Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
1 września 1941 roku w niemieckim mundurze z pistoletem w kieszeni i na rowerze ucieka z Auschwitz Jan Nowaczek.
Los sprawia, że ratując się przed pościgiem, trafia do mieszkających w pobliżu Franciszki i Wawrzyńca Kuligów. Mimo obawy o własne życie rodzina pomaga zbiegowi. Jakież jest ich zdziwienie, gdy po kilku miesiącach Nowaczek ponownie pojawia się w ich domu w towarzystwie esesmanów, zdradzając osoby które pomogły mu w ucieczce.
W rezultacie do obozu trafia Franciszka w dziewiątym miesiącu ciąży, jej siostra Stefania i kilka innych osób. By ocalić ukochaną żonę, zrozpaczony Wawrzyniec podejmuje najtrudniejszą z decyzji: pójdzie do obozu by, zamienić się z Franciszką na życie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 424
Część I
Rozdział 1
Rok 1941
Strzepuję białą lnianą poszewkę małej dziecięcej poduszeczki z wyhaftowaną pośrodku czerwoną biedronką, wyrównuję brzegi i powoli przypinam drewnianymi kołeczkami z wydrążonym rowkiem do rozciągniętego między jabłoniami sznura.
Nasz jak zwykle czujny i bojowo nastawiony czarny wiekowy kogut uważnie śledzi każdy ruch, jakby podejrzewał, że moja obecność na podwórku może zwiastować jakieś nieszczęście. Po chwili, nie spuszczając ze mnie oka, z trudem wskakuje na stary, otulony tu i ówdzie zielonym mchem drewniany płot i głośno, skrzekliwie pieje.
Kukuryku! Drze się jak opętany, a ja się zastanawiam, czy usiłuje mnie nastraszyć, czy może właśnie informuje jedenaście gapowatych kur, że mają się mną nie przejmować i spokojnie mogą się zająć wygrzebywaniem robaków z ziemi.
Najchętniej przerobiłabym wrzaskliwe ptaszysko na niedzielny rosół, ale żal mi tego porannego rytuału, kiedy budzi nas przeciągłym pianiem, któremu towarzyszy nerwowe gdakanie podwładnych kogucika. Mimo niewielkiego wzrostu niezły z niego zadzior, co tylko utwierdza mnie w przekonaniu, że im coś jest mniejsze, tym głośniejsze i bardziej nieznośne w zaznaczaniu swojej obecności.
O brzasku, gdy tylko otworzyłam chlewik, żeby wypuścić prosiaka, a potem zamknięte na skobel drzwi kurnika, kokoszki z głośnym trajkotaniem wybiegły na podwórko, a za nimi niespiesznie wytoczyło się pięć leniwych, dostojnych kaczek, które każdego poranka wydają się zadziwione tym, że nieopodal jest niewielkie bajorko, gdzie można się wytaplać. Stadko kur rozbiegło się po krzakach i teraz z zapałem rozdrapują grządki obsiane wonnymi, kolorowymi kwiatami. Najchętniej zamknęłabym je w jakiejś dużej klatce, ale nie dość, że takowej nie mam, to w dodatku te ptaszyska w dzisiejszych czasach są na wagę złota, bo obdarowują nas bezcennymi jajkami, które można sprzedać.
Żal mi kwiatów, jak co roku usilnie zabiegam o to, by nasz mały ogródek, a w zasadzie porośnięte zielenią zakamarki niewielkiego podwórza były choć trochę kolorowe. Oczywiście nie mogę sobie pozwolić na sadzonki, ale nauczyłam się jesienią zbierać nasiona, które skrupulatnie suszę, by potem zawinąć w skrawki starych gazet i przechować do ostatnich roztopów, gdy będę mogła je wrzucić w nasączoną wodą ziemię.
W ubiegłym roku odważyłam się nawet zebrać kilka nasion egzotycznych roślin z parku przylegającego do pobliskiego dworu hrabiostwa Tyszkiewiczów, nie wspominając o bohaterstwie, jakim się wykazałam, ścinając gałązkę pąsowej wonnej róży. Wetknęłam ją potem w ziemię obok domu i o dziwo, wypuściła korzenie, by pod koniec lata ucieszyć nas pierwszym i jedynym pąkiem, który rozwinął się w wielopłatkowy, piękny kwiat. Liczę na to, że w tym roku ten niewielki krzaczek, podsypany kurzym obornikiem, rozrośnie się i wspinając się po murze, zakwitnie w pełni.
To takie przyjemne mieć coś ładnego, wyjątkowego, co wcześniej tylko podziwiało się z daleka i nawet nie śniło się o tym, że kiedyś stanie się naszą własnością.
Mieszkamy z Wawrzyńcem, z moją mamą Wiktorią1, dwiema córkami i synkiem w małym, drewnianym, dwuizbowym domku po rodzicach, który choć nie jest spełnieniem naszych marzeń, to jednak stał się oazą naszego szczęścia i naszym miejscem na ziemi.
Kilka dni temu sprowadziła się do nas ciotka, przyrodnia siostra mamy, Magdalena Kwałek2; dzieli niewielki pokoik z matką i okazała się dla mnie wielkim wsparciem w opiece nad dziećmi. Jest pogodną osobą, która każdemu przychyliłaby nieba, lecz doprowadza mnie do szału tym, że ciągle musi coś robić. Jeśli nie składa kuchennych ściereczek, to dziesiąty raz myje podłogę albo przeciera okienne szyby, utyskując na stada much, które zostawiają na nich ślady. Gdy po zabieganym dniu usiłuję choć na chwilę rozprostować kości w łóżku albo chcę posiedzieć na ławce przed domem, od razu wkłada mi w dłonie jakąś robotę, a to druty czy szydełko, a to bób do łuskania, a to skarpety do cerowania.
– Muszę trochę odpocząć. – Zazwyczaj bezskutecznie próbuję się wymigać, na co ona nieodmiennie odpowiada:
– Odpoczywać to będziesz w trumnie!
– Ale…
– Nie szkoda ci życia na nicnierobienie?
– Przecież całymi dniami tyram jak wół! Ile można?
– A pamiętasz, co w Piśmie Świętym stoi? Że dobry Bóg zsyła nam tyle, ile jesteśmy w stanie udźwignąć, nie więcej, nie mniej, więc nie narzekaj, tylko dziękuj Najświętszemu, że masz pracę.
– Dobrze, już dobrze.
Każda rozmowa kończy się tak samo, a ja zupełnie nie pojmuję, skąd w tej kruchej, przygarbionej kobiecie tyle sił i werwy.
Wracam myślami do najbliższych.
Ojciec zmarł dość niespodziewanie tuż przed wybuchem wojny, 18 sierpnia 1939 roku. Mimo że od lat chorował, nie dopuszczaliśmy myśli, że może go kiedyś zabraknąć. Myślę, że miał ogromne szczęście, że nie doczekał wojny. Tak bardzo by się denerwował i zamartwiał, jak przetrwamy okupację, kogo wezmą do wojska albo do niewoli, a biorąc pod uwagę jego przedsiębiorczość, pewnie od razu by się w coś zaangażował i ściągnął na rodzinę niebezpieczeństwo.
Rodzice byli ubodzy i uważnie oglądali każdą złotówkę, zanim położyli ją na sklepowej ladzie. W domu była jeszcze piątka mojego młodszego rodzeństwa: Franciszek, Błażej3, Michał, Władysław i Stefania, więc naprawdę nam się nie przelewało, choć oboje rodzice harowali ponad siły, najmowali się do najcięższych prac u bogatszych gospodarzy lub we dworze Tyszkiewiczów.
Ojciec był zmęczony i zrozpaczony, że mimo wysiłków nie był w stanie polepszyć sytuacji rodziny. W rezultacie za pożyczone pieniądze kupił bilet do Ameryki i w ciemno, nie znając języka, wyruszył na kontynent, który wydawał się oazą dobrobytu i jedyną szansą na dorobienie się.
I rzeczywiście mu się udało!
Gdy wrócił w 1908 roku, rodzice od razu kupili sześć mórg 4 ziemi i niewielki domek, w którym obecnie mieszkamy. Po pięciu latach tatko, mając wielką nadzieję na zarobienie kolejnej małej fortuny, która pozwoliłaby rodzinie snuć i realizować marzenia, ponownie wyruszył do Stanów Zjednoczonych, ale ku naszemu rozczarowaniu i zgryzocie wrócił bez majątku, za to bardzo schorowany.
Gdy wieczorem, padając z nóg, przysiadam na stojącej pod kuchennym oknem chybotliwej ławce, którą z kilku starych desek zbił specjalnie dla mnie mój kochany mąż, moje serce przepełnia szczęście. Lubię oprzeć głowę o chropowatą ścianę i przyglądać się podwórku: pomalowanym na brązowo grubym deskom domu, białym framugom okien, pąsowej pelargonii na parapecie. Niepokoi mnie tylko uginający się, nierówny, pokryty szarą dachówką i porośnięty mchem dach stodoły. Ale Wawrek zawsze mnie uspokaja, że po prostu więźba pracuje i nie ma się czym przejmować, a ja powoli daję się przekonać.
Zresztą chyba nie powinnam się zamartwiać takim drobiazgiem, na który i tak nie mam wpływu, skoro mój odpowiedzialny i troskliwy mąż twierdzi, że gdyby miał tylko takie troski, to spałby spokojnie.
