Ocalona z Auschwitz. Pójdę za Tobą na koniec świata - Nina Majewska-Brown - ebook + książka

Ocalona z Auschwitz. Pójdę za Tobą na koniec świata ebook

Nina Majewska-Brown

4,4

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

1 września 1941 roku w niemieckim mundurze z pistoletem w kieszeni i na rowerze ucieka z Auschwitz Jan Nowaczek.

Los sprawia, że ratując się przed pościgiem, trafia do mieszkających w pobliżu Franciszki i Wawrzyńca Kuligów. Mimo obawy o własne życie rodzina pomaga zbiegowi. Jakież jest ich zdziwienie, gdy po kilku miesiącach Nowaczek ponownie pojawia się w ich domu w towarzystwie esesmanów, zdradzając osoby które pomogły mu w ucieczce.

W rezultacie do obozu trafia Franciszka w dziewiątym miesiącu ciąży, jej siostra Stefania i kilka innych osób. By ocalić ukochaną żonę, zrozpaczony Wawrzyniec podejmuje najtrudniejszą z decyzji: pójdzie do obozu by, zamienić się z Franciszką na życie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 424

Oceny
4,4 (47 ocen)
27
14
4
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
StoryMaster

Dobrze spędzony czas

ciekawa i piękna historia, jednak książka w swej formie do dopracowania.
10
Malgorzataklimek1978

Nie oderwiesz się od lektury

piękna i straszna historia rodziny która pomogła zbiegowi z Auschwitz . polecam. zwłaszcza że oparta na prawdziwej historii rodzimy mieszkającej blisko Oświęcimia.
10
Dorota-32

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna kolejna pozycja autorki która wciąga od pierwszej strony
00
Antosek

Nie oderwiesz się od lektury

Przepiękna historia.
00
edyta19701970

Nie oderwiesz się od lektury

1 września 1941 roku w niemieckim mundurze z pistoletem w kieszeni i na rowerze ucieka z Auschwitz Jan Nowaczek. Los sprawia, że ratując się przed pościgiem, trafia do mieszkających w pobliżu Franciszki i Wawrzyńca Kuligów. Mimo obawy o własne życie rodzina pomaga zbiegowi. Jakież jest ich zdziwienie, gdy po kilku miesiącach Nowaczek ponownie pojawia się w ich domu w towarzystwie esesmanów, zdradzając osoby które pomogły mu w ucieczce. W rezultacie do obozu trafia Franciszka w dziewiątym miesiącu ciąży, jej siostra Stefania i kilka innych osób. By ocalić ukochaną żonę, zrozpaczony Wawrzyniec podejmuje najtrudniejszą z decyzji: pójdzie do obozu by, zamienić się z Franciszką na życie.
12

Popularność




Część I

Część I

Rozdział 1

Roz­dział 1

Rok 1941

Strze­puję białą lnianą poszewkę małej dzie­cię­cej podu­szeczki z wyha­fto­waną pośrodku czer­woną bie­dronką, wyrów­nuję brzegi i powoli przy­pi­nam drew­nia­nymi kołecz­kami z wydrą­żo­nym row­kiem do roz­cią­gnię­tego mię­dzy jabło­niami sznura.

Nasz jak zwy­kle czujny i bojowo nasta­wiony czarny wie­kowy kogut uważ­nie śle­dzi każdy ruch, jakby podej­rze­wał, że moja obec­ność na podwórku może zwia­sto­wać jakieś nie­szczę­ście. Po chwili, nie spusz­cza­jąc ze mnie oka, z tru­dem wska­kuje na stary, otu­lony tu i ówdzie zie­lo­nym mchem drew­niany płot i gło­śno, skrze­kli­wie pieje.

Kuku­ryku! Drze się jak opę­tany, a ja się zasta­na­wiam, czy usi­łuje mnie nastra­szyć, czy może wła­śnie infor­muje jede­na­ście gapo­wa­tych kur, że mają się mną nie przej­mo­wać i spo­koj­nie mogą się zająć wygrze­by­wa­niem roba­ków z ziemi.

Naj­chęt­niej prze­ro­bi­ła­bym wrza­skliwe pta­szy­sko na nie­dzielny rosół, ale żal mi tego poran­nego rytu­ału, kiedy budzi nas prze­cią­głym pia­niem, któ­remu towa­rzy­szy ner­wowe gda­ka­nie pod­wład­nych kogu­cika. Mimo nie­wiel­kiego wzro­stu nie­zły z niego zadzior, co tylko utwier­dza mnie w prze­ko­na­niu, że im coś jest mniej­sze, tym gło­śniej­sze i bar­dziej nie­zno­śne w zazna­cza­niu swo­jej obec­no­ści.

O brza­sku, gdy tylko otwo­rzy­łam chle­wik, żeby wypu­ścić pro­siaka, a potem zamknięte na sko­bel drzwi kur­nika, kokoszki z gło­śnym traj­ko­ta­niem wybie­gły na podwórko, a za nimi nie­spiesz­nie wyto­czyło się pięć leni­wych, dostoj­nych kaczek, które każ­dego poranka wydają się zadzi­wione tym, że nie­opo­dal jest nie­wiel­kie bajorko, gdzie można się wyta­plać. Stadko kur roz­bie­gło się po krza­kach i teraz z zapa­łem roz­dra­pują grządki obsiane won­nymi, kolo­ro­wymi kwia­tami. Naj­chęt­niej zamknę­ła­bym je w jakiejś dużej klatce, ale nie dość, że tako­wej nie mam, to w dodatku te pta­szy­ska w dzi­siej­szych cza­sach są na wagę złota, bo obda­ro­wują nas bez­cen­nymi jaj­kami, które można sprze­dać.

Żal mi kwia­tów, jak co roku usil­nie zabie­gam o to, by nasz mały ogró­dek, a w zasa­dzie poro­śnięte zie­le­nią zaka­marki nie­wiel­kiego podwó­rza były choć tro­chę kolo­rowe. Oczy­wi­ście nie mogę sobie pozwo­lić na sadzonki, ale nauczy­łam się jesie­nią zbie­rać nasiona, które skru­pu­lat­nie suszę, by potem zawi­nąć w skrawki sta­rych gazet i prze­cho­wać do ostat­nich roz­to­pów, gdy będę mogła je wrzu­cić w nasą­czoną wodą zie­mię.

W ubie­głym roku odwa­ży­łam się nawet zebrać kilka nasion egzo­tycz­nych roślin z parku przy­le­ga­ją­cego do pobli­skiego dworu hra­bio­stwa Tysz­kie­wi­czów, nie wspo­mi­na­jąc o boha­ter­stwie, jakim się wyka­za­łam, ści­na­jąc gałązkę pąso­wej won­nej róży. Wetknę­łam ją potem w zie­mię obok domu i o dziwo, wypu­ściła korze­nie, by pod koniec lata ucie­szyć nas pierw­szym i jedy­nym pąkiem, który roz­wi­nął się w wie­lo­płat­kowy, piękny kwiat. Liczę na to, że w tym roku ten nie­wielki krza­czek, pod­sy­pany kurzym obor­ni­kiem, roz­ro­śnie się i wspi­na­jąc się po murze, zakwit­nie w pełni.

To takie przy­jemne mieć coś ład­nego, wyjąt­ko­wego, co wcze­śniej tylko podzi­wiało się z daleka i nawet nie śniło się o tym, że kie­dyś sta­nie się naszą wła­sno­ścią.

Miesz­kamy z Waw­rzyń­cem, z moją mamą Wik­to­rią1, dwiema cór­kami i syn­kiem w małym, drew­nia­nym, dwu­izbo­wym domku po rodzi­cach, który choć nie jest speł­nie­niem naszych marzeń, to jed­nak stał się oazą naszego szczę­ścia i naszym miej­scem na ziemi.

Kilka dni temu spro­wa­dziła się do nas ciotka, przy­rod­nia sio­stra mamy, Mag­da­lena Kwa­łek2; dzieli nie­wielki pokoik z matką i oka­zała się dla mnie wiel­kim wspar­ciem w opiece nad dziećmi. Jest pogodną osobą, która każ­demu przy­chy­li­łaby nieba, lecz dopro­wa­dza mnie do szału tym, że cią­gle musi coś robić. Jeśli nie składa kuchen­nych ście­re­czek, to dzie­siąty raz myje pod­łogę albo prze­ciera okienne szyby, uty­sku­jąc na stada much, które zosta­wiają na nich ślady. Gdy po zabie­ga­nym dniu usi­łuję choć na chwilę roz­pro­sto­wać kości w łóżku albo chcę posie­dzieć na ławce przed domem, od razu wkłada mi w dło­nie jakąś robotę, a to druty czy szy­dełko, a to bób do łuska­nia, a to skar­pety do cero­wa­nia.

– Muszę tro­chę odpo­cząć. – Zazwy­czaj bez­sku­tecz­nie pró­buję się wymi­gać, na co ona nie­odmien­nie odpo­wiada:

– Odpo­czy­wać to będziesz w trum­nie!

– Ale…

– Nie szkoda ci życia na nic­nie­ro­bie­nie?

– Prze­cież całymi dniami tyram jak wół! Ile można?

– A pamię­tasz, co w Piśmie Świę­tym stoi? Że dobry Bóg zsyła nam tyle, ile jeste­śmy w sta­nie udźwi­gnąć, nie wię­cej, nie mniej, więc nie narze­kaj, tylko dzię­kuj Naj­święt­szemu, że masz pracę.

– Dobrze, już dobrze.

Każda roz­mowa koń­czy się tak samo, a ja zupeł­nie nie poj­muję, skąd w tej kru­chej, przy­gar­bio­nej kobie­cie tyle sił i werwy.

Wra­cam myślami do naj­bliż­szych.

Ojciec zmarł dość nie­spo­dzie­wa­nie tuż przed wybu­chem wojny, 18 sierp­nia 1939 roku. Mimo że od lat cho­ro­wał, nie dopusz­cza­li­śmy myśli, że może go kie­dyś zabrak­nąć. Myślę, że miał ogromne szczę­ście, że nie docze­kał wojny. Tak bar­dzo by się dener­wo­wał i zamar­twiał, jak prze­trwamy oku­pa­cję, kogo wezmą do woj­ska albo do nie­woli, a bio­rąc pod uwagę jego przed­się­bior­czość, pew­nie od razu by się w coś zaan­ga­żo­wał i ścią­gnął na rodzinę nie­bez­pie­czeń­stwo.

Rodzice byli ubo­dzy i uważ­nie oglą­dali każdą zło­tówkę, zanim poło­żyli ją na skle­po­wej ladzie. W domu była jesz­cze piątka mojego młod­szego rodzeń­stwa: Fran­ci­szek, Bła­żej3, Michał, Wła­dy­sław i Ste­fa­nia, więc naprawdę nam się nie prze­le­wało, choć oboje rodzice haro­wali ponad siły, naj­mo­wali się do naj­cięż­szych prac u bogat­szych gospo­da­rzy lub we dwo­rze Tysz­kie­wi­czów.

