27,99 zł
Dramatyczna i wzruszająca historia dwóch Żydówek, które rozdzielił mur getta.
Miriam Rubin ma pecha, bo urodziła się w żydowskiej rodzinie skazanej przez Niemców na zagładę. Zamknięta w getcie, cierpiąc głód, pozbawiona nadziei marzy tylko o odzyskaniu wolności. Poświęci wszystko, żeby uratować i wyprowadzić za mury bliskich.
Po aryjskiej stronie Jadwiga Roguska usiłuje pomóc przyjaciółce. Wynajmuje mieszkanie w kamienicy przy Żurawiej 28, gdzie od lat sama mieszka, zdobywa dokumenty i zapasy jedzenia, by pomóc Rubinom.
W niesienie pomocy angażuje się również jej maż, Jan, znany i ceniony lekarz, który ryzykując życie, nie opuszcza swoich żydowskich pacjentów, leczy ich w getcie, dokarmia i pociesza. To właśnie on wyprowadza z getta Miriam, by w kolejnych dniach wrócić po jej rodziców.
I gdy wszystko wskazuje na to, ze plan ma szanse powodzenia i ze niebawem uda się ocalić kilkuosobowa żydowska rodzinę, 19 kwietnia 1943 roku w getcie wybucha powstanie.
Zrozpaczona Miriam, która jako pierwsza znalazła po tej lepszej stronie Warszawy, przeżywa niewypowiedziany koszmar. Getto na jej oczach jest niszczone i palone kamienica po kamienicy, ulica po ulicy. Bezradna, zdesperowana patrzy na łunę ognia, mając świadomość, ze tuz obok, ukryci w piwnicy, jej bliscy właśnie umierają.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 255
Miriam
Wyjść czy nie wyjść?
Ujawnić się czy udawać, że mnie tu nie ma?
Może nikt się nie domyśli, kim jestem.
Biję się z myślami od dobrych kilku dni, zupełnie nie potrafiąc zdecydować, co będzie dla nas lepsze. Bezpieczniejsze. Czy w ogóle istnieje gdzieś niegroźny, oswojony, normalny świat? Czy w oku wojennego cyklonu można gdzieś się zaszyć i spokojnie przeczekać nawałnicę?
I wreszcie, czy jednak nosić tę cholerną piętnującą opaskę z gwiazdą Dawida1 na ramieniu, czy nadal udawać, że mnie to nie dotyczy? Od miesięcy w coraz większym napięciu i strachu ukrywamy nasze pochodzenie. Jest zimna jesień 1942 roku, więc skoro tyle przetrwaliśmy, może nam się uda? Czy możemy jeszcze bardziej ogłuchnąć na nakazy, lekceważyć rozsądek, zdać się tylko na to, co dyktuje serce? Tylko dlaczego rodzice stale się upierają, że powinni dołączyć do swoich?
Łup. Łup. Łup.
Jestem jak ogłuszona niemożnością podjęcia decyzji. Stoję przed ścianą nieznanego, nad przepaścią, której dna nie widać.
Łup. Łup. Łup.
Rozdygotane serce gwałtownie pompuje krew, tak że czuję bolesne pulsowanie w uszach. Głębokim wdechem i powolnym wydechem usiłuję stłumić efekt kolejnego wyrzutu adrenaliny.
Strach. Walka. Ucieczka.
Tak powinnam się zachować. Tylko że strach paraliżuje. Walczyć nie warto, bo z nimi nikt nie zwycięży, nikt nie wygra w pojedynkę z systemem, nikt sam nie pokona Hitlera. A uciec nie mam dokąd. Jak, do cholery, mam stawić czoło napierającemu niebezpieczeństwu?
Tyle razy stawałam, na szczęście po aryjskiej stronie, nieopodal kładki na Chłodnej2, przyglądając się tym biedakom i zastanawiając, jak to jest po tej drugiej stronie. W getcie. I zawsze dziękowałam losowi, że jednak mnie tam nie ma.
Nie znajduję żadnych rozwiązań. Za to pytania „czy”, „jak” i „dlaczego”, na które nie znajduję odpowiedzi, obłażą mnie jak stado kąsających mrówek.
Od kilku minut stoję przed lustrem, uważnie przypatrując się odbiciu młodej, bladej kobiety, która wygląda na przerażoną. Jej zbyt ciemnym wyrazistym oczom w falbankach długich czarnych rzęs, pełnym ustom i rozsianym po policzkach piegom, które nadają twarzy radosny, łobuzerski wygląd. Gdybym się uśmiechnęła, w lewym policzku pojawiłby się uroczy dołeczek, który tyle razy komplementowali koledzy i którego zawsze zazdrościły mi przyjaciółki. Odwracam się bokiem, by obejrzeć profil, upewnić się, że nos nie jest nazbyt długi. Gdybym odziedziczyła go po ojcu, dziadku czy pradziadku, z pewnością zdradziłby, kim jestem.
Poprawiam niesforne włosy, które jak zwykle zwinęły się w nierówne loki. Zbieram je i zwijam na karku w niedbały kok, by po chwili ponownie pozwolić im opaść kaskadą na ramiona. I znowu przekładam je to na prawą, to na lewą stronę, próbując sobie wyobrazić, jak wyglądałabym w krótkiej fryzurze. Ale przede wszystkim oglądam odrost, zastanawiając się, czy znowu powinnam je rozjaśnić. Czy może jednak nieśmiały rudy blask, którym połyskują, jest mniej zdradliwy niż nienaturalny blond. Judyta, moja starsza siostra, przekonuje, że możemy skutecznie ukryć swoją tożsamość pod platynowym blondem. A ja myślę inaczej. Tlenienie włosów nas nie uratuje. Wiele elementów musi się złożyć na to, by ktoś pomyślał, że nie jesteśmy tymi osobami, którymi się urodziłyśmy.
– Przecież zaraz zdradzi cię czarny odrost – protestuję kolejny raz. – Poza tym to nie wygląda naturalnie i za bardzo rzuca się w oczy.
– No to trzeba o nie regularnie dbać. – Wzrusza ramionami, patrząc na mnie z politowaniem. – Zresztą jak o wszystko.
– A oczy? Rzadko się zdarza, żeby blondynki miały tak czarną oprawę…
– A ty jak zawsze swoje. – Judyta wydyma usta i ponownie przegląda się w lustrze umieszczonym pośrodku staroświeckiej trzydrzwiowej szafy.