Prawdę mówiąc, przydałby się nam jeszcze jeden pokój, a najlepiej dwa. Wtedy wreszcie dzieci mogłyby spać osobno, my mielibyśmy kąt dla siebie, a kuchnia stałaby się kuchnią i jadalnią, a nie tak jak teraz naszą sypialnią i przejściowym pomieszczeniem, w którym dzieciarnia rozrzuca zabawki i hałasuje.
W kuchni-pokoju jest łóżko, dwudrzwiowa szafa z wielką szufladą, stół z dwiema ławami, krzesło i koślawy stołek z balią i dzbankiem. A także coś, co jest mi szczególnie bliskie i co stało się moim królestwem: mały, biały kredens z dwiema przeszklonymi od frontu szafkami nadstawki. Przechowuję w nim skarby: przyprawy, talerze i śliczny kolorowy wazonik z porcelany, tylko trochę wyszczerbiony u podstawy, który kilka miesięcy temu dostałam od samej hrabiny, gdy któregoś dnia pomagałam w kuchni we dworze.
Już nie pamiętam, jak to jest wygodnie wyciągnąć się w łóżku.
Dzieci śpią z nami przykryte tą samą ciepłą puchową pierzyną: dziewczynki w nogach, a Franio między nami. Synek urodził się 11 lutego 1936, rok po tym, jak 9 stycznia 1935 roku na świecie pojawiła się Stefcia, i dwa lata przed narodzinami Marysi, która przyszła na świat w niedzielę 6 listopada 1938 roku. Franio od razu stał się oczkiem w głowie Wawrzyńca, który widzi w nim swojego następcę i dziedzica, choć biedne dziecko po prawdzie wiele po nas nie odziedziczy. Niestety.
W wianie ślubnym dostałam trzy morgi ziemi, które musieliśmy niemal niewolniczo odpracować i z których w pierwszych latach nie wolno nam było czerpać zysków, ale cóż to jest w dzisiejszym świecie… Uboga, monotonna dieta i zamartwianie się, w co ubierzemy dzieci zimą, nie jest szczytem naszych marzeń.
Synek od urodzenia jest słabego zdrowia, w przeciwieństwie do Stefanii i Marysi nie przybierał dobrze na wadze i nie miał apetytu. Inaczej niż u sióstr na jego nóżkach i rączkach nigdy nie pojawiły się niemowlęce obwarzanki, za to jest od dziewczynek znacznie bardziej marudny i nieustannie domaga się uwagi. Może właśnie dlatego tak go rozpieszczamy i pozwalamy mu na o wiele więcej niż jego siostrom. Mam tylko nadzieję, że w późniejszym życiu nie wyjdzie mu to na złe. Musimy go nauczyć radzić sobie z codziennymi troskami, a także przyzwyczaić do ciężkiej pracy. Ale na razie jest zbyt mały, by zawracać sobie tym głowę.
Otrząsam się z ponurych myśli i za wszelką cenę usiłuję przywołać jakieś przyjemne wspomnienie, by oderwać się od najprawdopodobniej zupełnie nieuzasadnionego niepokoju, który towarzyszy mi od miesięcy. Tak jakbym przeczuwała, że mamy ciszę przed jakąś życiową burzą, ale nie potrafię dostrzec zapowiadających jej nadejście ciemnych, gradowych chmur.
Wkładam do ust klamerkę i schylam się po kolejną kuchenną ściereczkę z wystrzępionym rogiem, a moje myśli, nie wiadomo dlaczego, ulatują ponownie w stronę dworu hrabiostwa Tyszkiewiczów5. Kiedyś udało mi się podejrzeć przez okno sypialnię państwa. Dwa wielkie wygodne łóżka, obok stoliki nocne, na których prężyły się dwie wysokie lampy naftowe, piękny, migotliwy kryształowy żyrandol, ciepły, wzorzysty puchowy dywan, najpewniej tkany w dalekiej egzotycznej Turcji.
Ciekawe, jakie to uczucie zanurzyć stopy w miękkiej, barwnej wełnie. Myślę, że gdybym miała takie cudeńko, to powiesiłabym je raczej na ścianie, a nie położyła na podłodze, aby się przypadkiem nie zniszczyło i nie wytarło. Zresztą podłoga we dworze wygląda też niezwykle: jest pokryta szczelnie przylegającymi różnej wielkości i koloru wypolerowanymi deseczkami, które układają się w finezyjny wzór. Nie to co u nas, gdzie nierówne klepisko, trudne do zamiecenia miotłą z brzozowych witek, stało się przekleństwem, gdy każdej soboty muszę je dokładnie wyczyścić. A brudzi się okropnie! Może za sprawą mieszkających po sąsiedzku zwierząt, nie mamy też miękkich bamboszy, żeby chodzić w nich po domu.
No cóż… Nie mam parkietów, dywanów, ozdobnych naftowych lamp ani dwóch łóżek, choć jest nas piątka, nie licząc matki i ciotki. Nie mamy też perspektywy na zmianę. Ale oswoiłam się z tym i zaakceptowałam miejsce i rolę, w której obsadziło mnie życie, przyjmuję z pokorą to, co daje los, i cieszę się każdym najmniejszym drobiazgiem. Nie mam odwagi sprzeciwiać się przeznaczeniu, bo to pociągnęłoby za sobą frustrację, złość, zazdrość, czyli wszystko to, co zatruwa człowieka od środka i przygniata do ziemi. Za to nauczyłam się z pogodą ducha znosić rzeczy i sprawy, na które nie mam wpływu, i brać z życia to, co najlepsze. Postanowiłam być szczęśliwa tu i teraz i nie oglądać się na innych. Może kiedyś i do nas uśmiechnie się fortuna, kto wie.
Ale nie ukrywam, że nie jest łatwo. Jedną izbę zajmujemy my, drugą ciotka z mamą, a przyległe pomieszczenia nasze nieliczne zwierzęta, między innymi dwie krowy i dwa konie. Kiedyś mieliśmy świnię i trzy krowy, teraz został nam tylko mały prosiak i dwie uparte krasule, które na szczęście dają sporo mleka, i śliczne kasztanki, ulubienice Wawrzyńca, o które troszczy się z taką czułością, że czasem nawet bywam zazdrosna.
Chwytam białą płócienną koszulkę, w której sypia Marysia, wyżymam ją ponownie w poczerwieniałych dłoniach i tak jak wcześniej ściereczkę strzepuję z głośnym plaśnięciem, po czym równo wieszam na sznurze.
Nie znoszę prać i babrać się w mydlinach, trzeć na wysłużonej tarze kolejnych sztuk odzieży, wygotowywać co brudniejszej, przygotowywać krochmalu z mąki ziemniaczanej i olejku lawendowego. A dzieci jak na złość brudzą się na potęgę. Trzeba grzać wodę, bo mydliny trudno wypłukać, potem całe pranie muszę zataszczyć do ogrodu, rozwiesić i pamiętać, by przed nocą sprzątnąć. Kiedyś zapomniałam je zebrać i rano okazało się, że brakuje ulubionego, zrobionego na drutach przez matkę, ciepłego swetra Wawrzyńca. Przez kilka tygodni uważnie przyglądałam się mijanym na ulicy ludziom z nadzieją, że wypatrzę brązowy pulower, ale na próżno.
Od kilku dni jest potwornie gorąco. Słońce przypala nas z całą gorliwością, sprawiając, że każda praca poza domem wydaje się jeszcze bardziej wyczerpująca. Czuję, jak strużka potu spływa mi po kręgosłupie, i odruchowo poprawiam sukienkę, jakby to mogło w czymś pomóc. Gdy tylko uporam się z bielizną, koniecznie muszę się napić zsiadłego mleka, które w moim przekonaniu najlepiej gasi pragnienie.
Oczywiście srogą zimą będę z rozrzewnieniem wspominać, że mogłam rozwiesić pranie w ogrodzie, i marzyć o upale. Nie lubię suszyć odzieży na sznurku rozwieszonym nad piecem, bo mam wtedy wrażenie, że do domu zakrada się bałagan. Co prawda jest w domu niewielki stryszek, ale wchodzi się tam po stromej drabinie, a z miednicą w ręku to prawdziwa akrobacja, która może się skończyć upadkiem i skręceniem karku. Dlatego gdy tylko mogę, unikam tego jak ognia.
Ale i tak teraz jest lepiej niż tego roku, kiedy wybuchła wojna. Pamiętam, że wtedy wszyscy byliśmy otępiali od upału, zupełnie jakby jakaś siła wyższa chciała nas ostrzec, że niebawem otworzą się podwoje piekła. Nie było czym oddychać, a w sąsiedniej wsi z powodu gorąca wybuchł pożar, który strawił kawał pola.
Nie wiedziałam wtedy, że średnia temperatura tamtego brzemiennego w skutki sierpnia 1939 roku była najwyższa od roku 1846, a więc od dziewięćdziesięciu trzech lat, ale doskonale pamiętam, jak ciepła była woda w Sole i jak bardzo obniżył się poziom wody w naszej studni. Studnię dzielimy z sąsiadami Dźwigońskimi; w zasadzie to oni mają studnię, a my wiadrami nosimy wodę do naszego domu, co zwłaszcza zimą jest koszmarem, a robienie prania w takich warunkach staje się mordęgą.