Ojciec był zmę­czony i zroz­pa­czony, że mimo wysił­ków nie był w sta­nie polep­szyć sytu­acji rodziny. W rezul­ta­cie za poży­czone pie­nią­dze kupił bilet do Ame­ryki i w ciemno, nie zna­jąc języka, wyru­szył na kon­ty­nent, który wyda­wał się oazą dobro­bytu i jedyną szansą na doro­bie­nie się.

I rze­czy­wi­ście mu się udało!

Gdy wró­cił w 1908 roku, rodzice od razu kupili sześć mórg 4 ziemi i nie­wielki domek, w któ­rym obec­nie miesz­kamy. Po pię­ciu latach tatko, mając wielką nadzieję na zaro­bie­nie kolej­nej małej for­tuny, która pozwo­li­łaby rodzi­nie snuć i reali­zo­wać marze­nia, ponow­nie wyru­szył do Sta­nów Zjed­no­czo­nych, ale ku naszemu roz­cza­ro­wa­niu i zgry­zo­cie wró­cił bez majątku, za to bar­dzo scho­ro­wany.

Gdy wie­czo­rem, pada­jąc z nóg, przy­sia­dam na sto­ją­cej pod kuchen­nym oknem chy­bo­tli­wej ławce, którą z kilku sta­rych desek zbił spe­cjal­nie dla mnie mój kochany mąż, moje serce prze­peł­nia szczę­ście. Lubię oprzeć głowę o chro­po­watą ścianę i przy­glą­dać się podwórku: poma­lo­wa­nym na brą­zowo gru­bym deskom domu, bia­łym fra­mu­gom okien, pąso­wej pelar­go­nii na para­pe­cie. Nie­po­koi mnie tylko ugi­na­jący się, nie­równy, pokryty szarą dachówką i poro­śnięty mchem dach sto­doły. Ale Waw­rek zawsze mnie uspo­kaja, że po pro­stu więźba pra­cuje i nie ma się czym przej­mo­wać, a ja powoli daję się prze­ko­nać.

Zresztą chyba nie powin­nam się zamar­twiać takim dro­bia­zgiem, na który i tak nie mam wpływu, skoro mój odpo­wie­dzialny i tro­skliwy mąż twier­dzi, że gdyby miał tylko takie tro­ski, to spałby spo­koj­nie.

Prawdę mówiąc, przy­dałby się nam jesz­cze jeden pokój, a naj­le­piej dwa. Wtedy wresz­cie dzieci mogłyby spać osobno, my mie­li­by­śmy kąt dla sie­bie, a kuch­nia sta­łaby się kuch­nią i jadal­nią, a nie tak jak teraz naszą sypial­nią i przej­ścio­wym pomiesz­cze­niem, w któ­rym dzie­ciar­nia roz­rzuca zabawki i hała­suje.

W kuchni-pokoju jest łóżko, dwu­drzwiowa szafa z wielką szu­fladą, stół z dwiema ławami, krze­sło i koślawy sto­łek z balią i dzban­kiem. A także coś, co jest mi szcze­gól­nie bli­skie i co stało się moim kró­le­stwem: mały, biały kre­dens z dwiema prze­szklo­nymi od frontu szaf­kami nad­stawki. Prze­cho­wuję w nim skarby: przy­prawy, tale­rze i śliczny kolo­rowy wazo­nik z por­ce­lany, tylko tro­chę wyszczer­biony u pod­stawy, który kilka mie­sięcy temu dosta­łam od samej hra­biny, gdy któ­re­goś dnia poma­ga­łam w kuchni we dwo­rze.

Już nie pamię­tam, jak to jest wygod­nie wycią­gnąć się w łóżku.

Dzieci śpią z nami przy­kryte tą samą cie­płą puchową pie­rzyną: dziew­czynki w nogach, a Fra­nio mię­dzy nami. Synek uro­dził się 11 lutego 1936, rok po tym, jak 9 stycz­nia 1935 roku na świe­cie poja­wiła się Stef­cia, i dwa lata przed naro­dzi­nami Marysi, która przy­szła na świat w nie­dzielę 6 listo­pada 1938 roku. Fra­nio od razu stał się oczkiem w gło­wie Waw­rzyńca, który widzi w nim swo­jego następcę i dzie­dzica, choć biedne dziecko po praw­dzie wiele po nas nie odzie­dzi­czy. Nie­stety.

W wia­nie ślub­nym dosta­łam trzy morgi ziemi, które musie­li­śmy nie­mal nie­wol­ni­czo odpra­co­wać i z któ­rych w pierw­szych latach nie wolno nam było czer­pać zysków, ale cóż to jest w dzi­siej­szym świe­cie… Uboga, mono­tonna dieta i zamartwia­nie się, w co ubie­rzemy dzieci zimą, nie jest szczy­tem naszych marzeń.

Synek od uro­dze­nia jest sła­bego zdro­wia, w prze­ci­wień­stwie do Ste­fa­nii i Marysi nie przy­bie­rał dobrze na wadze i nie miał ape­tytu. Ina­czej niż u sióstr na jego nóż­kach i rącz­kach ni­gdy nie poja­wiły się nie­mow­lęce obwa­rzanki, za to jest od dziew­czy­nek znacz­nie bar­dziej marudny i nie­ustan­nie domaga się uwagi. Może wła­śnie dla­tego tak go roz­piesz­czamy i pozwa­lamy mu na o wiele wię­cej niż jego sio­strom. Mam tylko nadzieję, że w póź­niej­szym życiu nie wyj­dzie mu to na złe. Musimy go nauczyć radzić sobie z codzien­nymi tro­skami, a także przy­zwy­czaić do cięż­kiej pracy. Ale na razie jest zbyt mały, by zawra­cać sobie tym głowę.

Otrzą­sam się z ponu­rych myśli i za wszelką cenę usi­łuję przy­wo­łać jakieś przy­jemne wspo­mnie­nie, by ode­rwać się od naj­praw­do­po­dob­niej zupeł­nie nie­uza­sad­nio­nego nie­po­koju, który towa­rzy­szy mi od mie­sięcy. Tak jak­bym prze­czu­wała, że mamy ciszę przed jakąś życiową burzą, ale nie potra­fię dostrzec zapo­wia­da­ją­cych jej nadej­ście ciem­nych, gra­do­wych chmur.

Wkła­dam do ust kla­merkę i schy­lam się po kolejną kuchenną ście­reczkę z wystrzę­pio­nym rogiem, a moje myśli, nie wia­domo dla­czego, ula­tują ponow­nie w stronę dworu hra­bio­stwa Tysz­kie­wi­czów5. Kie­dyś udało mi się podej­rzeć przez okno sypial­nię pań­stwa. Dwa wiel­kie wygodne łóżka, obok sto­liki nocne, na któ­rych prę­żyły się dwie wyso­kie lampy naf­towe, piękny, migo­tliwy krysz­ta­łowy żyran­dol, cie­pły, wzo­rzy­sty puchowy dywan, naj­pew­niej tkany w dale­kiej egzo­tycz­nej Tur­cji.

Cie­kawe, jakie to uczu­cie zanu­rzyć stopy w mięk­kiej, barw­nej weł­nie. Myślę, że gdy­bym miała takie cudeńko, to powie­si­ła­bym je raczej na ścia­nie, a nie poło­żyła na pod­ło­dze, aby się przy­pad­kiem nie znisz­czyło i nie wytarło. Zresztą pod­łoga we dwo­rze wygląda też nie­zwy­kle: jest pokryta szczel­nie przy­le­ga­ją­cymi róż­nej wiel­ko­ści i koloru wypo­le­ro­wa­nymi desecz­kami, które ukła­dają się w fine­zyjny wzór. Nie to co u nas, gdzie nie­równe kle­pi­sko, trudne do zamie­ce­nia mio­tłą z brzo­zo­wych witek, stało się prze­kleń­stwem, gdy każ­dej soboty muszę je dokład­nie wyczy­ścić. A bru­dzi się okrop­nie! Może za sprawą miesz­ka­ją­cych po sąsiedzku zwie­rząt, nie mamy też mięk­kich bam­bo­szy, żeby cho­dzić w nich po domu.

No cóż… Nie mam par­kie­tów, dywa­nów, ozdob­nych naf­to­wych lamp ani dwóch łóżek, choć jest nas piątka, nie licząc matki i ciotki. Nie mamy też per­spek­tywy na zmianę. Ale oswo­iłam się z tym i zaak­cep­to­wa­łam miej­sce i rolę, w któ­rej obsa­dziło mnie życie, przyj­muję z pokorą to, co daje los, i cie­szę się każ­dym naj­mniej­szym dro­bia­zgiem. Nie mam odwagi sprze­ci­wiać się prze­zna­cze­niu, bo to pocią­gnę­łoby za sobą fru­stra­cję, złość, zazdrość, czyli wszystko to, co zatruwa czło­wieka od środka i przy­gniata do ziemi. Za to nauczy­łam się z pogodą ducha zno­sić rze­czy i sprawy, na które nie mam wpływu, i brać z życia to, co naj­lep­sze. Posta­no­wi­łam być szczę­śliwa tu i teraz i nie oglą­dać się na innych. Może kie­dyś i do nas uśmiech­nie się for­tuna, kto wie.

Ale nie ukry­wam, że nie jest łatwo. Jedną izbę zaj­mu­jemy my, drugą ciotka z mamą, a przy­le­głe pomiesz­cze­nia nasze nie­liczne zwie­rzęta, mię­dzy innymi dwie krowy i dwa konie. Kie­dyś mie­li­śmy świ­nię i trzy krowy, teraz został nam tylko mały pro­siak i dwie uparte kra­sule, które na szczę­ście dają sporo mleka, i śliczne kasz­tanki, ulu­bie­nice Waw­rzyńca, o które trosz­czy się z taką czu­ło­ścią, że cza­sem nawet bywam zazdro­sna.

Chwy­tam białą płó­cienną koszulkę, w któ­rej sypia Mary­sia, wyży­mam ją ponow­nie w poczer­wie­nia­łych dło­niach i tak jak wcze­śniej ście­reczkę strze­puję z gło­śnym pla­śnię­ciem, po czym równo wie­szam na sznu­rze.

Nie zno­szę prać i babrać się w mydli­nach, trzeć na wysłu­żo­nej tarze kolej­nych sztuk odzieży, wygo­to­wy­wać co brud­niej­szej, przy­go­to­wy­wać kroch­malu z mąki ziem­nia­cza­nej i olejku lawen­do­wego. A dzieci jak na złość bru­dzą się na potęgę. Trzeba grzać wodę, bo mydliny trudno wypłu­kać, potem całe pra­nie muszę zatasz­czyć do ogrodu, roz­wie­sić i pamię­tać, by przed nocą sprząt­nąć. Kie­dyś zapo­mnia­łam je zebrać i rano oka­zało się, że bra­kuje ulu­bio­nego, zro­bio­nego na dru­tach przez matkę, cie­płego swe­tra Waw­rzyńca. Przez kilka tygo­dni uważ­nie przy­glą­da­łam się mija­nym na ulicy ludziom z nadzieją, że wypa­trzę brą­zowy pulo­wer, ale na próżno.

