Z czworaków na salony - Nina Majewska-Brown - ebook + książka

Z czworaków na salony ebook

Nina Majewska-Brown

3,8

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Z biedy w lepszy świat, z lepszego świata w mezalians

Dawny przedwojenny świat odszedł w niepamięć. Lata bólu, strachu, dramatów, naznaczone śmiercią, sprawiły, że staliśmy się innymi ludźmi.

Czy nowy ludowy ład dopełni dzieła społecznych zmian? Czy to możliwe, by prosta dziewczyna z czworaków zamieszkała na salonach i odnalazła się w nowej roli? Czy wyższe sfery zaakceptują, że przy ich stołach zasiądą ci, którzy dotychczas mogli im jedynie usługiwać?

Przed mieszkańcami czworaków otwierają się nowe możliwości: kończą szkoły, podejmują pracę w mieście, wżeniają się w „lepsze państwo”. Natomiast przedwojenni bogacze, którym niegdyś wolno było wszystko, stają się wrogami ludu. Czy możliwy jest mariaż między tymi dwoma światami?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 221

Oceny
3,8 (17 ocen)
8
2
5
0
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
zielonabeata

Nie polecam

Nie polecam, ta książka jest taka infantylna. po przeczytaniu kilku rozdziałów było wiadomo jak sie skończy niczym mnie nie zaskoczyła i nie ujęła ta książka, niczym.
00
ZabaWberecie

Całkiem niezła

fajna chociaz momentami się gubiłam ale może to dlatego że czytam 3 ksiazki na raz.
00
alex14226

Całkiem niezła

*współpraca reklamowa* To historia obyczajowa, pokazująca czasy powojenne i zalążek zmiany ustrojowej, gdzie zacierają się podziały pomiędzy arystokracją czy właścicielami ziemskimi a zwykłymi ludźmi. Fabuła książki jest złożona, głównie dotyczy ona zmian zachodzących w społeczeństwie, do których nie wszyscy są przekonani. Osoby zamożne zostają w pewien sposób zdegradowane, a przed zwykłymi ludźmi otwierają się kolejne możliwości. Akcja książki rozgrywa się w jednym z dworów, który musi sobie radzić ze zmianami, choć wydawać by się mogło, że im one nie przeszkadzają i je akceptują, to jednak w momencie gdy dzieci właścicieli zakochują się w osobach bez pochodzenia, zaczynają się problemy. Autorka opisuje wydarzenia w kilku perspektywach, co jest świetnym zabiegiem, bo możemy poznać różne punkty widzenia czy sposoby myślenia. Jednocześnie szkoda, że nie ma konkretnego wskazania na to czyimi oczyma patrzymy na świat, początkowo, gdy nie zna się wszystkich bohaterów wprowadza to trochę...
00

Popularność




Rozdział 1

1

– Paniii, nastru­gać tych kar­to­fli czy nie? – Nabur­mu­szona kucharka, mru­żąc oczy, popa­truje na mnie gniew­nie, jed­no­cze­śnie wycie­ra­jąc poczer­wie­niałe, spuch­nięte dło­nie w zbyt obszerną, pobru­dzoną mąką szarą zapa­skę, w któ­rej wygląda jak pur­chawka.

Nie poj­muję, gdzie znik­nęła ta śliczna, rado­sna, zawsze uśmiech­nięta, gada­tliwa dziew­czyna, którą była za młodu. Teraz stoi przede mną grube, zło­śliwe bab­sko, które strzępi język z byle powodu i na każ­dym kroku oka­zuje nie­za­do­wo­le­nie.

– Niech Mary­sia nie zadaje takich pytań – fukam rów­nie roz­draż­niona. – Oczy­wi­ście, że trzeba obrać ziem­niaki, prze­cież pan nie zje obiadu bez nich na stole.

– Jak tam pani uważa. – Wzru­sza lek­ce­wa­żąco ramio­nami i osten­ta­cyj­nie odwraca się ple­cami. – Pyry i pyry, jakby czego innego jeść nie mogli.

– Co tam Mary­sia mówi?

– A nic, tak tylko sobie pod­śpie­wuję.

Już ja dobrze znam te jej pełne pre­ten­sji do całego świata przy­śpiewki na wiecz­nie żałobną nutę. Zupeł­nie jakby zapo­mniała, że tylko dzięki mojej pro­tek­cji i przy­chyl­no­ści Tade­usza lata temu zna­la­zła schro­nie­nie w naszym domu. Cza­sem nawet żałuję, że przy­ję­łam ją do pracy. Łapię się na tym, że coraz nie­chęt­niej wcho­dzę do kuchni i za jed­nym zama­chem usi­łuję wydać wszyst­kie dys­po­zy­cje na cały dzień, byle tylko nie musieć z nią roz­ma­wiać. Czuję się przez tę obce­sową kobietę osa­czana, ale nie mam odwagi wypo­wie­dzieć jej posady. Co jak co, ale Mary­sia świet­nie gotuje i oba­wiam się, że długo bym szu­kała kogoś o tak wyro­bio­nym smaku i takich umie­jęt­no­ściach. Kie­dyś się nad nią zli­to­wa­łam i teraz pono­szę przy­kre kon­se­kwen­cje. Nie bez kozery mawia się, że kto ma mięk­kie serce, musi mieć twardą inną część ciała.

Dobrze pamię­tam tamtą sytu­ację sprzed lat, gdy runął jej pełen kolo­ro­wych marzeń mło­dzień­czy świat. Ile to trzeba było się nagim­na­sty­ko­wać, żeby prze­ko­nać domow­ni­ków i całą oko­licę, że wra­ca­jąca z kil­ku­mie­sięcz­nej wyprawy Maria nie jest panną z dziec­kiem, tylko wdową po mło­dym żoł­nie­rzu, który zgi­nął tra­gicz­nie pod­czas ćwi­czeń na poli­go­nie. Zresztą myślę, że dość sku­tecz­nie udało się zmy­lić tropy, jako że dziecko ni­gdy się nie poja­wiło u boku kucharki.

