Miłość zostawiłam w getcie - Nina Majewska-Brown - ebook + książka

Miłość zostawiłam w getcie ebook

Nina Majewska-Brown

0,0
27,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Dramatyczna i wzruszająca historia dwóch Żydówek, które rozdzielił mur getta.

Miriam Rubin ma pecha, bo urodziła się w żydowskiej rodzinie skazanej przez Niemców na zagładę. Zamknięta w getcie, cierpiąc głód, pozbawiona nadziei marzy tylko o odzyskaniu wolności. Poświęci wszystko, żeby uratować i wyprowadzić za mury bliskich.

Po aryjskiej stronie Jadwiga Roguska usiłuje pomóc przyjaciółce. Wynajmuje mieszkanie w kamienicy przy Żurawiej 28, gdzie od lat sama mieszka, zdobywa dokumenty i zapasy jedzenia, by pomóc Rubinom.

W niesienie pomocy angażuje się również jej maż, Jan, znany i ceniony lekarz, który ryzykując życie, nie opuszcza swoich żydowskich pacjentów, leczy ich w getcie, dokarmia i pociesza. To właśnie on wyprowadza z getta Miriam, by w kolejnych dniach wrócić po jej rodziców.

I gdy wszystko wskazuje na to, ze plan ma szanse powodzenia i ze niebawem uda się ocalić kilkuosobowa żydowska rodzinę, 19 kwietnia 1943 roku w getcie wybucha powstanie.

Zrozpaczona Miriam, która jako pierwsza znalazła po tej lepszej stronie Warszawy, przeżywa niewypowiedziany koszmar. Getto na jej oczach jest niszczone i palone kamienica po kamienicy, ulica po ulicy. Bezradna, zdesperowana patrzy na łunę ognia, mając świadomość, ze tuz obok, ukryci w piwnicy, jej bliscy właśnie umierają.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 255

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Miriam

Miriam

Wyjść czy nie wyjść?

Ujaw­nić się czy uda­wać, że mnie tu nie ma?

Może nikt się nie domy­śli, kim jestem.

Biję się z myślami od dobrych kilku dni, zupeł­nie nie potra­fiąc zde­cy­do­wać, co będzie dla nas lep­sze. Bez­piecz­niej­sze. Czy w ogóle ist­nieje gdzieś nie­groźny, oswo­jony, nor­malny świat? Czy w oku wojen­nego cyklonu można gdzieś się zaszyć i spo­koj­nie prze­cze­kać nawał­nicę?

I wresz­cie, czy jed­nak nosić tę cho­lerną pięt­nu­jącą opa­skę z gwiazdą Dawida1 na ramie­niu, czy na­dal uda­wać, że mnie to nie doty­czy? Od mie­sięcy w coraz więk­szym napię­ciu i stra­chu ukry­wamy nasze pocho­dze­nie. Jest zimna jesień 1942 roku, więc skoro tyle prze­trwa­li­śmy, może nam się uda? Czy możemy jesz­cze bar­dziej ogłuch­nąć na nakazy, lek­ce­wa­żyć roz­są­dek, zdać się tylko na to, co dyk­tuje serce? Tylko dla­czego rodzice stale się upie­rają, że powinni dołą­czyć do swo­ich?

Łup. Łup. Łup.

Jestem jak ogłu­szona nie­moż­no­ścią pod­ję­cia decy­zji. Stoję przed ścianą nie­zna­nego, nad prze­pa­ścią, któ­rej dna nie widać.

Łup. Łup. Łup.

Roz­dy­go­tane serce gwał­tow­nie pom­puje krew, tak że czuję bole­sne pul­so­wa­nie w uszach. Głę­bo­kim wde­chem i powol­nym wyde­chem usi­łuję stłu­mić efekt kolej­nego wyrzutu adre­na­liny.

Strach. Walka. Ucieczka.

Tak powin­nam się zacho­wać. Tylko że strach para­li­żuje. Wal­czyć nie warto, bo z nimi nikt nie zwy­cięży, nikt nie wygra w poje­dynkę z sys­te­mem, nikt sam nie pokona Hitlera. A uciec nie mam dokąd. Jak, do cho­lery, mam sta­wić czoło napie­ra­ją­cemu nie­bez­pie­czeń­stwu?

Tyle razy sta­wa­łam, na szczę­ście po aryj­skiej stro­nie, nie­opo­dal kładki na Chłod­nej2, przy­glą­da­jąc się tym bie­da­kom i zasta­na­wia­jąc, jak to jest po tej dru­giej stro­nie. W get­cie. I zawsze dzię­ko­wa­łam losowi, że jed­nak mnie tam nie ma.

Nie znaj­duję żad­nych roz­wią­zań. Za to pyta­nia „czy”, „jak” i „dla­czego”, na które nie znaj­duję odpo­wie­dzi, obłażą mnie jak stado kąsa­ją­cych mró­wek.

Od kilku minut stoję przed lustrem, uważ­nie przy­pa­tru­jąc się odbi­ciu mło­dej, bla­dej kobiety, która wygląda na prze­ra­żoną. Jej zbyt ciem­nym wyra­zi­stym oczom w fal­ban­kach dłu­gich czar­nych rzęs, peł­nym ustom i roz­sia­nym po policz­kach pie­gom, które nadają twa­rzy rado­sny, łobu­zer­ski wygląd. Gdy­bym się uśmiech­nęła, w lewym policzku poja­wiłby się uro­czy dołe­czek, który tyle razy kom­ple­men­to­wali kole­dzy i któ­rego zawsze zazdro­ściły mi przy­ja­ciółki. Odwra­cam się bokiem, by obej­rzeć pro­fil, upew­nić się, że nos nie jest nazbyt długi. Gdy­bym odzie­dzi­czyła go po ojcu, dziadku czy pra­dziadku, z pew­no­ścią zdra­dziłby, kim jestem.

Popra­wiam nie­sforne włosy, które jak zwy­kle zwi­nęły się w nie­równe loki. Zbie­ram je i zwi­jam na karku w nie­dbały kok, by po chwili ponow­nie pozwo­lić im opaść kaskadą na ramiona. I znowu prze­kła­dam je to na prawą, to na lewą stronę, pró­bu­jąc sobie wyobra­zić, jak wyglą­da­ła­bym w krót­kiej fry­zu­rze. Ale przede wszyst­kim oglą­dam odrost, zasta­na­wia­jąc się, czy znowu powin­nam je roz­ja­śnić. Czy może jed­nak nie­śmiały rudy blask, któ­rym poły­skują, jest mniej zdra­dliwy niż nie­na­tu­ralny blond. Judyta, moja star­sza sio­stra, prze­ko­nuje, że możemy sku­tecz­nie ukryć swoją toż­sa­mość pod pla­ty­no­wym blon­dem. A ja myślę ina­czej. Tle­nie­nie wło­sów nas nie ura­tuje. Wiele ele­men­tów musi się zło­żyć na to, by ktoś pomy­ślał, że nie jeste­śmy tymi oso­bami, któ­rymi się uro­dzi­ły­śmy.

– Prze­cież zaraz zdra­dzi cię czarny odrost – pro­te­stuję kolejny raz. – Poza tym to nie wygląda natu­ral­nie i za bar­dzo rzuca się w oczy.

– No to trzeba o nie regu­lar­nie dbać. – Wzru­sza ramio­nami, patrząc na mnie z poli­to­wa­niem. – Zresztą jak o wszystko.

– A oczy? Rzadko się zda­rza, żeby blon­dynki miały tak czarną oprawę…

– A ty jak zawsze swoje. – Judyta wydyma usta i ponow­nie prze­gląda się w lustrze umiesz­czo­nym pośrodku sta­ro­świec­kiej trzy­drzwio­wej szafy.

– Wyobraź sobie, że pamię­tam, co się stało z Rachelą. Z tą, co miesz­kała przy Mar­szał­kow­skiej. – Wzdy­cham zasmu­cona.

– W ogóle nie koja­rzę. – Judyta popa­truje na mnie podejrz­li­wie.