Oboje z mężem pracujemy u bogatszych gospodarzy, a taka codzienna praca w polu jest bardzo wyczerpująca. W dodatku pod koniec żniw jestem tak opalona, że nie poznaję się w lustrze. Przypominam egzotyczną Mulatkę, którą kiedyś widziałam w jakiejś gazecie.
– Co tak stoisz?
Podskakuję przestraszona i gwałtownie obracam się na pięcie. Nie wiedzieć skąd wyrasta przede mną łobuzersko uśmiechnięty, równie jak ja opalony Wawryś. Zawsze się uśmiecham, gdy widzę jego ogorzałą twarz i blade czoło, które nie ma szans na opaleniznę, bo zwykle skrywa się pod niemal przyklejonym do głowy kaszkietem. Podobnie prezentują się sąsiedzi, gdy wchodzą do kościoła z czapkami w dłoniach. Wyglądają zabawnie, ale żadna z nas nie ma sumienia się z nich śmiać, bo wiemy, jak ciężko pracują, by utrzymać nas i dzieciaki.
– Mówiłam ci tyle razy, żebyś się nie skradał, wystraszyłeś mnie! – Złoszczę się, a serce bije mi jak oszalałe.
Nie wiem, co się ze mną dzieje, ale od czasu, gdy tuż obok wybudowali ten cały obóz6, a po okolicy szwendają się esesmani i ich rodziny, stałam się nerwowa i podejrzliwa. Zresztą mało to się słyszy plotek o uciekinierach, których Niemcy szukają, gnając przed siebie z psami? Nawet Bogu ducha winny staje się podejrzany. A co gorsze, tak sobie myślę, że człowiek nawet nie wie, czy przypadkiem ktoś się nie ukrywa w jego stodole czy obórce, i nieświadomie może się narazić na tragiczne konsekwencje, ze śmiercią włącznie7. Nie wiem, ile było tych ucieczek z obozu, ale im więcej ludzie o tym mówią, tym bardziej plotka nabiera mocy i niczym kula śniegowa toczy się po domach. Wszyscy w okolicy obawiamy się takich niespodzianek.
Co nie znaczy, że unikamy niesienia pomocy tym biedakom, ale czym innym jest świadome ukrywanie kogoś, a czym innym odkrycie, że ktoś się cichaczem ukrywa. W obliczu takiej przykrej niespodzianki, która spada na nas niczym jastrząb na niczego niepodejrzewającą mysz, jesteśmy zupełnie bezradni.
Niewiele się zastanawiając, biorę z balii mokrą ściereczkę i ciskam mężowi prosto w twarz. Oczywiście bystry i zwinny Wawrek przewiduje mój ruch i łapie ścierkę w locie, tak że rozpryskujące się wesoło krople wody osiadają na naszych twarzach.
– O, widzę, że się obijasz i nawet prania nie potrafisz dobrze wyżąć – droczy się mój mąż, rzucając ścierkę na stos prania do powieszenia.
– Jak jesteś taki mądry, to następnym razem sam zajmiesz się tym wątpliwej przyjemności obowiązkiem.
– Proszę bardzo! – Wzrusza ramionami i spogląda na mnie chytrze. – A ty w tym czasie zaorzesz pole, potem wyszczotkujesz konie, a na koniec…
– Dobrze, już dobrze. – Biorę się pod boki i patrzę na męża z niepokojem. – Coś się stało, że o tej porze wróciłeś do domu?
– Jakie tam wróciłeś, zaraz znowu idę w pole! – Ponownie od niechcenia wzrusza ramionami. – Tylko pić mi się zachciało.
– A mówiłam, żebyś dzbanek ze sobą zabrał.
– Daj spokój, przecież wiesz, jak łatwo go stłuc.
– Dobrze, rób, jak uważasz – mówię polubownie. – To może przy okazji przygotuję ci coś do jedzenia?
– Nie, nie, nie musisz! – Macha dłonią i obejmuje mnie w pasie, co nieczęsto się zdarza. – Nie jestem głodny. A co tam u dzieciaków?
– Gonią się i szukają krasnoludków.
– Znowu zbudowałaś dla nich domek z gałązek między korzeniami śliwy? – Cmoka mnie w czoło. – Że też chce ci się wymyślać takie bajki.
– A co poradzę, że sprawia mi przyjemność nabieranie ich? A poza tym, gdy tak czekają w ciszy i skupieniu na skrzaty, przynajmniej mam chwilę wytchnienia. Nawet nie masz pojęcia, jakie potrafią być męczące.
– Wiem, wiem, już same ich ciągłe, niemające końca pytania mogą zmęczyć. – Wzdycha głośno i zakłada mi za ucho niesforny kosmyk włosów. – Mogą świętego wyprowadzić z równowagi. Tato, a dlaczego to czy tamto, a jak to jest zrobione, czemu tak myślisz, co jest za tym lasem? – Śmieje się w głos.
Na to z domu wybiega nasz synek, wybrał się tam po pajdę chleba i teraz ściska ją w dłoni, wołając z pełnymi ustami:
– Tata! Tata!
– A co ty tu robisz? Nie bawisz się z siostrami?
– A ty psyjdzies się pobawić?
– Nie, teraz jestem zajęty, zaraz wracam na pole.
– A jak wrócis?
– Zobaczymy, no już, uciekaj!
Franio dopada do ojca i obejmuje jego nogę, a on jak zwykle mierzwi malcowi włosy i zachęca, by wracał do bawiących się w sadzie dziewczynek, obiecując, że opowie mu wieczorem, co też niezwykłego wydarzyło się podczas pracowitego dnia.
Zupełnie jakby miał o czym rozprawiać!
Każdy dzień jest podobny do poprzedniego i raczej nie ma możliwości, by różnił się od nadchodzącego, ale Wawrzyniec zawsze wymyśli jakąś bajeczkę, której dzieciarnia podczas kolacji wysłuchuje z otwartymi ustami. Nie mam pojęcia, skąd mu się biorą te historie, bo moja wyobraźnia, nawet gdy bardzo się staram, poza krasnoludkami niewiele potrafi z siebie wykrzesać.
– Czasem sama ze zdumieniem się zastanawiam, czemu dotychczas nie zadałam sobie tych wszystkich pytań. – Śmieję się głośno. – Ostatnio Stefania dociekała, kto zjada księżyc, wyobrażasz to sobie?
– Też ma pomysły!
– Na nic zdały się tłumaczenia, że tak po prostu jest i już. Że raz księżyc jest okrąglutki jak bułeczka, a innym razem cieniutki jak rogalik. Ubzdurała sobie, że to sprawka jakiegoś potwora, który przygląda się nam z góry, w dodatku…
– A! Teraz już rozumiem, dlaczego tak panicznie się boi ciemności i domaga się, by zasłaniać okno – woła Wawrek euforycznie, zupełnie jakby odkrył, jak wygląda dusza.
– Sam widzisz, nie jest prosto. Tym bardziej że nie mam pojęcia, dlaczego tak się dzieje z tym całym księżycem, gwiazdami…
– Moja ty gwiazdeczko kochana. – W jego oczach pojawiają się radosne chochliki i ściszając głos, dodaje: – Chodź!
– Daj spokój – przekomarzam się, choć w rzeczywistości mam ochotę się do niego przytulić.
– Ciotka w domu?
– A gdzie tam, poleciała do sąsiadki niby po sól, której mamy przecież mały zapas w kredensie. – Przewracam oczami, dając do zrozumienia, że nie pochwalam tych jej kłamstewek. – Na ploteczki.
– W jej przypadku to raczej poważne ploty. – Łobuzersko mruga zadowolony z żartu.
Wybuchamy głośnym śmiechem i podejrzewam, że Wawrzyniec, podobnie jak ja, zastanawia się, kiedy ciotka wreszcie wróci do swojego domu. Początkowo deklarowała, że zostanie z nami tydzień, góra dwa, póki nie otrząśnie się po śmierci męża, tymczasem siedzi już kilka miesięcy i nic nie zapowiada, by myślała o wyjeździe. Nawet niespecjalnie nam wadzi, pomaga przy dzieciach i w obejściu, tylko że nie mogę znieść tego jej wiecznego biadolenia i zamartwiania się o wszystko i wszystkich. Niestety, w mamie znalazła wdzięczną słuchaczkę, która coraz częściej jej wtóruje.
– Chodź! – To mówiąc, Wawrek popycha mnie przed sobą, cicho przymyka drzwi i całując, prowadzi do pokoju.
Opada na łóżko i ciągnie mnie za sobą. Mamy tak niewiele chwil na przytulenie się, intymne bycie razem, na pieszczoty i okazywanie sobie czułości, że mimo niepowieszonego prania i obawy, że dzieci niespodziewanie mogą wpaść do domu, ulegam i rozkoszuję się pocałunkiem.
W ramionach męża jestem bezpieczna, jest mi tak dobrze, czuję się spełniona, a nawet piękna. Mam tylko nadzieję, że nie zajdę znowu w ciążę, bo nie mam pojęcia, jak pomieścilibyśmy się wszyscy w naszym niewielkim łóżku, a poza tym już z trójką dzieci mam sporo kłopotów. No i też ich utrzymanie niemało kosztuje. Nasza randka nie trwa długo, bo – tak jak przewidywałam – po chwili rozchichotane dziewczynki wbiegają z krzykiem do izby.