Gdy Maria była nasto­latką, od czasu do czasu pro­si­łam, żeby przy­szła do dworu popil­no­wać naszych dzie­cia­ków. Mia­łam do niej zaufa­nie, malu­chy ją uwiel­biały, a przy oka­zji cie­szy­łam się, że dziew­czyna zarobi kilka gro­szy na swoje potrzeby.

A potem, w godzi­nie nie­szczę­ścia, które rwąc włosy z głowy, opła­ki­wała rzew­nymi łzami, zwy­czaj­nie uli­to­wa­li­śmy się nad bie­daczką i zaofe­ro­wa­li­śmy posadę we dwo­rze. Powo­do­wał nami sen­ty­ment oraz to, że swego czasu miesz­kała w naszych czwo­ra­kach i zapa­dła nam w pamięć jako mała, śliczna, rado­sna iskierka, któ­rej wszę­dzie było pełno.

Nie tylko my zwró­ci­li­śmy uwagę na natu­ralny urok pod­lotka, bo po latach rów­nież kilku kawa­le­rów zachwy­ciło się jej urodą. A Maria, świa­doma wra­że­nia, jakie robi na płci prze­ciw­nej, coraz odważ­niej igrała z ogniem, aż pięt­na­ście lat temu się spa­rzyła.

Filu­ter­nie uśmie­cha­jąc się do mło­dych męż­czyzn, chęt­nie przyj­mo­wała kom­ple­menty i drobne pre­zenty: kolo­rowe wstążki, odpu­stowe gli­niane ptaszki, polne kwiaty, cukierki i chustki. Spo­glą­da­łam na jej zalot­ni­ków z poli­to­wa­niem, bo wyda­wało mi się, że tej porząd­nej, sza­nu­ją­cej się dziew­czyny nie sku­szą tan­detne podarki.

Wszystko zmie­niło się w pewien wio­senny desz­czowy dzień. Piąt­kowy pora­nek zapo­wia­dał spo­kojną sobotę bez odwie­dzin gości i bez koniecz­no­ści wyru­sza­nia do krew­nych z rewi­zytą. Wtem nie­spo­dzie­wa­nie do kuchni wbie­gła Mary­sia i nie mogąc wydo­być z sie­bie słowa, zacią­gnęła mnie do spi­żarni. Nie­szczę­sna dziew­czyna ze zdu­mie­niem odkryła, że od trzech mie­sięcy nie ma krwa­wie­nia, a jej napęcz­niały brzuch nie jest skut­kiem obżar­stwa, tylko ciąży.

Przy­pa­dła do mnie zapła­kana, prze­ra­żona i zaszczuta jak zwie­rzę w klatce, ze świa­do­mo­ścią, że nie­ślubna ciąża jest bile­tem w jedną stronę do prze­gra­nego, zmar­no­wa­nego życia. Bo kto zechce pannę z dziec­kiem? I jak, nie mając per­spek­tyw, pracy, dachu nad głową, utrzyma sie­bie i nie­mowlę? Na wsi będą ją wyty­kać pal­cami, w mie­ście nie znaj­dzie posady.

– Tylko dom publiczny mi zostaje! – uża­lała się nad sobą, co rusz doty­ka­jąc brzu­cha, jakby tym drob­nym gestem pra­gnęła dać znać nie­chcia­nemu loka­to­rowi, że czas się wyno­sić.

– Uspo­kój się.

– Chcia­ła­bym poro­nić. Nawet myśla­łam, czy nie iść do sta­rej Sto­ja­skiej, wie pani, tej co ciąże spę­dza, ale się bałam – jęczała. – Rok temu, jak Danu­sia u niej była, wie pani, ta od ogrod­nika, to się dzie­ciaka pozbyła, ale tak cho­ro­wała…

– Nie gadaj głu­pot! – osa­dzi­łam ją gwał­tow­nie.

– Co ja zro­bi­łam, co zro­bi­łam! – wyrze­kała coraz gło­śniej, zamknięta ze mną w zim­nej, pach­ną­cej wędzonką spi­żarni.

– Już tego nie zmie­nisz. Będziesz miała dziecko i trzeba się nim zająć, a nie roz­trzą­sać, co by było gdyby – odpo­wie­dzia­łam, siląc się na spo­kój, i tylko lodo­waty ton zdra­dzał, jak bar­dzo jestem skon­fun­do­wana sytu­acją.

Patrząc na dziew­czynę z nie­skry­waną dez­apro­batą, zasta­na­wia­łam się, czy mam ochotę pocie­sza­jąco poło­żyć dłoń na jej zgar­bio­nych ple­cach. W pośpie­chu szu­ka­łam jakie­goś zdro­wo­roz­sąd­ko­wego roz­wią­za­nia.

A potem, w miarę kolej­nych pły­ną­cych po jej policz­kach łez, które spły­wały struż­kami ku ustom, by wresz­cie kapać na sukienkę, wzbie­rała we mnie litość wraz z roz­cza­ro­wa­niem, jakim było dla mnie jej w mojej oce­nie nie­mo­ralne pro­wa­dze­nie się. Czy nie mogła z piesz­czo­tami pocze­kać choćby do dania na zapo­wie­dzi w kościele? O ślu­bie nie wspo­mi­na­jąc.

– Kto jest ojcem?

– Nie mogę powie­dzieć.

– To ja nie mogę ci pomóc. – Uda­łam, że się obra­żam, za wszelką cenę usi­łu­jąc dociec prawdy. Wyda­wało mi się, że gdy­bym tylko wie­działa, który to z lek­ko­du­chów zmaj­stro­wał jej dziecko, mogła­bym wymóc, by wziął odpo­wie­dzial­ność za miłe chwile pod pie­rzyną, a przy­naj­mniej spró­bo­wać to zro­bić.