– Wyobraź sobie, że pamiętam, co się stało z Rachelą. Z tą, co mieszkała przy Marszałkowskiej. – Wzdycham zasmucona.
– W ogóle nie kojarzę. – Judyta popatruje na mnie podejrzliwie.
– Judi, no jak to? Nie wiesz, o kim mówię? – irytuję się. – Zawsze stała obok nas w babińcu3, taka wysoka…
– Aa! – Doznaje olśnienia i klepie się dłonią w czoło. – Ta! Cóż, ona nigdy nie była szczególnie rozgarnięta. – W jej głosie pobrzmiewa ironia.
– Moim zdaniem nie o rozum tu chodzi. – Wpatruję się w siostrę uporczywie, nie pojmując, jak to się dzieje, że ktoś tak bystry i, zdawałoby się, rozsądny nie daje się przekonać i jak osioł trwa przy swoim.
– A niby o co?
– Miała pecha i zdradziły ją właśnie jasne włosy. Tatko mówił, że wywieźli ją do obozu, tylko nie wiedział do którego. Rabin…
– Tak, oczywiście tatko wie wszystko!
– Nie mów tak! – Zaczynam się złościć. – Jak możesz? Szacunek mu się na…
Zauważyłam, że odkąd Judyta zakochała się bez pamięci w Józku, zachowuje się, jakby pozjadała wszystkie rozumy. W dodatku zaczęła ironizować na temat pobożności rodziców i trzymania się przez nich tradycji.
W jej przekonaniu świat idzie do przodu i nie wolno pozostawać w tyle. Trzeba iść z duchem czasu, a wojna i sytuacja, w której się znaleźliśmy, najdobitniej świadczą o tym, że Jahwe niekoniecznie przejmuje się naszym losem4.
– Ależ ja go szanuję, tylko nie rozumiem, że z takim zaangażowaniem, owinięty w tałes, całymi godzinami modli się o poranku, a potem gdzieś znik…
– Jak możesz być taka niesprawiedliwa? Wiesz doskonale, co się stało w listopadzie5! – krzyczę.
– Oczywiście! Niemcy zablokowali Żydom konta w bankach i depozyty, tylko że…
– Tatko stracił wszystko! Więc z łaski swojej…
– Sama musisz przyznać, że to nie czas na pogłębianie duchowości, tylko na działanie. Modlitwami niczego nie osiągniemy. – Judyta zdaje się kompletnie mnie nie słuchać.
– Modlitwa jest ważna – upieram się.
– Ale nie najważniejsza. Zamknęli synagogi, przypomnij mi łaskawie, kiedy to było? Na początku 1940 roku? Ile to już minęło miesięcy? No ile?!
– Nie pamiętam.
Tyle było tych zakazów, nakazów, obowiązków i ograniczeń dotyczących nas, Żydów, że zupełnie się w tym wszystkim pogubiłam. Wiem jedno: być Żydówką to wielkie nieszczęście.
– A mimo to jakoś sobie radzimy. Można modlić się po cichu i jednocześnie robić coś pożytecznego.
– Jak możesz? Tatko przechodzi załamanie. Tylko…
Judyta niespodziewanie się wścieka.
– A ty zawsze to samo! Oczywiście, módl się, jeśli to dodaje ci otuchy i nadziei, ale też zacznij myśleć racjonalnie. Jeśli się załamiesz, to za chwilę przegrasz wszystko! Trzeba działać! Jeśli nic nie zrobimy, wyrżną nas jak barany.
– Czyli?
– Bo ja wiem. – Wzrusza ramionami. – Rób, co ci każą, i się nie wychylaj albo… uciekaj.
– Niby dokąd?
– Tego to już nie wiem.
– A ty co zamierzasz?
Coraz częściej niepokoję się stanem jej ducha. Obawiam się, że tak niepoprawne poglądy podsuwa jej Józek. Starsza o pięć lat, zachowuje się pod nieobecność rodziców tak, jakby była moją matką. Nie wiadomo na jakiej podstawie daje sobie prawo do pouczania, krytykowania i zlecania zadań, czego szczerze nie znoszę. Zmyj naczynia, zamieć podłogę, nie rób tego, zrób tak, jak mówię, bo jeśli nie, to poskarżę się mamie… Chyba nie chcesz martwić ojca…
Jesteśmy tylko we dwie, choć starsze ciotki czasami przebąkują w sekrecie, że miałyśmy starszego brata, który w dzieciństwie „tak tragicznie” zmarł. Mimo naszych dociekań nigdy nie chcą zdradzić, na czym owo „tak tragicznie” polegało, upominając nas przy okazji, byśmy nie zadawały zbędnych pytań mamie, która już swoje przeżyła i nie trzeba jej przysparzać bólu, zrywając strupy z dawnych ran.
Mama, Anna, jest bardzo wrażliwą osobą. Jest zamknięta w sobie, rzadko się uśmiecha, lecz w przeciwieństwie do innych matek przytula nas bardzo często, całuje w czubek głowy i zapewnia, że kocha nas najbardziej na świecie. Pochodzi ze Lwowa i przeprowadziła się do Warszawy, podążając za swoją wielką miłością, Jakubem, który był cenionym lekarzem, a po latach stał się naszym ojcem. W zasadzie nie jestem pewna, czy czas przeszły jest tu właściwy. Bo przecież lekarzem nie przestaje się być i tatko nadal, gdy tylko ktoś prosi go o pomoc, wykorzystuje swoją wiedzę i doświadczenie, udzielając bezpłatnych porad. Tylko co to za lekarz, któremu zakazano praktykować? Który nie ma możliwości zaordynowania pacjentowi leków i napisania mu recept?
Sama nie wiem, czym się teraz zajmuje i jak zdobywa pieniądze, żeby niczego nam nie brakowało. Wiem tylko, że zgodnie z nakazem okupanta gdzieś pracuje6. Pewnie w jakiejś fabryce albo innym mało prestiżowym zakładzie, co z jego perspektywy musi być wielką życiową porażką. Kiedy pytam, zawsze odpowiada, że im mniej wiemy, tym jesteśmy bezpieczniejsze. Dla odmiany mamuś, która nigdy nie pracowała, teraz usiłuje dorobić przeszywaniem starej odzieży, haftowaniem serwetek i innych cudów. Nie mogę pojąć, komu w czasie wojny potrzebne są wyszywane fatałaszki czy obrusy. Do głowy przychodzą mi tylko okupanci, ale nawet do siebie nie dopuszczam takich myśli, że to im mama sprzedaje swoje piękne wyroby.