– Mamo! Mamo! Zobacz, co znalazłam!
Pospiesznie poprawiam fałdy spódnicy i udaję, że tylko ścieliłam łóżko. Wawrek jak gdyby nigdy nic stoi oparty plecami o parapet i dłubie w paznokciach. Gdy na niego patrzę, to śmiać mi się chce na myśl, jakim przed chwilą był czułym kochankiem, a jak teraz niby obojętnie spogląda na rozentuzjazmowane dzieci. Wspomnieniem tego, co robiliśmy przed chwilą, są tylko jego nienaturalnie błyszczące ciemne oczy.
– Co tam masz, kochanie? – mówię od niechcenia.
Zdobywam się na w miarę zwyczajny ton i bez wielkiego zainteresowania czekam, co mi pokażą. Pewnie znowu znalazły ślimaka albo kamyk w kształcie serduszka czy jakąś roślinkę i spadnie na mnie lawina pytań, dlaczego tak wygląda, czy to coś znaczy i co o nim myślę.
– Patrz! – woła tryumfująco najstarsza córka. Wyciąga w moją stronę dłoń, na której spoczywa czarny, połyskujący guzik ozdobiony przerażającą trupią czaszką i dwiema piszczelami poniżej.
Natychmiast trzeźwieję i przechodzą mnie ciarki. Najchętniej bym krzyknęła, że ma natychmiast to wyrzucić, i jeszcze wygłosiła kazanie, że nie powinno się zbierać śmieci i znosić ich do domu. Jednak mam świadomość, że nie tylko niepotrzebnie wystraszyłabym dzieciaki, ale w dodatku moja reakcja podsyciłaby ich zainteresowanie nieszczęsnym przedmiotem. Dlatego, siląc się na spokój i usiłując opanować trzepotanie serca, mówię:
– O, guzik.
– Tak, ale zobacz, co on ma. – Podtyka mi swoje znalezisko pod nos. – Widzisz?
– Ja też! Ja też! Ja też chcę zobaczyć. – Młodsza córka podskakuje na jednej nodze, dopominając się uwagi i usiłując zajrzeć siostrze przez ramię.
– Pokaż jej.
– Ale mamo, tu jest trupia czaszka, a to nie jest rzecz do oglądania przez dzieci – oponuje oburzona Stefa, nadymając policzki, po czym robi poważną minę. Przy każdej okazji z lubością podkreśla, że jest najstarsza, traktując rodzeństwo jak małe, głupiutkie szkraby, które w przeciwieństwie do niej niczego nie rozumieją.
Wielokrotnie się zastanawiałam, skąd u niej taka postawa. Czy, nie daj Boże, jest zarozumiała z natury, czy raczej wynika to z tego, że od małości musiała zajmować się rodzeństwem, przede wszystkim pilnując, by maluchy nie zrobiły sobie krzywdy. Mam nadzieję, że ten drugi powód jest prawdziwy.
– W takim razie nie powinnaś przynosić tego do domu – fukam niezadowolona. – Nie należy zbierać wszystkiego, co wpadnie pod nogi.
– Pokas! No, pokas! – dołącza sepleniący Franek, który z umazaną buzią wciska się między siostry. – Ja tez chcem!
– Ale jeszcze takiego nie widziałam i dlatego… – upiera się Stefania, obojętna na lament rodzeństwa.
– Pokaż, no, pokaż wreszcie! – niecierpliwi się Marysia. – Nie lubię cię! – Rozeźlona tupie nogą.
Nie do końca rozumiejący powód zamieszania Franciszek na wszelki wypadek zaczyna głośno płakać, usiłując tym wymusić na Stefie, by podzieliła się z nim tajemnicą.
– To ja już sobie pójdę. – Wawrzyniec uśmiecha się promiennie, mruga okiem i jak gdyby nigdy nic znika za drzwiami.
Dobiega mnie jeszcze odgłos nalewanej do kubka wody, a po chwili radosne pogwizdywanie męża coraz bardziej się oddala i wreszcie cichnie zagubione wśród pól. Tyle mam z niego pomocy przy wychowywaniu dzieci. Jak zwykle zostaję sama z całym niedającym się opanować rozgardiaszem.
Przez chwilę się zastanawiam, czy powinnam zignorować sprawę, zabrać guzik i schować gdzieś pod powałą albo zwyczajnie wrzucić w ogień, ale dochodzę do słusznego wniosku, że im mniejszą zrobię z niemieckiego guzika sensację, tym szybciej dzieci o nim zapomną. Dlatego kucam, biorę z rąk Stefanii przedmiot fascynacji dzieciaków, pokazuję wszystkim i wreszcie spokojnie oznajmiam:
– To zwykły guzik.
– Ale tata ani ty takich nie macie! – prycha Stefania i wyciąga oskarżycielsko umazany ziemią palec, a ja notuję w pamięci, by podczas wieczornej toalety wyszorować jej paznokcie.
– Bo takie guziki mają przy mundurach niemieccy żołnierze i pewnie któryś z nich spacerował po okolicy i po prostu go zgubił.
Prostuję się, lekko wyginając kręgosłup, i najchętniej dokończyłabym wieszanie prania, ale wiem, że dzieciaki za chwilę zaczną domagać się kolejnej pajdy chleba. Mam wrażenie, że czas spędzony na świeżym powietrzu jest wprost proporcjonalny do ich coraz większego apetytu i jak tak dalej pójdzie, to nie dość, że nie nadążę piec kolejnych bochenków, to w dodatku pójdziemy z torbami.
Nie wiem, co to będzie, kiedy zaczną dorastać. Podobno nastolatki są nieobliczalne, jeśli chodzi o to, co potrafią pochłonąć. Zresztą sama doskonale pamiętam, jak było z nami, zwłaszcza z braćmi. Zanim wstali od posiłku, już planowali kolejny.
– Ale dlaczego?
Pytanie Marysi przywraca mnie do rzeczywistości.
– Bo pewnie przetarła się nitka, którą był przyszyty.
– Nie, nie o to chodzi! – Stefa wtóruje siostrze, biorąc się pod boki i tupiąc nogą ze złości. – Dlaczego jest na nim czaszka?
– Kochanie, nie mam pojęcia. – Za wszelką cenę usiłuję bagatelizować sprawę, bo pytaniom nie będzie końca. – Pewnie ktoś uznał, że tak jest ładnie.
– Ale trupia czaszka nie jest ładna. Babcia Wiktoria kiedyś pokazała mi święty obrazek, wiesz, ten, który dostała od księdza, jak chodził po lędzie…
– Kolędzie. – Uśmiecham się do siebie, bo Stefcia jest mistrzynią w przekręcaniu słów.
– Aha – rzuca niezrażona. – No to jak chodził po kobędzie, to dał babci taki obrazek, a ona go od razu ucałowała i schowała do książeczki do nabożeństwa, i tam był taki święty pan, z czaszką obok…
– Kolędzie – poprawiam ją ponownie. – Pewnie masz na myśli świętego Franciszka z Asyżu. – Jestem zadowolona z siebie, że tym razem tak szybko skojarzyłam, o kogo może jej chodzić. Zazwyczaj cierpnę na myśl o tym, z jakimi pytaniami będę musiała się mierzyć. Gdy dzieciaki były mniejsze, łatwiej było je zbyć.
– A dlaczego z ryżu? – Zdumiona wybałusza oczy. – A nie na przykład z ziemniaków albo pszenicy?
– Asyż to nazwa miasteczka. – Przewracam oczami i robię wszystko, by nie wybuchnąć śmiechem, choć sama nie pamiętam, czy leży ono we Włoszech, czy może w Hiszpanii, jednak córka na szczęście nie wpada na pomysł, by o to zapytać.
– Aha.
Mała nie wygląda na przekonaną, ale chwała Panu, nie zadaje więcej pytań, a ja mogę zająć się swoją robotą.
– Mamusiu, das chleba? – Franka bardziej interesują doczesne sprawy. – Jestem głodny.
– Znowu? Przecież przed chwilą jadłeś.
– Ale chce mi się jeść. Das cy nie?
– Oczywiście, że dam. Usiądźcie, zaraz ukroję.
Chwytam świeży bochenek, odruchowo go obracam i na spodzie kreślę znak krzyża, nim ukroję pierwszą kromkę.
– Mogliby nazwać je Ryż, byłoby łatwiej zapamiętać – kontynuuje Stefa. – Ble! Nie cierpię ryżu, jest ohydny! – Krzywi się z niesmakiem.
– Nie martw się, nie będzie ryżu na kolację.
I podczas gdy ona trajkocze, że za ryżem nie tęskni, ja z rozrzewnieniem przywołuję jego smak, a w zasadzie aromat zupy pomidorowej z białymi ziarenkami, które osiadają na dnie talerza i które rozpływają się w ustach. Albo ryżu podanego ze słodkim musem z jabłek…
– Mamo, słuchasz?
– Tak, tak, trochę się zamyśliłam.
– Babcia powiedziała, że czaszka to znak zła, a kto chciałby z takim znakiem chodzić…
– Moja ty mała mądralińska. – Głaszczę ją po głowie. – Zjesz też, kochanie? Ukroić ci pajdę czy dwie?
– Dwie, ale wiesz, mamusiu, to dziwne.
– Poproszę się mówi. – Spoglądam na nią surowo.