Oczy­wi­ście w mojej gło­wie nie postała myśl, że dzieci robi się nie tylko w łóżku, a tajem­nicą poli­szy­nela jest to, że służba obła­pia się po kątach i co wypra­wiają dora­sta­jące dzie­ciaki wie­śnia­ków po łąkach i lasach, gdy wypa­sają bydło.

– Przy­się­gam na Świętą Panienkę, że nie mogę powie­dzieć. – Jej wiel­kie spa­ni­ko­wane oczy błysz­czały jak w gorączce, a spoj­rze­nie ucie­kało w bok, gdy tak za wszelką cenę uni­kała kon­taktu wzro­ko­wego.

– Jak chcesz, ale trudno budo­wać zaufa­nie na tajem­ni­cach. A prze­cież o to wła­śnie cho­dzi. Już nie roz­pra­wiajmy o tym, co się stało, tylko znajdźmy roz­wią­za­nie pro­blemu, a do tego musisz być ze mną szczera i uczciwa – pero­ro­wa­łam zawzię­cie, bo nie­za­leż­nie od wszyst­kiego czu­łam coraz więk­szą cie­ka­wość.

– Tak – odpo­wie­działa bez prze­ko­na­nia, jesz­cze niżej pochy­la­jąc głowę.

– A może ten chło­pak – wzię­łam głę­boki wdech – bo zakła­dam, że to któ­ryś z rówie­śni­ków, ma co do cie­bie szla­chetne zamiary i jak się dowie o dziecku, to czym prę­dzej poprosi cię o rękę? Pomy­śla­łaś o tym?

– Nie.

– Słu­cham? Nie bra­łaś tego pod uwagę? – Spoj­rza­łam na nią zdu­miona. – Dla­czego masz takie nega­tywne nasta­wie­nie? Prze­cież to może roz­wią­zać pro­blem. A czy on w ogóle wie, że jesteś w ciąży?

– Tak.

– Widzisz sama, wszystko może się zmie­nić. Męż­czyźni na początku boją się wejść w rolę ojca, ale gdy już oswoją się z myślą o potomku, to kto wie? Może ten twój absz­ty­fi­kant nabie­rze rozumu, kupi pier­ścio­nek i się oświad­czy?

– Nie oświad­czy.

– Skąd ta pew­ność?

– Bo wiem.

– Jak tam Mary­sia uważa, ale ja wycho­dzę z zało­że­nia, że wiele kło­po­tów i dyle­ma­tów można roz­wią­zać dzięki zwy­kłej roz­mo­wie i szcze­ro­ści. Nawet jeśli cza­sami trzeba się uko­rzyć i popro­sić o pomoc. Nie mówię o lito­ści, ale…

– Nikogo o nic nie będę pro­sić. – Pod­nio­sła gwał­tow­nie głowę. – Pro­sta dziew­czyna jestem, ale swój honor mam.

– Ja na twoim miej­scu zawal­czy­ła­bym jed­nak o…

– Ale nie jest pani, za prze­pro­sze­niem, na moim miej­scu i pro­szę mi wie­rzyć, że roz­mową niczego nie osią­gnę­łam. Myśli pani, że nie pró­bo­wa­łam?

– A może gdy­bym wsta­wiła się za tobą, gdy­bym to ja wyłusz­czyła sprawę, pomo­gła ci przy­go­to­wać wyprawkę, a nawet jakiś nie­wielki posag? Wiesz, pie­nią­dze bywają argu­men­tem.

– Chce mnie pani sprze­dać? – Pod­nio­sła głos nie­mal do krzyku.

– Cicho! Jesz­cze ktoś nas usły­szy! – Odru­chowo chwy­ci­łam ją za ramię. – Nie chcę cię sprze­da­wać! Osza­la­łaś?! Tylko myślę na głos, jak ci pomóc. Mogła­bym dys­kret­nie poroz­ma­wiać z Tade­uszem…

– Bła­gam! Tylko nie to!

– Dla­czego? – Dla odmiany to ja przy­ję­łam postawę obronną, zmu­sza­jąc krę­go­słup do bole­snego wygię­cia w tył. – Jest bar­dzo powścią­gliwy w osą­dza­niu innych i z pew­no­ścią…

– Obie­cała pani docho­wać tajem­nicy.

– No tak, ale cza­sem…

– To nic nie da.

– A powiedz cho­ciaż z łaski swo­jej, czy ja go znam. – Pró­bo­wa­łam podejść ją z innej strony.

– Nie.

– Na pewno?

– Tak, nie zna go pani, to chło­pak z sąsied­niej wsi.

– Czyli z…

– Pro­szę nie docie­kać, bo nic wię­cej nie powiem. – I znowu wybuch­nęła histe­rycz­nym pła­czem. – Co ja zro­bi­łam! Co teraz będzie? Jak ojciec się dowie, to wyrzuci mnie na zbity pysk!

– Nikt cię nie wyrzuci, bo zanim będzie widać brzuch, coś wymy­ślimy. Póki co ubie­raj się luźno, może…

– A niby w co? – zaję­czała. – Mam tylko dwie suk­nie, obie już są cia­sne, prze­cież nowej sobie nie spra­wię.

– To może owi­jaj się zapa­ską?

– Tak robię, ale matka już na mnie patrzy podejrz­li­wie. Wczo­raj nawet pytała, czy coś mi dolega. Czy dobrze się czuję.

– Poszu­kam w sza­fie na stry­chu, może wśród sta­rej odzieży znaj­dzie się coś, co się nada, żeby ukryć ciążę.

– Cii! – Spa­ni­ko­wana chwy­ciła moją dłoń.

– Prze­cież tu nikt nas nie sły­szy!

– A jak ktoś pod­słu­chuje pod drzwiami? – Wyba­łu­szyła oczy. – Pani wie, jakie ludzie są wścib-skie?!

– Ale nie u nas w domu! – odpar­łam naiw­nie. – Wiesz, że nie lubię plo­tek i nie tole­ruję szpie­go­wa­nia.

– Ale by się pani zdzi­wiła. – Wydęła lek­ce­wa­żąco usta, a mnie dreszcz nie­po­koju prze­biegł po ciele niczym stado mró­wek.