– Sądzę, że czas dołączyć do swoich. – Judyta prostuje się niczym żołnierz na warcie i poważnieje, a na jej czole pojawia się głęboka pionowa bruzda.
– Oszalałaś? Chyba słyszałaś, że szwaby chcą odgrodzić od miasta dzielnicę żydowską. Moim zdaniem to czas n… – Urywam w pół słowa.
– No, na co? Taka mądra jesteś, to powiedz.
– Sama nie wiem. – Serce wali mi tak, że za chwilę przedrze się przez zaciśnięte gardło i wyskoczy na zewnątrz.
– Józek mówi, że tu, na miejscu, z naszymi braćmi, będziemy bardziej użyteczni. Może też to przemyślisz.
– Kompletnie ci odbiło! Chcesz zaprzepaścić wysiłki rodziców, by nikt nie odgadł, kim jesteśmy?
– Jeśli sądzisz, że siedząc miesiącami w tym ponurym mieszkaniu, stałyśmy się przezroczyste, to się mylisz. Wszyscy o nas wiedzą.
– Niby kto?
– Sąsiedzi, sklepikarka z piekarni. Mam wymieniać dalej?
– Ale póki co nikt nas nie wydał.
– To kwestia czasu, a w zasadzie stopnia zastraszenia. Nikt nie będzie się narażał na śmierć za dwie obce Żydóweczki.
– Może masz rację. – Przytłacza mnie to, co słyszę, ale nie wyobrażam sobie zmiany stanu rzeczy, a tym bardziej afiszowania się i dobrowolnego wspięcia po stromych schodkach na szafot.
– Jeśli nie zaczniemy walczyć, nikt za nas tego nie zrobi. Wiesz, co się mówi: jeśli sama o siebie nie zadbasz, to…
– Wiem, wiem.
Jestem w szoku. Podczas gdy ja ciągle jeszcze rozważam noszenie opaski z gwiazdą Dawida i w miarę swobodnego przemieszczania się po mieście, moja siostra, po tylu miesiącach ukrywania swojego pochodzenia, chce niespodziewanie dobrowolnie wyjść naprzeciw przeznaczeniu!
Nie potrafię żyć w takiej niepewności, w chaosie i plątaninie strasznych myśli, gdy na horyzoncie widać tylko śmierć. Chyba faktycznie trzeba wreszcie coś postanowić. Nie mogę odżałować, że rodzice nie przyjęli przed wrześniem 1939 roku, gdy wojna ciężką czarną chmurą wisiała nad nami, zaproszenia ciotki Sary, kuzynki matki, do Ameryki.
Bylibyśmy w innej czasoprzestrzeni. Bezpieczni, z dala od tego wszystkiego, co każdego dnia coraz mocniej chwyta nas za szyję.
Miriam
Rodzice, za namową krewnych i ulegając naciskom Judyty, podejmują koszmarną decyzję i postanawiają porzucić dotychczasowe duże, wygodne mieszkanie w centrum miasta, by przeprowadzić się do dzielnicy żydowskiej. Choć „przeprowadzić” to w tym wypadku eufemizm. Mamy w tym wszystkim sporo szczęścia, bo Niemcy dochodzą do tych samych wniosków co my i o poranku zmuszają wszystkich mieszkańców do opuszczenia lokali.
W ciągu piętnastu minut mamy zgarnąć i zapakować do walizek najważniejsze, najbardziej przydatne rzeczy i stawić się z nimi na ulicy. I choć nasze walizki od kilku godzin są przygotowane, to i tak wpadamy w popłoch ‒ biegamy po mieszkaniu, żegnając się z nim i jednocześnie zastanawiając, co jeszcze da się ocalić. Zabrać kolejne zdjęcie czy może bardziej przydatna okaże się druga para ciepłych skarpet? Przezorna mama zapakowała kilka talerzy i noży, przy okazji zmuszając nas do podzielenia się zapasami z sąsiadami i upchnięcia ich do pospiesznie uszytych ze starych zasłon nieforemnych plecaków, które bardziej przypominają żebracze toboły niż torby.
Objuczeni jak osły ustawiamy się posłusznie w szeregu. Zatopieni we własnym strachu, nie przyglądamy się towarzyszom, rozmyślamy, jaki czeka nas los. Kulka na miejscu, transport do obozu, a może katorżnicza praca w głębi Niemiec? Każda z tych możliwości jest przerażająca i żadna z nich nie powinna się stać naszym udziałem.
Okazuje się, że prowadzą nas do dzielnicy żydowskiej, przy okazji niemiłosiernie bijąc i wyzywając.
– Jak to możliwe, że się nie zgłosiliście, nie rozumiecie, co się do was mówi?
– Właśnie mieliśmy iść, my ze… – Tatko się plącze i zarazem usiłuje wyprostować, jakby nie czuł ciężaru plecaka.
– Żydzie parszywy! Świnio jedna!
I chlast pejczem po nogach.
– J…
– Cicho! – wypluwa z siebie Niemiec, tak że kropelki śliny osiadają ojcu na puszystej brodzie.
Sparaliżowani strachem, wpatrujemy się w czubki butów i tylko kątem oka dostrzegam, jak Judycie bieleją kłykcie zaciśniętych pięści. Delikatnie dotykam jej dłoni, próbując dać do zrozumienia, że ze względu na nas wszystkich nie wolno jej wykonać żadnego fałszywego ruchu.
Ale nikt z nas nie spodziewa się tego, co się stanie za chwilę.
Do tatki dopada rosły blondyn w sztywnym, pachnącym nowością mundurze. Nim się zorientujemy, co się dzieje, wyciąga z pochwy długi wojskowy nóż, chwyta tatkę za brodę i kilkoma cięciami odcina ją tuż pod żuchwą.
Ojciec stoi bez ruchu. Skamieniały. Dumny, wyprostowany, za wszelką cenę nie chce dać po sobie poznać, jak zabolała go ta sytuacja. Tym gestem szwab pozbawił tatkę tego, z czego był taki dumny. Babcia mówiła, że to Bóg nakazał naszym mężczyznom nosić brody i pejsy, które miały nasz naród wybrany odróżniać od innych nacji. A teraz ten parszywy niemiecki byczek dopuścił się takiego zbezczeszczenia.
Mam świadomość, jak tatko, mimo zaciśniętych zębów, cierpi, jak to przeżywa. To musi być dla niego dramatyczne – publiczne odarcie z godności, odebranie honoru, pozbawienie autorytetu. Dlaczego on, nasz mentor, nasza ostoja, musi przeżywać taki wstyd, takie upokorzenie?!