– Poproszę o dwie. Ale to dziwne, prawda? – nie ustępuje.
– Ja też bym nie chciała chodzić z takimi guzikami, ale ludziom podobają się różne rzeczy, a teraz, moi drodzy, bierzcie po pajdzie i wracamy do ogrodu. Musicie przecież sprawdzić, czy jakiś krasnoludek nie zamieszkał w waszym domku. Może zostawicie im kilka okruszków na zachętę. Jest tak gorąco, że pewnie niejeden się schował w cieniu gałązkowego daszku, a ja dokończę wieszanie prania.
– Tak, krasnoludki! – Młodsze podrywają się jak na komendę, zapominając o znalezisku, a naburmuszona Stefania niechętnie do nich dołącza.
Dzieciaki wreszcie porzucają temat nieszczęsnego guzika, który nadal trzymam w dłoni. Znowu się zastanawiam, co z nim zrobić, i sama nie wiem dlaczego, zamiast wrzucić go zwyczajnie do sadzawki albo do ognia w piecu, wdrapuję się na zydel i wspinając się na palce, wsuwam go w szparę między belkami. Kto wie, może kiedyś się przyda, choć nie mam pojęcia do czego.
Życie stało się tak nieprzewidywalne, że przestałam rozmyślać o przyczynach pewnych rzeczy, o tym, co dzieje się wokół, porzuciłam marzenia, a nawet zaczęłam się bać cokolwiek planować. Za to nauczyłam się gromadzić wszystko, przewidując, że kiedyś czegoś może nam zabraknąć.
Gdyby nie ta diabelska wojna, żyłoby się tak spokojnie.
W dodatku nie wiem, za jakie grzechy akurat w sąsiedztwie naszej Poręby Wielkiej Niemcy wybudowali ten cały obóz. Do tego czasu Oświęcim 8 był cichym miasteczkiem, w którym żyło się bez wielkich ekscytacji, ale za to spokojnie. Jednocześnie zastanawiam się, czy mogliśmy przewidzieć, że wybuchnie wojna. To znaczy Wawrzyniec i ja nie mieliśmy w tej materii wiele do powiedzenia, a nasze przeczucia bez właściwej wiedzy niewiele były warte, ale przecież rząd powinien wyczuć, że coś się święci. Że kroi się nieszczęście. Od czego mamy polityków, sojusze, szpiegów i cały ten kram? Choć z drugiej strony, gdy tak na to wszystko patrzę, to myślę sobie, że Niemcy dysponują taką siłą, że nawet gdybyśmy coś przedsięwzięli, to i tak zmietliby nas z taką samą zaciekłością i konsekwencją.
Wydaje mi się, że jedyną możliwością było pomachanie białą flagą, ale wtedy natychmiast stalibyśmy się niewolnikami, zrobiliby z nami, co tylko by chcieli, a na to nie mogliśmy sobie pozwolić.
I tak nam się udało. To, co na początku wojny było dramatem, gdy Wawrzyńca wzięli do wojska, a potem jego rana, długa rekonwalescencja i problemy z ręką9, z perspektywy czasu wydają się błogosławieństwem. Jako niezdolny do walki Wawrek jest z nami w domu. Dobre i to. Nie zamartwiam się każdego dnia, zastanawiając się, czy nie poległ. Przynajmniej zajmuje się tym co dotychczas i co umie najlepiej. Wyrósł na wsi i obrabianie pola, zajmowanie się zwierzętami ma we krwi. Poza tym tak jak przed laty wozi węgiel z kopalni w Brzeszczach10, z tą różnicą, że teraz zarządzają nią Niemcy. Cwaniacy, by zwiększyć wydobycie i zagwarantować sobie tanią siłę roboczą, zagonili do pracy tych biedaków z obozu, który, jak podejrzewam, będzie się tylko rozrastał. Oczywiście nie wiem jak bardzo i że już za kilka miesięcy powstanie tu podobóz.
Mamy ogromne szczęście, że dzięki kasztankom i wozowi Wawrek może liczyć na lepszą pracę niż inni.
Przed wojną, od 1930 roku Wawrzyniec najmował się do pracy w kopalni węgla kamiennego w Brzeszczach. Był dosyć zadowolony z tego zajęcia i stanowiło ono główne źródło naszego utrzymania.
Ale jak to zazwyczaj bywa, tuż po naszym ślubie życzliwi sąsiedzi donieśli, komu trzeba, że mamy trzy morgi ziemi, a ponieważ kopalnia ograniczała zatrudnienie, mój mąż został zwolniony w pierwszej kolejności. Uznano, że jako rolnik nie może pracować w kopalni i zabierać innym miejsca.
To całkiem nowy i nowoczesny zakład. Powstał około 1900 roku, a wydobycie zaczęło się, jeśli się nie mylę, jakieś siedem lat później i przed wojną zatrudnieni tam ludzie chwalili sobie pracę. Gdy po pierwszej wojnie światowej kopalnię przejęła Polska Komisja Likwidacyjna, stała się ona jedyną państwową kopalnią w kraju, co też trochę napawało nas dumą.
Po wybuchu wojny zgodnie z odgórną polityką kopalnię wcielono do koncernu Reichswerke Hermann Göring11, który miał grupować kopalnie i huty, bo podstawowym surowcem przemysłu zbrojeniowego była stal. A skoro zakład był oficjalnie własnością Trzeciej Rzeszy, to zrobiono wszystko, by był maksymalnie wydajny i przynosił duże zyski. Dlatego też zagonili do pracy w nim zabiedzonych więźniów z Auschwitz i chyba budują specjalnie dla nich podobóz w Jawiszowicach12.
Pamiętam, w jakim szoku był Wawrzyniec, gdy pierwszy raz zetknął się z więźniami. Początkowo trudno było uwierzyć w to, co mówili, ale ich wychudzone, wyczerpane ciała stanowiły najlepszy dowód, że nie kłamią, jak brutalnie obchodzi się z nimi okupant.
I choć wszelkie kontakty z więźniami są surowo zakazane, to niemal cała okolica usiłuje lagrowiczom pomagać, podrzucając chleb, lekarstwa, wysyłając wiadomości do rodzin i szmuglując grypsy. Wawrek, jak i nasi sąsiedzi, bez wahania przyłączył się do Batalionów Chłopskich13, bywa na wszystkich zebraniach i angażuje się we wszelkie przedsięwzięcia mające na celu niesienie pomocy w zorganizowany, systemowy sposób. W okolicy aż huczy od różnych plotek i domysłów. Niemcy nie dość, że wysiedlili rodziny mieszkające wokół obozu i zajęli co lepsze gospodarstwa i domy, przejmując ich wyposażenie, od mebli poczynając na zastawie stołowej i obrazach kończąc, i sprowadzili osadników z głębi Rzeszy, to jeszcze zmusili dziewczęta, by pracowały jako służące, kucharki i opiekunki w esesmańskich domach.
Strach się ruszyć za próg, bo człowiek nie wie, gdzie i na kogo się natknie.
Kto to słyszał, żeby dzieciaki wysyłać do tych niemieckich bandytów? Wszyscy z okolicy, którzy ukończyli czternaście lat, mają obowiązek zgłoszenia się w Arbeitsamcie14 w celu zatrudnienia, choć z tego, co wiem, to i młodsze dziewczynki są zaganiane do roboty, jak choćby Anula od Czerwińskich.
Jej matka rozpaczała i usiłowała ukryć córkę, ale przecież Niemcy mają wszystko skrupulatnie spisane w dokumentach i nie było mowy, by mała się wywinęła. W dodatku miała ogromnego pecha, bo w przeciwieństwie do starszej siostry Ireny, która opiekuje się dwuletnim Hansem w jednej z esesmańskich rodzin, jej przypadło prowadzenie kuchni w niemieckim domu. A ona jako trzynastolatka wielkiego pojęcia o gotowaniu nie ma, na dodatek rodzina wymaga, by na stole pojawiały się tradycyjne niemieckie potrawy, o których siłą rzeczy niewiele wiemy. Bo niby co to są te całe knedle, Currywurst15, Kartoffelsalat16 czy Apfelstrudel17. Już same nazwy brzmią egzotycznie i takich potraw nie ma w naszej kuchni, więc skąd, u licha, mielibyśmy wiedzieć, jak je przyrządzać? Mięso jemy od wielkiego dzwonu, zgodnie z powiedzeniem, że chłop je kurę, gdy jest chory lub gdy kura choruje. Po prostu nie stać nas na takie luksusy. Na szczęście Janka Czerwińska jest bystrą kobietą i potrafi zdobyć każdy przepis, dowiedzieć się, co i jak przygotować, a potem krok po kroku ćwiczy z córką w domu, tak by Anula mogła kolejnego dnia podać, co jej każą.
Nie chciałabym być w skórze tej dziewczynki, bo nie dość, że musi zapanować nad rondlami, to jeszcze przebywanie w niemieckim domu z pewnością nie należy do przyjemności. Tym bardziej gdy się ma świadomość, skąd właśnie wrócił umundurowany gospodarz w oficerkach. Słyszałam, jak Kaśka od Walasków, którzy mieszkają zaraz za Oświęcimiem, opowiadała w sklepiku, jak musi czyścić z błota i krwi esesmańskie buty.