Od kilku dni jest potwor­nie gorąco. Słońce przy­pala nas z całą gor­li­wo­ścią, spra­wia­jąc, że każda praca poza domem wydaje się jesz­cze bar­dziej wyczer­pu­jąca. Czuję, jak strużka potu spływa mi po krę­go­słu­pie, i odru­chowo popra­wiam sukienkę, jakby to mogło w czymś pomóc. Gdy tylko upo­ram się z bie­li­zną, koniecz­nie muszę się napić zsia­dłego mleka, które w moim prze­ko­na­niu naj­le­piej gasi pra­gnie­nie.

Oczy­wi­ście srogą zimą będę z roz­rzew­nie­niem wspo­mi­nać, że mogłam roz­wie­sić pra­nie w ogro­dzie, i marzyć o upale. Nie lubię suszyć odzieży na sznurku roz­wie­szo­nym nad pie­cem, bo mam wtedy wra­że­nie, że do domu zakrada się bała­gan. Co prawda jest w domu nie­wielki stry­szek, ale wcho­dzi się tam po stro­mej dra­bi­nie, a z mied­nicą w ręku to praw­dziwa akro­ba­cja, która może się skoń­czyć upad­kiem i skrę­ce­niem karku. Dla­tego gdy tylko mogę, uni­kam tego jak ognia.

Ale i tak teraz jest lepiej niż tego roku, kiedy wybu­chła wojna. Pamię­tam, że wtedy wszy­scy byli­śmy otę­piali od upału, zupeł­nie jakby jakaś siła wyż­sza chciała nas ostrzec, że nie­ba­wem otwo­rzą się podwoje pie­kła. Nie było czym oddy­chać, a w sąsied­niej wsi z powodu gorąca wybuchł pożar, który stra­wił kawał pola.

Nie wie­dzia­łam wtedy, że śred­nia tem­pe­ra­tura tam­tego brze­mien­nego w skutki sierp­nia 1939 roku była naj­wyż­sza od roku 1846, a więc od dzie­więć­dzie­się­ciu trzech lat, ale dosko­nale pamię­tam, jak cie­pła była woda w Sole i jak bar­dzo obni­żył się poziom wody w naszej studni. Stud­nię dzie­limy z sąsia­dami Dźwi­goń­skimi; w zasa­dzie to oni mają stud­nię, a my wia­drami nosimy wodę do naszego domu, co zwłasz­cza zimą jest kosz­ma­rem, a robie­nie pra­nia w takich warun­kach staje się mor­dęgą.

Oboje z mężem pra­cu­jemy u bogat­szych gospo­da­rzy, a taka codzienna praca w polu jest bar­dzo wyczer­pu­jąca. W dodatku pod koniec żniw jestem tak opa­lona, że nie poznaję się w lustrze. Przy­po­mi­nam egzo­tyczną Mulatkę, którą kie­dyś widzia­łam w jakiejś gaze­cie.

– Co tak sto­isz?

Pod­ska­kuję prze­stra­szona i gwał­tow­nie obra­cam się na pię­cie. Nie wie­dzieć skąd wyra­sta przede mną łobu­zer­sko uśmiech­nięty, rów­nie jak ja opa­lony Waw­ryś. Zawsze się uśmie­cham, gdy widzę jego ogo­rzałą twarz i blade czoło, które nie ma szans na opa­le­ni­znę, bo zwy­kle skrywa się pod nie­mal przy­kle­jo­nym do głowy kasz­kie­tem. Podob­nie pre­zen­tują się sąsie­dzi, gdy wcho­dzą do kościoła z czap­kami w dło­niach. Wyglą­dają zabaw­nie, ale żadna z nas nie ma sumie­nia się z nich śmiać, bo wiemy, jak ciężko pra­cują, by utrzy­mać nas i dzie­ciaki.

– Mówi­łam ci tyle razy, żebyś się nie skra­dał, wystra­szy­łeś mnie! – Złosz­czę się, a serce bije mi jak osza­lałe.

Nie wiem, co się ze mną dzieje, ale od czasu, gdy tuż obok wybu­do­wali ten cały obóz6, a po oko­licy szwen­dają się eses­mani i ich rodziny, sta­łam się ner­wowa i podejrz­liwa. Zresztą mało to się sły­szy plo­tek o ucie­ki­nie­rach, któ­rych Niemcy szu­kają, gna­jąc przed sie­bie z psami? Nawet Bogu ducha winny staje się podej­rzany. A co gor­sze, tak sobie myślę, że czło­wiek nawet nie wie, czy przy­pad­kiem ktoś się nie ukrywa w jego sto­dole czy obórce, i nie­świa­do­mie może się nara­zić na tra­giczne kon­se­kwen­cje, ze śmier­cią włącz­nie7. Nie wiem, ile było tych ucie­czek z obozu, ale im wię­cej ludzie o tym mówią, tym bar­dziej plotka nabiera mocy i niczym kula śnie­gowa toczy się po domach. Wszy­scy w oko­licy oba­wiamy się takich nie­spo­dzia­nek.

Co nie zna­czy, że uni­kamy nie­sie­nia pomocy tym bie­da­kom, ale czym innym jest świa­dome ukry­wa­nie kogoś, a czym innym odkry­cie, że ktoś się cicha­czem ukrywa. W obli­czu takiej przy­krej nie­spo­dzianki, która spada na nas niczym jastrząb na niczego nie­podej­rze­wa­jącą mysz, jeste­śmy zupeł­nie bez­radni.

Nie­wiele się zasta­na­wia­jąc, biorę z balii mokrą ście­reczkę i ciskam mężowi pro­sto w twarz. Oczy­wi­ście bystry i zwinny Waw­rek prze­wi­duje mój ruch i łapie ścierkę w locie, tak że roz­pry­sku­jące się wesoło kro­ple wody osia­dają na naszych twa­rzach.

– O, widzę, że się obi­jasz i nawet pra­nia nie potra­fisz dobrze wyżąć – dro­czy się mój mąż, rzu­ca­jąc ścierkę na stos pra­nia do powie­sze­nia.

– Jak jesteś taki mądry, to następ­nym razem sam zaj­miesz się tym wąt­pli­wej przy­jem­no­ści obo­wiąz­kiem.

– Pro­szę bar­dzo! – Wzru­sza ramio­nami i spo­gląda na mnie chy­trze. – A ty w tym cza­sie zaorzesz pole, potem wyszczot­ku­jesz konie, a na koniec…

– Dobrze, już dobrze. – Biorę się pod boki i patrzę na męża z nie­po­ko­jem. – Coś się stało, że o tej porze wró­ci­łeś do domu?

– Jakie tam wró­ci­łeś, zaraz znowu idę w pole! – Ponow­nie od nie­chce­nia wzru­sza ramio­nami. – Tylko pić mi się zachciało.

– A mówi­łam, żebyś dzba­nek ze sobą zabrał.

– Daj spo­kój, prze­cież wiesz, jak łatwo go stłuc.

– Dobrze, rób, jak uwa­żasz – mówię polu­bow­nie. – To może przy oka­zji przy­go­tuję ci coś do jedze­nia?

– Nie, nie, nie musisz! – Macha dło­nią i obej­muje mnie w pasie, co nie­czę­sto się zda­rza. – Nie jestem głodny. A co tam u dzie­cia­ków?

– Gonią się i szu­kają kra­sno­lud­ków.

– Znowu zbu­do­wa­łaś dla nich domek z gałą­zek mię­dzy korze­niami śliwy? – Cmoka mnie w czoło. – Że też chce ci się wymy­ślać takie bajki.

– A co pora­dzę, że spra­wia mi przy­jem­ność nabie­ra­nie ich? A poza tym, gdy tak cze­kają w ciszy i sku­pie­niu na skrzaty, przy­naj­mniej mam chwilę wytchnie­nia. Nawet nie masz poję­cia, jakie potra­fią być męczące.

– Wiem, wiem, już same ich cią­głe, nie­ma­jące końca pyta­nia mogą zmę­czyć. – Wzdy­cha gło­śno i zakłada mi za ucho nie­sforny kosmyk wło­sów. – Mogą świę­tego wypro­wa­dzić z rów­no­wagi. Tato, a dla­czego to czy tamto, a jak to jest zro­bione, czemu tak myślisz, co jest za tym lasem? – Śmieje się w głos.

Na to z domu wybiega nasz synek, wybrał się tam po pajdę chleba i teraz ści­ska ją w dłoni, woła­jąc z peł­nymi ustami:

– Tata! Tata!

– A co ty tu robisz? Nie bawisz się z sio­strami?

– A ty psyj­dzies się poba­wić?

– Nie, teraz jestem zajęty, zaraz wra­cam na pole.

– A jak wró­cis?

– Zoba­czymy, no już, ucie­kaj!

Fra­nio dopada do ojca i obej­muje jego nogę, a on jak zwy­kle mierzwi mal­cowi włosy i zachęca, by wra­cał do bawią­cych się w sadzie dziew­czy­nek, obie­cu­jąc, że opo­wie mu wie­czo­rem, co też nie­zwy­kłego wyda­rzyło się pod­czas pra­co­wi­tego dnia.

Zupeł­nie jakby miał o czym roz­pra­wiać!

Każdy dzień jest podobny do poprzed­niego i raczej nie ma moż­li­wo­ści, by róż­nił się od nad­cho­dzą­cego, ale Waw­rzy­niec zawsze wymy­śli jakąś bajeczkę, któ­rej dzie­ciar­nia pod­czas kola­cji wysłu­chuje z otwar­tymi ustami. Nie mam poję­cia, skąd mu się biorą te histo­rie, bo moja wyobraź­nia, nawet gdy bar­dzo się sta­ram, poza kra­sno­lud­kami nie­wiele potrafi z sie­bie wykrze­sać.

– Cza­sem sama ze zdu­mie­niem się zasta­na­wiam, czemu dotych­czas nie zada­łam sobie tych wszyst­kich pytań. – Śmieję się gło­śno. – Ostat­nio Ste­fa­nia docie­kała, kto zjada księ­życ, wyobra­żasz to sobie?

– Też ma pomy­sły!

– Na nic zdały się tłu­ma­cze­nia, że tak po pro­stu jest i już. Że raz księ­życ jest okrą­glutki jak bułeczka, a innym razem cie­niutki jak roga­lik. Ubz­du­rała sobie, że to sprawka jakie­goś potwora, który przy­gląda się nam z góry, w dodatku…

– A! Teraz już rozu­miem, dla­czego tak panicz­nie się boi ciem­no­ści i domaga się, by zasła­niać okno – woła Waw­rek eufo­rycz­nie, zupeł­nie jakby odkrył, jak wygląda dusza.