Niemiecka ulotka propagandowa.
Przysięgam w duchu, że zrobię wszystko, by się zemścić. By nie odpuścić im tego grzechu. Upokorzyć ich tak samo. Wzbiera we mnie fala nienawiści i buntu, i już wiem, że nie cofnę się przed niczym. Że nie będę siedzieć jak potulna owca, wypatrując śmierci. Że coś zmienię, do czegoś się przyczynię. Będę ziarenkiem piasku w trybach ich dobrze naoliwionej maszyny.
– Ruszać się!
Powoli, trzęsąc się ze strachu, ale i nienawiści, idziemy przed siebie.
– Gdzie chodnikiem leziesz? – Niemiec chwyta ojca za łokieć. – Żydzie jeden! Nie wiesz, że chodnik nie jest dla was? I ukłoń się, jak do ciebie mówię!
Sama nie wiem, czy się cieszyć, że nie zastrzelili nas na miejscu. Może byłby to akt łaski? A tak gnają nas w nieznane. W miejsce, które napawa paraliżującym lękiem.
Getto7. To jedno z najbardziej przeklętych słów jest odmieniane przez wszystkie przypadki i przekazywane drżącymi ustami. Dla nas, Żydów, oznacza katastrofę.
To jak zamknięcie w obozie, w przedsionku piekła, z którego ocaleją tylko nieliczni. Jak oni sobie wyobrażają stłoczenie na tak niewielkiej przestrzeni dziesiątek tysięcy ludzi, i to nie tylko warszawiaków, lecz również tych z pobliskich miejscowości? Przecież tak się nie da żyć! Jak znajdziemy pracę, jak się wyżywimy? Zaczną się szerzyć choroby, nie daj Boże pchły, wszy i całe to dziadostwo, które zawsze podąża za biedą i nieszczęściem.
To tragiczne nieporozumienie, ów straszny błąd, którego ja, nawet puszczając wodze fantazji, nie jestem w stanie sobie wyobrazić, dla nazistów jest zwykłą, oczywistą sprawą. Mają jeden cel: zniszczyć, wyeliminować, pozbyć się nas, bo Żydzi dla nich nie są ludźmi.
Cała ta sytuacja sprawia, że nasze niedawne dywagacje, czy mamy się ujawnić, czy jednak nie, okazują się bezprzedmiotowe, bo oto i tak decyzja nie należy do nas. Nasza piękna kamienica zostaje przymusowo wyludniona i zwyczajnie nie mamy gdzie się podziać.
Na razie jednak otaczanie dzielnicy żydowskiej murem, drutem kolczastym i czym tylko się da, żeby odizolować nas od „normalnych” ludzi, przypada na zimowe tygodnie, które spędzam u przyjaciół pod Warszawą, Jadźki i Jana Roguskich, a w zasadzie u ich dobrych znajomych. Wczoraj wieczorem z Jadzią i dwojgiem jej dzieci przyjechałyśmy na tak zwane letnisko (prawie zimą) i od razu zdziwiłyśmy się, jak bardzo nasze życie różni się od tego na prowincji. Na wsi jest tak cudownie spokojnie, czas biegnie jakby wolniej i nie czuje się tak wielkiej presji. Nie sposób tego porównać do panującego w Warszawie napięcia spowodowanego różnorodnymi prześladowaniami: łapankami, kontrolami dokumentów na ulicy, egzekucjami, strzelaninami. Tu, zaszyte na odludziu, mogłybyśmy nawet ulec złudzeniu, że wojny nie ma.
To odkrycie porusza mnie do żywego.
Wystarczyło przemieścić się kilka kilometrów, a świat jakby zastygł, zahibernowany w bezpiecznych, z takim sentymentem wspominanych przedokupacyjnych czasach. Mam z tego powodu potworne wyrzuty sumienia. Jak by na to nie patrzeć, odpoczywam na łonie natury, podczas gdy rodzice zmagają się z regułami nowego, podyktowanego przez Niemców ładu. Tkwią w skromnym mieszkanku pośrodku dzielnicy żydowskiej, odcięci od wszystkiego, co kochali, lubili i cenili.
Nie wspominam o tym Jadzi, ale siedzę jak na rozżarzonych węglach, a moje myśli nieustannie błądzą wokół Warszawy. Muszę zrobić wszystko, by namówić ją na wcześniejszy powrót. Rozważałam nawet zostawienie tutaj przyjaciółki, ale z jednej strony powstrzymuje mnie dane jej słowo, a z drugiej konieczność zmierzenia się z nową rzeczywistością. Wstydzę się tego, ale nie potrafię przełamać strachu. Chciałabym odsunąć na święty nigdy konfrontację z tym, co zafundowały nam szwaby.
Jadwiga z Miriam na werandzie w podwarszawskim domu przyjaciół, zima 1943 roku.
Jest mroźno, wietrznie, wiatr szarpie płaszczami, złośliwie szczypiąc w uszy i nosy. Przemarznięte po długim spacerze w lesie skrzącym się od śniegu, który chrzęścił pod naszymi stopami, wyciągamy zgrabiałe ręce przy starej żeliwnej kozie w kuchni, żeby się ogrzać.
Gruba, rumiana, wiecznie uśmiechnięta gosposia, która, gdy wydaje jej się, że jest poza zasięgiem naszych uszu, klnie jak szewc, właśnie dołożyła drew do pieca i postawiła na nim wielki, wysłużony i powgniatany garnek z wywarem warzywnym, w którym pływa kilka kawałków mięsa.
– Boże, ale się zmęczyłam.
– Policzki masz różowe jak klaun. – Jadźka uśmiecha się promiennie, a jej oczy błyszczą radośnie.
– A ty nie? Obie wyglądamy jak cyrkówki. – Poprawiam rozczochrane włosy. – Fryzury w nieładzie, czerwone jak u matrioszki policzki, dobrze, że choć nie jesteśmy obdarte.
– Poczekaj trochę, a przez tę cholerną wojnę będziemy latami nosić stare łachy. Nawet nie wiesz, jak tęsknię za zakupami.
Jadźka, która zawsze ceniła sobie odzież dobrej jakości i podążała za modą i światowymi trendami, mruży z rozmarzeniem oczy.
– Daj spokój, nawet mi o tym nie przypominaj. Kiedy to było? – mówię bez cienia optymizmu. Co jak co, ale zakupy, zwłaszcza modnych fatałaszków, są na ostatnim miejscu mojej listy potrzeb.