– Czy jest coś, o czym powin­nam wie­dzieć? – Spoj­rza­łam na nią uważ­nie, śle­dząc każdy gest i doszu­ku­jąc się naj­mniej­szego drgnię­cia mię­śni twa­rzy, który zdra­dziłby, że kła­mie.

Jed­no­cze­śnie zano­to­wa­łam w gło­wie, że koniecz­nie muszę uważ­niej przy­glą­dać się pra­cow­ni­kom, by zawczasu zapo­biec ewen­tu­al­nemu towa­rzy­skiemu skan­da­lowi, który, nie daj Boże, wykluwa się pod moim dachem.

Z jed­nej strony to bar­dzo kom­for­towe mieć kucharkę i dwie dziew­czyny, które sprzą­tają dom, pielą ogró­dek i zaj­mują się pra­niem i pra­so­wa­niem, a które przed wojną nazy­wa­li­śmy słu­żą­cymi. Teraz nie wypada tak mówić, słu­żące zmie­niły się w gospo­sie, parobcy w pra­cow­ni­ków, for­nal w sta­jen­nego. Wojna nie­po­trzeb­nie zrów­nała nas z tymi, któ­rzy dla nas pra­cują.

Wszystko tak bar­dzo się zmie­niło. Tęsk­nię za daw­nymi cza­sami, gdy każdy znał swoje miej­sce. Wszystko było poukła­dane.

Przy­ła­pa­łam się na tym, że przy Marysi odda­łam się sen­ty­men­tal­nym wspo­min­kom, zamiast sku­pić się na tych, któ­rzy kręcą się po naszych poko­jach. Dopa­dła mnie reflek­sja, jak bar­dzo jeste­śmy zdani na ich uczci­wość.

Gdyby tak się zasta­no­wić, to my nie­wiele o nich wiemy, bo w czwo­ra­kach bywa­li­śmy oka­zjo­nal­nie, za to oni o nas wie­dzą wszystko. Co mamy w sza­fach i spi­żarni, co lubimy, a czego nie, jakie mamy plany, co czy­tamy, w co się ubie­ramy i o co sprze­czamy. To oni opróż­niają nasze noc­niki i piorą szmatki po perio­dzie. Orien­tują się, kiedy mamy ciche dni, bo Tadek nocuje w pokoju gościn­nym, i gdy jeste­śmy źli na dzie­ciaki za kolejną psotę.

Wresz­cie Mary­sia zmięk­czyła moje serce, odwo­łu­jąc się do chrze­ści­jań­skiego sumie­nia. I tak ulo­ko­wa­łam ją jako wdowę we dwo­rze samot­nej kuzynki Pela­gii pod Kra­ko­wem. Po kilku dłu­żą­cych się mie­sią­cach, peł­nych nie­po­koju, że tajem­nica się wyda, na świat przy­szła maleńka sła­bo­wita dziew­czynka. I choć Maria dekla­ro­wała, że kocha córeczkę, zaj­mo­wała się nią nie­chęt­nie, mając świa­do­mość, że oto to małe, Bogu ducha winne stwo­rzonko na zawsze zruj­no­wało jej życie.

Ku mojemu ogrom­nemu zdzi­wie­niu na punk­cie Rozalki dosłow­nie osza­lała Pela, która ją przy­gar­nęła, poświę­ca­jąc czas i pie­nią­dze, by małej niczego nie bra­ko­wało, i mając za nic, że ludzie wzięli je na języki. Bo w opi­nii rodziny czymś nie­god­nym, a nawet nie­mo­ral­nym było zaj­mo­wa­nie się cudzym bękar­tem, jak usil­nie pró­bo­wała ją prze­ko­nać jej zgorzk­niała i nie­do­wi­dząca matka, czyli moja ciotka Zofia.

Pela­gia krótko odpo­wia­dała, że nikt nie wybiera sobie rodziny i Rozalka nie jest niczemu winna, że jej ojca przed­wcze­śnie zabrała śmierć.

Nim się obej­rze­li­śmy, Maria ponow­nie poja­wiła się w naszym progu z bła­galną prośbą o przy­ję­cie do pracy. Tym razem los jej sprzy­jał, bo dopiero co pocho­wa­li­śmy naszą poczciwą kucharkę Teresę, która nie­spo­dzie­wa­nie, w wieku nie­spełna trzy­dzie­stu lat, ode­szła z tego świata, teo­re­tycz­nie w pełni zdro­wia.

Po moim pew­nym waha­niu, poważ­nej roz­mo­wie z Tade­uszem, który do tej kan­dy­da­tury miał poważne zastrze­że­nia, dla mnie zupeł­nie nie­zro­zu­miałe, bo prze­cież nie wyja­wi­łam mu matry­mo­nial­nych pro­ble­mów Marii, dziew­czyna zamiesz­kała w służ­bówce.

Pokoik jest nie­wielki, ale bar­dzo wygodny. Stoi w nim sta­ro­dawne, porządne dębowe łóżko z wielką cie­płą pie­rzyną po mojej świę­tej pamięci babce, nie­wielki biały sto­lik z szu­fladą i meta­lową pod­stawką na lampę naf­tową oraz jed­no­drzwiowa, prze­żarta przez kor­niki szafa, która jak na gar­de­robę kucharki skła­da­jącą się z trzech sukie­nek, pary gru­bych weł­nia­nych poń­czoch i dwóch chust i tak jest zde­cy­do­wa­nie za duża.

Na pobie­lo­nych wap­nem nie­rów­nych ścia­nach wisi odpu­stowy, za to opra­wiony w gip­sową misterną złotą ramę, spo­rych roz­mia­rów obraz z wize­run­kiem odzia­nej w habit zatro­ska­nej Świę­tej Rity, patronki od spraw trud­nych i bez­na­dziej­nych. Jak prze­ko­nuje Maria, naj­bar­dziej odda­nej Jezu­sowi słu­żeb­nicy, do któ­rej naj­le­piej się zwra­cać z każ­dym kło­po­tem.

