spe­ra­cją z sa­mo­cho­du i nie­spiesz­nie wyj­mu­ję za­ku­py z ba­gaż­ni­ka, prze­wi­du­jąc nie­przy­jem­ną roz­mo­wę. Ma­new­ru­ję przy furt­ce i po chwi­li wcho­dzi­my do domu. Do­tych­czas mil­czą­ca mat­ka za­raz po za­mknię­ciu drzwi roz­po­czy­na ty­ra­dę:

– Czy ty wiesz, jak dłu­go sto­ję pod wa­szym do­mem?

– Nie – od­po­wia­dam szcze­rze, za­sta­na­wia­jąc się jed­no­cze­śnie, czy by­ły­śmy umó­wio­ne i czy w na­tło­ku dzi­siej­szych wy­da­rzeń o czymś za­po­mnia­łam.

– Może zro­bisz mi wresz­cie her­ba­tę?

Rzu­cam siat­ki z za­ku­pa­mi na pod­ło­gę w kuch­ni i za­wra­cam to­czą­cą się w oko­li­ce lo­dów­ki cy­try­nę, któ­ra wy­su­nę­ła się z prze­wró­co­nej tor­by. Mat­ka roz­sia­da się wy­god­nie na krze­śle i kon­ty­nu­uje­my.

– Czar­ną czy owo­co­wą?

– A zie­lo­nej nie masz? Ostat­nio prze­cież ci ku­po­wa­łam. Ja nie ro­zu­miem, dla­cze­go w tym domu nie ma pod­sta­wo­wych rze­czy. Jak­by się tak za­sta­no­wić, to wiesz, na­wet tro­chę się nie dzi­wię Paw­ło­wi, że miał dość.

– Jak mo­żesz?! – Nie­mal upusz­czam czaj­nik z wodą. – Jak mo­żesz tak mó­wić?! Po czy­jej je­steś stro­nie?

– Ja? Po ni­czy­jej! To oczy­wi­ste. Prze­cież wiesz, że cię ko­cham, ale trze­ba być obiek­tyw­nym w tym wszyst­kim i mam na­dzie­ję, że też przej­rzysz na oczy.

– Na­praw­dę?

– Po­patrz na sie­bie. Mąż od cie­bie od­cho­dzi, zo­sta­wia cię, jak się do­my­ślam, dla młod­szej, a ty co? Je­dziesz so­bie na za­ku­py! Że też nie żal ci dziec­ka! Bied­na Po­lcia, jak ona znie­sie ta­kie ży­cie?

Na szczę­ście jak zwy­kle wkle­jo­na w smart­fon Pola zo­sta­ła w ogro­dzie i te­raz ła­żąc po traw­ni­ku w tę i z po­wro­tem i ge­sty­ku­lu­jąc, pro­wa­dzi z kimś oży­wio­ną roz­mo­wę, więc nie sły­szy zło­tych my­śli swo­jej uko­cha­nej bab­ci.

– Mu­szę żyć da­lej, jeść, cho­dzić do pra­cy! – to­ku­ję za­wzię­cie. – Cze­go ocze­ki­wa­łaś? Że będę szlo­chać w ciem­nym, dusz­nym po­ko­ju? Chcia­ła­bym, wiesz? Tyl­ko że nie mogę so­bie po­zwo­lić na hi­ste­rię, bo nikt nie od­bie­rze mi dziec­ka ze szko­ły i nie ugo­tu­je mu obia­du.

– Nie wy­da­je mi się…

Czu­ję na ple­cach jej wzrok, ale gdy nie wi­dzę jej twa­rzy, ła­twiej mi się bro­nić, choć prze­cież nic złe­go nie zro­bi­łam. To nie ja zna­la­złam so­bie ko­chan­kę. Ale moja wiel­bią­ca Paw­ła mat­ka przy­chy­li­ła­by mu nie­ba i uspra­wie­dli­wi­ła każ­dą głu­po­tę. Cza­sa­mi mam wra­że­nie, że to ona po­win­na była za nie­go wyjść, nie ja, i że ko­cha go bar­dziej pło­mien­ną i wy­ro­zu­mial­szą mi­ło­ścią niż wła­sne je­dy­ne dziec­ko, czy­li mnie.

– I niech ci się nie wy­da­je! Mu­sisz się zwy­czaj­nie po­go­dzić z fak­ta­mi i bę­dzie mi miło, je­śli za­sta­no­wisz się dwa razy, za­nim za­czniesz mnie o co­kol­wiek oskar­żać.

– Dziec­ko, co ty mó­wisz? To ja rzu­cam wszyst­ko i jak na sy­gna­le gnam do cie­bie, żeby nieść ci wspar­cie i po­moc, a ty tak mnie trak­tu­jesz?