Wspomnienie biegania z ekscytacją po sklepach i składach wydaje się takie nierealne i odległe, że można by się zastanawiać, czy było jawą, czy tylko wytworem wybujałej wyobraźni.
– No cóż, jak pomyśleć, to nie tak dawno temu. Pamiętasz, jak piłyśmy czekoladę u Wedla, a potem pobiegłyśmy do…
– Jejku! Ależ to były cudowne czasy! – przerywam jej w pół słowa. – Nie, nie, do Wedla chodziłyśmy zimą – z zakamarków pamięci wydobywam wspomnienie – latem piłyśmy kefiry na dachu u Jabłkowskich8.
– I soki owocowe. – Jadźka się rozmarza.
– Ciekawe, czy po wojnie będzie jeszcze ten dom towarowy. Wiesz, żałuję, że nie zdążyli zamontować tych ruchomych schodów, o których się tyle mówiło.
– Wielu rzeczy szkoda. – Przyjaciółka spogląda na mnie smutno. – Obawiam się, że już nigdy nic nie będzie takie samo. Kiedy widzę te zniszczenia, przejęcia biznesów, to nie mam wątpliwości, że nie wrócimy do tego, co było.
– Raczej nie można na to liczyć.
– Nie myśl o mnie źle, ale najchętniej rzuciłabym to wszystko w diabły i zaczęła gdzieś życie od nowa, bez stresu, bez bólu.
– Rozumiem cię doskonale, też wolałabym nie doświadczać tego, co teraz zafundował nam złośliwy los. Tylko jaki mamy wybór? Żaden!
Jadwiga zdaje się mnie nie słyszeć, bo jak gdyby nigdy nic kontynuuje:
– Ale po pierwsze, pozbyć się tego nie sposób, a po drugie, Janek by oszalał, gdyby zabrać mu pacjentów. Jest jak misjonarz – dla niego praca dla ludzi i z ludźmi, ich ratowanie to najważniejszy cel w życiu.
– Nie przesadzaj. – Śmieję się głośno. – Nie udawaj, że nie widzisz, jaki jest w ciebie wpatrzony. Bez dwóch zdań ty jesteś w jego życiu najważniejsza. Kocha cię jak wariat i gdybyś tylko zażyczy…
– No coś ty! W sprawach zawodowych nie można z nim negocjować! Jest uparty, wręcz zawzięty. Jeśli coś sobie postanowi, to dopnie swego. A mnie pozostanie tylko posłuszne pakowanie walizek i podążanie za nim w ciemno.
– Żartujesz? – Spoglądam na nią z niedowierzaniem, bo sądziłam, że na wszystkich polach jest szyją, która zgrabnie kręci mężowską głową.
– Myślisz, że nie próbowałam tego czy owego zasugerować? Jan zawsze uważa, że jest nieomylny i wszystko wie lepiej.
Jadźka, najwyraźniej niewiele sobie robiąc z mężowskich opinii, wzrusza ramionami i odsuwa się od kozy, po czym z zadowoleniem mości się w skórzanym fotelu i otula wełnianym kocem. Podkulając nogi, owija się nim jak szalem.
– Panii, a może tak mleka przynieść? – Czesia, gosposia właścicielki domku, spogląda na nas z wyraźnym pobłażaniem. – Jak by panii chciała, to mogę zagrzać z miodem, masłem i czosnkiem. Nic nie robi lepiej na rozgrzanie. Jak Pawian kciny miał i chorował tak strasznie, tośmy go takim mlekiem na nogi postawili.
Wpatrujemy się w nią z osłupieniem. Naprawdę chrzcili małpę?
– Jaki pawian, o czym Czesia mówi? Co to za małpa?
– Panii, jaka małpa?! No Pawianek, nasz Pawianek, co to mąż, to znaczy pan Jan, go doglądał.
– Słucham?
– No ten od Kaśki od piekarza.
– Aa! – Jadzia śmieje się w głos. – Fabian!
– Panii, żeby tak dziecko nazwać, to ja nie wiem. – Kręci głową z dezaprobatą. – Co też tym ludziom po głowach chodzi.
– Cha, cha, cha!
Pokładamy się ze śmiechu tak, że za chwilę będę musiała biec do wygódki na tyłach domu. Czesia, która nie pojmuje, w czym rzecz, na wszelki wypadek się obraża i cedzi przez zęby:
– Panii, to co z tym mlekiem?
– Nie, nie! – wołamy jednocześnie. – Tylko nie mleko!
Na myśl o pływającym na jego powierzchni kożuchu, o zapachu, zwłaszcza z tymi proponowanymi przez Czesię dodatkami, robi mi się słabo. Nawet kawy nie pijam z mlekiem, a co dopiero z własnej woli sięgać po kubek tego aktualnie deficytowego paskudztwa. Już wolę się napić zwykłej wody.
– Niech Czesia z łaski swojej zaparzy nam ziółek.
– Panii, ziółek o tej porze? – oburza się kobiecina, poprawiając zapaskę. – A na co? Czy co komu dolega?
Uśmiecham się dyskretnie, słuchając tego jej przeciągłego „panii” i żonglowania formą, bo najwyraźniej nie jest pewna, jak się do nas zwracać – per „pani”, czy może sobie pozwolić na „ty”.
– A zioła to się pije tylko w chorobie? – Maria, nasza gospodyni, niespodziewanie pojawia się w drzwiach i włącza do rozmowy.
– A bo ja wiem? Panii powie. – Gosposia wyciera dłonie w fartuch, co robi zawsze wtedy, gdy jest zdenerwowana, i przestępuje z nogi na nogę.
– Latem zebrałyśmy tyle mięty, niech Czesia nam jej zaparzy w imbryku. Może być ten w różowe kwiatki z serwisu.
– Panii, a nie szkoda go? – Służąca się krzywi. – Nie może być ten biały dzbanek, co w kuchni na kredensie stoi?
– Nie, nie może – upiera się Maria. – I nie ma co oszczędzać. Nie wiadomo, ile jeszcze pożyjemy, to przynajmniej napijmy się herbatki – przy ostatnim słowie w jej głos wkrada się ironiczna nuta – jak prawdziwe damy. – Opada na kanapę.