Już chyba wolałabym kury skubać, patroszyć i porcjować przez cały dzień, niż mieć takie zajęcie.
Nie pojmuję, jak Niemki, wlokąc ze sobą dzieci, psy i kanarki w klatkach, mogły się zgodzić na przeprowadzkę w takie miejsce! Za żadne skarby świata nie chciałabym mieszkać tuż obok obozowych drutów. Serce pękłoby mi z rozpaczy, gdybym musiała patrzeć na tych ludzi, nie mogąc im pomóc. Ulżyć.
A oprócz tego ten nieznośny, duszący, słodkawy smród, który unosi się niczym gęsta mgła nad miasteczkiem. Odór palonych ciał, który wwierca się w nozdrza, zatyka usta, okleja włosy, o którym nie sposób zapomnieć i do którego nie sposób się przyzwyczaić. Nie da się go zmyć, nie da się wywietrzyć domu, co zwłaszcza w upalne lato jest bardzo uciążliwe. Czasami, gdy mocniej wieje, dociera nawet do naszej Poręby.
I gdy tak o tym wszystkim rozmyślam, to dochodzę do wniosku, że w zasadzie nie mamy na co narzekać. Oczywiście życie jest trudne, wybrukowane problemami, wiecznym niepokojem i troską o pieniądze, ale jest też w nim odrobina słodyczy, bo przede wszystkim mamy siebie. Jesteśmy dla siebie wsparciem i pocieszeniem, gdy jedno opada z sił, dźwiga je drugie. Oby nic się nie zmieniło! Mam tylko nadzieję, że krok po kroczku, dzień po dniu zbliżamy się ku końcowi wojny i za kilka miesięcy wszystko wróci do normy. A gdy wojna się skończy, wszystko będzie łatwiejsze. Modlę się o to żarliwie, odmawiając różaniec podczas pracy.
Rozdział 2
Żniwa powoli dobiegają końca i zdawałoby się, że będziemy mieli mniej pracy, ale na szczęście nadal jesteśmy potrzebni przy karpielach18, ziemniakach, burakach i innych pracach w polu.
Złote połyskliwe słońce zsuwa się ku horyzontowi, malując na pomarańczowo pola, a mnie, nie wiedzieć dlaczego, chodzi po głowie stara pastorałka i zaczynam nucić pod nosem. Głupio ją śpiewać o tej porze roku na cały głos, bo jeszcze ktoś z sąsiadów usłyszy i uzna, że coś mi się stało w głowę.
Spoczywa w szopie Miłość związana,
Stąd wszystkich pycha jest podeptana;
Obrał Sobie leżeć w żłobie
Moc pożądana.
Wół, osieł, Pana swą parą grzeją,
Pokłon oddawać Jemu umieją.
Przyszedł w ciele, świadczyć wiele,
Tak rozumieją. Tu się pasterze wnet uwinęli,
Ochotnie w drogę spieszyć poczęli.
Piękne dary na ofiary
Z sobą tam wzięli.
Bartos wziął gąskę, Kuba baranka,
Błażek słodkiego mleka pół dzbanka.
Jan gomółki porwał z półki,
Niosą do Pana.
Szymek czem prędzej wziął na się cielę,
Michał kur parę wraził w kobielę,
Co był sobie kupił obie
W przeszłą niedzielę.
Walaszek z sobą wziął był kaczora,
A Klimas nabrał chleba pół wora,
Masła fasę, Miś kiełbasę,
Co nadział wczora.
Tomko koszałkę poniósł jabłuszek,
Mateusz koszyk słodziuchnych gruszek,
Bonifacy i Ignacy
Miodu garnuszek.
Jędrek wziął sera, Paweł pszennego
Chleba pożyczył u stryja swego.
Masła miskę, Grześ kołyskę
Niosą do Niego.
Jacko na siebie zająca kładzie
Tego, co wczoraj zastrzelił w sadzie.
Stach wziął kosa, Piotr srokosza,
Idą w paradzie.
Maciek i Wojtek się opóźnili
Dlatego, że się za łby wodzili.
Po pół kopy te dwa chłopy
Jajek rozbili.
Melodia wraca do mnie co rusz i jest jak zdarta płyta, od której nie sposób się uwolnić. Z kobietami w polu zawsze wyśpiewujemy różne piosenki, ale ta przykleiła się do mnie jak rzep do psiego ogona.
Gdy radosna i zadowolona z pękiem pokrzyw dla kaczek w dłoni wychodzę zza zakrętu i zbliżam się do domu, staję w pół kroku. Zdumiona dostrzegam niemiecki, najpewniej esesmański rower oparty o nasz zdezelowany płot. Rozpoznaję go z daleka, bo na tych czarnych dwukołowcach jeżdżą Szwaby, a niektórzy sąsiedzi marzą, by też mieć taki porządny rower i mknąć na nim od wsi do wsi. Dopada mnie paraliżujący strach, serce przyspiesza, krew spływa do pięt, a w żołądku budzi się stado niespokojnych, agresywnych nietoperzy, które wiruje coraz gwałtowniej, tak że jestem bliska omdlenia i pocę się obficie. Co, do cholery, robi w naszym domu Niemiec?
Czego tu szuka? Coś się stało? Może dzieci coś zmalowały? Albo przyszedł po Wawrzyńca? O Boże! Błagam, tylko nie to!
Spodziewając się kłopotów, najchętniej zawróciłabym na pięcie i uciekła gdzie pieprz rośnie, byle dalej stąd. Ale mam świadomość, że to pora, gdy ciotka przygotowuje kolację dla trojga moich dzieci i nie mogę ich zostawić sam na sam z obcym. Wawrzyniec pojawi się w domu dopiero późnym wieczorem, po tym, jak oporządzi konie i zagoni prosiaka do chlewika. W panice przyspieszam kroku i niemal biegnę, a jednocześnie usiłuję sobie uświadomić, czy dziś słyszałam donośne obozowe syreny obwieszczające okolicy, że któremuś z tych uwięzionych biedaków udało się uciec. Mimo wysiłków i przeglądania każdej godziny dnia na szczęście niczego takiego sobie nie przypominam.
Zresztą syreny wyją co jakiś czas19, zwłaszcza gdy Niemcy testują system, stawiając całą okolicę na nogi. Za pierwszym i drugim razem cierpła mi skóra i co sił w nogach biegłam do domu, by chronić dzieci i upewnić się, że żaden w pasiaku nie pojawił się w obejściu. Albo, nie daj Boże, nie zaszył się w jakimś kącie chlewika czy stodoły. Teraz reaguję umiarkowanym lękiem, raczej wzdychając do Tego w niebiosach, by nieszczęśnikowi się udało. Odmawiam w tej intencji zdrowaśkę i staram się jak najszybciej o wszystkim zapomnieć.
Tuż przed podwórkiem zwalniam, usiłując uspokoić oddech, by stworzyć pozór obojętności na niespodziewaną wizytę. Niespiesznie, przyczajona, krok za krokiem zbliżam się do domu i od drzwi słyszę drżący głos ciotki:
– Nie mamy.
– Z pewnością coś tam się znajdzie. – Obcy baryton naciska, a głośny stukot butów świadczy o tym, że intruz przechadzający się w tę i z powrotem w naszym domu czuje się nader swobodnie.
– Klnę się na Pana Boga, na duszę mojej matki, że nie mamy – upiera się zdenerwowana ciotka.
– Tylko mi tu z Bogiem nie wyjeżdżaj! – złości się mężczyzna i podnosi głos.
– Ale naprawdę – zarzeka się ciotka. – Były rano cztery jaja, ale zrobiłam dzieciom trzy na śniadanie, a potem jedno dodałam do naleśni…
– A mleko macie? – Baryton zdaje się nie słuchać tłumaczeń Magdaleny.
– Nie wie…
– Dzień dobry.
Z trudem, na uginających się kolanach, z nogami ciężkimi jak ołów wchodzę do izby i kątem oka rejestruję trzy skulone małe postacie, siedzące ramię w ramię na ławce pod oknem, i pobladłą ciotkę, która na mój widok oddycha z ulgą.
– O, jest gospodyni! Franciszka, pan… – woła raźno ciotka, choć ma nerwy napięte jak postronki.
– To twój dom? – bezceremonialnie przerywa rosłe Niemczysko, które obraca się na pięcie i przewierca mnie spojrzeniem.
Postawny esesman w sztywnym mundurze i tak wypolerowanych czarnych oficerkach, że mogę się w nich przejrzeć, przygląda mi się podejrzliwie, a mnie przechodzą ciarki na widok jego jasnoniebieskich, wodnistych, przenikliwych oczu i ryżych, sterczących włosów. Policzki ma gładkie, jakby dopiero się ogolił, a wypielęgnowane dłonie z długimi palcami pianisty nie pasują do karabinu i trudno uwierzyć, że zdolne są do jakiegoś brutalnego zajęcia. Ale nie mam wątpliwości, że wszyscy oni są tacy sami.
– Tak, mój i mojego męża.