Od­wra­cam się i opie­ram po­ślad­ka­mi o blat. Spo­glą­dam, to zna­czy w gę­stwi­nie wy­tu­szo­wa­nych rzęs usi­łu­ję doj­rzeć jej oczy, i mó­wię naj­spo­koj­niej, jak po­tra­fię:

– Mamo, za­cznij­my jesz­cze raz. Obie je­ste­śmy dziś wy­czer­pa­ne.

– Mów za sie­bie.

Jej wło­sy pod­ska­ku­ją w rytm wy­po­wia­da­nych słów, co, jak wiem z dzie­ciń­stwa, nie wró­ży ni­cze­go do­bre­go. I fak­tycz­nie się nie mylę. Za­le­wam wrząt­kiem li­ście her­ba­ty w spe­cjal­nym dzban­ku ze spryt­nym sit­kiem do za­pa­rza­nia wbu­do­wa­nym w przy­kryw­kę i sta­wiam na sto­le przed mat­ką.

– Coś ty zro­bi­ła? – krzyk mat­ki ruj­nu­je resz­tę spo­ko­ju.

– Słu­cham?

Od­wra­cam się gwał­tow­nie i nie­spo­koj­nie wy­pa­tru­ję śla­dów ja­kiejś ka­ta­stro­fy. Chy­ba wszyst­ko jest na swo­im miej­scu i wy­glą­da do­kład­nie tak jak przed chwi­lą.

– Jak mo­głaś za­lać wrząt­kiem zie­lo­ną her­ba­tę?! Wła­śnie stra­ci­ła wszyst­kie do­bro­czyn­ne wła­ści­wo­ści! Nie mo­żesz za­pa­mię­tać na­wet tak ba­nal­nej rze­czy? Czło­wie­ka szlag może tra­fić. I po co ja ci ku­pu­ję te wszyst­kie her­ba­ty, sko­ro i tak nie ma z nich po­żyt­ku.

– To prze­stań ku­po­wać i ro­bić awan­tu­ry z byle po­wo­du. Mam dość! Ro­zu­miesz? Mam do­syć wszyst­kie­go! Zo­sta­wił mnie mąż, a dla cie­bie waż­ne są ja­kieś ka­te­chi­ny w na­pa­rze.

– O, ja­kie znasz trud­ne sło­wa.

Nie moż­na nie od­dać jej spra­wie­dli­wo­ści: ta ko­bie­ta nie cofa się przed ni­czym i na wszyst­ko ma go­to­wą od­po­wiedź. Za­wsze w punkt i w porę, pod­czas gdy ja za­zwy­czaj nie wiem, co od­po­wie­dzieć, gdy ktoś przy­prze mnie do muru. Oczy­wi­ście, jak prze­ana­li­zu­ję sy­tu­ację, prze­my­ślę te­mat i za­sta­no­wię się pod­czas bez­sen­nej nocy, znaj­du­ję wresz­cie traf­ną od­po­wiedź, tyl­ko że nie­ste­ty o wie­le go­dzin spóź­nio­ną. Mówi się, że nie­któ­rzy mają szó­sty zmysł, ale moja mat­ka ma ich zde­cy­do­wa­nie wię­cej. Nie dość, że na wszyst­ko znaj­du­je ri­po­stę i za­ga­nia roz­mów­cę do na­roż­ni­ka, to nie­mal prze­wi­du­je każ­dą od­po­wiedź ad­wer­sa­rza. Na do­miar złe­go pro­ces ana­li­zy opar­ty na mgli­stych po­szla­kach prze­bie­ga u niej bły­ska­wicz­nie, a wnio­ski na­tych­miast są pu­blicz­nie ogła­sza­ne.

– Nie uła­twiasz spra­wy! Ostrze­gam cię, że trzy­mam w nie­pew­nej, drżą­cej ręce bar­dzo krót­ki i pło­ną­cy lont.

– Wła­śnie o tym, ko­cha­nie, też chcia­łam z tobą po­roz­ma­wiać. Mu­sisz wresz­cie na­uczyć się pa­no­wać nad emo­cja­mi!

– Mamo, pro­szę, daj mi spo­kój cho­ciaż dzi­siaj. Nie mam na to wszyst­ko siły! Je­stem zdru­zgo­ta­na!

– Ko­bie­ty w na­szej ro­dzi­nie…

– Ale ja nie mam za­mia­ru być jak ko­bie­ty z na­szej ro­dzi­ny i je­śli my­ślisz, że sko­ro two­je sio­stry przy­my­ka­ły oczy na wy­bry­ki mę­żów, to ja też zmru­żę swo­je, to się bar­dzo my­lisz.

– Nie bądź taka do przo­du! Dziec­ko, co ty wiesz o ży­ciu? Taką ra­dy­kal­ną po­sta­wą mo­żesz znisz­czyć wszyst­ko i stra­cić męża.

– Je­śli do cie­bie nie do­tar­ło, że już go stra­ci­łam, to in­for­mu­ję do­bit­nie, że wła­śnie mam to za sobą! I choć to za­brzmi okrut­nie, mój mąż nie­ste­ty nie zgi­nął w ka­ta­stro­fie lot­ni­czej czy w wy­pad­ku sa­mo­cho­do­wym, po któ­rym mo­gła­bym opła­ki­wać nad jego cia­łem na­szą prze­rwa­ną przed­wcze­śnie i bez­sen­sow­nie mi­łość. On mnie oszu­ki­wał, okła­my­wał, zdra­dzał! Zna­lazł so­bie inną babę!

– Wi­docz­nie ty nie da­wa­łaś mu tego wszyst­kie­go, cze­go chło­pu po­trze­ba. I wła­śnie tu trze­ba na­szej ko­bie­cej mą­dro­ści i in­tu­icji, któ­rych naj­wy­raź­niej ci za­bra­kło!

– Prze­gię­łaś – sa­pię wście­kła i naj­chęt­niej wy­szła­bym, trzas­ka­jąc drzwia­mi, tyl­ko że to mój dom.

– Dziec­ko, ja, kie­dy ta­tuś nie­opatrz­nie za­uro­czył się asy­stent­ką, ale oczy­wi­ście do ni­cze­go wię­cej nie do­szło, to uda­wa­łam, że ni­cze­go nie do­strze­gam, tyl­ko by­łam dla nie­go czul­sza i tro­skliw­sza. I w koń­cu sam się znie­chę­cił! – wy­zna­je peł­na za­do­wo­le­nia znad fi­li­żan­ki, a ja nie po­tra­fię so­bie wy­obra­zić tej jej tro­skli­wo­ści.

Ra­czej sta­wia­ła­bym na to, że ob­ra­żo­na mat­ka za­mil­kła na kil­ka dni i tym za­dzi­wi­ła ojca tak, że z czy­stej cie­ka­wo­ści po­sta­no­wił nie od­cho­dzić. Jak go znam, pew­nie bie­dak był prze­ra­żo­ny, że mat­ka cięż­ko za­nie­mo­gła, i nie miał od­wa­gi po­rzu­cić cho­rej mał­żon­ki.

– Nie ob­cho­dzą mnie wa­sze pe­ry­pe­tie.

– A po­win­ny, bo z do­świad­czeń in­nych moż­na czer­pać mą­drość.

Je­śli mia­ła­bym za­czerp­nąć ze źró­deł­ka ży­cio­wej mą­dro­ści mo­jej mat­ki, to po­win­nam gwał­tow­nie oślep­nąć, ogłuch­nąć i naj­le­piej po­zbyć się z domu wszyst­kich lu­ster.

– Może po­roz­ma­wiaj­my o czymś in­nym.

– Oba­wiam się, że w two­jej sy­tu­acji nie ma waż­niej­szych te­ma­tów.

– Tak, ale może le­piej sku­pić się chwi­lo­wo na ma­łych rze­czach i pró­bo­wać ja­koś zor­ga­ni­zo­wać so­bie ży­cie do­oko­ła, a nie bia­do­lić nad ca­ło­kształ­tem. Nie ukry­wam, że je­stem tym wszyst­kim za­sko­czo­na i chęt­nie choć na chwi­lę bym się od tego od­sto­sun­ko­wa­ła i wy­sko­czy­ła na przy­kład na jogę. Może mo­gła­byś ze dwie go­dzin­ki po­sie­dzieć z Polą?

Mat­ka pa­trzy na mnie z nie­do­wie­rza­niem i na­gle wśród wło­cha­tych gą­sie­nic rzęs po raz pierw­szy na dłuż­szą chwi­lę po­ja­wia­ją się sza­re tę­czów­ki.

– Bar­dzo chęt­nie, prze­cież wiesz, jak ko­cham Po­lcię, ale nie mogę po­zwo­lić, żeby z po­wo­du two­ich fa­na­be­rii stra­ci­ła jesz­cze mat­kę.

– Prze­cież ni­cze­go nie tra­ci, po pro­stu chcia­łam wyjść na tro­chę i od­kle­ić się od tego ca­łe­go ba­gna.

– A mnie się zda­je, że to cię wca­le nie obe­szło. I co, pój­dziesz po­ćwi­czyć i za­po­mnisz? A może na tych ca­łych wy­gi­ba­sach już ko­goś po­zna­łaś? Przy­znaj się le­piej.