Oba­wiam się, że święta musi być mocno ziry­to­wana, a zara­zem znu­dzona, gdy poczciwa Maria po raz kolejny klęka przed jej wize­run­kiem i skła­da­jąc poboż­nie dło­nie, zanosi żar­liwe i coraz to nowe prośby i bła­ga­nia. Naiw­nie powie­rza jej tro­ski z nadzieją, że Święta Rita niczym dobra wróżka roz­wiąże wszel­kie ziem­skie pro­blemy. Kie­dyś przez przy­pa­dek posły­sza­łam, że Maria błaga ją o to, by tym razem sos śmie­ta­nowo-winny do kur­czaka się nie przy­pa­lił jak co nie­dzielę. A wystar­czy­łoby, żeby wresz­cie posłu­chała mojej porady, by doda­wać mniej mąki i cią­gle mie­szać, aż się zago­tuje. Cho­ciaż w tej kwe­stii mogłaby odcią­żyć nie­szczę­sną Świętą Ritę.

– Mela­nia ma w nie­dzielę uro­dziny i trzeba upiec tort – mówię ostroż­nie z nadzieją, że nie pod­niosę Marii ciśnie­nia.

– To niech upie­cze – syczy odwró­cona do mnie ple­cami.

– Co Mary­sia powie­działa?

– Ja? Nic! Zda­wało się pani.

Niby pusz­czam jej uwagę mimo uszu, ale posta­na­wiam poskar­żyć się Tade­uszowi na kucharkę i może wymóc na nim, by wresz­cie mimo opo­rów wymie­nić ją na kogoś młod­szego, a przy­naj­mniej sym­pa­tycz­niej­szego.

– Tak jak powie­dzia­łam: trzeba upiec tort – cią­gnę. – I dobrze by było wsta­wić do pieca ze dwie bla­chy placka droż­dżo­wego. Jeden zrób z samą kru­szonką, a drugi z rabar­ba­rem, tylko posie­kaj go nie­zbyt drobno.

Przez dłuż­szą chwilę oma­wiam z nią jadło­spis na nie­dzielę, bo spo­dzie­wamy się wizyty kil­korga krew­nych. Będą szwa­gierka z mężem i dwójką dzieci oraz moja przy­ja­ciółka Joasia miesz­ka­jąca przy Armii Czer­wo­nej 411 w Pozna­niu, wiecz­nie narze­ka­jąca na hałas w mie­ście i z rado­ścią przyj­mu­jąca każde moje zapro­sze­nie na kil­ku­dniowy odpo­czy­nek na wsi, bez względu na porę roku i nawał pracy w gospo­dar­stwie.

Zawsze cie­szę się na jej towa­rzy­stwo, bo rozu­mie mnie jak nikt inny.

Mam nadzieję, że teścio­wie uznają podróż z Toru­nia pod Śrem za zbyt męczącą i podob­nie jak w ubie­głym roku zostaną w domu. Lubię ich, ale teściowa jest cho­ro­wita, marudna i tak ocze­kuje cią­głej aten­cji, że zwy­czaj­nie jestem zmę­czona jej obec­no­ścią pod naszym dachem. Mam wra­że­nie, że we wła­snych pie­le­szach jest mniej wyma­ga­jąca i jakby nieco zdrow­sza. Nie domaga się co rusz poda­wa­nia gorą­cej her­baty czy kom­pre­sów na głowę, a nogi jakby mniej jej puchną. U nas wiecz­nie sie­dzi ze sto­pami opar­tymi na spe­cjal­nym wyście­ła­nym krze­sełku albo w salo­nie moczy je w lodo­wa­tej wodzie z solą, co dla mnie jest odra­ża­jące. Wie­lo­krot­nie usi­ło­wa­łam ją prze­ko­nać, że takie rze­czy powinna robić w zaci­szu sypialni, ona jed­nak upiera się, że skoro przy­je­chała na tak krótko, to ceni sobie każdą wspólną chwilę. I nie ma zna­cze­nia, że owe „krót­kie” wizyty potra­fią trwać tygo­dniami.

– Mamo!

Zaru­mie­niona Mela wbiega do kuchni.

– Słu­cham, co się stało?

– Chodź szybko, listo­nosz przy­je­chał.

– O, to fan­ta­stycz­nie, cze­kam na list.

– Od kogo?

– A co ty taka cie­kaw­ska? – Cią­gnę ją za rękaw i pospiesz­nie wycho­dzę z kuchni.

– Au!

– Oj, prze­pra­szam, nie­chcący cię uszczyp­nę­łam. Ale tak mnie dener­wuje ta nasza Mary­sia, że wprost wyłażę ze skóry.

– Wiem, jest coraz bar­dziej nie­zno­śna – przy­znaje córka.

– Nie zada­waj mi przy niej żad­nych pytań. – Zmie­rzamy żwawo w stronę drzwi. – Prze­cież ona tylko wachluje uszami, by pod­ła­pać jakąś plotkę i puścić dalej w obieg po oko­licy, dodaw­szy coś od sie­bie.

– A powiesz, na co tak cze­kasz?

– Pro­si­łam Jasię o prze­sła­nie prze­pisu na tort hisz­pań­ski z wiśniami.

– Z nalewki?

– Tak, kocha­nie, to twoje dwu­dzie­ste uro­dziny, możesz spró­bo­wać odro­biny alko­holu. – Mru­gam łobu­zer­sko i uśmie­cham się pro­mien­nie. Tak bar­dzo kocham moją uło­żoną i mądrą pocie­chę, prze­ci­wień­stwo wiecz­nie roz­bry­ka­nego, choć star­szego Leszka, któ­remu tylko roz­rywki w gło­wie.

Roz­czu­lona spo­glą­dam na córkę, która ma w sobie radość dziecka, choć jej ciało, obfity biust, wąska talia i bio­dra zde­cy­do­wa­nie należą już do kobiety. A wydaje mi się, że dopiero co powi­ta­li­śmy lato­ro­śle na świe­cie. Jak ten czas szybko leci, za szybko. Jak tak dalej pój­dzie, to nim się obej­rzymy, będziemy pia­sto­wać wnuki. I znowu przyda się scho­wana na stry­chu biała sosnowa koły­ska, w któ­rej sypiała mama Tade­usza, on sam, a potem nasze dzieci.

To dobrze, że po kilku latach, gdy po usil­nych pró­bach zaj­ścia w ciążę byłam prze­ko­nana, że kram z dziećmi jest dla mnie zamknięty i jakimś cudem dopa­dło mnie przed­wcze­sne prze­kwi­ta­nie, powi­ta­li­śmy, rok po roku, jesz­cze dwóch chłop­ców. Henio skoń­czył czter­na­ście lat, a Jasiek za dwa mie­siące, pięt­na­stego paź­dzier­nika, będzie miał trzy­na­ste uro­dziny. Przy­naj­mniej oni nie wyfruną na razie z gniazda.

Wycho­dząc za mąż, pla­no­wa­łam trójkę dzieci, naj­le­piej wła­śnie rok po roku, tak by róż­nica wieku mię­dzy nimi była jak naj­mniej­sza. Wyda­wało mi się, że to zagwa­ran­tuje dobrą rela­cję mię­dzy rodzeń­stwem. Nic bar­dziej myl­nego. Jasiek i Henio tłu­kli się i kłó­cili zawzię­cie przez pierw­sze pięć, może sześć lat, Leszek zaś postrze­gał młod­szą sio­strę jako prze­szka­dza­jącą w chło­pię­cych zaba­wach smar­kulę.

Dobrze, że przy­naj­mniej teraz odpo­wied­nio się trak­tują, a sprzeczki mię­dzy nimi zda­rzają się spo­ra­dycz­nie i tak jak szybko wybu­chają, tak rów­nie szybko się wypa­lają.

– To się Maria nie ucie­szy – iro­ni­zuje Mela.

– Słu­cham? – Gwał­tow­nie wra­cam do rze­czy­wi­sto­ści i potrze­buję kilku chwil, by przy­po­mnieć sobie, o czym roz­ma­wia­ły­śmy. – Jesz­cze jej nie wspo­mi­na­łam o nowej recep­tu­rze i nie chcę być przy tym, jak się dowie. Może ty byś jej pod­rzu­ciła? – pytam z nadzieją.

– Mamuś, nie prze­sa­dzaj. – Mela­nia patrzy na mnie z kon­ster­na­cją. – Zwy­czaj­nie zaczy­nasz uni­kać tej baby.

– Ej, dziew­czę­tom z dobrych domów nie wypada tak mówić!

– Oj, sama ją tak nazy­wasz. – Wzru­sza ramio­nami nie­prze­jęta poła­janką.

– Tak? Nie przy­po­mi­nam sobie. – Jestem zdu­miona, bo nie spo­dzie­wa­łam się, że ktoś z domow­ni­ków sły­szał, jak psio­czę na kucharkę i nazy­wam ją bab­skiem.

– Cza­sem ci się wymknie, więc wiemy, jaki masz do niej sto­su­nek, i chyba pora prze­stać przej­mo­wać się jej nastro­jami. – Wydyma usta. – Prze­cież wiesz, że ta kobieta jest nie­re­for­mo­walna.

– Niby tak, ale coraz trud­niej zno­sić mi jej tyrady i lek­ce­wa­że­nie.

– To poszu­kaj nowej kucharki. – Córka spo­gląda na mnie z wyrzu­tem.

– A wiesz, że o tym myśla­łam – mówię, mimo­wol­nie zdra­dza­jąc głę­boko skry­wany zamysł. – Tylko gdzie znajdę kogoś, kto potrafi tak goto­wać? Gdyby to było takie pro­ste, już dawno bym to zro­biła.

– Dobry pomysł. – Robi krok w moją stronę. – Zawsze możesz wszyst­kiego nauczyć nową dziew­czynę.

– Tak sądzisz? W sumie jak się tak zasta­no­wić, to rze­czy­wi­ście.

W mojej gło­wie wygod­nie mości się rado­sna reflek­sja, że stać mnie na to, aby coś w domu zmie­nić. Jakimś cudem dodaje mi to pew­no­ści sie­bie i choć jesz­cze o tym nie wiem, to nie­ba­wem się prze­ko­nam, że sro­gie spoj­rze­nie kucharki prze­sta­nie mnie para­li­żo­wać.

– Pew­nie. Po co miesz­kać pod jed­nym dachem z nie­życz­liwą osobą? – Macha dło­nią, jakby odga­niała natrętną muchę. – Ale póki co oba­wiam się, że w kwe­stii przy­ję­cia będziesz musiała wszyst­kiego sama dopil­no­wać. W prze­ciw­nym razie Maria jak zwy­kle będzie pró­bo­wała posta­wić na swoim i poda ten paskudny tort faso­lowy albo kasz­ta­nowy.

– Nie prze­sa­dzaj, to nie jest takie złe.

– Błe! – Krzywi się córka. – Koja­rzy mi się tylko z wojną i biedą.

– Ciesz się, że mie­li­śmy co jeść – natych­miast ją stro­fuję i wpa­dam w złość. – Ludzie, zwłasz­cza w dużych mia­stach, przy­mie­rali gło­dem, my przy­naj­mniej… – Bra­kuje mi tchu. – Pomyśl o bied­nej ciotce Agnieszce, która miesz­kała w War­sza­wie! Pamię­tasz, co opo­wia­dała o powsta­niu? Jak sie­dzieli w piw­nicy?

Przepis na tort fasolowy

50 dkg fasoli (jaś) 50 dkg cukru pudru 16 jaj 2 dkg mig­da­łów skórka z dwóch cytryn szczypta soli

Na noc namo­czyć fasolę, następ­nie ugo­to­wać w oso­lo­nej wodzie. Wystu­dzić i zmie­lić w maszynce do mie­le­nia mięsa na gładką masę. Białka ubić na sztywną pianę. Można dodat­kowo prze­trzeć przez sito. Żółtka ubić z cukrem, następ­nie dodać fasolę, drobno pokro­jone mig­dały i startą na tarce skórkę cytryny. Dokład­nie wymie­szać. Na koniec dodać pianę z bia­łek.

Piec w śred­nio gorą­cym piecu. Po upie­cze­niu prze­ciąć w pozio­mie na trzy czę­ści i prze­ło­żyć masą mig­da­łową.

Masa migdałowa

30 dkg cukru pudru 30 dkg masła 2 łyżki star­tej cze­ko­lady garść bakali: orze­chów, mig­da­łów, rodzy­nek

Masło utrzeć z cukrem na gładką masę. Dodać cze­ko­ladę i baka­lie.

Prze­ło­żyć war­stwy cia­sta masą. Wcze­śniej można nasą­czyć płaty odro­biną wody z alko­ho­lem. Według gustu.

Przepis na tort kasztanowy

pół kilo­grama kasz­ta­nów 8 jaj 35 dkg cukru pudru garść posie­ka­nych mig­da­łów

Kasz­tany ugo­to­wać do mięk­ko­ści. Obrać, gdy są jesz­cze gorące, i wysu­szyć. Można w piecu, ale nie­zbyt mocno nagrza­nym. Następ­nie zmie­lić na mąkę.

Białka ubić na sztywną pianę. Utrzeć żółtka z cukrem na gładką masę, dodać kasz­tany i mig­dały, na końcu białka i deli­kat­nie wymie­szać.

Piec w śred­nio gorą­cym piecu.

Po wystu­dze­niu prze­kroić w pozio­mie na dwie albo trzy czę­ści i prze­ło­żyć kre­mem śmie­ta­no­wym.

Krem śmietanowy

pół litra śmie­tany 55 dkg cukru pudru garść posie­ka­nych orze­chów lub mig­da­łów

Śmie­tanę ubić na lodzie, doda­jąc cukier i orze­chy.

– Mamuś, prze­pra­szam, tak mi się powie­działo.

Mela przy­tula się do mnie jak małe dziecko, a mnie nie pozo­staje nic innego, jak ją objąć i pokle­pać po ple­cach.

Nie potra­fię powstrzy­mać emo­cji. Tylu przy­ja­ciół stra­ci­li­śmy, wojna zabrała tylu bli­skich. I tylko opatrz­no­ści możemy dzię­ko­wać za to, że prze­trwa­li­śmy, że na­dal jeste­śmy razem. Dzie­ciom się wydaje, że to, co nas spo­tkało, było straszne. Ow­szem, wojna to pie­kło, ale mogła doświad­czyć nas na wiele okrut­niej­szych spo­so­bów.

Tade­usz jako rządca u bau­era2 nie miał tak źle. Josef trak­to­wał nas z sza­cun­kiem jako wła­ści­cieli sąsied­niego majątku. Wypłata była na czas, może nie­wielka, ale prze­cież mie­li­śmy też wikt i opie­ru­nek. Ponadto los zesłał nas do pobli­skiego dworu, odda­lo­nego od naszego o jakieś trzy­dzie­ści, no, może czter­dzie­ści kilo­me­trów, więc byli­śmy pra­wie u sie­bie. Zna­li­śmy oko­licę i pod ręką mie­li­śmy dwie stare, życz­liwe, od zawsze miesz­ka­jące razem ciotki, sio­stry ojca, które na szczę­ście nie musiały ni­gdzie się prze­no­sić. Na ich małe lokum w mia­steczku nie poła­ko­mił się żaden Szwab, dzięki temu mogli­śmy oka­zjo­nal­nie korzy­stać z ich pomocy przy opiece nad dziećmi.

Wygo­spo­da­ro­wane ze sta­rej stajni miesz­ka­nie było małe i ciemne. Skła­dało się z dwóch poko­ików, bez kuchni i łazienki, ale zostało wypo­sa­żone we w miarę wygodne cztery koślawe łóżka i co istotne, miało nie­za­leżne wej­ście od podwó­rza. Zresztą kuch­nia nie była nam potrzebna, bo sto­ło­wa­li­śmy się w głów­nym budynku. Mnie przy­pa­dła rola pomocy kuchen­nej i nie ukry­wam, że roz­bu­dziło to moje pasje kuli­narne. Tym bar­dziej że Niemcy, oprócz wiel­kich waliz wypcha­nych wszel­kim dobrem, od odzieży poczy­na­jąc, przez zegar z kukułką, na nowej, okrop­nej, ozdo­bio­nej zie­lo­nymi swa­sty­kami por­ce­la­nie koń­cząc, przy­wieźli też nowe prze­pisy i zasady kucha­rze­nia.

Śmia­li­śmy się z nich, że są jak te zega­rowe kukułki, bo wszystko musiało cho­dzić jak w zegarku. Jak była wyzna­czona godzina, to roz­le­gał się gong na ganku i dokład­nie wtedy zaczy­nała się praca. Wszystko było na czas. Prze­my­ślane i zapla­no­wane. Niczego nie wolno było mar­no­wać. A tak wygra­bio­nego i zamie­cio­nego podwó­rza ni­gdy wcze­śniej nie widzia­łam. Nie­wielki rynsz­tok, który pro­wa­dził od drzwi kuchen­nych do rowu, musiał być czysz­czony codzien­nie. Nie do pomy­śle­nia było, żeby walały się w nim jakieś resztki. O chwa­stach nie wspo­mi­na­jąc.

Szcze­rze muszę przy­znać, że tak mi się to spodo­bało, że teraz w naszym majątku porzą­dek według nie­miec­kich reguł sta­wiam na pierw­szym miej­scu. Nie żebym wcze­śniej była bała­ga­niarą, ale ich spo­sób zarzą­dza­nia gospo­dar­stwem wydaje mi się o wiele bar­dziej wydajny i eko­no­miczny.

Coś w tym musi być, skoro w trud­nych powo­jen­nych cza­sach nie­któ­rzy chłopi naj­mu­jący się do pracy w więk­szych gospo­dar­stwach powta­rzają, o iro­nio, że za Niemca było lepiej, bo uczci­wiej.

Nie wyobra­żam sobie, żeby­śmy naszym pra­cow­ni­kom nie wypła­cili pen­sji na czas, ale naj­wy­raź­niej nie jest to stan­dar­dem. Prze­cież wszy­scy mamy rodziny na utrzy­ma­niu, swoje potrzeby i zobo­wią­za­nia. Ale zdaję sobie sprawę, że nie­stety nie wszę­dzie to tak wygląda. Sły­sza­łam, że pie­nią­dze wypła­cane są na raty, z opóź­nie­niem, że na przy­kład u naszego sąsiada Kraw­czyka trzeba się o swoje wykłó­cać. Bar­dzo to przy­kre.

Tak roz­my­śla­jąc, docie­ram do drzwi i odbie­ram od listo­no­sza list z prze­pi­sem.

Przepis na tort hiszpański

12 bia­łek 20 dkg cukru pudru 1 laska wani­lii 10 dkg mąki kar­to­fla­nej 3 dkg masła 20 dkg wiśni albo czar­nej porzeczki z nalewki

Do bia­łek dodać połowę cukru, ubić na sztywną pianę i dodać resztę cukru. Jedną bla­chę wyło­żyć papie­rem i poło­żyć na niej połowę piany, tak by powstał kształt placka. Pozo­stałą pianę wyło­żyć na drugą bla­chę. Piec cztery godziny w nie­zbyt gorą­cym piecu. Po wysu­sze­niu wyjąć z pieca i zdjąć z papieru. Jeśli się przy­klei, należy zwil­żyć papier, a od razu odej­dzie.

Na tor­tow­nicy uło­żyć jeden pla­cek. Prze­ło­żyć bitą śmie­taną. Poło­żyć drugi bez­owy pla­cek i nało­żyć śmie­tanę. Na wierzch rzu­cić owoce.

Śmietana lub śmietanka bita

Jest wybor­nym dodat­kiem do wielu lek­kich potraw, a podana z bisz­kop­tami, waflami lub innymi ciast­kami sta­nowi ulu­biony deser. W tym celu używa się gęstej słod­kiej śmie­tanki zwa­nej kre­mową lub śmie­tany kwa­śnej, lecz mło­dej i smacz­nej, pół na pół ze słodką. Naj­le­piej ubi­jać śmie­tankę maszynką, a szybko się ubije i nie roz­bry­zga; waż­nym warun­kiem szyb­kiego ubi­cia śmie­tanki jest jej tem­pe­ra­tura. Śmie­tanka powinna stać parę godzin na lodzie lub w bar­dzo zim­nej wodzie, a naczy­nie musi być wytarte do sucha. Cukier i wszel­kie dodatki doda­wać po zupeł­nym ubi­ciu śmie­tany, lekko i szybko wymie­szać i posta­wić na lodzie do chwili poda­nia. Należy także uwa­żać, aby nie ubi­jać za długo, bo się zrobi masło. Nie mając maszynki, ubi­jać śmie­tankę mio­tełką w por­ce­la­no­wej wazie lub kamien­nym garnku, a żeby krem był sztyw­niej­szy, dodać żela­tyny, licząc 2 dkg na jeden litr kremu, dole­wa­jąc przez sito schło­dzoną do ubi­ja­nego bez prze­rwy kremu. Jeśli śmie­tanka nie jest dość gęsta, należy czę­ściowo zbie­rać z wierz­chu ubitą pianę i kłaść na sito, a śmie­tankę dalej ubi­jać3.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. Dziś to ulica Święty Mar­cin, jedna z głów­nych w Pozna­niu. Wzięła nazwę od powsta­łej w XII wieku małej osady i znaj­du­ją­cego się w niej kościoła pod wezwa­niem świę­tego Mar­cina. Nazy­wana była przed­mie­ściem Świę­tego Mar­cina lub po pro­stu Świę­tym Mar­cinem (dla­tego też tak się mówi: ulica Święty Mar­cin, a nie Świę­tego Mar­cina). Pierw­szy raz wymie­nia się ją w doku­men­cie z 24 kwiet­nia 1252 roku, w któ­rym jest mowa o odstą­pie­niu osady przez kapi­tułę poznań­ską księ­ciu Prze­my­słowi I. Część ulicy będąca wła­sno­ścią poznań­skiej kapi­tuły kate­dral­nej pod koniec XVI wieku leżała w powie­cie i woje­wódz­twie poznań­skim i została włą­czona w gra­nice mia­sta dopiero przez wła­dze pru­skie w roku 1797, wtedy stała się Sankt Mar­tin Strasse. 15 listo­pada 1919 roku jej zachod­nie prze­dłu­że­nie otrzy­mało nową nazwę ulicy Wjaz­do­wej, a od roku 1935 prze­mia­no­wano ją (wraz z czę­ścią ul. Zwie­rzy­niec­kiej i zachod­nim wylo­tem ul. Święty Mar­cin) na aleję Mar­szałka Pił­sud­skiego. W cza­sie wojny ulica nosiła nazwę Schloss­fre­iheit (Wola Zam­kowa), a po wyzwo­le­niu Pozna­nia nowe wła­dze nadały jej miano Armii Czer­wo­nej; pier­wotną nazwę Święty Mar­cin odzy­skała w 1989 roku. Co cie­kawe, po remon­cie w 1893 roku stałą się pierw­szą w mie­ście ulicą o nawierzchni asfal­to­wej. [wróć]

2. Rol­nik, gospo­darz. [wróć]

3. M. Gałecka, H. Kul­zowa, Kuch­nia pol­ska z 1934 roku. [wróć]