– Sam widzisz, nie jest pro­sto. Tym bar­dziej że nie mam poję­cia, dla­czego tak się dzieje z tym całym księ­ży­cem, gwiaz­dami…

– Moja ty gwiaz­deczko kochana. – W jego oczach poja­wiają się rado­sne cho­chliki i ści­sza­jąc głos, dodaje: – Chodź!

– Daj spo­kój – prze­ko­ma­rzam się, choć w rze­czy­wi­sto­ści mam ochotę się do niego przy­tu­lić.

– Ciotka w domu?

– A gdzie tam, pole­ciała do sąsiadki niby po sól, któ­rej mamy prze­cież mały zapas w kre­den­sie. – Prze­wra­cam oczami, dając do zro­zu­mie­nia, że nie pochwa­lam tych jej kłam­ste­wek. – Na plo­teczki.

– W jej przy­padku to raczej poważne ploty. – Łobu­zer­sko mruga zado­wo­lony z żartu.

Wybu­chamy gło­śnym śmie­chem i podej­rze­wam, że Waw­rzy­niec, podob­nie jak ja, zasta­na­wia się, kiedy ciotka wresz­cie wróci do swo­jego domu. Począt­kowo dekla­ro­wała, że zosta­nie z nami tydzień, góra dwa, póki nie otrzą­śnie się po śmierci męża, tym­cza­sem sie­dzi już kilka mie­sięcy i nic nie zapo­wiada, by myślała o wyjeź­dzie. Nawet nie­spe­cjal­nie nam wadzi, pomaga przy dzie­ciach i w obej­ściu, tylko że nie mogę znieść tego jej wiecz­nego bia­do­le­nia i zamar­twia­nia się o wszystko i wszyst­kich. Nie­stety, w mamie zna­la­zła wdzięczną słu­chaczkę, która coraz czę­ściej jej wtó­ruje.

– Chodź! – To mówiąc, Waw­rek popy­cha mnie przed sobą, cicho przy­myka drzwi i cału­jąc, pro­wa­dzi do pokoju.

Opada na łóżko i cią­gnie mnie za sobą. Mamy tak nie­wiele chwil na przy­tu­le­nie się, intymne bycie razem, na piesz­czoty i oka­zy­wa­nie sobie czu­ło­ści, że mimo nie­po­wie­szo­nego pra­nia i obawy, że dzieci nie­spo­dzie­wa­nie mogą wpaść do domu, ule­gam i roz­ko­szuję się poca­łun­kiem.

W ramio­nach męża jestem bez­pieczna, jest mi tak dobrze, czuję się speł­niona, a nawet piękna. Mam tylko nadzieję, że nie zajdę znowu w ciążę, bo nie mam poję­cia, jak pomie­ści­li­by­śmy się wszy­scy w naszym nie­wiel­kim łóżku, a poza tym już z trójką dzieci mam sporo kło­po­tów. No i też ich utrzy­ma­nie nie­mało kosz­tuje. Nasza randka nie trwa długo, bo – tak jak prze­wi­dy­wa­łam – po chwili roz­chi­cho­tane dziew­czynki wbie­gają z krzy­kiem do izby.

– Mamo! Mamo! Zobacz, co zna­la­złam!

Pospiesz­nie popra­wiam fałdy spód­nicy i udaję, że tylko ście­li­łam łóżko. Waw­rek jak gdyby ni­gdy nic stoi oparty ple­cami o para­pet i dłu­bie w paznok­ciach. Gdy na niego patrzę, to śmiać mi się chce na myśl, jakim przed chwilą był czu­łym kochan­kiem, a jak teraz niby obo­jęt­nie spo­gląda na roz­en­tu­zja­zmo­wane dzieci. Wspo­mnie­niem tego, co robi­li­śmy przed chwilą, są tylko jego nie­na­tu­ral­nie błysz­czące ciemne oczy.

– Co tam masz, kocha­nie? – mówię od nie­chce­nia.

Zdo­by­wam się na w miarę zwy­czajny ton i bez wiel­kiego zain­te­re­so­wa­nia cze­kam, co mi pokażą. Pew­nie znowu zna­la­zły śli­maka albo kamyk w kształ­cie ser­duszka czy jakąś roślinkę i spad­nie na mnie lawina pytań, dla­czego tak wygląda, czy to coś zna­czy i co o nim myślę.

– Patrz! – woła try­um­fu­jąco naj­star­sza córka. Wyciąga w moją stronę dłoń, na któ­rej spo­czywa czarny, poły­sku­jący guzik ozdo­biony prze­ra­ża­jącą tru­pią czaszką i dwiema pisz­cze­lami poni­żej.

Natych­miast trzeź­wieję i prze­cho­dzą mnie ciarki. Naj­chęt­niej bym krzyk­nęła, że ma natych­miast to wyrzu­cić, i jesz­cze wygło­siła kaza­nie, że nie powinno się zbie­rać śmieci i zno­sić ich do domu. Jed­nak mam świa­do­mość, że nie tylko nie­po­trzeb­nie wystra­szy­ła­bym dzie­ciaki, ale w dodatku moja reak­cja pod­sy­ci­łaby ich zain­te­re­so­wa­nie nie­szczę­snym przed­mio­tem. Dla­tego, siląc się na spo­kój i usi­łu­jąc opa­no­wać trze­po­ta­nie serca, mówię:

– O, guzik.

– Tak, ale zobacz, co on ma. – Pod­tyka mi swoje zna­le­zi­sko pod nos. – Widzisz?

– Ja też! Ja też! Ja też chcę zoba­czyć. – Młod­sza córka pod­ska­kuje na jed­nej nodze, dopo­mi­na­jąc się uwagi i usi­łu­jąc zaj­rzeć sio­strze przez ramię.

– Pokaż jej.

– Ale mamo, tu jest tru­pia czaszka, a to nie jest rzecz do oglą­da­nia przez dzieci – opo­nuje obu­rzona Stefa, nady­ma­jąc policzki, po czym robi poważną minę. Przy każ­dej oka­zji z lubo­ścią pod­kre­śla, że jest naj­star­sza, trak­tu­jąc rodzeń­stwo jak małe, głu­piut­kie szkraby, które w prze­ci­wień­stwie do niej niczego nie rozu­mieją.

Wie­lo­krot­nie się zasta­na­wia­łam, skąd u niej taka postawa. Czy, nie daj Boże, jest zaro­zu­miała z natury, czy raczej wynika to z tego, że od mało­ści musiała zaj­mo­wać się rodzeń­stwem, przede wszyst­kim pil­nu­jąc, by malu­chy nie zro­biły sobie krzywdy. Mam nadzieję, że ten drugi powód jest praw­dziwy.

– W takim razie nie powin­naś przy­no­sić tego do domu – fukam nie­za­do­wo­lona. – Nie należy zbie­rać wszyst­kiego, co wpad­nie pod nogi.

– Pokas! No, pokas! – dołą­cza seple­niący Fra­nek, który z uma­zaną buzią wci­ska się mię­dzy sio­stry. – Ja tez chcem!

– Ale jesz­cze takiego nie widzia­łam i dla­tego… – upiera się Ste­fa­nia, obo­jętna na lament rodzeń­stwa.

– Pokaż, no, pokaż wresz­cie! – nie­cier­pliwi się Mary­sia. – Nie lubię cię! – Roze­źlona tupie nogą.

Nie do końca rozu­mie­jący powód zamie­sza­nia Fran­ci­szek na wszelki wypa­dek zaczyna gło­śno pła­kać, usi­łu­jąc tym wymu­sić na Ste­fie, by podzie­liła się z nim tajem­nicą.

– To ja już sobie pójdę. – Waw­rzy­niec uśmie­cha się pro­mien­nie, mruga okiem i jak gdyby ni­gdy nic znika za drzwiami.

Dobiega mnie jesz­cze odgłos nale­wa­nej do kubka wody, a po chwili rado­sne pogwiz­dy­wa­nie męża coraz bar­dziej się oddala i wresz­cie cich­nie zagu­bione wśród pól. Tyle mam z niego pomocy przy wycho­wy­wa­niu dzieci. Jak zwy­kle zostaję sama z całym nie­da­ją­cym się opa­no­wać roz­gar­dia­szem.

Przez chwilę się zasta­na­wiam, czy powin­nam zigno­ro­wać sprawę, zabrać guzik i scho­wać gdzieś pod powałą albo zwy­czaj­nie wrzu­cić w ogień, ale docho­dzę do słusz­nego wnio­sku, że im mniej­szą zro­bię z nie­miec­kiego guzika sen­sa­cję, tym szyb­ciej dzieci o nim zapo­mną. Dla­tego kucam, biorę z rąk Ste­fa­nii przed­miot fascy­na­cji dzie­cia­ków, poka­zuję wszyst­kim i wresz­cie spo­koj­nie oznaj­miam:

– To zwy­kły guzik.

– Ale tata ani ty takich nie macie! – pry­cha Ste­fa­nia i wyciąga oskar­ży­ciel­sko uma­zany zie­mią palec, a ja notuję w pamięci, by pod­czas wie­czor­nej toa­lety wyszo­ro­wać jej paznok­cie.

– Bo takie guziki mają przy mun­du­rach nie­mieccy żoł­nie­rze i pew­nie któ­ryś z nich spa­ce­ro­wał po oko­licy i po pro­stu go zgu­bił.

Pro­stuję się, lekko wygi­na­jąc krę­go­słup, i naj­chęt­niej dokoń­czy­ła­bym wie­sza­nie pra­nia, ale wiem, że dzie­ciaki za chwilę zaczną doma­gać się kolej­nej pajdy chleba. Mam wra­że­nie, że czas spę­dzony na świe­żym powie­trzu jest wprost pro­por­cjo­nalny do ich coraz więk­szego ape­tytu i jak tak dalej pój­dzie, to nie dość, że nie nadążę piec kolej­nych bochen­ków, to w dodatku pój­dziemy z tor­bami.

Nie wiem, co to będzie, kiedy zaczną dora­stać. Podobno nasto­latki są nie­obli­czalne, jeśli cho­dzi o to, co potra­fią pochło­nąć. Zresztą sama dosko­nale pamię­tam, jak było z nami, zwłasz­cza z braćmi. Zanim wstali od posiłku, już pla­no­wali kolejny.

– Ale dla­czego?

Pyta­nie Marysi przy­wraca mnie do rze­czy­wi­sto­ści.

– Bo pew­nie prze­tarła się nitka, którą był przy­szyty.

– Nie, nie o to cho­dzi! – Stefa wtó­ruje sio­strze, bio­rąc się pod boki i tupiąc nogą ze zło­ści. – Dla­czego jest na nim czaszka?

– Kocha­nie, nie mam poję­cia. – Za wszelką cenę usi­łuję baga­te­li­zo­wać sprawę, bo pyta­niom nie będzie końca. – Pew­nie ktoś uznał, że tak jest ład­nie.

– Ale tru­pia czaszka nie jest ładna. Bab­cia Wik­to­ria kie­dyś poka­zała mi święty obra­zek, wiesz, ten, który dostała od księ­dza, jak cho­dził po lędzie…

– Kolę­dzie. – Uśmie­cham się do sie­bie, bo Stef­cia jest mistrzy­nią w prze­krę­ca­niu słów.