Odkładam na piec niewielki wiklinowy koszyk, do którego o poranku włożyłam drugie śniadanie i mały dzbanek zsiadłego mleka, a pokrzywy rzucam na stół. Z drugim koszykiem wypchanym porcjami jedzenia dla więźniów z duszą na ramieniu każdego dnia o świcie Wawrzyniec wyrusza do pracy. W osobnym zawiniątku ma „podarki”, czyli łapówki dla esesmanów: kawał kiełbasy, flaszkę bimbru, jaja, które oni zazwyczaj wypijają na miejscu. Wszystko po to, żeby się odwrócili albo przymknęli oczy we właściwym momencie i nie zabili nikogo za udzielanie pomocy czy korzystanie z niej. „Waluta” zmienia się wraz z porami roku. Raz są to świeże owoce, innym razem słoiki z powidłami, miodem czy słodkie, gęste soki.
W pomoc dla więźniów zaangażowana jest cała wieś i okolica. Gospodynie i ich mężowie podrzucają takim jak my, którzy w pracy mają kontakt z więźniami, co kto może, i tym sposobem nasza pomoc może być efektywna i regularna. To wielka ulga, bo z naszego skromnego budżetu trudno uszczknąć cokolwiek, a tym bardziej robić to systematycznie.
Przybysz z ciekawością odsuwa białą ściereczkę i zagląda do kobiałki, zupełnie jakby się spodziewał, że coś w niej przemycam. Ale gdy nie znajduje niczego poza pustym dzbankiem, jego wzrok ogniskuje się na mnie i przewierca, zupełnie jakby mógł przyjrzeć się mojej duszy.
Nie wiem dlaczego, ale pod siłą spojrzenia tego obcego mężczyzny niespodziewanie przychodzą mi na myśl wszystkie moje grzechy i grzeszki, a także niewielkie przewinienia, z których nawet nie muszę się spowiadać, i spanikowana zastanawiam się, czy już je dojrzał, czy dowie się o nich dopiero za chwilę.
– Co tu miałaś? – Oskarżycielsko wysuwa palec w kierunku koszyka i wygląda na zadowolonego z siebie, jakby właśnie przyłapał mnie na gorącym uczynku.
– Śniadanie dla męża i siebie.
– O tej porze?
– Tak.
Gwałtownie wyrzuca w powietrze lewe ramię, by spojrzeć na gruby złoty zegarek, którego wskazówki układają się na godzinie siedemnastej piętnaście czy dwadzieścia. Z tej odległości trudno mi stwierdzić.
– Dobre sobie.
– Pracowaliśmy w polu od rana.
– U kogo? – Zaczyna się przesłuchanie.
– U Żmudów, tam za tymi domami, możecie ich zapytać. – Zaczynam dygotać. – To moja rodzina.
– Ty mi tu nie mów, co mogę, a czego nie! – Znowu się złości. – To ja decyduję…
– Mamo! – woła przestraszony Franek.
– Cii! – uspokaja go ciocia, kładąc palec wskazujący na ustach. – Cii, kochanie, nic się nie dzieje.
Brzdąc zwraca uwagę esesmana, który mrużąc oczy, lustruje wystraszone i pobladłe dzieci.
– Twoje? – Brodą wskazuje na przerażony drobiazg, który w przeciwieństwie do nas nie spuszcza wzroku, tylko okrągłymi, wytrzeszczonymi oczami śledzi każdy gest i ruch intruza.
– Tak. Córki i syn.
– Nie ukrywasz tu żadnego żydowskiego pomiotu? – Robi krok do przodu.
Przerażona Marysia wbija się plecami w ścianę i zaczyna bezgłośnie płakać. Serce mi pęka, gdy widzę, jak łza goni łzę, by wąskimi strumyczkami spłynąć po policzkach.
– Nie, skąd! To moje dzieci.
– No dobrze.
Jego ręka niby od niechcenia wędruje na kaburę pistoletu, a ja nie potrafię ocenić, czy robi to odruchowo, czy ma w tym jakiś cel, ale nie zmienia to faktu, że skóra cierpnie mi na plecach i jeszcze bardziej kulę się w sobie.
Jak ranne, zaszczute zwierzę instynktownie czuję, że nie wolno mi spojrzeć mu w oczy. Mogłoby go to dodatkowo rozdrażnić. A co gorsze, mógłby uznać to za bezczelność i wpaść w furię. Dlatego zrezygnowana wpatruję się w czubki własnych zakurzonych, czarnych trzewików, rejestrując, że przy lewym skóra odchodzi od cholewki, a w prawym znowu wystrzępiło się sznurowadło.
– Macie jaja na sprzedaż? – powtarza z uporem pytanie, na które już otrzymał odpowiedź.
– Nie, nie mamy – mruczę cicho, przeklinając i ganiąc się za to, że niepotrzebnie podałam je na śniadanie. – Dzieciom zrobiłam rano…
– Dobrze, dobrze, słyszałem już tę śpiewkę – mówi ironicznie, a ja nie mam pojęcia, czy powinnam coś odpowiedzieć, czy lepiej milczeć.
Przez chwilę Niemiec sprawia wrażenie, jakby się zamyślił, ale mimo zwieszonej głowy dostrzegam, że z uwagą rozgląda się po kuchni, lustrując każdy kąt i sprzęt.
Zatrzymuje wzrok na babcinej gratce, czyli lnianej, wykrochmalonej ściereczce z wydzierganym niebieską nitką napisem „Miłość i zgoda domu ozdoba”, która wisi na ścianie nieopodal pieca. Mimo strachu zaczynam się zastanawiać, jak wygląda jego dom. Czy jest podobny do naszego? Zapewne jego babka też wyhaftowała niejedną ściereczkę, też spotykają się całą rodziną przy wieczornym posiłku, też się kochają i pielęgnują wspomnienia. A może pochodzi z bogatego domu, w którym jest służba?
Możliwe, że mają osobną kuchnię, kilka pokoi, a w nich wygodne łóżka, i pełną spiżarnię. A może wręcz odwrotnie – jest biedny jak mysz kościelna i zazdrości nam tego koślawego pieca i dachu nad głową?
We dworze widziałam piękny, biały kaflowy piec, taki równiutki, z metalowym rantem, na którym można powiesić ściereczkę, żeby szybciej wyschła. Nasz piec jest z gliny, trochę nierówny, ale bardzo lubię te jego niedoskonałości i wypukłości. Delikatne wgłębienia, tu i ówdzie szorstką powierzchnię znam na pamięć i nawet w ciemną noc potrafiłabym określić każdy jego skrawek. Mam poczucie, że jest jak dobry przyjaciel, którego znam najlepiej i który nigdy mnie nie zawiedzie. Lewa część służy do gotowania, a prawa do pieczenia chleba. Zawsze stoi na nim niewielki gliniak z zakwasem na żurek, drugi, nieco większy z zakwasem chlebowym, są garnki ze zsiadłym mlekiem delikatnie podgrzewanym, by przyrządzić ser, który później sprzedaję na targu w Oświęcimiu. Jest też miejsce na garcok, czyli żeliwny sagan z ciepłą wodą, którą wykorzystujemy między innymi do mycia. A nad tym wszystkim królują pęki suszących się aromatycznych ziół, które zbieram przez cały sezon, by przygotować zapas na zimę, a nadmiarem pohandlować.
Spoglądam na wyhaftowany ręką mamy na ściereczce zawieszonej nad drzwiami czerwony napis „Gość w dom, Bóg w dom”, który w tych okolicznościach wydaje się bardzo nie na miejscu.
– A mleko macie?
– Nie, ale…
– Jak to nie macie, skoro krowy stoją na podwórzu?
– To znaczy… – plączę się nieporadnie, przestępując z nogi na nogę. – Jeszcze nie mamy, bo niewydojone, właśnie miałam się tym zająć.
– To się pospiesz, chociaż mleka bym kupił – mówi i ciężko opada na dosuniętą do stołu ławę, rozsiadając się wygodnie.
Trochę jestem oszołomiona tym, że chce coś od nas kupić, a nie zwyczajnie sobie przywłaszczyć, więc nie protestuję, tylko sięgam po stojący w korytarzu cebrzyk i drewniany sfatygowany zydel. Niemal biegiem udaję się do koryta z wodą, do którego Stefania przywiązała krowy.
Do obowiązków dzieci należy cowieczorne przyprowadzanie z okolicznych miedz krasul na łańcuchach. Odpowiedzialna za to jest najstarsza, sześcioletnia córka, która wygląda na dumną i zadowoloną z tego, że wolno jej coś więcej niż rodzeństwu. Oczywiście łatwiej byłoby uwiązać krowy na pastwisku czy łące, ale tam trawa koszona jest na siano i nie można na nich wypasać zwierząt. Dzieciom towarzyszy niekiedy opiekuńcza ciotka, ale świadomość, jak ważny mają obowiązek, sprawia, że chcą być samodzielne i jej obecność tylko im przeszkadza. Puchną z dumy, że poruczono im tak dorosłe zadanie, i nie wymigują się od niego, nawet gdy pada deszcz.
Z ulgą oddycham na widok nabrzmiałych wymion, stawiam zydel przy pierwszej krowie, podsuwam cebrzyk i opieram głowę o łaciaty, ciepły brzuch. Nie przeszkadza mi, że krowi chwost co rusz bije mnie po twarzy. Zazwyczaj przywiązuję ogon do krowiej nogi, ale teraz nawet o tym nie myślę.
Krasula, nieświadoma niebezpieczeństwa, jakie nad nami zawisło, niewzruszona oddycha równo i od niechcenia rusza mordą. Najwyraźniej dojenie przynosi jej ulgę, tak jak mnie bliskość zwierzęcia. Jego zapach, spokój i codzienność wieczornego rytuału niespodziewanie dodają sił.