– Jak tam sobie panii chce, ale żeby potem na mnie nie było, jak się zbije – gdera niezadowolona Czesia, posłusznie wychodząc. Po chwili z głębi korytarza dobiega przedrzeźniające: – Lofrowały9 się cholery jedne cały dzień, a teraz ziółek się zachciewa! Może jeszcze te filiżanki od serwisu przynieść? W dupach im się poprzewracało! A może do pywnicy iść po marmelade? Kierdy10 z miasta przyjechały i się rządzą!
– A przynieś, przynieś! – woła z chichotem Jadzia. – Oczywiście.
Jadźka i ja śmiejemy się jak głupie i nie możemy się uspokoić. Maria przez chwilę siedzi sztywno, najwyraźniej nie wiedząc, jak się zachować. Tłumi w sobie wesołość, do oczu napływają jej łzy, a ciało podryguje i wreszcie wybucha chichotem, który przeradza się w głośny rechot.
– Czesia jest paradna – mówię, ocierając łzy. – Skądżeś ją wytrzasnęła?
– Znikąd, sama przyszła i o pracę prosiła. – Maria też ociera oczy. – A powiedzonka ma takie, że boki zrywać. W dodatku albo jest przekonana, że jesteśmy głusi i nic nie słyszymy, albo uważa, że jest niezwykle dyskretna i cicha. Tymczasem jej skrzekliwy głos, nawet gdy szepcze, przenika przez ściany.
– Przynajmniej wiecie, co o was myśli.
– A to prawda. Choć czasem wolałabym nie wiedzieć.
– Pociesznie z nią macie.
– Lepiej powiedzcie, o czym tak rozprawiałyście.
– Ach – Jadźka macha lekceważąco dłonią – o niczym ważnym. Wspominałyśmy, jak to było kiedyś, gdy chodziłyśmy na zakupy…
– Raczej mówiłyśmy o tym, jak bardzo kocha cię twój mąż.
– Kocha, nie kocha, co ma robić? Ma to, co chciał. – Jadźka uśmiecha się niczym Kleopatra po kąpieli w oślim mleku, masażu i wklepaniu w aksamitną skórę cennego kremu. – Widziały gały, co brały. Co jak co, ale skromna to nigdy nie byłam. Wiedział doskonale, że przywykłam do życia na pewnym poziomie, więc niech się stara. – Chichocze, a ja wpatruję się w nią z osłupieniem.
Jakże ja bym chciała być taka jak ona! Pewna siebie, piękna, zabawna, dowcipna, przekonana, że świat do mnie należy, a ja w tym świecie coś znaczę. I to „coś” przez bardzo duże C. Jadzia jest świadoma swoich atutów i z gracją potrafi je eksponować. Nie ma faceta, który by się za nią nie obejrzał!
– Czyli cię rozpieszcza? – dopytuje zaciekawiona Maria, choć po latach znajomości musiała zauważyć, jak Jan wodzi oczami za żoną.
– No, na to akurat narzekać nie mogę. – Uśmiecha się promiennie i skupia wzrok na paznokciach lewej dłoni. – W każdym razie spełnia moje zachcianki, troszczy się i dba o mnie.
– To czego jeszcze chcesz?
– W sumie niczego, byle tylko był spokój i nie latały nad nami pociski. To ciągłe życie w napięciu, strachu… nie da się do tego przyzwyczaić.
– Panii, a gdzie to dać? – Czesia pojawia się z ciężką, przechyloną na jedną stronę tacą, na której usiłuje utrzymać w równowadze pękaty staroświecki dzbanek i kilka filiżanek.
– Tu na stoliczku będzie najlepiej, tylko niech Czesia go przysunie. Nie, nie tak – protestuje gwałtownie Maria. – Z tej strony.
– Jak tam panii chce. I ciastek jeszcze przyniosłam.
– Dziękujemy.
– A niech panii skosztuje, pyszne takie, że sam biskup by zjadł. – Podsuwa pełen ciastek talerzyk i czeka na komplementy.
Prezentując przesadny zachwyt, bierzemy po smacznym, słodkim herbatniku i obsypujemy gosposię pochwałami, na które rzeczywiście zasłużyła. Kobiecina na chwilę się rozpromienia i dumnie wypina pierś.
Maria, z ciastkiem w ustach, wyręcza ją, rozkładając naczynia i ostrożnie nalewając parujący napar z mięty.
– A może Czesia też się napije? – proponuję.
– A na co?
– Dla zdrowia, relaksu, miło będzie.
– Panii! – wzdryga się naburmuszona. – Jak się rozchoruję i ruszać się nie będę mogła, to mnie oddacie do domu, tego, no, jak mu tam, publicznego, ale ziół pić nie będę!
Ze śmiechu filiżanki drżą nam w dłoniach tak, że się oblewamy, gderająca gosposia zaś zmierza z pustą tacą do swojego królestwa.
– Czesia to, Czesia tamto… Ziółek się babskom zachciało – dobiega z korytarza wraz z szuraniem stóp. – Cholery jedne, co one se myślom, że ja niebywała jaka jestem? Że one jakieś lepsze państwo? Tfu! Człowiek to w Poznaniu mieszkał, u Panienki Świętej w Częstochowie był, w Niemyjach i Sopkocie nad morzem. I niby w czym takie lepsze? Te całe, pożal się Boże, Paryże, Berliny, czym to się niby różni? Niczym!
Grzejemy dłonie o fikuśne filiżanki i z sentymentem wspominamy dawne, zdawałoby się nierealne, chwile, gdy było tak bezpiecznie, tak normalnie.
Gdyby nie choroba synka Roguskich, Grzesia, pewnie siedziałybyśmy teraz w zapełnionej Niemcami, niosącej rozmaite zagrożenia Warszawie. Pośród łapanek, strachu, prześladowań. Malec, jak wiele osób, zachorował na gruźlicę11, w dodatku jej podłą odmianę, która zaatakowała kości. A skoro w opinii ortopedów i jego ojca, wziętego lekarza, jedynym remedium na tę chorobę jest zimne powietrze, trudno się dziwić, że przyjaciółka uznała, iż wyjazd za miasto dobrze zrobi nam wszystkim. Janek Roguski został w mieście ze swoimi pacjentami, których nie chce odstąpić na krok. Rozumiem go. Tu siedziałby z założonymi rękami, a tam przynajmniej może się na coś przydać.