– Judi, no jak to? Nie wiesz, o kim mówię? – iry­tuję się. – Zawsze stała obok nas w babińcu3, taka wysoka…

– Aa! – Doznaje olśnie­nia i kle­pie się dło­nią w czoło. – Ta! Cóż, ona ni­gdy nie była szcze­gól­nie roz­gar­nięta. – W jej gło­sie pobrzmiewa iro­nia.

– Moim zda­niem nie o rozum tu cho­dzi. – Wpa­truję się w sio­strę upo­rczy­wie, nie poj­mu­jąc, jak to się dzieje, że ktoś tak bystry i, zda­wa­łoby się, roz­sądny nie daje się prze­ko­nać i jak osioł trwa przy swoim.

– A niby o co?

– Miała pecha i zdra­dziły ją wła­śnie jasne włosy. Tatko mówił, że wywieźli ją do obozu, tylko nie wie­dział do któ­rego. Rabin…

– Tak, oczy­wi­ście tatko wie wszystko!

– Nie mów tak! – Zaczy­nam się zło­ścić. – Jak możesz? Sza­cu­nek mu się na…

Zauwa­ży­łam, że odkąd Judyta zako­chała się bez pamięci w Józku, zacho­wuje się, jakby pozja­dała wszyst­kie rozumy. W dodatku zaczęła iro­ni­zo­wać na temat poboż­no­ści rodzi­ców i trzy­ma­nia się przez nich tra­dy­cji.

W jej prze­ko­na­niu świat idzie do przodu i nie wolno pozo­sta­wać w tyle. Trzeba iść z duchem czasu, a wojna i sytu­acja, w któ­rej się zna­leź­li­śmy, naj­do­bit­niej świad­czą o tym, że Jahwe nie­ko­niecz­nie przej­muje się naszym losem4.

– Ależ ja go sza­nuję, tylko nie rozu­miem, że z takim zaan­ga­żo­wa­niem, owi­nięty w tałes, całymi godzi­nami modli się o poranku, a potem gdzieś znik…

– Jak możesz być taka nie­spra­wie­dliwa? Wiesz dosko­nale, co się stało w listo­pa­dzie5! – krzy­czę.

– Oczy­wi­ście! Niemcy zablo­ko­wali Żydom konta w ban­kach i depo­zyty, tylko że…

– Tatko stra­cił wszystko! Więc z łaski swo­jej…

– Sama musisz przy­znać, że to nie czas na pogłę­bia­nie ducho­wo­ści, tylko na dzia­ła­nie. Modli­twami niczego nie osią­gniemy. – Judyta zdaje się kom­plet­nie mnie nie słu­chać.

– Modli­twa jest ważna – upie­ram się.

– Ale nie naj­waż­niej­sza. Zamknęli syna­gogi, przy­po­mnij mi łaska­wie, kiedy to było? Na początku 1940 roku? Ile to już minęło mie­sięcy? No ile?!

– Nie pamię­tam.

Tyle było tych zaka­zów, naka­zów, obo­wiąz­ków i ogra­ni­czeń doty­czą­cych nas, Żydów, że zupeł­nie się w tym wszyst­kim pogu­bi­łam. Wiem jedno: być Żydówką to wiel­kie nie­szczę­ście.

– A mimo to jakoś sobie radzimy. Można modlić się po cichu i jed­no­cze­śnie robić coś poży­tecz­nego.

– Jak możesz? Tatko prze­cho­dzi zała­ma­nie. Tylko…

Judyta nie­spo­dzie­wa­nie się wścieka.

– A ty zawsze to samo! Oczy­wi­ście, módl się, jeśli to dodaje ci otu­chy i nadziei, ale też zacznij myśleć racjo­nal­nie. Jeśli się zała­miesz, to za chwilę prze­grasz wszystko! Trzeba dzia­łać! Jeśli nic nie zro­bimy, wyrżną nas jak barany.

– Czyli?

– Bo ja wiem. – Wzru­sza ramio­nami. – Rób, co ci każą, i się nie wychy­laj albo… ucie­kaj.

– Niby dokąd?

– Tego to już nie wiem.

– A ty co zamie­rzasz?

Coraz czę­ściej nie­po­koję się sta­nem jej ducha. Oba­wiam się, że tak nie­po­prawne poglądy pod­suwa jej Józek. Star­sza o pięć lat, zacho­wuje się pod nie­obec­ność rodzi­ców tak, jakby była moją matką. Nie wia­domo na jakiej pod­sta­wie daje sobie prawo do poucza­nia, kry­ty­ko­wa­nia i zle­ca­nia zadań, czego szcze­rze nie zno­szę. Zmyj naczy­nia, zamieć pod­łogę, nie rób tego, zrób tak, jak mówię, bo jeśli nie, to poskarżę się mamie… Chyba nie chcesz mar­twić ojca…

Jeste­śmy tylko we dwie, choć star­sze ciotki cza­sami prze­bą­kują w sekre­cie, że mia­ły­śmy star­szego brata, który w dzie­ciń­stwie „tak tra­gicz­nie” zmarł. Mimo naszych docie­kań ni­gdy nie chcą zdra­dzić, na czym owo „tak tra­gicz­nie” pole­gało, upo­mi­na­jąc nas przy oka­zji, byśmy nie zada­wały zbęd­nych pytań mamie, która już swoje prze­żyła i nie trzeba jej przy­spa­rzać bólu, zry­wa­jąc strupy z daw­nych ran.

Mama, Anna, jest bar­dzo wraż­liwą osobą. Jest zamknięta w sobie, rzadko się uśmie­cha, lecz w prze­ci­wień­stwie do innych matek przy­tula nas bar­dzo czę­sto, całuje w czu­bek głowy i zapew­nia, że kocha nas naj­bar­dziej na świe­cie. Pocho­dzi ze Lwowa i prze­pro­wa­dziła się do War­szawy, podą­ża­jąc za swoją wielką miło­ścią, Jaku­bem, który był cenio­nym leka­rzem, a po latach stał się naszym ojcem. W zasa­dzie nie jestem pewna, czy czas prze­szły jest tu wła­ściwy. Bo prze­cież leka­rzem nie prze­staje się być i tatko na­dal, gdy tylko ktoś prosi go o pomoc, wyko­rzy­stuje swoją wie­dzę i doświad­cze­nie, udzie­la­jąc bez­płat­nych porad. Tylko co to za lekarz, któ­remu zaka­zano prak­ty­ko­wać? Który nie ma moż­li­wo­ści zaor­dy­no­wa­nia pacjen­towi leków i napi­sa­nia mu recept?

Sama nie wiem, czym się teraz zaj­muje i jak zdo­bywa pie­nią­dze, żeby niczego nam nie bra­ko­wało. Wiem tylko, że zgod­nie z naka­zem oku­panta gdzieś pra­cuje6. Pew­nie w jakiejś fabryce albo innym mało pre­sti­żo­wym zakła­dzie, co z jego per­spek­tywy musi być wielką życiową porażką. Kiedy pytam, zawsze odpo­wiada, że im mniej wiemy, tym jeste­śmy bez­piecz­niej­sze. Dla odmiany mamuś, która ni­gdy nie pra­co­wała, teraz usi­łuje doro­bić prze­szy­wa­niem sta­rej odzieży, hafto­wa­niem ser­we­tek i innych cudów. Nie mogę pojąć, komu w cza­sie wojny potrzebne są wyszy­wane fata­łaszki czy obrusy. Do głowy przy­cho­dzą mi tylko oku­panci, ale nawet do sie­bie nie dopusz­czam takich myśli, że to im mama sprze­daje swoje piękne wyroby.

– Sądzę, że czas dołą­czyć do swo­ich. – Judyta pro­stuje się niczym żoł­nierz na war­cie i poważ­nieje, a na jej czole poja­wia się głę­boka pio­nowa bruzda.