– Aha – rzuca nie­zra­żona. – No to jak cho­dził po kobę­dzie, to dał babci taki obra­zek, a ona go od razu uca­ło­wała i scho­wała do ksią­żeczki do nabo­żeń­stwa, i tam był taki święty pan, z czaszką obok…

– Kolę­dzie – popra­wiam ją ponow­nie. – Pew­nie masz na myśli świę­tego Fran­ciszka z Asyżu. – Jestem zado­wo­lona z sie­bie, że tym razem tak szybko sko­ja­rzy­łam, o kogo może jej cho­dzić. Zazwy­czaj cierpnę na myśl o tym, z jakimi pyta­niami będę musiała się mie­rzyć. Gdy dzie­ciaki były mniej­sze, łatwiej było je zbyć.

– A dla­czego z ryżu? – Zdu­miona wyba­łu­sza oczy. – A nie na przy­kład z ziem­nia­ków albo psze­nicy?

– Asyż to nazwa mia­steczka. – Prze­wra­cam oczami i robię wszystko, by nie wybuch­nąć śmie­chem, choć sama nie pamię­tam, czy leży ono we Wło­szech, czy może w Hisz­pa­nii, jed­nak córka na szczę­ście nie wpada na pomysł, by o to zapy­tać.

– Aha.

Mała nie wygląda na prze­ko­naną, ale chwała Panu, nie zadaje wię­cej pytań, a ja mogę zająć się swoją robotą.

– Mamu­siu, das chleba? – Franka bar­dziej inte­re­sują docze­sne sprawy. – Jestem głodny.

– Znowu? Prze­cież przed chwilą jadłeś.

– Ale chce mi się jeść. Das cy nie?

– Oczy­wi­ście, że dam. Usiądź­cie, zaraz ukroję.

Chwy­tam świeży boche­nek, odru­chowo go obra­cam i na spo­dzie kre­ślę znak krzyża, nim ukroję pierw­szą kromkę.

– Mogliby nazwać je Ryż, byłoby łatwiej zapa­mię­tać – kon­ty­nu­uje Stefa. – Ble! Nie cier­pię ryżu, jest ohydny! – Krzywi się z nie­sma­kiem.

– Nie martw się, nie będzie ryżu na kola­cję.

I pod­czas gdy ona traj­ko­cze, że za ryżem nie tęskni, ja z roz­rzew­nie­niem przy­wo­łuję jego smak, a w zasa­dzie aro­mat zupy pomi­do­ro­wej z bia­łymi zia­ren­kami, które osia­dają na dnie tale­rza i które roz­pły­wają się w ustach. Albo ryżu poda­nego ze słod­kim musem z jabłek…

– Mamo, słu­chasz?

– Tak, tak, tro­chę się zamy­śli­łam.

– Bab­cia powie­działa, że czaszka to znak zła, a kto chciałby z takim zna­kiem cho­dzić…

– Moja ty mała mądra­liń­ska. – Głasz­czę ją po gło­wie. – Zjesz też, kocha­nie? Ukroić ci pajdę czy dwie?

– Dwie, ale wiesz, mamu­siu, to dziwne.

– Popro­szę się mówi. – Spo­glą­dam na nią surowo.

– Popro­szę o dwie. Ale to dziwne, prawda? – nie ustę­puje.

– Ja też bym nie chciała cho­dzić z takimi guzi­kami, ale ludziom podo­bają się różne rze­czy, a teraz, moi dro­dzy, bierz­cie po paj­dzie i wra­camy do ogrodu. Musi­cie prze­cież spraw­dzić, czy jakiś kra­sno­lu­dek nie zamiesz­kał w waszym domku. Może zosta­wi­cie im kilka okrusz­ków na zachętę. Jest tak gorąco, że pew­nie nie­je­den się scho­wał w cie­niu gałąz­ko­wego daszku, a ja dokoń­czę wie­sza­nie pra­nia.

– Tak, kra­sno­ludki! – Młod­sze pod­ry­wają się jak na komendę, zapo­mi­na­jąc o zna­le­zi­sku, a nabur­mu­szona Ste­fa­nia nie­chęt­nie do nich dołą­cza.

Dzie­ciaki wresz­cie porzu­cają temat nie­szczę­snego guzika, który na­dal trzy­mam w dłoni. Znowu się zasta­na­wiam, co z nim zro­bić, i sama nie wiem dla­czego, zamiast wrzu­cić go zwy­czaj­nie do sadzawki albo do ognia w piecu, wdra­puję się na zydel i wspi­na­jąc się na palce, wsu­wam go w szparę mię­dzy bel­kami. Kto wie, może kie­dyś się przyda, choć nie mam poję­cia do czego.

Życie stało się tak nie­prze­wi­dy­walne, że prze­sta­łam roz­my­ślać o przy­czy­nach pew­nych rze­czy, o tym, co dzieje się wokół, porzu­ci­łam marze­nia, a nawet zaczę­łam się bać cokol­wiek pla­no­wać. Za to nauczy­łam się gro­ma­dzić wszystko, prze­wi­du­jąc, że kie­dyś cze­goś może nam zabrak­nąć.

Gdyby nie ta dia­bel­ska wojna, żyłoby się tak spo­koj­nie.

W dodatku nie wiem, za jakie grze­chy aku­rat w sąsiedz­twie naszej Poręby Wiel­kiej Niemcy wybu­do­wali ten cały obóz. Do tego czasu Oświę­cim 8 był cichym mia­stecz­kiem, w któ­rym żyło się bez wiel­kich eks­cy­ta­cji, ale za to spo­koj­nie. Jed­no­cze­śnie zasta­na­wiam się, czy mogli­śmy prze­wi­dzieć, że wybuch­nie wojna. To zna­czy Waw­rzy­niec i ja nie mie­li­śmy w tej mate­rii wiele do powie­dze­nia, a nasze prze­czu­cia bez wła­ści­wej wie­dzy nie­wiele były warte, ale prze­cież rząd powi­nien wyczuć, że coś się święci. Że kroi się nie­szczę­ście. Od czego mamy poli­ty­ków, soju­sze, szpie­gów i cały ten kram? Choć z dru­giej strony, gdy tak na to wszystko patrzę, to myślę sobie, że Niemcy dys­po­nują taką siłą, że nawet gdy­by­śmy coś przed­się­wzięli, to i tak zmie­tliby nas z taką samą zacie­kło­ścią i kon­se­kwen­cją.

Wydaje mi się, że jedyną moż­li­wo­ścią było poma­cha­nie białą flagą, ale wtedy natych­miast sta­li­by­śmy się nie­wol­ni­kami, zro­bi­liby z nami, co tylko by chcieli, a na to nie mogli­śmy sobie pozwo­lić.

I tak nam się udało. To, co na początku wojny było dra­ma­tem, gdy Waw­rzyńca wzięli do woj­ska, a potem jego rana, długa rekon­wa­le­scen­cja i pro­blemy z ręką9, z per­spek­tywy czasu wydają się bło­go­sła­wień­stwem. Jako nie­zdolny do walki Waw­rek jest z nami w domu. Dobre i to. Nie zamar­twiam się każ­dego dnia, zasta­na­wia­jąc się, czy nie poległ. Przy­naj­mniej zaj­muje się tym co dotych­czas i co umie naj­le­piej. Wyrósł na wsi i obra­bia­nie pola, zaj­mo­wa­nie się zwie­rzę­tami ma we krwi. Poza tym tak jak przed laty wozi węgiel z kopalni w Brzesz­czach10, z tą róż­nicą, że teraz zarzą­dzają nią Niemcy. Cwa­niacy, by zwięk­szyć wydo­by­cie i zagwa­ran­to­wać sobie tanią siłę robo­czą, zago­nili do pracy tych bie­da­ków z obozu, który, jak podej­rze­wam, będzie się tylko roz­ra­stał. Oczy­wi­ście nie wiem jak bar­dzo i że już za kilka mie­sięcy powsta­nie tu pod­obóz.

Mamy ogromne szczę­ście, że dzięki kasz­tan­kom i wozowi Waw­rek może liczyć na lep­szą pracę niż inni.

Przed wojną, od 1930 roku Waw­rzy­niec naj­mo­wał się do pracy w kopalni węgla kamien­nego w Brzesz­czach. Był dosyć zado­wo­lony z tego zaję­cia i sta­no­wiło ono główne źró­dło naszego utrzy­ma­nia.

Ale jak to zazwy­czaj bywa, tuż po naszym ślu­bie życz­liwi sąsie­dzi donie­śli, komu trzeba, że mamy trzy morgi ziemi, a ponie­waż kopal­nia ogra­ni­czała zatrud­nie­nie, mój mąż został zwol­niony w pierw­szej kolej­no­ści. Uznano, że jako rol­nik nie może pra­co­wać w kopalni i zabie­rać innym miej­sca.

To cał­kiem nowy i nowo­cze­sny zakład. Powstał około 1900 roku, a wydo­by­cie zaczęło się, jeśli się nie mylę, jakieś sie­dem lat póź­niej i przed wojną zatrud­nieni tam ludzie chwa­lili sobie pracę. Gdy po pierw­szej woj­nie świa­to­wej kopal­nię prze­jęła Pol­ska Komi­sja Likwi­da­cyjna, stała się ona jedyną pań­stwową kopal­nią w kraju, co też tro­chę napa­wało nas dumą.

Po wybu­chu wojny zgod­nie z odgórną poli­tyką kopal­nię wcie­lono do kon­cernu Reich­swerke Her­mann Göring11, który miał gru­po­wać kopal­nie i huty, bo pod­sta­wo­wym surow­cem prze­my­słu zbro­je­nio­wego była stal. A skoro zakład był ofi­cjal­nie wła­sno­ścią Trze­ciej Rze­szy, to zro­biono wszystko, by był mak­sy­mal­nie wydajny i przy­no­sił duże zyski. Dla­tego też zago­nili do pracy w nim zabie­dzo­nych więź­niów z Auschwitz i chyba budują spe­cjal­nie dla nich pod­obóz w Jawi­szo­wi­cach12.

Pamię­tam, w jakim szoku był Waw­rzy­niec, gdy pierw­szy raz zetknął się z więź­niami. Począt­kowo trudno było uwie­rzyć w to, co mówili, ale ich wychu­dzone, wyczer­pane ciała sta­no­wiły naj­lep­szy dowód, że nie kła­mią, jak bru­tal­nie obcho­dzi się z nimi oku­pant.