Może dlatego nieco mniej zdenerwowana wracam do domu z napełnionym do połowy wiadrem, przysięgając sobie, że jeśli dziś nam się nic nie stanie, to w bojce ubiję trochę masła i zrobimy sobie wieczorem małą ucztę, a w niedzielę zostanę dłużej w kościele, by podziękować Świętej Panience.
Podam masło z chlebem i zebranymi w ogrodzie trzema rumianymi pomidorami, które pokroję na cienkie plasterki i obłożę nimi pajdy chleba.
Tymczasem esesman w naszym domu już całkiem czuje się jak u siebie, bo zastaję go rozpartego na ławie, z wyciągniętymi przed siebie nogami i papierosem w dłoni.
Jak ja nie znoszę, gdy ktoś pali w mojej obecności, a tym bardziej w mieszkaniu! Papierosowym dymem przechodzą firanki, pościel, włosy, ubrania, smród wwierca się w ściany i nie sposób go wywietrzyć. Nikomu na palenie w domu nie pozwalam. Jeśli wpada do nas z wizytą uzależniony od papierosów gość, to miło, acz zdecydowanie wypraszam go na podwórze, wciskając w rękę tandetną metalową popielniczkę. Kiedyś zapytałam Wawrzyńca, czy nie miałby ochoty zakurzyć jak inni, ale on tylko wzruszył ramionami i oświadczył, że nie stać nas na taki zbytek.
Jednak teraz nie wzbiera we mnie złość, raczej czuję ulgę, że pod moją nieobecność nie wydarzyło się nic złego. Popielniczka jak gdyby nigdy nic stoi na stole tuż obok fikuśnej połyskliwej srebrnej piersiówki, ozdobionej przerażającym wizerunkiem czarnego orła o rozpostartych skrzydłach i wielkich szponach dzierżących wieniec z wygrawerowaną pośrodku swastyką, a Niemiec bawi się zakrętką butelki. Dzieci nie wydają się już tak przerażone jak przed chwilą i z nieskrywaną ciekawością przyglądają się przybyszowi. Jeśli mnie wzrok nie myli, to obiektem ich zainteresowania są guziki, które pokazują sobie paluszkami, coś tam między sobą szepcząc z przejęciem. Oby tylko nie wpadły na pomysł opowiedzenia o tym, jak to jeden z takich guzików znalazły i sobie przywłaszczyły.
– Mam mleko – mówię drżącym głosem, usiłując się uśmiechnąć.
– Dużo? – Nieco przymykając powieki, Niemiec zaciąga się papierosem, tak że końcówka żarzy się jaskrawo, po czym strzepuje popiół i niespiesznie wypuszczając dym nosem, odwraca się w moją stronę i zagląda do cebrzyka.
– A bo ja wiem? Z siedem, może dziesięć litrów będzie. – Oczywiście nie wspominam, że drugiej krowy nawet nie zaczęłam doić, z nadzieją, że nie połapie się w moim oszustwie, a właściwie niedomówieniu.
– Nalej mi kubek – mówi, zataczając dłonią, w której między palcami chybocze się papieros. – Duży kubek.
Posłusznie podchodzę do białego kredensu, sięgam po gliniane naczynie i napełniam je ciepłym mlekiem.
Ryży wypija duszkiem wszystko do ostatniej kropli, beka z zadowoleniem i ociera wierzchem dłoni umoczone w mleku wąsy. Gdyby to wszystko działo się w innych okolicznościach, widok rosłego mężczyzny z białymi śladami na twarzy rozbawiłby mnie do łez.
Ale nie jest mi do śmiechu.
Dociera do mnie, jak bardzo zaangażowaliśmy się w niesienie pomocy więźniom i jak bardzo tym samym narażamy własne życie. Wawrek działa w Batalionach Chłopskich, a ja nieformalnie dołączyłam do konspiracyjnej organizacji kobiet w Oświęcimiu20. Mamy na celu jedno: niesienie wszelkiej pomocy więźniom, co oznacza nadstawianie własnego karku. A także posiadanie tajemnic i sekretów, ukrywanie i kombinowanie.
Oczywiście więźniom kategorycznie zakazano kontaktów z nami, a nam z nimi, co przypieczętowano postawieniem mnóstwa tablic informacyjnych z trupią główką w tle. W razie wpadki, donosu i dekonspiracji nie tylko nam grozi śmierć, ale również całym naszym rodzinom.
Czy jednak jako chrześcijanka mogłam się odwrócić plecami do potrzebujących? Udawać, że nie dostrzegam ich tragicznej sytuacji, być obojętna na ich wyniszczone ciała i oczy błagające o litość, pomoc, wsparcie, o to, by dostrzec w nich bliźniego? Czasem nawet dobre, choć nieprawdziwe w swej wymowie słowo, bo niby skąd miałam wiedzieć, co przyniesie jutro – że damy radę, że to się niebawem skończy, że wojna nie będzie trwać wiecznie – bywa dla nich ukojeniem.
Nie mam wątpliwości, że część esesmanów doskonale się orientuje w prowadzonym pod ich nosem dobroczynnym procederze, ale przymyka nań oczy, bo zwyczajnie jest przekupna. Przede wszystkim dostrzega w nim możliwość osiągnięcia własnych korzyści i bynajmniej nie chodzi o pieniądze! Dla nich ważniejsze są świeże jaja, mleko prosto od krowy, smaczne kluski czy pierogi, tłuste swojskie masło, o wódce, a raczej bimbrze, nie wspominając. W zamian są skłonni oślepnąć w chwilach, gdy więźniom są podawane leki, listy czy jedzenie.
Dlatego mam świadomość, że nie powinnam kierować się chęcią zysku i zgadzać się na zapłatę za mleko. Bardziej opłaca się poczęstować przybysza i obdarować pozostałym mlekiem, niż połaszczyć się na kilka groszy, to znaczy fenigów.
Spoglądam z niepokojem na Niemca, jednocześnie wracając do rzeczywistości.
– Jak wam się żyje? – Ku mojemu zaskoczeniu najwyraźniej zadowolony Niemiec zaczyna zagadywać do nas łamaną, chropowatą polszczyzną, podczas gdy ja marzę, by wreszcie sobie poszedł.
Co mam mu odpowiedzieć?
Że dobrze, to może zrozumie. Że niezbyt dobrze? Źle? Uzna, że narzekamy na ich rządy. Jestem w kropce. Powoli mówię cicho:
– Jak to w wojnę.
– Łatwo nie jest. – Ponownie zaciąga się papierosem, by w końcu zdusić niedopałek w popielniczce. Pociąga łyk trunku z piersiówki, głośno czka, po czym zaczyna filozofować: – Wojna to jednak nic dobrego, mimo że słusznie ją wywołaliśmy.
–Yhm – mruczę, bo niby co mam odpowiedzieć. Przecież nie będę z nim dyskutować i udowadniać, że do wojny nigdy nie powinno dojść, że nie mieli prawa rujnować nam życia i spokoju. Zamiast się odezwać, napełniam ponownie kubek.
– Dziękuję.
– Na zdrowie.
Stoję jak słup soli. Mam usiąść? Oprzeć się o piec albo ścianę? Tkwię jak wywołany do odpowiedzi uczeń pod tablicą, to splatając, to rozprostowując palce. Po raz pierwszy przyglądam się Niemcowi z ciekawością i jakby mniejszym lękiem.
– Moją kochaną Elke, moją dzielną żonę, zostawiłem samą w Bawarii z synkiem takim malutkim. – Dłonią pokazuje jakiś metr od klepiska. – To i człowiekowi tęskno, jak na te wasze dzieciaki patrzy.
– No tak – dukam niechętnie.
– Wszystkie wasze?
– Tak. – Znowu robię się podejrzliwa. – Wszystkie.
– Z Elke też planujemy dużą rodzinę. Ona myśli o trójce, a ja co najmniej o czwórce dzieciaków. Wychowa się ich na dobrych Niemców i na starość będą dla człowieka podporą i dumą. Oj będą.
Zdziwiona spoglądam na niego coraz odważniej i dociera do mnie, że w zasadzie jest takim samym człowiekiem jak my, z marzeniami, pragnieniami, nadziejami, i nie mogę pojąć, że mając takie same oczekiwania wobec losu, stajemy naprzeciwko siebie jako wrogowie. Jak to się stało, że świat podzielił się na nich i na nas.
– Tak – mówię głośno, a w duchu przeklinam wszystkie niemieckie matki rodzące synów, którzy z małych, słodkich bobasów zmieniają się w zbrodniczy pomiot i gdy tylko mogą, zaciągają się do armii i nastają na nasze życie, majątki, ziemię.
Przez chwilę panuje niezręczna cisza przerywana brzęczeniem natarczywej muchy tłukącej się o szybę. Niemiec siedzi zatopiony w myślach, a my wstrzymujemy oddech, zastanawiając się, kiedy sobie pójdzie.
Niewielki zegar, nasz prezent ślubny, wiszący na ścianie koło łóżka, głośnym tykaniem leniwie odlicza minutę po minucie, rozciągając kwadranse w godziny. Popatruję na niego z nadzieją, że powolna czarna wskazówka wyrwie naprzód i nasz nieproszony gość zreflektuje się, że czas na niego.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki