Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Z biedy w lepszy świat, z lepszego świata w mezalians
Dawny przedwojenny świat odszedł w niepamięć. Lata bólu, strachu, dramatów, naznaczone śmiercią, sprawiły, że staliśmy się innymi ludźmi.
Czy nowy ludowy ład dopełni dzieła społecznych zmian? Czy to możliwe, by prosta dziewczyna z czworaków zamieszkała na salonach i odnalazła się w nowej roli? Czy wyższe sfery zaakceptują, że przy ich stołach zasiądą ci, którzy dotychczas mogli im jedynie usługiwać?
Przed mieszkańcami czworaków otwierają się nowe możliwości: kończą szkoły, podejmują pracę w mieście, wżeniają się w „lepsze państwo”. Natomiast przedwojenni bogacze, którym niegdyś wolno było wszystko, stają się wrogami ludu. Czy możliwy jest mariaż między tymi dwoma światami?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 221
1
– Paniii, nastrugać tych kartofli czy nie? – Naburmuszona kucharka, mrużąc oczy, popatruje na mnie gniewnie, jednocześnie wycierając poczerwieniałe, spuchnięte dłonie w zbyt obszerną, pobrudzoną mąką szarą zapaskę, w której wygląda jak purchawka.
Nie pojmuję, gdzie zniknęła ta śliczna, radosna, zawsze uśmiechnięta, gadatliwa dziewczyna, którą była za młodu. Teraz stoi przede mną grube, złośliwe babsko, które strzępi język z byle powodu i na każdym kroku okazuje niezadowolenie.
– Niech Marysia nie zadaje takich pytań – fukam równie rozdrażniona. – Oczywiście, że trzeba obrać ziemniaki, przecież pan nie zje obiadu bez nich na stole.
– Jak tam pani uważa. – Wzrusza lekceważąco ramionami i ostentacyjnie odwraca się plecami. – Pyry i pyry, jakby czego innego jeść nie mogli.
– Co tam Marysia mówi?
– A nic, tak tylko sobie podśpiewuję.
Już ja dobrze znam te jej pełne pretensji do całego świata przyśpiewki na wiecznie żałobną nutę. Zupełnie jakby zapomniała, że tylko dzięki mojej protekcji i przychylności Tadeusza lata temu znalazła schronienie w naszym domu. Czasem nawet żałuję, że przyjęłam ją do pracy. Łapię się na tym, że coraz niechętniej wchodzę do kuchni i za jednym zamachem usiłuję wydać wszystkie dyspozycje na cały dzień, byle tylko nie musieć z nią rozmawiać. Czuję się przez tę obcesową kobietę osaczana, ale nie mam odwagi wypowiedzieć jej posady. Co jak co, ale Marysia świetnie gotuje i obawiam się, że długo bym szukała kogoś o tak wyrobionym smaku i takich umiejętnościach. Kiedyś się nad nią zlitowałam i teraz ponoszę przykre konsekwencje. Nie bez kozery mawia się, że kto ma miękkie serce, musi mieć twardą inną część ciała.
Dobrze pamiętam tamtą sytuację sprzed lat, gdy runął jej pełen kolorowych marzeń młodzieńczy świat. Ile to trzeba było się nagimnastykować, żeby przekonać domowników i całą okolicę, że wracająca z kilkumiesięcznej wyprawy Maria nie jest panną z dzieckiem, tylko wdową po młodym żołnierzu, który zginął tragicznie podczas ćwiczeń na poligonie. Zresztą myślę, że dość skutecznie udało się zmylić tropy, jako że dziecko nigdy się nie pojawiło u boku kucharki.
Gdy Maria była nastolatką, od czasu do czasu prosiłam, żeby przyszła do dworu popilnować naszych dzieciaków. Miałam do niej zaufanie, maluchy ją uwielbiały, a przy okazji cieszyłam się, że dziewczyna zarobi kilka groszy na swoje potrzeby.
A potem, w godzinie nieszczęścia, które rwąc włosy z głowy, opłakiwała rzewnymi łzami, zwyczajnie ulitowaliśmy się nad biedaczką i zaoferowaliśmy posadę we dworze. Powodował nami sentyment oraz to, że swego czasu mieszkała w naszych czworakach i zapadła nam w pamięć jako mała, śliczna, radosna iskierka, której wszędzie było pełno.
Nie tylko my zwróciliśmy uwagę na naturalny urok podlotka, bo po latach również kilku kawalerów zachwyciło się jej urodą. A Maria, świadoma wrażenia, jakie robi na płci przeciwnej, coraz odważniej igrała z ogniem, aż piętnaście lat temu się sparzyła.