I choć wszel­kie kon­takty z więź­niami są surowo zaka­zane, to nie­mal cała oko­lica usi­łuje lagro­wi­czom poma­gać, pod­rzu­ca­jąc chleb, lekar­stwa, wysy­ła­jąc wia­do­mo­ści do rodzin i szmu­glu­jąc grypsy. Waw­rek, jak i nasi sąsie­dzi, bez waha­nia przy­łą­czył się do Bata­lio­nów Chłop­skich13, bywa na wszyst­kich zebra­niach i anga­żuje się we wszel­kie przed­się­wzię­cia mające na celu nie­sie­nie pomocy w zor­ga­ni­zo­wany, sys­te­mowy spo­sób. W oko­licy aż huczy od róż­nych plo­tek i domy­słów. Niemcy nie dość, że wysie­dlili rodziny miesz­ka­jące wokół obozu i zajęli co lep­sze gospo­dar­stwa i domy, przej­mu­jąc ich wypo­sa­że­nie, od mebli poczy­na­jąc na zasta­wie sto­ło­wej i obra­zach koń­cząc, i spro­wa­dzili osad­ni­ków z głębi Rze­szy, to jesz­cze zmu­sili dziew­częta, by pra­co­wały jako słu­żące, kucharki i opie­kunki w eses­mań­skich domach.

Strach się ruszyć za próg, bo czło­wiek nie wie, gdzie i na kogo się natknie.

Kto to sły­szał, żeby dzie­ciaki wysy­łać do tych nie­miec­kich ban­dy­tów? Wszy­scy z oko­licy, któ­rzy ukoń­czyli czter­na­ście lat, mają obo­wią­zek zgło­sze­nia się w Arbe­it­sam­cie14 w celu zatrud­nie­nia, choć z tego, co wiem, to i młod­sze dziew­czynki są zaga­niane do roboty, jak choćby Anula od Czer­wiń­skich.

Jej matka roz­pa­czała i usi­ło­wała ukryć córkę, ale prze­cież Niemcy mają wszystko skru­pu­lat­nie spi­sane w doku­men­tach i nie było mowy, by mała się wywi­nęła. W dodatku miała ogrom­nego pecha, bo w prze­ci­wień­stwie do star­szej sio­stry Ireny, która opie­kuje się dwu­let­nim Han­sem w jed­nej z eses­mań­skich rodzin, jej przy­pa­dło pro­wa­dze­nie kuchni w nie­miec­kim domu. A ona jako trzy­na­sto­latka wiel­kiego poję­cia o goto­wa­niu nie ma, na doda­tek rodzina wymaga, by na stole poja­wiały się tra­dy­cyjne nie­miec­kie potrawy, o któ­rych siłą rze­czy nie­wiele wiemy. Bo niby co to są te całe kne­dle, Cur­ry­wurst15, Kar­tof­fel­sa­lat16 czy Apfel­stru­del17. Już same nazwy brzmią egzo­tycz­nie i takich potraw nie ma w naszej kuchni, więc skąd, u licha, mie­li­by­śmy wie­dzieć, jak je przy­rzą­dzać? Mięso jemy od wiel­kiego dzwonu, zgod­nie z powie­dze­niem, że chłop je kurę, gdy jest chory lub gdy kura cho­ruje. Po pro­stu nie stać nas na takie luk­susy. Na szczę­ście Janka Czer­wiń­ska jest bystrą kobietą i potrafi zdo­być każdy prze­pis, dowie­dzieć się, co i jak przy­go­to­wać, a potem krok po kroku ćwi­czy z córką w domu, tak by Anula mogła kolej­nego dnia podać, co jej każą.

Nie chcia­ła­bym być w skó­rze tej dziew­czynki, bo nie dość, że musi zapa­no­wać nad ron­dlami, to jesz­cze prze­by­wa­nie w nie­miec­kim domu z pew­no­ścią nie należy do przy­jem­no­ści. Tym bar­dziej gdy się ma świa­do­mość, skąd wła­śnie wró­cił umun­du­ro­wany gospo­darz w ofi­cer­kach. Sły­sza­łam, jak Kaśka od Wala­sków, któ­rzy miesz­kają zaraz za Oświę­ci­miem, opo­wia­dała w skle­piku, jak musi czy­ścić z błota i krwi eses­mań­skie buty.

Już chyba wola­ła­bym kury sku­bać, patro­szyć i por­cjo­wać przez cały dzień, niż mieć takie zaję­cie.

Nie poj­muję, jak Niemki, wlo­kąc ze sobą dzieci, psy i kanarki w klat­kach, mogły się zgo­dzić na prze­pro­wadzkę w takie miej­sce! Za żadne skarby świata nie chcia­ła­bym miesz­kać tuż obok obo­zo­wych dru­tów. Serce pękłoby mi z roz­pa­czy, gdy­bym musiała patrzeć na tych ludzi, nie mogąc im pomóc. Ulżyć.

A oprócz tego ten nie­zno­śny, duszący, słod­kawy smród, który unosi się niczym gęsta mgła nad mia­stecz­kiem. Odór palo­nych ciał, który wwierca się w noz­drza, zatyka usta, okleja włosy, o któ­rym nie spo­sób zapo­mnieć i do któ­rego nie spo­sób się przy­zwy­czaić. Nie da się go zmyć, nie da się wywie­trzyć domu, co zwłasz­cza w upalne lato jest bar­dzo uciąż­liwe. Cza­sami, gdy moc­niej wieje, dociera nawet do naszej Poręby.

I gdy tak o tym wszyst­kim roz­my­ślam, to docho­dzę do wnio­sku, że w zasa­dzie nie mamy na co narze­kać. Oczy­wi­ście życie jest trudne, wybru­ko­wane pro­ble­mami, wiecz­nym nie­po­ko­jem i tro­ską o pie­nią­dze, ale jest też w nim odro­bina sło­dy­czy, bo przede wszyst­kim mamy sie­bie. Jeste­śmy dla sie­bie wspar­ciem i pocie­sze­niem, gdy jedno opada z sił, dźwiga je dru­gie. Oby nic się nie zmie­niło! Mam tylko nadzieję, że krok po kroczku, dzień po dniu zbli­żamy się ku koń­cowi wojny i za kilka mie­sięcy wszystko wróci do normy. A gdy wojna się skoń­czy, wszystko będzie łatwiej­sze. Modlę się o to żar­li­wie, odma­wia­jąc róża­niec pod­czas pracy.

Rozdział 2

Roz­dział 2

Żniwa powoli dobie­gają końca i zda­wa­łoby się, że będziemy mieli mniej pracy, ale na szczę­ście na­dal jeste­śmy potrzebni przy kar­pie­lach18, ziem­nia­kach, bura­kach i innych pra­cach w polu.

Złote poły­skliwe słońce zsuwa się ku hory­zon­towi, malu­jąc na poma­rań­czowo pola, a mnie, nie wie­dzieć dla­czego, cho­dzi po gło­wie stara pasto­rałka i zaczy­nam nucić pod nosem. Głu­pio ją śpie­wać o tej porze roku na cały głos, bo jesz­cze ktoś z sąsia­dów usły­szy i uzna, że coś mi się stało w głowę.

Spo­czywa w szo­pie Miłość zwią­zana,

Stąd wszyst­kich pycha jest pode­ptana;

Obrał Sobie leżeć w żło­bie

Moc pożą­dana.

Wół, osieł, Pana swą parą grzeją,

Pokłon odda­wać Jemu umieją.

Przy­szedł w ciele, świad­czyć wiele,

Tak rozu­mieją. Tu się paste­rze wnet uwi­nęli,

Ochot­nie w drogę spie­szyć poczęli.

Piękne dary na ofiary

Z sobą tam wzięli.

Bar­tos wziął gąskę, Kuba baranka,

Bła­żek słod­kiego mleka pół dzbanka.

Jan gomółki porwał z półki,

Niosą do Pana.

Szy­mek czem prę­dzej wziął na się cielę,

Michał kur parę wra­ził w kobielę,

Co był sobie kupił obie

W prze­szłą nie­dzielę.

Wala­szek z sobą wziął był kaczora,

A Kli­mas nabrał chleba pół wora,

Masła fasę, Miś kieł­basę,

Co nadział wczora.

Tomko koszałkę poniósł jabłu­szek,

Mate­usz koszyk sło­dziuch­nych gru­szek,

Boni­facy i Ignacy

Miodu gar­nu­szek.

Jędrek wziął sera, Paweł pszen­nego

Chleba poży­czył u stryja swego.

Masła miskę, Grześ koły­skę

Niosą do Niego.

Jacko na sie­bie zająca kła­dzie

Tego, co wczo­raj zastrze­lił w sadzie.

Stach wziął kosa, Piotr sro­ko­sza,

Idą w para­dzie.

Maciek i Woj­tek się opóź­nili

Dla­tego, że się za łby wodzili.

Po pół kopy te dwa chłopy

Jajek roz­bili.

Strona ze śpiew­nika nale­żą­cego do rodziny Kuli­gów

Melo­dia wraca do mnie co rusz i jest jak zdarta płyta, od któ­rej nie spo­sób się uwol­nić. Z kobie­tami w polu zawsze wyśpie­wu­jemy różne pio­senki, ale ta przy­kle­iła się do mnie jak rzep do psiego ogona.

Gdy rado­sna i zado­wo­lona z pękiem pokrzyw dla kaczek w dłoni wycho­dzę zza zakrętu i zbli­żam się do domu, staję w pół kroku. Zdu­miona dostrze­gam nie­miecki, naj­pew­niej eses­mań­ski rower oparty o nasz zde­ze­lo­wany płot. Roz­po­znaję go z daleka, bo na tych czar­nych dwu­ko­łow­cach jeż­dżą Szwaby, a nie­któ­rzy sąsie­dzi marzą, by też mieć taki porządny rower i mknąć na nim od wsi do wsi. Dopada mnie para­li­żu­jący strach, serce przy­spie­sza, krew spływa do pięt, a w żołądku budzi się stado nie­spo­koj­nych, agre­syw­nych nie­to­pe­rzy, które wiruje coraz gwał­tow­niej, tak że jestem bli­ska omdle­nia i pocę się obfi­cie. Co, do cho­lery, robi w naszym domu Nie­miec?

Czego tu szuka? Coś się stało? Może dzieci coś zma­lo­wały? Albo przy­szedł po Waw­rzyńca? O Boże! Bła­gam, tylko nie to!

Spo­dzie­wa­jąc się kło­po­tów, naj­chęt­niej zawró­ci­ła­bym na pię­cie i ucie­kła gdzie pieprz rośnie, byle dalej stąd. Ale mam świa­do­mość, że to pora, gdy ciotka przy­go­to­wuje kola­cję dla trojga moich dzieci i nie mogę ich zosta­wić sam na sam z obcym. Waw­rzy­niec pojawi się w domu dopiero póź­nym wie­czo­rem, po tym, jak opo­rzą­dzi konie i zagoni pro­siaka do chle­wika. W panice przy­spie­szam kroku i nie­mal bie­gnę, a jed­no­cze­śnie usi­łuję sobie uświa­do­mić, czy dziś sły­sza­łam dono­śne obo­zowe syreny obwiesz­cza­jące oko­licy, że któ­re­muś z tych uwię­zio­nych bie­da­ków udało się uciec. Mimo wysił­ków i prze­glą­da­nia każ­dej godziny dnia na szczę­ście niczego takiego sobie nie przy­po­mi­nam.

Zresztą syreny wyją co jakiś czas19, zwłasz­cza gdy Niemcy testują sys­tem, sta­wia­jąc całą oko­licę na nogi. Za pierw­szym i dru­gim razem cier­pła mi skóra i co sił w nogach bie­głam do domu, by chro­nić dzieci i upew­nić się, że żaden w pasiaku nie poja­wił się w obej­ściu. Albo, nie daj Boże, nie zaszył się w jakimś kącie chle­wika czy sto­doły. Teraz reaguję umiar­ko­wa­nym lękiem, raczej wzdy­cha­jąc do Tego w nie­bio­sach, by nie­szczę­śni­kowi się udało. Odma­wiam w tej inten­cji zdro­waśkę i sta­ram się jak naj­szyb­ciej o wszyst­kim zapo­mnieć.

Tuż przed podwór­kiem zwal­niam, usi­łu­jąc uspo­koić oddech, by stwo­rzyć pozór obo­jęt­no­ści na nie­spo­dzie­waną wizytę. Nie­spiesz­nie, przy­cza­jona, krok za kro­kiem zbli­żam się do domu i od drzwi sły­szę drżący głos ciotki:

– Nie mamy.

– Z pew­no­ścią coś tam się znaj­dzie. – Obcy bary­ton naci­ska, a gło­śny stu­kot butów świad­czy o tym, że intruz prze­cha­dza­jący się w tę i z powro­tem w naszym domu czuje się nader swo­bod­nie.

– Klnę się na Pana Boga, na duszę mojej matki, że nie mamy – upiera się zde­ner­wo­wana ciotka.

– Tylko mi tu z Bogiem nie wyjeż­dżaj! – zło­ści się męż­czy­zna i pod­nosi głos.

– Ale naprawdę – zarzeka się ciotka. – Były rano cztery jaja, ale zro­bi­łam dzie­ciom trzy na śnia­da­nie, a potem jedno doda­łam do nale­śni…

– A mleko macie? – Bary­ton zdaje się nie słu­chać tłu­ma­czeń Mag­da­leny.

– Nie wie…

– Dzień dobry.

Z tru­dem, na ugi­na­ją­cych się kola­nach, z nogami cięż­kimi jak ołów wcho­dzę do izby i kątem oka reje­struję trzy sku­lone małe posta­cie, sie­dzące ramię w ramię na ławce pod oknem, i pobla­dłą ciotkę, która na mój widok oddy­cha z ulgą.

– O, jest gospo­dyni! Fran­ciszka, pan… – woła raźno ciotka, choć ma nerwy napięte jak postronki.

– To twój dom? – bez­ce­re­mo­nial­nie prze­rywa rosłe Niem­czy­sko, które obraca się na pię­cie i prze­wierca mnie spoj­rze­niem.

Postawny eses­man w sztyw­nym mun­du­rze i tak wypo­le­ro­wa­nych czar­nych ofi­cer­kach, że mogę się w nich przej­rzeć, przy­gląda mi się podejrz­li­wie, a mnie prze­cho­dzą ciarki na widok jego jasno­nie­bie­skich, wod­ni­stych, prze­ni­kli­wych oczu i ryżych, ster­czą­cych wło­sów. Policzki ma gład­kie, jakby dopiero się ogo­lił, a wypie­lę­gno­wane dło­nie z dłu­gimi pal­cami pia­ni­sty nie pasują do kara­binu i trudno uwie­rzyć, że zdolne są do jakie­goś bru­tal­nego zaję­cia. Ale nie mam wąt­pli­wo­ści, że wszy­scy oni są tacy sami.

– Tak, mój i mojego męża.

Odkła­dam na piec nie­wielki wikli­nowy koszyk, do któ­rego o poranku wło­ży­łam dru­gie śnia­da­nie i mały dzba­nek zsia­dłego mleka, a pokrzywy rzu­cam na stół. Z dru­gim koszy­kiem wypcha­nym por­cjami jedze­nia dla więź­niów z duszą na ramie­niu każ­dego dnia o świ­cie Waw­rzy­niec wyru­sza do pracy. W osob­nym zawi­niątku ma „podarki”, czyli łapówki dla eses­ma­nów: kawał kieł­basy, flaszkę bim­bru, jaja, które oni zazwy­czaj wypi­jają na miej­scu. Wszystko po to, żeby się odwró­cili albo przy­mknęli oczy we wła­ści­wym momen­cie i nie zabili nikogo za udzie­la­nie pomocy czy korzy­sta­nie z niej. „Waluta” zmie­nia się wraz z porami roku. Raz są to świeże owoce, innym razem sło­iki z powi­dłami, mio­dem czy słod­kie, gęste soki.

W pomoc dla więź­niów zaan­ga­żo­wana jest cała wieś i oko­lica. Gospo­dy­nie i ich mężo­wie pod­rzu­cają takim jak my, któ­rzy w pracy mają kon­takt z więź­niami, co kto może, i tym spo­so­bem nasza pomoc może być efek­tywna i regu­larna. To wielka ulga, bo z naszego skrom­nego budżetu trudno uszczk­nąć cokol­wiek, a tym bar­dziej robić to sys­te­ma­tycz­nie.

Przy­bysz z cie­ka­wo­ścią odsuwa białą ście­reczkę i zagląda do kobiałki, zupeł­nie jakby się spo­dzie­wał, że coś w niej prze­my­cam. Ale gdy nie znaj­duje niczego poza pustym dzban­kiem, jego wzrok ogni­skuje się na mnie i prze­wierca, zupeł­nie jakby mógł przyj­rzeć się mojej duszy.

Nie wiem dla­czego, ale pod siłą spoj­rze­nia tego obcego męż­czy­zny nie­spo­dzie­wa­nie przy­cho­dzą mi na myśl wszyst­kie moje grze­chy i grzeszki, a także nie­wiel­kie prze­wi­nie­nia, z któ­rych nawet nie muszę się spo­wia­dać, i spa­ni­ko­wana zasta­na­wiam się, czy już je doj­rzał, czy dowie się o nich dopiero za chwilę.

– Co tu mia­łaś? – Oskar­ży­ciel­sko wysuwa palec w kie­runku koszyka i wygląda na zado­wo­lo­nego z sie­bie, jakby wła­śnie przy­ła­pał mnie na gorą­cym uczynku.

– Śnia­da­nie dla męża i sie­bie.

– O tej porze?

– Tak.

Gwał­tow­nie wyrzuca w powie­trze lewe ramię, by spoj­rzeć na gruby złoty zega­rek, któ­rego wska­zówki ukła­dają się na godzi­nie sie­dem­na­stej pięt­na­ście czy dwa­dzie­ścia. Z tej odle­gło­ści trudno mi stwier­dzić.

– Dobre sobie.

– Pra­co­wa­li­śmy w polu od rana.

– U kogo? – Zaczyna się prze­słu­cha­nie.

– U Żmu­dów, tam za tymi domami, może­cie ich zapy­tać. – Zaczy­nam dygo­tać. – To moja rodzina.

– Ty mi tu nie mów, co mogę, a czego nie! – Znowu się zło­ści. – To ja decy­duję…

– Mamo! – woła prze­stra­szony Fra­nek.

– Cii! – uspo­kaja go cio­cia, kła­dąc palec wska­zu­jący na ustach. – Cii, kocha­nie, nic się nie dzieje.

Brzdąc zwraca uwagę eses­mana, który mru­żąc oczy, lustruje wystra­szone i pobla­dłe dzieci.

– Twoje? – Brodą wska­zuje na prze­ra­żony dro­biazg, który w prze­ci­wień­stwie do nas nie spusz­cza wzroku, tylko okrą­głymi, wytrzesz­czo­nymi oczami śle­dzi każdy gest i ruch intruza.

– Tak. Córki i syn.

– Nie ukry­wasz tu żad­nego żydow­skiego pomiotu? – Robi krok do przodu.

Prze­ra­żona Mary­sia wbija się ple­cami w ścianę i zaczyna bez­gło­śnie pła­kać. Serce mi pęka, gdy widzę, jak łza goni łzę, by wąskimi stru­mycz­kami spły­nąć po policz­kach.

– Nie, skąd! To moje dzieci.

– No dobrze.

Jego ręka niby od nie­chce­nia wędruje na kaburę pisto­letu, a ja nie potra­fię oce­nić, czy robi to odru­chowo, czy ma w tym jakiś cel, ale nie zmie­nia to faktu, że skóra cierp­nie mi na ple­cach i jesz­cze bar­dziej kulę się w sobie.

Jak ranne, zaszczute zwie­rzę instynk­tow­nie czuję, że nie wolno mi spoj­rzeć mu w oczy. Mogłoby go to dodat­kowo roz­draż­nić. A co gor­sze, mógłby uznać to za bez­czel­ność i wpaść w furię. Dla­tego zre­zy­gno­wana wpa­truję się w czubki wła­snych zaku­rzo­nych, czar­nych trze­wi­ków, reje­stru­jąc, że przy lewym skóra odcho­dzi od cho­lewki, a w pra­wym znowu wystrzę­piło się sznu­ro­wa­dło.

– Macie jaja na sprze­daż? – powta­rza z upo­rem pyta­nie, na które już otrzy­mał odpo­wiedź.

– Nie, nie mamy – mru­czę cicho, prze­kli­na­jąc i ganiąc się za to, że nie­po­trzeb­nie poda­łam je na śnia­da­nie. – Dzie­ciom zro­bi­łam rano…

– Dobrze, dobrze, sły­sza­łem już tę śpiewkę – mówi iro­nicz­nie, a ja nie mam poję­cia, czy powin­nam coś odpo­wie­dzieć, czy lepiej mil­czeć.

Przez chwilę Nie­miec spra­wia wra­że­nie, jakby się zamy­ślił, ale mimo zwie­szo­nej głowy dostrze­gam, że z uwagą roz­gląda się po kuchni, lustru­jąc każdy kąt i sprzęt.

Zatrzy­muje wzrok na bab­ci­nej gratce, czyli lnia­nej, wykroch­ma­lo­nej ście­reczce z wydzier­ga­nym nie­bie­ską nitką napi­sem „Miłość i zgoda domu ozdoba”, która wisi na ścia­nie nie­opo­dal pieca. Mimo stra­chu zaczy­nam się zasta­na­wiać, jak wygląda jego dom. Czy jest podobny do naszego? Zapewne jego babka też wyha­fto­wała nie­jedną ście­reczkę, też spo­ty­kają się całą rodziną przy wie­czor­nym posiłku, też się kochają i pie­lę­gnują wspo­mnie­nia. A może pocho­dzi z boga­tego domu, w któ­rym jest służba?

Moż­liwe, że mają osobną kuch­nię, kilka pokoi, a w nich wygodne łóżka, i pełną spi­żar­nię. A może wręcz odwrot­nie – jest biedny jak mysz kościelna i zazdro­ści nam tego kośla­wego pieca i dachu nad głową?