– Osza­la­łaś? Chyba sły­sza­łaś, że szwaby chcą odgro­dzić od mia­sta dziel­nicę żydow­ską. Moim zda­niem to czas n… – Ury­wam w pół słowa.

– No, na co? Taka mądra jesteś, to powiedz.

– Sama nie wiem. – Serce wali mi tak, że za chwilę prze­drze się przez zaci­śnięte gar­dło i wysko­czy na zewnątrz.

– Józek mówi, że tu, na miej­scu, z naszymi braćmi, będziemy bar­dziej uży­teczni. Może też to prze­my­ślisz.

– Kom­plet­nie ci odbiło! Chcesz zaprze­pa­ścić wysiłki rodzi­ców, by nikt nie odgadł, kim jeste­śmy?

– Jeśli sądzisz, że sie­dząc mie­sią­cami w tym ponu­rym miesz­ka­niu, sta­ły­śmy się prze­zro­czy­ste, to się mylisz. Wszy­scy o nas wie­dzą.

– Niby kto?

– Sąsie­dzi, skle­pi­karka z pie­karni. Mam wymie­niać dalej?

– Ale póki co nikt nas nie wydał.

– To kwe­stia czasu, a w zasa­dzie stop­nia zastra­sze­nia. Nikt nie będzie się nara­żał na śmierć za dwie obce Żydó­weczki.

– Może masz rację. – Przy­tła­cza mnie to, co sły­szę, ale nie wyobra­żam sobie zmiany stanu rze­czy, a tym bar­dziej afi­szo­wa­nia się i dobro­wol­nego wspię­cia po stro­mych schod­kach na sza­fot.

– Jeśli nie zaczniemy wal­czyć, nikt za nas tego nie zrobi. Wiesz, co się mówi: jeśli sama o sie­bie nie zadbasz, to…

– Wiem, wiem.

Jestem w szoku. Pod­czas gdy ja cią­gle jesz­cze roz­wa­żam nosze­nie opa­ski z gwiazdą Dawida i w miarę swo­bod­nego prze­miesz­cza­nia się po mie­ście, moja sio­stra, po tylu mie­sią­cach ukry­wa­nia swo­jego pocho­dze­nia, chce nie­spo­dzie­wa­nie dobro­wol­nie wyjść naprze­ciw prze­zna­cze­niu!

Nie potra­fię żyć w takiej nie­pew­no­ści, w cha­osie i plą­ta­ni­nie strasz­nych myśli, gdy na hory­zon­cie widać tylko śmierć. Chyba fak­tycz­nie trzeba wresz­cie coś posta­no­wić. Nie mogę odża­ło­wać, że rodzice nie przy­jęli przed wrze­śniem 1939 roku, gdy wojna ciężką czarną chmurą wisiała nad nami, zapro­sze­nia ciotki Sary, kuzynki matki, do Ame­ryki.

Byli­by­śmy w innej cza­so­prze­strzeni. Bez­pieczni, z dala od tego wszyst­kiego, co każ­dego dnia coraz moc­niej chwyta nas za szyję.

Miriam

Miriam

Rodzice, za namową krew­nych i ule­ga­jąc naci­skom Judyty, podej­mują kosz­marną decy­zję i posta­na­wiają porzu­cić dotych­cza­sowe duże, wygodne miesz­ka­nie w cen­trum mia­sta, by prze­pro­wa­dzić się do dziel­nicy żydow­skiej. Choć „prze­pro­wa­dzić” to w tym wypadku eufe­mizm. Mamy w tym wszyst­kim sporo szczę­ścia, bo Niemcy docho­dzą do tych samych wnio­sków co my i o poranku zmu­szają wszyst­kich miesz­kań­ców do opusz­cze­nia lokali.

W ciągu pięt­na­stu minut mamy zgar­nąć i zapa­ko­wać do wali­zek naj­waż­niej­sze, naj­bar­dziej przy­datne rze­czy i sta­wić się z nimi na ulicy. I choć nasze walizki od kilku godzin są przy­go­to­wane, to i tak wpa­damy w popłoch ‒ bie­gamy po miesz­ka­niu, żegna­jąc się z nim i jed­no­cze­śnie zasta­na­wia­jąc, co jesz­cze da się oca­lić. Zabrać kolejne zdję­cie czy może bar­dziej przy­datna okaże się druga para cie­płych skar­pet? Prze­zorna mama zapa­ko­wała kilka tale­rzy i noży, przy oka­zji zmu­sza­jąc nas do podzie­le­nia się zapa­sami z sąsia­dami i upchnię­cia ich do pospiesz­nie uszy­tych ze sta­rych zasłon nie­fo­rem­nych ple­ca­ków, które bar­dziej przy­po­mi­nają żebra­cze toboły niż torby.

Obju­czeni jak osły usta­wiamy się posłusz­nie w sze­regu. Zato­pieni we wła­snym stra­chu, nie przy­glą­damy się towa­rzy­szom, roz­my­ślamy, jaki czeka nas los. Kulka na miej­scu, trans­port do obozu, a może katorż­ni­cza praca w głębi Nie­miec? Każda z tych moż­li­wo­ści jest prze­ra­ża­jąca i żadna z nich nie powinna się stać naszym udzia­łem.

Oka­zuje się, że pro­wa­dzą nas do dziel­nicy żydow­skiej, przy oka­zji nie­mi­ło­sier­nie bijąc i wyzy­wa­jąc.

– Jak to moż­liwe, że się nie zgło­si­li­ście, nie rozu­mie­cie, co się do was mówi?

– Wła­śnie mie­li­śmy iść, my ze… – Tatko się plą­cze i zara­zem usi­łuje wypro­sto­wać, jakby nie czuł cię­żaru ple­caka.

– Żydzie par­szywy! Świ­nio jedna!

I chlast pej­czem po nogach.

– J…

– Cicho! – wypluwa z sie­bie Nie­miec, tak że kro­pelki śliny osia­dają ojcu na puszy­stej bro­dzie.

Spa­ra­li­żo­wani stra­chem, wpa­tru­jemy się w czubki butów i tylko kątem oka dostrze­gam, jak Judy­cie bie­leją kłyk­cie zaci­śnię­tych pię­ści. Deli­kat­nie doty­kam jej dłoni, pró­bu­jąc dać do zro­zu­mie­nia, że ze względu na nas wszyst­kich nie wolno jej wyko­nać żad­nego fał­szy­wego ruchu.

Ale nikt z nas nie spo­dziewa się tego, co się sta­nie za chwilę.

Do tatki dopada rosły blon­dyn w sztyw­nym, pach­ną­cym nowo­ścią mun­du­rze. Nim się zorien­tu­jemy, co się dzieje, wyciąga z pochwy długi woj­skowy nóż, chwyta tatkę za brodę i kil­koma cię­ciami odcina ją tuż pod żuchwą.

Ojciec stoi bez ruchu. Ska­mie­niały. Dumny, wypro­sto­wany, za wszelką cenę nie chce dać po sobie poznać, jak zabo­lała go ta sytu­acja. Tym gestem szwab pozba­wił tatkę tego, z czego był taki dumny. Bab­cia mówiła, że to Bóg naka­zał naszym męż­czy­znom nosić brody i pejsy, które miały nasz naród wybrany odróż­niać od innych nacji. A teraz ten par­szywy nie­miecki byczek dopu­ścił się takiego zbez­czesz­cze­nia.

Mam świa­do­mość, jak tatko, mimo zaci­śnię­tych zębów, cierpi, jak to prze­żywa. To musi być dla niego dra­ma­tyczne – publiczne odar­cie z god­no­ści, ode­bra­nie honoru, pozba­wie­nie auto­ry­tetu. Dla­czego on, nasz men­tor, nasza ostoja, musi prze­żywać taki wstyd, takie upo­ko­rze­nie?!

Nie­miecka ulotka pro­pa­gan­dowa.

Przy­się­gam w duchu, że zro­bię wszystko, by się zemścić. By nie odpu­ścić im tego grze­chu. Upo­ko­rzyć ich tak samo. Wzbiera we mnie fala nie­na­wi­ści i buntu, i już wiem, że nie cofnę się przed niczym. Że nie będę sie­dzieć jak potulna owca, wypa­tru­jąc śmierci. Że coś zmie­nię, do cze­goś się przy­czy­nię. Będę zia­ren­kiem pia­sku w try­bach ich dobrze naoli­wio­nej maszyny.

– Ruszać się!

Powoli, trzę­sąc się ze stra­chu, ale i nie­na­wi­ści, idziemy przed sie­bie.

– Gdzie chod­ni­kiem leziesz? – Nie­miec chwyta ojca za łokieć. – Żydzie jeden! Nie wiesz, że chod­nik nie jest dla was? I ukłoń się, jak do cie­bie mówię!

Sama nie wiem, czy się cie­szyć, że nie zastrze­lili nas na miej­scu. Może byłby to akt łaski? A tak gnają nas w nie­znane. W miej­sce, które napawa para­li­żu­ją­cym lękiem.

Getto7. To jedno z naj­bar­dziej prze­klę­tych słów jest odmie­niane przez wszyst­kie przy­padki i prze­ka­zy­wane drżą­cymi ustami. Dla nas, Żydów, ozna­cza kata­strofę.

To jak zamknię­cie w obo­zie, w przed­sionku pie­kła, z któ­rego oca­leją tylko nie­liczni. Jak oni sobie wyobra­żają stło­cze­nie na tak nie­wiel­kiej prze­strzeni dzie­sią­tek tysięcy ludzi, i to nie tylko war­sza­wia­ków, lecz rów­nież tych z pobli­skich miej­sco­wo­ści? Prze­cież tak się nie da żyć! Jak znaj­dziemy pracę, jak się wyży­wimy? Zaczną się sze­rzyć cho­roby, nie daj Boże pchły, wszy i całe to dzia­do­stwo, które zawsze podąża za biedą i nie­szczę­ściem.

To tra­giczne nie­po­ro­zu­mie­nie, ów straszny błąd, któ­rego ja, nawet pusz­cza­jąc wodze fan­ta­zji, nie jestem w sta­nie sobie wyobra­zić, dla nazi­stów jest zwy­kłą, oczy­wi­stą sprawą. Mają jeden cel: znisz­czyć, wyeli­mi­no­wać, pozbyć się nas, bo Żydzi dla nich nie są ludźmi.

Cała ta sytu­acja spra­wia, że nasze nie­dawne dywa­ga­cje, czy mamy się ujaw­nić, czy jed­nak nie, oka­zują się bez­przed­mio­towe, bo oto i tak decy­zja nie należy do nas. Nasza piękna kamie­nica zostaje przy­mu­sowo wylud­niona i zwy­czaj­nie nie mamy gdzie się podziać.

Na razie jed­nak ota­cza­nie dziel­nicy żydow­skiej murem, dru­tem kol­cza­stym i czym tylko się da, żeby odizo­lo­wać nas od „nor­mal­nych” ludzi, przy­pada na zimowe tygo­dnie, które spę­dzam u przy­ja­ciół pod War­szawą, Jadźki i Jana Rogu­skich, a w zasa­dzie u ich dobrych zna­jo­mych. Wczo­raj wie­czo­rem z Jadzią i dwoj­giem jej dzieci przy­je­cha­ły­śmy na tak zwane let­ni­sko (pra­wie zimą) i od razu zdzi­wi­ły­śmy się, jak bar­dzo nasze życie różni się od tego na pro­win­cji. Na wsi jest tak cudow­nie spo­koj­nie, czas bie­gnie jakby wol­niej i nie czuje się tak wiel­kiej pre­sji. Nie spo­sób tego porów­nać do panu­ją­cego w War­sza­wie napię­cia spo­wo­do­wa­nego róż­no­rod­nymi prze­śla­do­wa­niami: łapan­kami, kon­tro­lami doku­men­tów na ulicy, egze­ku­cjami, strze­la­ni­nami. Tu, zaszyte na odlu­dziu, mogły­by­śmy nawet ulec złu­dze­niu, że wojny nie ma.

To odkry­cie poru­sza mnie do żywego.

Wystar­czyło prze­mie­ścić się kilka kilo­me­trów, a świat jakby zastygł, zahi­ber­no­wany w bez­piecz­nych, z takim sen­ty­men­tem wspo­mi­na­nych przed­oku­pa­cyj­nych cza­sach. Mam z tego powodu potworne wyrzuty sumie­nia. Jak by na to nie patrzeć, odpo­czy­wam na łonie natury, pod­czas gdy rodzice zma­gają się z regu­łami nowego, podyk­to­wa­nego przez Niem­ców ładu. Tkwią w skrom­nym miesz­kanku pośrodku dziel­nicy żydow­skiej, odcięci od wszyst­kiego, co kochali, lubili i cenili.

Nie wspo­mi­nam o tym Jadzi, ale sie­dzę jak na roz­ża­rzo­nych węglach, a moje myśli nie­ustan­nie błą­dzą wokół War­szawy. Muszę zro­bić wszystko, by namó­wić ją na wcze­śniej­szy powrót. Roz­wa­ża­łam nawet zosta­wie­nie tutaj przy­ja­ciółki, ale z jed­nej strony powstrzy­muje mnie dane jej słowo, a z dru­giej koniecz­ność zmie­rze­nia się z nową rze­czy­wi­sto­ścią. Wsty­dzę się tego, ale nie potra­fię prze­ła­mać stra­chu. Chcia­ła­bym odsu­nąć na święty ni­gdy kon­fron­ta­cję z tym, co zafun­do­wały nam szwaby.

Jadwiga z Miriam na weran­dzie w pod­war­szaw­skim domu przy­ja­ciół, zima 1943 roku.

Jest mroźno, wietrz­nie, wiatr szar­pie płasz­czami, zło­śli­wie szczy­piąc w uszy i nosy. Prze­mar­z­nięte po dłu­gim spa­ce­rze w lesie skrzą­cym się od śniegu, który chrzę­ścił pod naszymi sto­pami, wycią­gamy zgra­białe ręce przy sta­rej żeliw­nej kozie w kuchni, żeby się ogrzać.

Gruba, rumiana, wiecz­nie uśmiech­nięta gospo­sia, która, gdy wydaje jej się, że jest poza zasię­giem naszych uszu, klnie jak szewc, wła­śnie doło­żyła drew do pieca i posta­wiła na nim wielki, wysłu­żony i powgnia­tany gar­nek z wywa­rem warzyw­nym, w któ­rym pływa kilka kawał­ków mięsa.

– Boże, ale się zmę­czy­łam.

– Policzki masz różowe jak klaun. – Jadźka uśmie­cha się pro­mien­nie, a jej oczy błysz­czą rado­śnie.

– A ty nie? Obie wyglą­damy jak cyr­kówki. – Popra­wiam roz­czo­chrane włosy. – Fry­zury w nie­ła­dzie, czer­wone jak u matrioszki policzki, dobrze, że choć nie jeste­śmy obdarte.

– Pocze­kaj tro­chę, a przez tę cho­lerną wojnę będziemy latami nosić stare łachy. Nawet nie wiesz, jak tęsk­nię za zaku­pami.

Jadźka, która zawsze ceniła sobie odzież dobrej jako­ści i podą­żała za modą i świa­to­wymi tren­dami, mruży z roz­ma­rze­niem oczy.

– Daj spo­kój, nawet mi o tym nie przy­po­mi­naj. Kiedy to było? – mówię bez cie­nia opty­mi­zmu. Co jak co, ale zakupy, zwłasz­cza mod­nych fata­łasz­ków, są na ostat­nim miej­scu mojej listy potrzeb.

Wspo­mnie­nie bie­ga­nia z eks­cy­ta­cją po skle­pach i skła­dach wydaje się takie nie­re­alne i odle­głe, że można by się zasta­na­wiać, czy było jawą, czy tylko wytwo­rem wybu­ja­łej wyobraźni.

– No cóż, jak pomy­śleć, to nie tak dawno temu. Pamię­tasz, jak piły­śmy cze­ko­ladę u Wedla, a potem pobie­gły­śmy do…

– Jejku! Ależ to były cudowne czasy! – prze­ry­wam jej w pół słowa. – Nie, nie, do Wedla cho­dzi­ły­śmy zimą – z zaka­mar­ków pamięci wydo­by­wam wspo­mnie­nie – latem piły­śmy kefiry na dachu u Jabł­kow­skich8.

– I soki owo­cowe. – Jadźka się roz­ma­rza.

– Cie­kawe, czy po woj­nie będzie jesz­cze ten dom towa­rowy. Wiesz, żałuję, że nie zdą­żyli zamon­to­wać tych rucho­mych scho­dów, o któ­rych się tyle mówiło.

– Wielu rze­czy szkoda. – Przy­ja­ciółka spo­gląda na mnie smutno. – Oba­wiam się, że już ni­gdy nic nie będzie takie samo. Kiedy widzę te znisz­cze­nia, prze­ję­cia biz­ne­sów, to nie mam wąt­pli­wo­ści, że nie wró­cimy do tego, co było.

– Raczej nie można na to liczyć.

– Nie myśl o mnie źle, ale naj­chęt­niej rzu­ci­ła­bym to wszystko w dia­bły i zaczęła gdzieś życie od nowa, bez stresu, bez bólu.

– Rozu­miem cię dosko­nale, też wola­ła­bym nie doświad­czać tego, co teraz zafun­do­wał nam zło­śliwy los. Tylko jaki mamy wybór? Żaden!

Jadwiga zdaje się mnie nie sły­szeć, bo jak gdyby ni­gdy nic kon­ty­nu­uje:

– Ale po pierw­sze, pozbyć się tego nie spo­sób, a po dru­gie, Janek by osza­lał, gdyby zabrać mu pacjen­tów. Jest jak misjo­narz – dla niego praca dla ludzi i z ludźmi, ich rato­wa­nie to naj­waż­niej­szy cel w życiu.

– Nie prze­sa­dzaj. – Śmieję się gło­śno. – Nie uda­waj, że nie widzisz, jaki jest w cie­bie wpa­trzony. Bez dwóch zdań ty jesteś w jego życiu naj­waż­niej­sza. Kocha cię jak wariat i gdy­byś tylko zaży­czy…

– No coś ty! W spra­wach zawo­do­wych nie można z nim nego­cjo­wać! Jest uparty, wręcz zawzięty. Jeśli coś sobie posta­nowi, to dopnie swego. A mnie pozo­sta­nie tylko posłuszne pako­wa­nie wali­zek i podą­ża­nie za nim w ciemno.

– Żar­tu­jesz? – Spo­glą­dam na nią z nie­do­wie­rza­niem, bo sądzi­łam, że na wszyst­kich polach jest szyją, która zgrab­nie kręci mężow­ską głową.

– Myślisz, że nie pró­bo­wa­łam tego czy owego zasu­ge­ro­wać? Jan zawsze uważa, że jest nie­omylny i wszystko wie lepiej.

Jadźka, naj­wy­raź­niej nie­wiele sobie robiąc z mężow­skich opi­nii, wzru­sza ramio­nami i odsuwa się od kozy, po czym z zado­wo­le­niem mości się w skó­rza­nym fotelu i otula weł­nia­nym kocem. Pod­ku­la­jąc nogi, owija się nim jak sza­lem.

– Panii, a może tak mleka przy­nieść? – Cze­sia, gospo­sia wła­ści­cielki domku, spo­gląda na nas z wyraź­nym pobła­ża­niem. – Jak by panii chciała, to mogę zagrzać z mio­dem, masłem i czosn­kiem. Nic nie robi lepiej na roz­grza­nie. Jak Pawian kciny miał i cho­ro­wał tak strasz­nie, tośmy go takim mle­kiem na nogi posta­wili.

Wpa­tru­jemy się w nią z osłu­pie­niem. Naprawdę chrzcili małpę?

– Jaki pawian, o czym Cze­sia mówi? Co to za małpa?

– Panii, jaka małpa?! No Pawia­nek, nasz Pawia­nek, co to mąż, to zna­czy pan Jan, go doglą­dał.

– Słu­cham?

– No ten od Kaśki od pie­ka­rza.

– Aa! – Jadzia śmieje się w głos. – Fabian!

– Panii, żeby tak dziecko nazwać, to ja nie wiem. – Kręci głową z dez­apro­batą. – Co też tym ludziom po gło­wach cho­dzi.

– Cha, cha, cha!

Pokła­damy się ze śmie­chu tak, że za chwilę będę musiała biec do wygódki na tyłach domu. Cze­sia, która nie poj­muje, w czym rzecz, na wszelki wypa­dek się obraża i cedzi przez zęby:

– Panii, to co z tym mle­kiem?

– Nie, nie! – wołamy jed­no­cze­śnie. – Tylko nie mleko!

Na myśl o pły­wa­ją­cym na jego powierzchni kożu­chu, o zapa­chu, zwłasz­cza z tymi pro­po­no­wa­nymi przez Cze­się dodat­kami, robi mi się słabo. Nawet kawy nie pijam z mle­kiem, a co dopiero z wła­snej woli się­gać po kubek tego aktu­al­nie defi­cy­to­wego paskudz­twa. Już wolę się napić zwy­kłej wody.

– Niech Cze­sia z łaski swo­jej zapa­rzy nam zió­łek.

– Panii, zió­łek o tej porze? – obu­rza się kobie­cina, popra­wia­jąc zapa­skę. – A na co? Czy co komu dolega?

Uśmie­cham się dys­kret­nie, słu­cha­jąc tego jej prze­cią­głego „panii” i żon­glo­wa­nia formą, bo naj­wy­raź­niej nie jest pewna, jak się do nas zwra­cać – per „pani”, czy może sobie pozwo­lić na „ty”.

– A zioła to się pije tylko w cho­ro­bie? – Maria, nasza gospo­dyni, nie­spo­dzie­wa­nie poja­wia się w drzwiach i włą­cza do roz­mowy.

– A bo ja wiem? Panii powie. – Gospo­sia wyciera dło­nie w far­tuch, co robi zawsze wtedy, gdy jest zde­ner­wo­wana, i prze­stę­puje z nogi na nogę.

– Latem zebra­ły­śmy tyle mięty, niech Cze­sia nam jej zapa­rzy w imbryku. Może być ten w różowe kwiatki z ser­wisu.

– Panii, a nie szkoda go? – Słu­żąca się krzywi. – Nie może być ten biały dzba­nek, co w kuchni na kre­den­sie stoi?

– Nie, nie może – upiera się Maria. – I nie ma co oszczę­dzać. Nie wia­domo, ile jesz­cze poży­jemy, to przy­naj­mniej napijmy się her­batki – przy ostat­nim sło­wie w jej głos wkrada się iro­niczna nuta – jak praw­dziwe damy. – Opada na kanapę.

– Jak tam sobie panii chce, ale żeby potem na mnie nie było, jak się zbije – gdera nie­za­do­wo­lona Cze­sia, posłusz­nie wycho­dząc. Po chwili z głębi kory­ta­rza dobiega prze­drzeź­nia­jące: – Lofro­wały9 się cho­lery jedne cały dzień, a teraz zió­łek się zachciewa! Może jesz­cze te fili­żanki od ser­wisu przy­nieść? W dupach im się poprzew­ra­cało! A może do pyw­nicy iść po mar­me­lade? Kierdy10 z mia­sta przy­je­chały i się rzą­dzą!

– A przy­nieś, przy­nieś! – woła z chi­cho­tem Jadzia. – Oczy­wi­ście.

Jadźka i ja śmie­jemy się jak głu­pie i nie możemy się uspo­koić. Maria przez chwilę sie­dzi sztywno, naj­wy­raź­niej nie wie­dząc, jak się zacho­wać. Tłumi w sobie weso­łość, do oczu napły­wają jej łzy, a ciało podry­guje i wresz­cie wybu­cha chi­cho­tem, który prze­ra­dza się w gło­śny rechot.

– Cze­sia jest paradna – mówię, ocie­ra­jąc łzy. – Skąd­żeś ją wytrza­snęła?

– Zni­kąd, sama przy­szła i o pracę pro­siła. – Maria też ociera oczy. – A powie­dzonka ma takie, że boki zry­wać. W dodatku albo jest prze­ko­nana, że jeste­śmy głusi i nic nie sły­szymy, albo uważa, że jest nie­zwy­kle dys­kretna i cicha. Tym­cza­sem jej skrze­kliwy głos, nawet gdy szep­cze, prze­nika przez ściany.

– Przy­naj­mniej wie­cie, co o was myśli.

– A to prawda. Choć cza­sem wola­ła­bym nie wie­dzieć.

– Pociesz­nie z nią macie.

– Lepiej powiedz­cie, o czym tak roz­pra­wia­ły­ście.

– Ach – Jadźka macha lek­ce­wa­żąco dło­nią – o niczym waż­nym. Wspo­mi­na­ły­śmy, jak to było kie­dyś, gdy cho­dzi­ły­śmy na zakupy…

– Raczej mówi­ły­śmy o tym, jak bar­dzo kocha cię twój mąż.

– Kocha, nie kocha, co ma robić? Ma to, co chciał. – Jadźka uśmie­cha się niczym Kle­opa­tra po kąpieli w oślim mleku, masażu i wkle­pa­niu w aksa­mitną skórę cen­nego kremu. – Widziały gały, co brały. Co jak co, ale skromna to ni­gdy nie byłam. Wie­dział dosko­nale, że przy­wy­kłam do życia na pew­nym pozio­mie, więc niech się stara. – Chi­cho­cze, a ja wpa­truję się w nią z osłu­pie­niem.

Jakże ja bym chciała być taka jak ona! Pewna sie­bie, piękna, zabawna, dow­cipna, prze­ko­nana, że świat do mnie należy, a ja w tym świe­cie coś zna­czę. I to „coś” przez bar­dzo duże C. Jadzia jest świa­doma swo­ich atu­tów i z gra­cją potrafi je eks­po­no­wać. Nie ma faceta, który by się za nią nie obej­rzał!

– Czyli cię roz­piesz­cza? – dopy­tuje zacie­ka­wiona Maria, choć po latach zna­jo­mo­ści musiała zauwa­żyć, jak Jan wodzi oczami za żoną.

– No, na to aku­rat narze­kać nie mogę. – Uśmie­cha się pro­mien­nie i sku­pia wzrok na paznok­ciach lewej dłoni. – W każ­dym razie speł­nia moje zachcianki, trosz­czy się i dba o mnie.

– To czego jesz­cze chcesz?

– W sumie niczego, byle tylko był spo­kój i nie latały nad nami poci­ski. To cią­głe życie w napię­ciu, stra­chu… nie da się do tego przy­zwy­czaić.

– Panii, a gdzie to dać? – Cze­sia poja­wia się z ciężką, prze­chy­loną na jedną stronę tacą, na któ­rej usi­łuje utrzy­mać w rów­no­wa­dze pękaty sta­ro­świecki dzba­nek i kilka fili­ża­nek.

– Tu na sto­liczku będzie naj­le­piej, tylko niech Cze­sia go przy­su­nie. Nie, nie tak – pro­te­stuje gwał­tow­nie Maria. – Z tej strony.

– Jak tam panii chce. I cia­stek jesz­cze przy­nio­słam.

– Dzię­ku­jemy.

– A niech panii skosz­tuje, pyszne takie, że sam biskup by zjadł. – Pod­suwa pełen cia­stek tale­rzyk i czeka na kom­ple­menty.

Pre­zen­tu­jąc prze­sadny zachwyt, bie­rzemy po smacz­nym, słod­kim her­bat­niku i obsy­pu­jemy gospo­się pochwa­łami, na które rze­czy­wi­ście zasłu­żyła. Kobie­cina na chwilę się roz­pro­mie­nia i dum­nie wypina pierś.

Maria, z ciast­kiem w ustach, wyrę­cza ją, roz­kła­da­jąc naczy­nia i ostroż­nie nale­wa­jąc paru­jący napar z mięty.

– A może Cze­sia też się napije? – pro­po­nuję.

– A na co?

– Dla zdro­wia, relaksu, miło będzie.

– Panii! – wzdryga się nabur­mu­szona. – Jak się roz­cho­ruję i ruszać się nie będę mogła, to mnie odda­cie do domu, tego, no, jak mu tam, publicz­nego, ale ziół pić nie będę!

Ze śmie­chu fili­żanki drżą nam w dło­niach tak, że się oble­wamy, gde­ra­jąca gospo­sia zaś zmie­rza z pustą tacą do swo­jego kró­le­stwa.

– Cze­sia to, Cze­sia tamto… Zió­łek się bab­skom zachciało – dobiega z kory­ta­rza wraz z szu­ra­niem stóp. – Cho­lery jedne, co one se myślom, że ja nie­by­wała jaka jestem? Że one jakieś lep­sze pań­stwo? Tfu! Czło­wiek to w Pozna­niu miesz­kał, u Panienki Świę­tej w Czę­sto­cho­wie był, w Nie­my­jach i Sop­ko­cie nad morzem. I niby w czym takie lep­sze? Te całe, pożal się Boże, Paryże, Ber­liny, czym to się niby różni? Niczym!

Grze­jemy dło­nie o fiku­śne fili­żanki i z sen­ty­men­tem wspo­mi­namy dawne, zda­wa­łoby się nie­re­alne, chwile, gdy było tak bez­piecz­nie, tak nor­mal­nie.

Gdyby nie cho­roba synka Rogu­skich, Grze­sia, pew­nie sie­dzia­ły­by­śmy teraz w zapeł­nio­nej Niem­cami, nio­są­cej roz­ma­ite zagro­że­nia War­sza­wie. Pośród łapa­nek, stra­chu, prze­śla­do­wań. Malec, jak wiele osób, zacho­ro­wał na gruź­licę11, w dodatku jej podłą odmianę, która zaata­ko­wała kości. A skoro w opi­nii orto­pe­dów i jego ojca, wzię­tego leka­rza, jedy­nym reme­dium na tę cho­robę jest zimne powie­trze, trudno się dzi­wić, że przy­ja­ciółka uznała, iż wyjazd za mia­sto dobrze zrobi nam wszyst­kim. Janek Rogu­ski został w mie­ście ze swo­imi pacjen­tami, któ­rych nie chce odstą­pić na krok. Rozu­miem go. Tu sie­działby z zało­żo­nymi rękami, a tam przy­naj­mniej może się na coś przy­dać.

Znamy Jadwigę od lat szkol­nych. W zasa­dzie nasza matka się z nią przy­jaź­niła, a choć teraz z powodu nawału obo­wiąz­ków spo­ty­kają się spo­ra­dycz­nie, są sobie bar­dzo bli­skie. Wza­jem­nie pod­trzy­mują się na duchu i prze­ko­nują, że jesz­cze wszystko będzie dobrze, że się ułoży i wkrótce wojna będzie tylko złym wspo­mnie­niem. Z cza­sem, gdy Judyta i ja doro­sły­śmy, Jadwiga nale­gała, żeby­śmy zwra­cały się do niej po imie­niu i w końcu dla nas rów­nież stała się dobrą kole­żanką. Myślę, że mnie też połą­czyła z nią cie­pła, przy­ja­ciel­ska więź, z czego ogrom­nie się cie­szę.

Łatwiej nam otwo­rzyć serce przed nią, zwie­rzyć się jej z pro­ble­mów i swo­bod­niej roz­ma­wiać o pierw­szych zako­cha­niach, niż przed mamą, która naj­pierw się o wszystko zamar­twia, a potem przed wszyst­kim ostrzega.

Poza tym to takie krę­pu­jące wynu­rzać się przed rodzi­cami. Mimo że kocham ich naj­bar­dziej na świe­cie, nie była­bym w sta­nie się prze­ła­mać. A Judyta ni­gdy nie zosta­nie moją brat­nią duszą. Zbyt wiele nas dzieli. Zbyt wiele różni. I choć się nie kłó­cimy, to raczej się mijamy i wolimy nie wcho­dzić sobie w drogę, a nasze odmienne, zwłasz­cza w tych oko­licz­no­ściach, postrze­ga­nie świata i poglądy kom­plet­nie do sie­bie nie przy­stają.

Miriam

Miriam

Tak bar­dzo pra­gnę ucze­pić się nadziei. Jaka­kol­wiek by była. Tak bar­dzo muszę zawie­rzyć komuś, kto jest sil­niej­szy, mądrzej­szy, potrafi zagłu­szyć zły głos w mojej gło­wie wiesz­czący coraz to więk­sze nie­szczę­ścia. Dla­tego dobrze, że nie­opo­dal jest Jadwiga.

Odwie­dził nas Szy­mon, mój przy­ja­ciel, który, jak ufam, nie­ba­wem sta­nie się narze­czo­nym. Jak zwy­kle opa­no­wany, twier­dzi, że dra­ma­ty­zuję i mar­twię się na wyrost. Że swoim zwy­cza­jem popa­dam w histe­rię, prze­sa­dzam i pani­kuję.

A ja nie potra­fię ina­czej!

Cóż mogę pora­dzić na to, że widzę świat w czar­nych bar­wach, prze­wi­du­jąc naj­gor­sze? Szcze­rze podzi­wiam Szymka za jego spo­kój, upór i tę nie wia­domo z czego wyni­ka­jącą pew­ność sie­bie i wła­snych prze­ko­nań. Z dru­giej strony mam świa­domość, że nawet on nie uchroni nas przed prze­zna­cze­niem.

Tak się nie da żyć.

Nie dość, że nie możemy swo­bod­nie cho­dzić po mie­ście, to w dodatku musie­li­śmy nama­lo­wać gwiazdę na naszych skle­pach i gesze­ftach, choć i tak więk­szość z nich została zamknięta12. Nie wolno nam sia­dać na ław­kach w parku. Co ja mówię? Nie wolno nam w ogóle wcho­dzić do par­ków. Więk­szość skle­pów, o restau­ra­cjach czy kinach nie wspo­mi­na­jąc, zatrza­snęła przed nami drzwi. Tuż przed wojną, gdy poszłam na plażę, ogrom­nie się zdzi­wi­łam na widok tabliczki „Żydom wstęp wzbro­niony”. Teraz takie tabliczki, zakazy, ogra­ni­cze­nia są zupeł­nie zwy­czajne. Stały się naszą codzien­no­ścią. A na dźwięk słowa „aryj­ski” chce mi się wymio­to­wać.

Co my takiego zro­bi­li­śmy? W czym jeste­śmy gorsi? Prze­cież też jeste­śmy ludźmi! Tak samo się rodzimy i umie­ramy! Tak samo kochamy i mamy nadzieję! Tak samo pra­gniemy szczę­ścia i spo­koj­nego życia.

Pogło­ski o tym, co się dzieje w sto­licy, docie­rają także tutaj. Powta­rzane są ze stra­chem, sieją nie­po­kój i mnożą domy­sły, co też Niemcy nam jesz­cze zgo­tują.

Naj­chęt­niej wró­ci­ła­bym do domu, do swo­ich, ale Jadzia z Marią prze­ko­nują, że nic tam po mnie. A mnie zżera nie­po­kój, który z dnia na dzień staje się coraz bar­dziej nie do znie­sie­nia. Po tym kosz­mar­nym marcu 1940 roku13, kiedy Niemcy niczym sfora wście­kłych psów rzu­cili się na sta­ro­za­kon­nych, dopro­wa­dza­jąc do pogromu, świat jesz­cze bar­dziej sta­nął na gło­wie. Uwa­żam, że to był tylko pre­tekst, by w końcu zamknąć nas, niczym bydło w obo­rze, w murach getta i prze­jąć kon­trolę nad każ­dym aspek­tem naszego życia. Kto wie, co Niem­com jesz­cze strzeli do głowy i jak długo potrwa ta gehenna.

Naj­bar­dziej się boimy, że może zwy­czaj­nie im się znu­dzić pil­no­wa­nie takiej, dla nich zupeł­nie bez­war­to­ścio­wej, masy ludzi i wyko­rzy­stają gaz, amu­ni­cję, tru­ci­znę, bomby, żeby zgła­dzić nas w jed­nej chwili. Nie­stety ich arse­nał i pomy­sło­wość nie mają gra­nic.

Naprawdę żałuję, że mimo nama­wia­nia, zakli­na­nia i bła­gań rodzice nie zde­cy­do­wali się na wyjazd, gdy był jesz­cze na to czas. Bra­cia tatki pod koniec sierp­nia 1939 roku w pośpie­chu wyje­chali, a wła­ści­wie popły­nęli trans­atlan­ty­kiem do Sta­nów Zjed­no­czo­nych i teraz ślą listy z nie­spo­koj­nymi pyta­niami, co u nas. A co u nas może być? Stara bieda, z dnia na dzień coraz gor­sza, a jej końca nie widać.

Mam poczu­cie, że oku­pant chce pozba­wić nas wszyst­kiego.

Dotarło to do mnie dobit­nie, gdy pierw­szy raz zoba­czy­łam wyma­lo­waną białą farbą sze­ścio­ra­mienną gwiazdę na witry­nie skle­piku sąsia­du­ją­cego z naszym domem. I ten okropny napis „Jude”, który – niczym wypa­lone roz­grza­nym do czer­wo­no­ści żela­zem piętno na czole – nazna­cza nas jak naj­gor­szym z grze­chów.

A prze­cież, gdyby się tak zasta­no­wić, to w nie­miec­kiej krwi jest spora domieszka semicka. Ich chrze­ści­jań­ska reli­gia ist­nieje dzięki Żydowi! Żyd Jezus Chry­stus jest ich Bogiem i zara­zem praw­dzi­wym czło­wie­kiem, pośred­ni­kiem mię­dzy tymi nie­miec­kimi zło­czyń­cami a Panem w nie­bio­sach. Jak mocno można zaci­snąć powieki, ogłuch­nąć, wyprzeć to, w co wie­rzyli przod­ko­wie, żeby do tego stop­nia zaprze­czyć rze­czy­wi­sto­ści? Prze­cież ich Bóg nie pocho­dzi z Tyrolu czy Bawa­rii. Nie naro­dził się w Kaplicy Łask w Altötting, a jego matką nie była odziana w Dirndl14 Czarna Madonna. Nie przy­oble­kli go w Leder­ho­sen15 i nie jodło­wali mu koły­sa­nek.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. Wszy­scy Żydzi prze­by­wa­jący w Gene­ral­nym Guber­na­tor­stwie, mający ukoń­czone 10 lat, od 1 grud­nia 1939 roku obo­wią­zani byli nosić na pra­wym ręka­wie ubioru białą opa­skę z nie­bie­ską gwiazdą Dawida. [wróć]

2. Kładka – drew­niany most nad ulicą Chłodną. Kiedy w War­sza­wie two­rzono getto, uznano, że ulica Chłodna jest zbyt ważną arte­rią komu­ni­ka­cyjną, aby wyłą­czyć ją z ogól­nie dostęp­nej sieci dro­go­wej mia­sta. Jedy­nie począt­kowo (do grud­nia 1941 r.) część Chłod­nej zna­la­zła się w gra­ni­cach „dużego getta” (około dwu­stu­me­trowy odci­nek pomię­dzy Wro­nią a Żela­zną), gdzie miesz­kała naj­uboż­sza lud­ność i prze­sie­dleńcy. Na połu­dnie od Chłod­nej roz­cią­gało się „małe getto” zamiesz­ki­wane przez swo­istą elitę, ludzi zamoż­niej­szych, inte­li­gen­cję i typo­wych miesz­czan. Mie­ścił się tam m.in. Juden­rat. Wcho­dząca w skład „małego getta” ulica Sienna ucho­dziła za jedną z naj­lep­szych w get­cie. Ponie­waż przej­ście pie­sze pomię­dzy połu­dniową i pół­nocną czę­ścią getta sta­no­wiło duży pro­blem, posta­no­wiono go roz­wią­zać, prze­rzu­ca­jąc nad Chłodną drew­niany most. Most na Chłod­nej funk­cjo­no­wał jedy­nie pół roku, od stycz­nia do sierp­nia 1942 roku, mimo to wrył się w pamięć wielu oso­bom, sta­jąc się swo­istą ikoną getta. [wróć]

3. Wydzie­lona część syna­gogi prze­zna­czona dla kobiet, które nie mogły prze­by­wać w głów­nej sali z męż­czy­znami. W orto­dok­syj­nym juda­izmie z reguły było to osobne pomiesz­cze­nie, czę­sto na pię­trze lub gale­rii. Babińce miały nie­za­leżne wej­ścia, a z salą główną łączyły je zwy­kle małe okienka, by kobiety nie były sły­szane ani widziane przez męż­czyzn. [wróć]

4. Żydzi (szcze­gól­nie orto­dok­syjni) żyli w prze­świad­cze­niu, iż Naród Wybrany jest pod szcze­gólną opieką boską. Wyra­żali to prze­świad­cze­nie w kadi­szu, modli­twie odma­wia­nej przez kan­tora pod­czas codzien­nych modłów, na zakoń­cze­nie każ­dej czę­ści obrzędu, wyra­ża­ją­cej wiarę w Boga, pod­da­nie się Jego woli, a przede wszyst­kim Jego wyro­kom. [wróć]

5. Na pod­sta­wie roz­po­rzą­dze­nia dewi­zo­wego dla Gene­ral­nego Guber­na­tor­stwa zarzą­dzono zablo­ko­wa­nie Żydom ich kont, depo­zy­tów i schow­ków (safes). Insty­tu­cjom pie­nięż­nym i kre­dy­to­wym wolno było wypła­cić upraw­nio­nym kwotę do 250 zło­tych tygo­dniowo. [wróć]

6. Na pod­sta­wie roz­po­rzą­dze­nia o wpro­wa­dze­niu przy­musu pracy dla lud­no­ści żydow­skiej Gene­ral­nego Guber­na­tor­stwa z dniem 1 stycz­nia 1940 roku zabro­niono wszyst­kim Żydom doko­ny­wa­nia zmiany miej­sca zamiesz­ka­nia oraz wyj­ścia i uży­wa­nia dróg, ulic i pla­ców od godziny 21.00 do godziny 5.00 bez pisem­nego oraz cza­sowo i miej­scowo ogra­ni­czo­nego zezwo­le­nia miej­sco­wej wła­ści­wej nie­miec­kiej wła­dzy admi­ni­stra­cyj­nej. Wszy­scy miesz­kańcy żydow­scy w Gene­ral­nym Guber­na­tor­stwie od 14. do ukoń­cze­nia 60. roku życia pod­le­gali zasad­ni­czo przy­mu­sowi pracy w celu wyko­rzy­sta­nia ich siły robo­czej według moż­li­wo­ści, sto­sow­nie do wyuczo­nego zawodu, i umiesz­cze­nia ich w obo­zach pracy. Ścią­gnię­cie pod­le­ga­ją­cych przy­mu­so­wej pracy obej­mo­wało naj­pierw Żydów płci męskiej od 12. do 60. roku życia i nastę­po­wało na spe­cjalne powo­ła­nie ze strony władz nie­miec­kich. [wróć]

7. Getto to zamknięta dziel­nica żydow­ska. W wielu euro­pej­skich mia­stach getta były dla Żydów przy­mu­so­wym miej­scem osie­dla­nia od śre­dnio­wie­cza do XIX wieku. W pań­stwach oku­po­wa­nych przez III Rze­szę w cza­sie II wojny świa­to­wej wła­dze oku­pa­cyjne two­rzyły zamknięte i strze­żone getta, w któ­rych przy­mu­sowo osie­dlano lud­ność żydow­ską z danego terenu. Getta były zazwy­czaj oto­czone murem strze­żo­nym od zewnątrz i cał­ko­wi­cie zależne od dostaw żyw­no­ści oraz ener­gii. Utwo­rze­nie gett było pierw­szym eta­pem zapla­no­wa­nej i prze­pro­wa­dzo­nej przez Niem­ców zagłady Żydów. Z powodu zamknię­cia dużej liczby osób na sto­sun­kowo małej prze­strzeni i nie­wiel­kich racji żyw­no­ścio­wych, które im przy­słu­gi­wały, utwo­rze­nie gett fak­tycz­nie słu­żyło eks­ter­mi­na­cji lud­no­ści żydow­skiej. Osta­tecz­nie w 1943 roku nazi­ści wywieźli osoby uwię­zione w get­tach do obo­zów zagłady i tam zamor­do­wali. [wróć]

8. Dom Towa­rowy Braci Jabł­kow­skich otwarto 7 listo­pada 1914 roku. Bez­po­śred­nio zaopa­tru­jąc się u pro­du­cen­tów, spółka mogła zaofe­ro­wać pro­dukty w kon­ku­ren­cyj­nych cenach. Aby uprzy­jem­nić klien­tom zakupy, na trze­cim pię­trze otwarto kawiar­nię, a w sezo­nie let­nim na tara­sie na dachu ser­wo­wano kefiry i soki owo­cowe, pro­pa­gu­jąc ideę zdro­wego żywie­nia. Funk­cjo­no­wał pod­czas wojny, a w cza­sie powsta­nia war­szaw­skiego przed­się­bior­stwo wspie­rało powstań­ców, zaopa­tru­jąc ich w odzież, obu­wie i żyw­ność. Pro­du­ko­wano tu także amu­ni­cję. Jako jeden z nie­licz­nych budyn­ków w tam­tym rejo­nie War­szawy prze­trwał bom­bar­do­wa­nia mia­sta. W maju 1945 roku wzno­wił dzia­łal­ność. [wróć]

9. W gwa­rze „włó­czyć się”. [wróć]

10. W gwa­rze „zanie­dbana kobieta”. [wróć]

11. W cza­sie I i II wojny świa­to­wej gruź­lica wśród nie­do­ży­wio­nych, gło­du­ją­cych ludzi stała się praw­dziwą plagą, a jej epi­de­mii, przy braku wła­ści­wych środ­ków i leków, nie spo­sób było powstrzy­mać. [wróć]

12. Na pod­sta­wie dekretu Führera i Kanc­le­rza Rze­szy Nie­miec­kiej sklepy żydow­skie nale­żało ozna­czyć gwiazdą syjoń­ską w spo­sób wyraź­nie widoczny z ulicy. [wróć]

13. Za przy­zwo­le­niem i naj­praw­do­po­dob­niej z inspi­ra­cji Niem­ców w cza­sie świąt wiel­ka­noc­nych 1940 roku, mię­dzy 22 a 27 marca, doszło w War­sza­wie do pogromu, który miał być uza­sad­nie­niem dla utwo­rze­nia getta. Wśród jego uczest­ni­ków domi­no­wała mło­dzież szkolna pod­że­gana przez dzia­ła­czy z kręgu Naro­do­wej Orga­ni­za­cji Rady­kal­nej. [wróć]

14.Dirndl – tra­dy­cyjny kobiecy strój ludowy noszony w połu­dnio­wych Niem­czech i Austrii, wzo­ro­wany na histo­rycz­nym ubio­rze górali zamiesz­ku­ją­cych Alpy. [wróć]

15.Leder­ho­sen to tra­dy­cyjne krót­kie skó­rzane spodnie noszone w Tyrolu i Bawa­rii. [wróć]