Filuternie uśmiechając się do młodych mężczyzn, chętnie przyjmowała komplementy i drobne prezenty: kolorowe wstążki, odpustowe gliniane ptaszki, polne kwiaty, cukierki i chustki. Spoglądałam na jej zalotników z politowaniem, bo wydawało mi się, że tej porządnej, szanującej się dziewczyny nie skuszą tandetne podarki.
Wszystko zmieniło się w pewien wiosenny deszczowy dzień. Piątkowy poranek zapowiadał spokojną sobotę bez odwiedzin gości i bez konieczności wyruszania do krewnych z rewizytą. Wtem niespodziewanie do kuchni wbiegła Marysia i nie mogąc wydobyć z siebie słowa, zaciągnęła mnie do spiżarni. Nieszczęsna dziewczyna ze zdumieniem odkryła, że od trzech miesięcy nie ma krwawienia, a jej napęczniały brzuch nie jest skutkiem obżarstwa, tylko ciąży.
Przypadła do mnie zapłakana, przerażona i zaszczuta jak zwierzę w klatce, ze świadomością, że nieślubna ciąża jest biletem w jedną stronę do przegranego, zmarnowanego życia. Bo kto zechce pannę z dzieckiem? I jak, nie mając perspektyw, pracy, dachu nad głową, utrzyma siebie i niemowlę? Na wsi będą ją wytykać palcami, w mieście nie znajdzie posady.
– Tylko dom publiczny mi zostaje! – użalała się nad sobą, co rusz dotykając brzucha, jakby tym drobnym gestem pragnęła dać znać niechcianemu lokatorowi, że czas się wynosić.
– Uspokój się.
– Chciałabym poronić. Nawet myślałam, czy nie iść do starej Stojaskiej, wie pani, tej co ciąże spędza, ale się bałam – jęczała. – Rok temu, jak Danusia u niej była, wie pani, ta od ogrodnika, to się dzieciaka pozbyła, ale tak chorowała…
– Nie gadaj głupot! – osadziłam ją gwałtownie.
– Co ja zrobiłam, co zrobiłam! – wyrzekała coraz głośniej, zamknięta ze mną w zimnej, pachnącej wędzonką spiżarni.
– Już tego nie zmienisz. Będziesz miała dziecko i trzeba się nim zająć, a nie roztrząsać, co by było gdyby – odpowiedziałam, siląc się na spokój, i tylko lodowaty ton zdradzał, jak bardzo jestem skonfundowana sytuacją.
Patrząc na dziewczynę z nieskrywaną dezaprobatą, zastanawiałam się, czy mam ochotę pocieszająco położyć dłoń na jej zgarbionych plecach. W pośpiechu szukałam jakiegoś zdroworozsądkowego rozwiązania.
A potem, w miarę kolejnych płynących po jej policzkach łez, które spływały strużkami ku ustom, by wreszcie kapać na sukienkę, wzbierała we mnie litość wraz z rozczarowaniem, jakim było dla mnie jej w mojej ocenie niemoralne prowadzenie się. Czy nie mogła z pieszczotami poczekać choćby do dania na zapowiedzi w kościele? O ślubie nie wspominając.
– Kto jest ojcem?
– Nie mogę powiedzieć.
– To ja nie mogę ci pomóc. – Udałam, że się obrażam, za wszelką cenę usiłując dociec prawdy. Wydawało mi się, że gdybym tylko wiedziała, który to z lekkoduchów zmajstrował jej dziecko, mogłabym wymóc, by wziął odpowiedzialność za miłe chwile pod pierzyną, a przynajmniej spróbować to zrobić.
Oczywiście w mojej głowie nie postała myśl, że dzieci robi się nie tylko w łóżku, a tajemnicą poliszynela jest to, że służba obłapia się po kątach i co wyprawiają dorastające dzieciaki wieśniaków po łąkach i lasach, gdy wypasają bydło.
– Przysięgam na Świętą Panienkę, że nie mogę powiedzieć. – Jej wielkie spanikowane oczy błyszczały jak w gorączce, a spojrzenie uciekało w bok, gdy tak za wszelką cenę unikała kontaktu wzrokowego.
– Jak chcesz, ale trudno budować zaufanie na tajemnicach. A przecież o to właśnie chodzi. Już nie rozprawiajmy o tym, co się stało, tylko znajdźmy rozwiązanie problemu, a do tego musisz być ze mną szczera i uczciwa – perorowałam zawzięcie, bo niezależnie od wszystkiego czułam coraz większą ciekawość.
– Tak – odpowiedziała bez przekonania, jeszcze niżej pochylając głowę.
– A może ten chłopak – wzięłam głęboki wdech – bo zakładam, że to któryś z rówieśników, ma co do ciebie szlachetne zamiary i jak się dowie o dziecku, to czym prędzej poprosi cię o rękę? Pomyślałaś o tym?
– Nie.
– Słucham? Nie brałaś tego pod uwagę? – Spojrzałam na nią zdumiona. – Dlaczego masz takie negatywne nastawienie? Przecież to może rozwiązać problem. A czy on w ogóle wie, że jesteś w ciąży?
– Tak.
– Widzisz sama, wszystko może się zmienić. Mężczyźni na początku boją się wejść w rolę ojca, ale gdy już oswoją się z myślą o potomku, to kto wie? Może ten twój absztyfikant nabierze rozumu, kupi pierścionek i się oświadczy?
– Nie oświadczy.
– Skąd ta pewność?
– Bo wiem.
– Jak tam Marysia uważa, ale ja wychodzę z założenia, że wiele kłopotów i dylematów można rozwiązać dzięki zwykłej rozmowie i szczerości. Nawet jeśli czasami trzeba się ukorzyć i poprosić o pomoc. Nie mówię o litości, ale…
– Nikogo o nic nie będę prosić. – Podniosła gwałtownie głowę. – Prosta dziewczyna jestem, ale swój honor mam.
– Ja na twoim miejscu zawalczyłabym jednak o…
– Ale nie jest pani, za przeproszeniem, na moim miejscu i proszę mi wierzyć, że rozmową niczego nie osiągnęłam. Myśli pani, że nie próbowałam?
– A może gdybym wstawiła się za tobą, gdybym to ja wyłuszczyła sprawę, pomogła ci przygotować wyprawkę, a nawet jakiś niewielki posag? Wiesz, pieniądze bywają argumentem.
– Chce mnie pani sprzedać? – Podniosła głos niemal do krzyku.
– Cicho! Jeszcze ktoś nas usłyszy! – Odruchowo chwyciłam ją za ramię. – Nie chcę cię sprzedawać! Oszalałaś?! Tylko myślę na głos, jak ci pomóc. Mogłabym dyskretnie porozmawiać z Tadeuszem…
– Błagam! Tylko nie to!
– Dlaczego? – Dla odmiany to ja przyjęłam postawę obronną, zmuszając kręgosłup do bolesnego wygięcia w tył. – Jest bardzo powściągliwy w osądzaniu innych i z pewnością…
– Obiecała pani dochować tajemnicy.
– No tak, ale czasem…
– To nic nie da.
– A powiedz chociaż z łaski swojej, czy ja go znam. – Próbowałam podejść ją z innej strony.
– Nie.
– Na pewno?
– Tak, nie zna go pani, to chłopak z sąsiedniej wsi.
– Czyli z…
– Proszę nie dociekać, bo nic więcej nie powiem. – I znowu wybuchnęła histerycznym płaczem. – Co ja zrobiłam! Co teraz będzie? Jak ojciec się dowie, to wyrzuci mnie na zbity pysk!
– Nikt cię nie wyrzuci, bo zanim będzie widać brzuch, coś wymyślimy. Póki co ubieraj się luźno, może…
– A niby w co? – zajęczała. – Mam tylko dwie suknie, obie już są ciasne, przecież nowej sobie nie sprawię.
– To może owijaj się zapaską?
– Tak robię, ale matka już na mnie patrzy podejrzliwie. Wczoraj nawet pytała, czy coś mi dolega. Czy dobrze się czuję.
– Poszukam w szafie na strychu, może wśród starej odzieży znajdzie się coś, co się nada, żeby ukryć ciążę.
– Cii! – Spanikowana chwyciła moją dłoń.
– Przecież tu nikt nas nie słyszy!
– A jak ktoś podsłuchuje pod drzwiami? – Wybałuszyła oczy. – Pani wie, jakie ludzie są wścib-skie?!
– Ale nie u nas w domu! – odparłam naiwnie. – Wiesz, że nie lubię plotek i nie toleruję szpiegowania.
– Ale by się pani zdziwiła. – Wydęła lekceważąco usta, a mnie dreszcz niepokoju przebiegł po ciele niczym stado mrówek.
– Czy jest coś, o czym powinnam wiedzieć? – Spojrzałam na nią uważnie, śledząc każdy gest i doszukując się najmniejszego drgnięcia mięśni twarzy, który zdradziłby, że kłamie.
Jednocześnie zanotowałam w głowie, że koniecznie muszę uważniej przyglądać się pracownikom, by zawczasu zapobiec ewentualnemu towarzyskiemu skandalowi, który, nie daj Boże, wykluwa się pod moim dachem.
Z jednej strony to bardzo komfortowe mieć kucharkę i dwie dziewczyny, które sprzątają dom, pielą ogródek i zajmują się praniem i prasowaniem, a które przed wojną nazywaliśmy służącymi. Teraz nie wypada tak mówić, służące zmieniły się w gosposie, parobcy w pracowników, fornal w stajennego. Wojna niepotrzebnie zrównała nas z tymi, którzy dla nas pracują.
Wszystko tak bardzo się zmieniło. Tęsknię za dawnymi czasami, gdy każdy znał swoje miejsce. Wszystko było poukładane.
Przyłapałam się na tym, że przy Marysi oddałam się sentymentalnym wspominkom, zamiast skupić się na tych, którzy kręcą się po naszych pokojach. Dopadła mnie refleksja, jak bardzo jesteśmy zdani na ich uczciwość.
Gdyby tak się zastanowić, to my niewiele o nich wiemy, bo w czworakach bywaliśmy okazjonalnie, za to oni o nas wiedzą wszystko. Co mamy w szafach i spiżarni, co lubimy, a czego nie, jakie mamy plany, co czytamy, w co się ubieramy i o co sprzeczamy. To oni opróżniają nasze nocniki i piorą szmatki po periodzie. Orientują się, kiedy mamy ciche dni, bo Tadek nocuje w pokoju gościnnym, i gdy jesteśmy źli na dzieciaki za kolejną psotę.
Wreszcie Marysia zmiękczyła moje serce, odwołując się do chrześcijańskiego sumienia. I tak ulokowałam ją jako wdowę we dworze samotnej kuzynki Pelagii pod Krakowem. Po kilku dłużących się miesiącach, pełnych niepokoju, że tajemnica się wyda, na świat przyszła maleńka słabowita dziewczynka. I choć Maria deklarowała, że kocha córeczkę, zajmowała się nią niechętnie, mając świadomość, że oto to małe, Bogu ducha winne stworzonko na zawsze zrujnowało jej życie.
Ku mojemu ogromnemu zdziwieniu na punkcie Rozalki dosłownie oszalała Pela, która ją przygarnęła, poświęcając czas i pieniądze, by małej niczego nie brakowało, i mając za nic, że ludzie wzięli je na języki. Bo w opinii rodziny czymś niegodnym, a nawet niemoralnym było zajmowanie się cudzym bękartem, jak usilnie próbowała ją przekonać jej zgorzkniała i niedowidząca matka, czyli moja ciotka Zofia.
Pelagia krótko odpowiadała, że nikt nie wybiera sobie rodziny i Rozalka nie jest niczemu winna, że jej ojca przedwcześnie zabrała śmierć.
Nim się obejrzeliśmy, Maria ponownie pojawiła się w naszym progu z błagalną prośbą o przyjęcie do pracy. Tym razem los jej sprzyjał, bo dopiero co pochowaliśmy naszą poczciwą kucharkę Teresę, która niespodziewanie, w wieku niespełna trzydziestu lat, odeszła z tego świata, teoretycznie w pełni zdrowia.
Po moim pewnym wahaniu, poważnej rozmowie z Tadeuszem, który do tej kandydatury miał poważne zastrzeżenia, dla mnie zupełnie niezrozumiałe, bo przecież nie wyjawiłam mu matrymonialnych problemów Marii, dziewczyna zamieszkała w służbówce.
Pokoik jest niewielki, ale bardzo wygodny. Stoi w nim starodawne, porządne dębowe łóżko z wielką ciepłą pierzyną po mojej świętej pamięci babce, niewielki biały stolik z szufladą i metalową podstawką na lampę naftową oraz jednodrzwiowa, przeżarta przez korniki szafa, która jak na garderobę kucharki składającą się z trzech sukienek, pary grubych wełnianych pończoch i dwóch chust i tak jest zdecydowanie za duża.
Na pobielonych wapnem nierównych ścianach wisi odpustowy, za to oprawiony w gipsową misterną złotą ramę, sporych rozmiarów obraz z wizerunkiem odzianej w habit zatroskanej Świętej Rity, patronki od spraw trudnych i beznadziejnych. Jak przekonuje Maria, najbardziej oddanej Jezusowi służebnicy, do której najlepiej się zwracać z każdym kłopotem.
Obawiam się, że święta musi być mocno zirytowana, a zarazem znudzona, gdy poczciwa Maria po raz kolejny klęka przed jej wizerunkiem i składając pobożnie dłonie, zanosi żarliwe i coraz to nowe prośby i błagania. Naiwnie powierza jej troski z nadzieją, że Święta Rita niczym dobra wróżka rozwiąże wszelkie ziemskie problemy. Kiedyś przez przypadek posłyszałam, że Maria błaga ją o to, by tym razem sos śmietanowo-winny do kurczaka się nie przypalił jak co niedzielę. A wystarczyłoby, żeby wreszcie posłuchała mojej porady, by dodawać mniej mąki i ciągle mieszać, aż się zagotuje. Chociaż w tej kwestii mogłaby odciążyć nieszczęsną Świętą Ritę.
– Melania ma w niedzielę urodziny i trzeba upiec tort – mówię ostrożnie z nadzieją, że nie podniosę Marii ciśnienia.
– To niech upiecze – syczy odwrócona do mnie plecami.
– Co Marysia powiedziała?
– Ja? Nic! Zdawało się pani.
Niby puszczam jej uwagę mimo uszu, ale postanawiam poskarżyć się Tadeuszowi na kucharkę i może wymóc na nim, by wreszcie mimo oporów wymienić ją na kogoś młodszego, a przynajmniej sympatyczniejszego.
– Tak jak powiedziałam: trzeba upiec tort – ciągnę. – I dobrze by było wstawić do pieca ze dwie blachy placka drożdżowego. Jeden zrób z samą kruszonką, a drugi z rabarbarem, tylko posiekaj go niezbyt drobno.
Przez dłuższą chwilę omawiam z nią jadłospis na niedzielę, bo spodziewamy się wizyty kilkorga krewnych. Będą szwagierka z mężem i dwójką dzieci oraz moja przyjaciółka Joasia mieszkająca przy Armii Czerwonej 411 w Poznaniu, wiecznie narzekająca na hałas w mieście i z radością przyjmująca każde moje zaproszenie na kilkudniowy odpoczynek na wsi, bez względu na porę roku i nawał pracy w gospodarstwie.
Zawsze cieszę się na jej towarzystwo, bo rozumie mnie jak nikt inny.
Mam nadzieję, że teściowie uznają podróż z Torunia pod Śrem za zbyt męczącą i podobnie jak w ubiegłym roku zostaną w domu. Lubię ich, ale teściowa jest chorowita, marudna i tak oczekuje ciągłej atencji, że zwyczajnie jestem zmęczona jej obecnością pod naszym dachem. Mam wrażenie, że we własnych pieleszach jest mniej wymagająca i jakby nieco zdrowsza. Nie domaga się co rusz podawania gorącej herbaty czy kompresów na głowę, a nogi jakby mniej jej puchną. U nas wiecznie siedzi ze stopami opartymi na specjalnym wyściełanym krzesełku albo w salonie moczy je w lodowatej wodzie z solą, co dla mnie jest odrażające. Wielokrotnie usiłowałam ją przekonać, że takie rzeczy powinna robić w zaciszu sypialni, ona jednak upiera się, że skoro przyjechała na tak krótko, to ceni sobie każdą wspólną chwilę. I nie ma znaczenia, że owe „krótkie” wizyty potrafią trwać tygodniami.
– Mamo!
Zarumieniona Mela wbiega do kuchni.
– Słucham, co się stało?
– Chodź szybko, listonosz przyjechał.
– O, to fantastycznie, czekam na list.
– Od kogo?
– A co ty taka ciekawska? – Ciągnę ją za rękaw i pospiesznie wychodzę z kuchni.
– Au!
– Oj, przepraszam, niechcący cię uszczypnęłam. Ale tak mnie denerwuje ta nasza Marysia, że wprost wyłażę ze skóry.
– Wiem, jest coraz bardziej nieznośna – przyznaje córka.
– Nie zadawaj mi przy niej żadnych pytań. – Zmierzamy żwawo w stronę drzwi. – Przecież ona tylko wachluje uszami, by podłapać jakąś plotkę i puścić dalej w obieg po okolicy, dodawszy coś od siebie.
– A powiesz, na co tak czekasz?
– Prosiłam Jasię o przesłanie przepisu na tort hiszpański z wiśniami.
– Z nalewki?
– Tak, kochanie, to twoje dwudzieste urodziny, możesz spróbować odrobiny alkoholu. – Mrugam łobuzersko i uśmiecham się promiennie. Tak bardzo kocham moją ułożoną i mądrą pociechę, przeciwieństwo wiecznie rozbrykanego, choć starszego Leszka, któremu tylko rozrywki w głowie.
Rozczulona spoglądam na córkę, która ma w sobie radość dziecka, choć jej ciało, obfity biust, wąska talia i biodra zdecydowanie należą już do kobiety. A wydaje mi się, że dopiero co powitaliśmy latorośle na świecie. Jak ten czas szybko leci, za szybko. Jak tak dalej pójdzie, to nim się obejrzymy, będziemy piastować wnuki. I znowu przyda się schowana na strychu biała sosnowa kołyska, w której sypiała mama Tadeusza, on sam, a potem nasze dzieci.
To dobrze, że po kilku latach, gdy po usilnych próbach zajścia w ciążę byłam przekonana, że kram z dziećmi jest dla mnie zamknięty i jakimś cudem dopadło mnie przedwczesne przekwitanie, powitaliśmy, rok po roku, jeszcze dwóch chłopców. Henio skończył czternaście lat, a Jasiek za dwa miesiące, piętnastego października, będzie miał trzynaste urodziny. Przynajmniej oni nie wyfruną na razie z gniazda.
Wychodząc za mąż, planowałam trójkę dzieci, najlepiej właśnie rok po roku, tak by różnica wieku między nimi była jak najmniejsza. Wydawało mi się, że to zagwarantuje dobrą relację między rodzeństwem. Nic bardziej mylnego. Jasiek i Henio tłukli się i kłócili zawzięcie przez pierwsze pięć, może sześć lat, Leszek zaś postrzegał młodszą siostrę jako przeszkadzającą w chłopięcych zabawach smarkulę.
Dobrze, że przynajmniej teraz odpowiednio się traktują, a sprzeczki między nimi zdarzają się sporadycznie i tak jak szybko wybuchają, tak równie szybko się wypalają.
– To się Maria nie ucieszy – ironizuje Mela.
– Słucham? – Gwałtownie wracam do rzeczywistości i potrzebuję kilku chwil, by przypomnieć sobie, o czym rozmawiałyśmy. – Jeszcze jej nie wspominałam o nowej recepturze i nie chcę być przy tym, jak się dowie. Może ty byś jej podrzuciła? – pytam z nadzieją.
– Mamuś, nie przesadzaj. – Melania patrzy na mnie z konsternacją. – Zwyczajnie zaczynasz unikać tej baby.
– Ej, dziewczętom z dobrych domów nie wypada tak mówić!
– Oj, sama ją tak nazywasz. – Wzrusza ramionami nieprzejęta połajanką.
– Tak? Nie przypominam sobie. – Jestem zdumiona, bo nie spodziewałam się, że ktoś z domowników słyszał, jak psioczę na kucharkę i nazywam ją babskiem.
– Czasem ci się wymknie, więc wiemy, jaki masz do niej stosunek, i chyba pora przestać przejmować się jej nastrojami. – Wydyma usta. – Przecież wiesz, że ta kobieta jest niereformowalna.
– Niby tak, ale coraz trudniej znosić mi jej tyrady i lekceważenie.
– To poszukaj nowej kucharki. – Córka spogląda na mnie z wyrzutem.
– A wiesz, że o tym myślałam – mówię, mimowolnie zdradzając głęboko skrywany zamysł. – Tylko gdzie znajdę kogoś, kto potrafi tak gotować? Gdyby to było takie proste, już dawno bym to zrobiła.
– Dobry pomysł. – Robi krok w moją stronę. – Zawsze możesz wszystkiego nauczyć nową dziewczynę.
– Tak sądzisz? W sumie jak się tak zastanowić, to rzeczywiście.
W mojej głowie wygodnie mości się radosna refleksja, że stać mnie na to, aby coś w domu zmienić. Jakimś cudem dodaje mi to pewności siebie i choć jeszcze o tym nie wiem, to niebawem się przekonam, że srogie spojrzenie kucharki przestanie mnie paraliżować.
– Pewnie. Po co mieszkać pod jednym dachem z nieżyczliwą osobą? – Macha dłonią, jakby odganiała natrętną muchę. – Ale póki co obawiam się, że w kwestii przyjęcia będziesz musiała wszystkiego sama dopilnować. W przeciwnym razie Maria jak zwykle będzie próbowała postawić na swoim i poda ten paskudny tort fasolowy albo kasztanowy.
– Nie przesadzaj, to nie jest takie złe.
– Błe! – Krzywi się córka. – Kojarzy mi się tylko z wojną i biedą.
– Ciesz się, że mieliśmy co jeść – natychmiast ją strofuję i wpadam w złość. – Ludzie, zwłaszcza w dużych miastach, przymierali głodem, my przynajmniej… – Brakuje mi tchu. – Pomyśl o biednej ciotce Agnieszce, która mieszkała w Warszawie! Pamiętasz, co opowiadała o powstaniu? Jak siedzieli w piwnicy?
50 dkg fasoli (jaś) 50 dkg cukru pudru 16 jaj 2 dkg migdałów skórka z dwóch cytryn szczypta soli
Na noc namoczyć fasolę, następnie ugotować w osolonej wodzie. Wystudzić i zmielić w maszynce do mielenia mięsa na gładką masę. Białka ubić na sztywną pianę. Można dodatkowo przetrzeć przez sito. Żółtka ubić z cukrem, następnie dodać fasolę, drobno pokrojone migdały i startą na tarce skórkę cytryny. Dokładnie wymieszać. Na koniec dodać pianę z białek.
Piec w średnio gorącym piecu. Po upieczeniu przeciąć w poziomie na trzy części i przełożyć masą migdałową.
30 dkg cukru pudru 30 dkg masła 2 łyżki startej czekolady garść bakali: orzechów, migdałów, rodzynek
Masło utrzeć z cukrem na gładką masę. Dodać czekoladę i bakalie.
Przełożyć warstwy ciasta masą. Wcześniej można nasączyć płaty odrobiną wody z alkoholem. Według gustu.
pół kilograma kasztanów 8 jaj 35 dkg cukru pudru garść posiekanych migdałów
Kasztany ugotować do miękkości. Obrać, gdy są jeszcze gorące, i wysuszyć. Można w piecu, ale niezbyt mocno nagrzanym. Następnie zmielić na mąkę.
Białka ubić na sztywną pianę. Utrzeć żółtka z cukrem na gładką masę, dodać kasztany i migdały, na końcu białka i delikatnie wymieszać.
Piec w średnio gorącym piecu.
Po wystudzeniu przekroić w poziomie na dwie albo trzy części i przełożyć kremem śmietanowym.
pół litra śmietany 55 dkg cukru pudru garść posiekanych orzechów lub migdałów
Śmietanę ubić na lodzie, dodając cukier i orzechy.
– Mamuś, przepraszam, tak mi się powiedziało.
Mela przytula się do mnie jak małe dziecko, a mnie nie pozostaje nic innego, jak ją objąć i poklepać po plecach.
Nie potrafię powstrzymać emocji. Tylu przyjaciół straciliśmy, wojna zabrała tylu bliskich. I tylko opatrzności możemy dziękować za to, że przetrwaliśmy, że nadal jesteśmy razem. Dzieciom się wydaje, że to, co nas spotkało, było straszne. Owszem, wojna to piekło, ale mogła doświadczyć nas na wiele okrutniejszych sposobów.
Tadeusz jako rządca u bauera2 nie miał tak źle. Josef traktował nas z szacunkiem jako właścicieli sąsiedniego majątku. Wypłata była na czas, może niewielka, ale przecież mieliśmy też wikt i opierunek. Ponadto los zesłał nas do pobliskiego dworu, oddalonego od naszego o jakieś trzydzieści, no, może czterdzieści kilometrów, więc byliśmy prawie u siebie. Znaliśmy okolicę i pod ręką mieliśmy dwie stare, życzliwe, od zawsze mieszkające razem ciotki, siostry ojca, które na szczęście nie musiały nigdzie się przenosić. Na ich małe lokum w miasteczku nie połakomił się żaden Szwab, dzięki temu mogliśmy okazjonalnie korzystać z ich pomocy przy opiece nad dziećmi.
Wygospodarowane ze starej stajni mieszkanie było małe i ciemne. Składało się z dwóch pokoików, bez kuchni i łazienki, ale zostało wyposażone we w miarę wygodne cztery koślawe łóżka i co istotne, miało niezależne wejście od podwórza. Zresztą kuchnia nie była nam potrzebna, bo stołowaliśmy się w głównym budynku. Mnie przypadła rola pomocy kuchennej i nie ukrywam, że rozbudziło to moje pasje kulinarne. Tym bardziej że Niemcy, oprócz wielkich waliz wypchanych wszelkim dobrem, od odzieży poczynając, przez zegar z kukułką, na nowej, okropnej, ozdobionej zielonymi swastykami porcelanie kończąc, przywieźli też nowe przepisy i zasady kucharzenia.
Śmialiśmy się z nich, że są jak te zegarowe kukułki, bo wszystko musiało chodzić jak w zegarku. Jak była wyznaczona godzina, to rozlegał się gong na ganku i dokładnie wtedy zaczynała się praca. Wszystko było na czas. Przemyślane i zaplanowane. Niczego nie wolno było marnować. A tak wygrabionego i zamiecionego podwórza nigdy wcześniej nie widziałam. Niewielki rynsztok, który prowadził od drzwi kuchennych do rowu, musiał być czyszczony codziennie. Nie do pomyślenia było, żeby walały się w nim jakieś resztki. O chwastach nie wspominając.
Szczerze muszę przyznać, że tak mi się to spodobało, że teraz w naszym majątku porządek według niemieckich reguł stawiam na pierwszym miejscu. Nie żebym wcześniej była bałaganiarą, ale ich sposób zarządzania gospodarstwem wydaje mi się o wiele bardziej wydajny i ekonomiczny.
Coś w tym musi być, skoro w trudnych powojennych czasach niektórzy chłopi najmujący się do pracy w większych gospodarstwach powtarzają, o ironio, że za Niemca było lepiej, bo uczciwiej.
Nie wyobrażam sobie, żebyśmy naszym pracownikom nie wypłacili pensji na czas, ale najwyraźniej nie jest to standardem. Przecież wszyscy mamy rodziny na utrzymaniu, swoje potrzeby i zobowiązania. Ale zdaję sobie sprawę, że niestety nie wszędzie to tak wygląda. Słyszałam, że pieniądze wypłacane są na raty, z opóźnieniem, że na przykład u naszego sąsiada Krawczyka trzeba się o swoje wykłócać. Bardzo to przykre.
Tak rozmyślając, docieram do drzwi i odbieram od listonosza list z przepisem.
12 białek 20 dkg cukru pudru 1 laska wanilii 10 dkg mąki kartoflanej 3 dkg masła 20 dkg wiśni albo czarnej porzeczki z nalewki
Do białek dodać połowę cukru, ubić na sztywną pianę i dodać resztę cukru. Jedną blachę wyłożyć papierem i położyć na niej połowę piany, tak by powstał kształt placka. Pozostałą pianę wyłożyć na drugą blachę. Piec cztery godziny w niezbyt gorącym piecu. Po wysuszeniu wyjąć z pieca i zdjąć z papieru. Jeśli się przyklei, należy zwilżyć papier, a od razu odejdzie.
Na tortownicy ułożyć jeden placek. Przełożyć bitą śmietaną. Położyć drugi bezowy placek i nałożyć śmietanę. Na wierzch rzucić owoce.
Jest wybornym dodatkiem do wielu lekkich potraw, a podana z biszkoptami, waflami lub innymi ciastkami stanowi ulubiony deser. W tym celu używa się gęstej słodkiej śmietanki zwanej kremową lub śmietany kwaśnej, lecz młodej i smacznej, pół na pół ze słodką. Najlepiej ubijać śmietankę maszynką, a szybko się ubije i nie rozbryzga; ważnym warunkiem szybkiego ubicia śmietanki jest jej temperatura. Śmietanka powinna stać parę godzin na lodzie lub w bardzo zimnej wodzie, a naczynie musi być wytarte do sucha. Cukier i wszelkie dodatki dodawać po zupełnym ubiciu śmietany, lekko i szybko wymieszać i postawić na lodzie do chwili podania. Należy także uważać, aby nie ubijać za długo, bo się zrobi masło. Nie mając maszynki, ubijać śmietankę miotełką w porcelanowej wazie lub kamiennym garnku, a żeby krem był sztywniejszy, dodać żelatyny, licząc 2 dkg na jeden litr kremu, dolewając przez sito schłodzoną do ubijanego bez przerwy kremu. Jeśli śmietanka nie jest dość gęsta, należy częściowo zbierać z wierzchu ubitą pianę i kłaść na sito, a śmietankę dalej ubijać3.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1. Dziś to ulica Święty Marcin, jedna z głównych w Poznaniu. Wzięła nazwę od powstałej w XII wieku małej osady i znajdującego się w niej kościoła pod wezwaniem świętego Marcina. Nazywana była przedmieściem Świętego Marcina lub po prostu Świętym Marcinem (dlatego też tak się mówi: ulica Święty Marcin, a nie Świętego Marcina). Pierwszy raz wymienia się ją w dokumencie z 24 kwietnia 1252 roku, w którym jest mowa o odstąpieniu osady przez kapitułę poznańską księciu Przemysłowi I. Część ulicy będąca własnością poznańskiej kapituły katedralnej pod koniec XVI wieku leżała w powiecie i województwie poznańskim i została włączona w granice miasta dopiero przez władze pruskie w roku 1797, wtedy stała się Sankt Martin Strasse. 15 listopada 1919 roku jej zachodnie przedłużenie otrzymało nową nazwę ulicy Wjazdowej, a od roku 1935 przemianowano ją (wraz z częścią ul. Zwierzynieckiej i zachodnim wylotem ul. Święty Marcin) na aleję Marszałka Piłsudskiego. W czasie wojny ulica nosiła nazwę Schlossfreiheit (Wola Zamkowa), a po wyzwoleniu Poznania nowe władze nadały jej miano Armii Czerwonej; pierwotną nazwę Święty Marcin odzyskała w 1989 roku. Co ciekawe, po remoncie w 1893 roku stałą się pierwszą w mieście ulicą o nawierzchni asfaltowej. [wróć]
2. Rolnik, gospodarz. [wróć]
3. M. Gałecka, H. Kulzowa, Kuchnia polska z 1934 roku. [wróć]