Znamy Jadwigę od lat szkolnych. W zasadzie nasza matka się z nią przyjaźniła, a choć teraz z powodu nawału obowiązków spotykają się sporadycznie, są sobie bardzo bliskie. Wzajemnie podtrzymują się na duchu i przekonują, że jeszcze wszystko będzie dobrze, że się ułoży i wkrótce wojna będzie tylko złym wspomnieniem. Z czasem, gdy Judyta i ja dorosłyśmy, Jadwiga nalegała, żebyśmy zwracały się do niej po imieniu i w końcu dla nas również stała się dobrą koleżanką. Myślę, że mnie też połączyła z nią ciepła, przyjacielska więź, z czego ogromnie się cieszę.
Łatwiej nam otworzyć serce przed nią, zwierzyć się jej z problemów i swobodniej rozmawiać o pierwszych zakochaniach, niż przed mamą, która najpierw się o wszystko zamartwia, a potem przed wszystkim ostrzega.
Poza tym to takie krępujące wynurzać się przed rodzicami. Mimo że kocham ich najbardziej na świecie, nie byłabym w stanie się przełamać. A Judyta nigdy nie zostanie moją bratnią duszą. Zbyt wiele nas dzieli. Zbyt wiele różni. I choć się nie kłócimy, to raczej się mijamy i wolimy nie wchodzić sobie w drogę, a nasze odmienne, zwłaszcza w tych okolicznościach, postrzeganie świata i poglądy kompletnie do siebie nie przystają.
Miriam
Tak bardzo pragnę uczepić się nadziei. Jakakolwiek by była. Tak bardzo muszę zawierzyć komuś, kto jest silniejszy, mądrzejszy, potrafi zagłuszyć zły głos w mojej głowie wieszczący coraz to większe nieszczęścia. Dlatego dobrze, że nieopodal jest Jadwiga.
Odwiedził nas Szymon, mój przyjaciel, który, jak ufam, niebawem stanie się narzeczonym. Jak zwykle opanowany, twierdzi, że dramatyzuję i martwię się na wyrost. Że swoim zwyczajem popadam w histerię, przesadzam i panikuję.
A ja nie potrafię inaczej!
Cóż mogę poradzić na to, że widzę świat w czarnych barwach, przewidując najgorsze? Szczerze podziwiam Szymka za jego spokój, upór i tę nie wiadomo z czego wynikającą pewność siebie i własnych przekonań. Z drugiej strony mam świadomość, że nawet on nie uchroni nas przed przeznaczeniem.
Tak się nie da żyć.
Nie dość, że nie możemy swobodnie chodzić po mieście, to w dodatku musieliśmy namalować gwiazdę na naszych sklepach i geszeftach, choć i tak większość z nich została zamknięta12. Nie wolno nam siadać na ławkach w parku. Co ja mówię? Nie wolno nam w ogóle wchodzić do parków. Większość sklepów, o restauracjach czy kinach nie wspominając, zatrzasnęła przed nami drzwi. Tuż przed wojną, gdy poszłam na plażę, ogromnie się zdziwiłam na widok tabliczki „Żydom wstęp wzbroniony”. Teraz takie tabliczki, zakazy, ograniczenia są zupełnie zwyczajne. Stały się naszą codziennością. A na dźwięk słowa „aryjski” chce mi się wymiotować.
Co my takiego zrobiliśmy? W czym jesteśmy gorsi? Przecież też jesteśmy ludźmi! Tak samo się rodzimy i umieramy! Tak samo kochamy i mamy nadzieję! Tak samo pragniemy szczęścia i spokojnego życia.
Pogłoski o tym, co się dzieje w stolicy, docierają także tutaj. Powtarzane są ze strachem, sieją niepokój i mnożą domysły, co też Niemcy nam jeszcze zgotują.
Najchętniej wróciłabym do domu, do swoich, ale Jadzia z Marią przekonują, że nic tam po mnie. A mnie zżera niepokój, który z dnia na dzień staje się coraz bardziej nie do zniesienia. Po tym koszmarnym marcu 1940 roku13, kiedy Niemcy niczym sfora wściekłych psów rzucili się na starozakonnych, doprowadzając do pogromu, świat jeszcze bardziej stanął na głowie. Uważam, że to był tylko pretekst, by w końcu zamknąć nas, niczym bydło w oborze, w murach getta i przejąć kontrolę nad każdym aspektem naszego życia. Kto wie, co Niemcom jeszcze strzeli do głowy i jak długo potrwa ta gehenna.
Najbardziej się boimy, że może zwyczajnie im się znudzić pilnowanie takiej, dla nich zupełnie bezwartościowej, masy ludzi i wykorzystają gaz, amunicję, truciznę, bomby, żeby zgładzić nas w jednej chwili. Niestety ich arsenał i pomysłowość nie mają granic.
Naprawdę żałuję, że mimo namawiania, zaklinania i błagań rodzice nie zdecydowali się na wyjazd, gdy był jeszcze na to czas. Bracia tatki pod koniec sierpnia 1939 roku w pośpiechu wyjechali, a właściwie popłynęli transatlantykiem do Stanów Zjednoczonych i teraz ślą listy z niespokojnymi pytaniami, co u nas. A co u nas może być? Stara bieda, z dnia na dzień coraz gorsza, a jej końca nie widać.
Mam poczucie, że okupant chce pozbawić nas wszystkiego.
Dotarło to do mnie dobitnie, gdy pierwszy raz zobaczyłam wymalowaną białą farbą sześcioramienną gwiazdę na witrynie sklepiku sąsiadującego z naszym domem. I ten okropny napis „Jude”, który – niczym wypalone rozgrzanym do czerwoności żelazem piętno na czole – naznacza nas jak najgorszym z grzechów.
A przecież, gdyby się tak zastanowić, to w niemieckiej krwi jest spora domieszka semicka. Ich chrześcijańska religia istnieje dzięki Żydowi! Żyd Jezus Chrystus jest ich Bogiem i zarazem prawdziwym człowiekiem, pośrednikiem między tymi niemieckimi złoczyńcami a Panem w niebiosach. Jak mocno można zacisnąć powieki, ogłuchnąć, wyprzeć to, w co wierzyli przodkowie, żeby do tego stopnia zaprzeczyć rzeczywistości? Przecież ich Bóg nie pochodzi z Tyrolu czy Bawarii. Nie narodził się w Kaplicy Łask w Altötting, a jego matką nie była odziana w Dirndl14 Czarna Madonna. Nie przyoblekli go w Lederhosen15 i nie jodłowali mu kołysanek.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1. Wszyscy Żydzi przebywający w Generalnym Gubernatorstwie, mający ukończone 10 lat, od 1 grudnia 1939 roku obowiązani byli nosić na prawym rękawie ubioru białą opaskę z niebieską gwiazdą Dawida. [wróć]
2. Kładka – drewniany most nad ulicą Chłodną. Kiedy w Warszawie tworzono getto, uznano, że ulica Chłodna jest zbyt ważną arterią komunikacyjną, aby wyłączyć ją z ogólnie dostępnej sieci drogowej miasta. Jedynie początkowo (do grudnia 1941 r.) część Chłodnej znalazła się w granicach „dużego getta” (około dwustumetrowy odcinek pomiędzy Wronią a Żelazną), gdzie mieszkała najuboższa ludność i przesiedleńcy. Na południe od Chłodnej rozciągało się „małe getto” zamieszkiwane przez swoistą elitę, ludzi zamożniejszych, inteligencję i typowych mieszczan. Mieścił się tam m.in. Judenrat. Wchodząca w skład „małego getta” ulica Sienna uchodziła za jedną z najlepszych w getcie. Ponieważ przejście piesze pomiędzy południową i północną częścią getta stanowiło duży problem, postanowiono go rozwiązać, przerzucając nad Chłodną drewniany most. Most na Chłodnej funkcjonował jedynie pół roku, od stycznia do sierpnia 1942 roku, mimo to wrył się w pamięć wielu osobom, stając się swoistą ikoną getta. [wróć]
3. Wydzielona część synagogi przeznaczona dla kobiet, które nie mogły przebywać w głównej sali z mężczyznami. W ortodoksyjnym judaizmie z reguły było to osobne pomieszczenie, często na piętrze lub galerii. Babińce miały niezależne wejścia, a z salą główną łączyły je zwykle małe okienka, by kobiety nie były słyszane ani widziane przez mężczyzn. [wróć]
4. Żydzi (szczególnie ortodoksyjni) żyli w przeświadczeniu, iż Naród Wybrany jest pod szczególną opieką boską. Wyrażali to przeświadczenie w kadiszu, modlitwie odmawianej przez kantora podczas codziennych modłów, na zakończenie każdej części obrzędu, wyrażającej wiarę w Boga, poddanie się Jego woli, a przede wszystkim Jego wyrokom. [wróć]
5. Na podstawie rozporządzenia dewizowego dla Generalnego Gubernatorstwa zarządzono zablokowanie Żydom ich kont, depozytów i schowków (safes). Instytucjom pieniężnym i kredytowym wolno było wypłacić uprawnionym kwotę do 250 złotych tygodniowo. [wróć]
6. Na podstawie rozporządzenia o wprowadzeniu przymusu pracy dla ludności żydowskiej Generalnego Gubernatorstwa z dniem 1 stycznia 1940 roku zabroniono wszystkim Żydom dokonywania zmiany miejsca zamieszkania oraz wyjścia i używania dróg, ulic i placów od godziny 21.00 do godziny 5.00 bez pisemnego oraz czasowo i miejscowo ograniczonego zezwolenia miejscowej właściwej niemieckiej władzy administracyjnej. Wszyscy mieszkańcy żydowscy w Generalnym Gubernatorstwie od 14. do ukończenia 60. roku życia podlegali zasadniczo przymusowi pracy w celu wykorzystania ich siły roboczej według możliwości, stosownie do wyuczonego zawodu, i umieszczenia ich w obozach pracy. Ściągnięcie podlegających przymusowej pracy obejmowało najpierw Żydów płci męskiej od 12. do 60. roku życia i następowało na specjalne powołanie ze strony władz niemieckich. [wróć]
7. Getto to zamknięta dzielnica żydowska. W wielu europejskich miastach getta były dla Żydów przymusowym miejscem osiedlania od średniowiecza do XIX wieku. W państwach okupowanych przez III Rzeszę w czasie II wojny światowej władze okupacyjne tworzyły zamknięte i strzeżone getta, w których przymusowo osiedlano ludność żydowską z danego terenu. Getta były zazwyczaj otoczone murem strzeżonym od zewnątrz i całkowicie zależne od dostaw żywności oraz energii. Utworzenie gett było pierwszym etapem zaplanowanej i przeprowadzonej przez Niemców zagłady Żydów. Z powodu zamknięcia dużej liczby osób na stosunkowo małej przestrzeni i niewielkich racji żywnościowych, które im przysługiwały, utworzenie gett faktycznie służyło eksterminacji ludności żydowskiej. Ostatecznie w 1943 roku naziści wywieźli osoby uwięzione w gettach do obozów zagłady i tam zamordowali. [wróć]
8. Dom Towarowy Braci Jabłkowskich otwarto 7 listopada 1914 roku. Bezpośrednio zaopatrując się u producentów, spółka mogła zaoferować produkty w konkurencyjnych cenach. Aby uprzyjemnić klientom zakupy, na trzecim piętrze otwarto kawiarnię, a w sezonie letnim na tarasie na dachu serwowano kefiry i soki owocowe, propagując ideę zdrowego żywienia. Funkcjonował podczas wojny, a w czasie powstania warszawskiego przedsiębiorstwo wspierało powstańców, zaopatrując ich w odzież, obuwie i żywność. Produkowano tu także amunicję. Jako jeden z nielicznych budynków w tamtym rejonie Warszawy przetrwał bombardowania miasta. W maju 1945 roku wznowił działalność. [wróć]
9. W gwarze „włóczyć się”. [wróć]
10. W gwarze „zaniedbana kobieta”. [wróć]
11. W czasie I i II wojny światowej gruźlica wśród niedożywionych, głodujących ludzi stała się prawdziwą plagą, a jej epidemii, przy braku właściwych środków i leków, nie sposób było powstrzymać. [wróć]
12. Na podstawie dekretu Führera i Kanclerza Rzeszy Niemieckiej sklepy żydowskie należało oznaczyć gwiazdą syjońską w sposób wyraźnie widoczny z ulicy. [wróć]
13. Za przyzwoleniem i najprawdopodobniej z inspiracji Niemców w czasie świąt wielkanocnych 1940 roku, między 22 a 27 marca, doszło w Warszawie do pogromu, który miał być uzasadnieniem dla utworzenia getta. Wśród jego uczestników dominowała młodzież szkolna podżegana przez działaczy z kręgu Narodowej Organizacji Radykalnej. [wróć]
14.Dirndl – tradycyjny kobiecy strój ludowy noszony w południowych Niemczech i Austrii, wzorowany na historycznym ubiorze górali zamieszkujących Alpy. [wróć]
15.Lederhosen to tradycyjne krótkie skórzane spodnie noszone w Tyrolu i Bawarii. [wróć]