We dwo­rze widzia­łam piękny, biały kaflowy piec, taki rów­niutki, z meta­lo­wym ran­tem, na któ­rym można powie­sić ście­reczkę, żeby szyb­ciej wyschła. Nasz piec jest z gliny, tro­chę nie­równy, ale bar­dzo lubię te jego nie­do­sko­na­ło­ści i wypu­kło­ści. Deli­katne wgłę­bie­nia, tu i ówdzie szorstką powierzch­nię znam na pamięć i nawet w ciemną noc potra­fi­ła­bym okre­ślić każdy jego skra­wek. Mam poczu­cie, że jest jak dobry przy­ja­ciel, któ­rego znam naj­le­piej i który ni­gdy mnie nie zawie­dzie. Lewa część służy do goto­wa­nia, a prawa do pie­cze­nia chleba. Zawsze stoi na nim nie­wielki gli­niak z zakwa­sem na żurek, drugi, nieco więk­szy z zakwa­sem chle­bo­wym, są garnki ze zsia­dłym mle­kiem deli­kat­nie pod­grze­wa­nym, by przy­rzą­dzić ser, który póź­niej sprze­daję na targu w Oświę­ci­miu. Jest też miej­sce na gar­cok, czyli żeliwny sagan z cie­płą wodą, którą wyko­rzy­stu­jemy mię­dzy innymi do mycia. A nad tym wszyst­kim kró­lują pęki suszą­cych się aro­ma­tycz­nych ziół, które zbie­ram przez cały sezon, by przy­go­to­wać zapas na zimę, a nad­mia­rem pohan­dlo­wać.

Spo­glą­dam na wyha­fto­wany ręką mamy na ście­reczce zawie­szo­nej nad drzwiami czer­wony napis „Gość w dom, Bóg w dom”, który w tych oko­licz­no­ściach wydaje się bar­dzo nie na miej­scu.

– A mleko macie?

– Nie, ale…

– Jak to nie macie, skoro krowy stoją na podwó­rzu?

– To zna­czy… – plą­czę się nie­po­rad­nie, prze­stę­pu­jąc z nogi na nogę. – Jesz­cze nie mamy, bo nie­wy­do­jone, wła­śnie mia­łam się tym zająć.

– To się pospiesz, cho­ciaż mleka bym kupił – mówi i ciężko opada na dosu­niętą do stołu ławę, roz­sia­da­jąc się wygod­nie.

Tro­chę jestem oszo­ło­miona tym, że chce coś od nas kupić, a nie zwy­czaj­nie sobie przy­własz­czyć, więc nie pro­te­stuję, tylko się­gam po sto­jący w kory­ta­rzu cebrzyk i drew­niany sfa­ty­go­wany zydel. Nie­mal bie­giem udaję się do koryta z wodą, do któ­rego Ste­fa­nia przy­wią­zała krowy.

Do obo­wiąz­ków dzieci należy cowie­czorne przy­pro­wa­dza­nie z oko­licz­nych miedz kra­sul na łań­cu­chach. Odpo­wie­dzialna za to jest naj­star­sza, sze­ścio­let­nia córka, która wygląda na dumną i zado­wo­loną z tego, że wolno jej coś wię­cej niż rodzeń­stwu. Oczy­wi­ście łatwiej byłoby uwią­zać krowy na pastwi­sku czy łące, ale tam trawa koszona jest na siano i nie można na nich wypa­sać zwie­rząt. Dzie­ciom towa­rzy­szy nie­kiedy opie­kuń­cza ciotka, ale świa­do­mość, jak ważny mają obo­wią­zek, spra­wia, że chcą być samo­dzielne i jej obec­ność tylko im prze­szka­dza. Puchną z dumy, że poru­czono im tak doro­słe zada­nie, i nie wymi­gują się od niego, nawet gdy pada deszcz.

Z ulgą oddy­cham na widok nabrzmia­łych wymion, sta­wiam zydel przy pierw­szej kro­wie, pod­su­wam cebrzyk i opie­ram głowę o łaciaty, cie­pły brzuch. Nie prze­szka­dza mi, że krowi chwost co rusz bije mnie po twa­rzy. Zazwy­czaj przy­wią­zuję ogon do kro­wiej nogi, ale teraz nawet o tym nie myślę.

Kra­sula, nie­świa­doma nie­bez­pie­czeń­stwa, jakie nad nami zawi­sło, nie­wzru­szona oddy­cha równo i od nie­chce­nia rusza mordą. Naj­wy­raź­niej doje­nie przy­nosi jej ulgę, tak jak mnie bli­skość zwie­rzę­cia. Jego zapach, spo­kój i codzien­ność wie­czor­nego rytu­ału nie­spo­dzie­wa­nie dodają sił.

Może dla­tego nieco mniej zde­ner­wo­wana wra­cam do domu z napeł­nio­nym do połowy wia­drem, przy­się­ga­jąc sobie, że jeśli dziś nam się nic nie sta­nie, to w bojce ubiję tro­chę masła i zro­bimy sobie wie­czo­rem małą ucztę, a w nie­dzielę zostanę dłu­żej w kościele, by podzię­ko­wać Świę­tej Panience.

Podam masło z chle­bem i zebra­nymi w ogro­dzie trzema rumia­nymi pomi­do­rami, które pokroję na cien­kie pla­sterki i obłożę nimi pajdy chleba.

Tym­cza­sem eses­man w naszym domu już cał­kiem czuje się jak u sie­bie, bo zastaję go roz­par­tego na ławie, z wycią­gnię­tymi przed sie­bie nogami i papie­ro­sem w dłoni.

Jak ja nie zno­szę, gdy ktoś pali w mojej obec­no­ści, a tym bar­dziej w miesz­ka­niu! Papie­ro­so­wym dymem prze­cho­dzą firanki, pościel, włosy, ubra­nia, smród wwierca się w ściany i nie spo­sób go wywie­trzyć. Nikomu na pale­nie w domu nie pozwa­lam. Jeśli wpada do nas z wizytą uza­leż­niony od papie­ro­sów gość, to miło, acz zde­cy­do­wa­nie wypra­szam go na podwó­rze, wci­ska­jąc w rękę tan­detną meta­lową popiel­niczkę. Kie­dyś zapy­ta­łam Waw­rzyńca, czy nie miałby ochoty zaku­rzyć jak inni, ale on tylko wzru­szył ramio­nami i oświad­czył, że nie stać nas na taki zby­tek.

Jed­nak teraz nie wzbiera we mnie złość, raczej czuję ulgę, że pod moją nie­obec­ność nie wyda­rzyło się nic złego. Popiel­niczka jak gdyby ni­gdy nic stoi na stole tuż obok fiku­śnej poły­skli­wej srebr­nej pier­siówki, ozdo­bio­nej prze­ra­ża­ją­cym wize­run­kiem czar­nego orła o roz­po­star­tych skrzy­dłach i wiel­kich szpo­nach dzier­żą­cych wie­niec z wygra­we­ro­waną pośrodku swa­styką, a Nie­miec bawi się zakrętką butelki. Dzieci nie wydają się już tak prze­ra­żone jak przed chwilą i z nie­skry­waną cie­ka­wo­ścią przy­glą­dają się przy­by­szowi. Jeśli mnie wzrok nie myli, to obiek­tem ich zain­te­re­so­wa­nia są guziki, które poka­zują sobie palusz­kami, coś tam mię­dzy sobą szep­cząc z prze­ję­ciem. Oby tylko nie wpa­dły na pomysł opo­wie­dze­nia o tym, jak to jeden z takich guzi­ków zna­la­zły i sobie przy­własz­czyły.

– Mam mleko – mówię drżą­cym gło­sem, usi­łu­jąc się uśmiech­nąć.

– Dużo? – Nieco przy­my­ka­jąc powieki, Nie­miec zaciąga się papie­ro­sem, tak że koń­cówka żarzy się jaskrawo, po czym strze­puje popiół i nie­spiesz­nie wypusz­cza­jąc dym nosem, odwraca się w moją stronę i zagląda do cebrzyka.

– A bo ja wiem? Z sie­dem, może dzie­sięć litrów będzie. – Oczy­wi­ście nie wspo­mi­nam, że dru­giej krowy nawet nie zaczę­łam doić, z nadzieją, że nie poła­pie się w moim oszu­stwie, a wła­ści­wie nie­do­mó­wie­niu.

– Nalej mi kubek – mówi, zata­cza­jąc dło­nią, w któ­rej mię­dzy pal­cami chy­bo­cze się papie­ros. – Duży kubek.

Posłusz­nie pod­cho­dzę do bia­łego kre­densu, się­gam po gli­niane naczy­nie i napeł­niam je cie­płym mle­kiem.

Ryży wypija dusz­kiem wszystko do ostat­niej kro­pli, beka z zado­wo­le­niem i ociera wierz­chem dłoni umo­czone w mleku wąsy. Gdyby to wszystko działo się w innych oko­licz­no­ściach, widok rosłego męż­czy­zny z bia­łymi śla­dami na twa­rzy roz­ba­wiłby mnie do łez.

Ale nie jest mi do śmie­chu.

Dociera do mnie, jak bar­dzo zaan­ga­żo­wa­li­śmy się w nie­sie­nie pomocy więź­niom i jak bar­dzo tym samym nara­żamy wła­sne życie. Waw­rek działa w Bata­lio­nach Chłop­skich, a ja nie­for­mal­nie dołą­czy­łam do kon­spi­ra­cyj­nej orga­ni­za­cji kobiet w Oświę­ci­miu20. Mamy na celu jedno: nie­sie­nie wszel­kiej pomocy więź­niom, co ozna­cza nad­sta­wia­nie wła­snego karku. A także posia­da­nie tajem­nic i sekre­tów, ukry­wa­nie i kom­bi­no­wa­nie.

Oczy­wi­ście więź­niom kate­go­rycz­nie zaka­zano kon­tak­tów z nami, a nam z nimi, co przy­pie­czę­to­wano posta­wie­niem mnó­stwa tablic infor­ma­cyj­nych z tru­pią główką w tle. W razie wpadki, donosu i dekon­spi­ra­cji nie tylko nam grozi śmierć, ale rów­nież całym naszym rodzi­nom.

Czy jed­nak jako chrze­ści­janka mogłam się odwró­cić ple­cami do potrze­bu­ją­cych? Uda­wać, że nie dostrze­gam ich tra­gicz­nej sytu­acji, być obo­jętna na ich wynisz­czone ciała i oczy bła­ga­jące o litość, pomoc, wspar­cie, o to, by dostrzec w nich bliź­niego? Cza­sem nawet dobre, choć nie­praw­dziwe w swej wymo­wie słowo, bo niby skąd mia­łam wie­dzieć, co przy­nie­sie jutro – że damy radę, że to się nie­ba­wem skoń­czy, że wojna nie będzie trwać wiecz­nie – bywa dla nich uko­je­niem.

Nie mam wąt­pli­wo­ści, że część eses­ma­nów dosko­nale się orien­tuje w pro­wa­dzo­nym pod ich nosem dobro­czyn­nym pro­ce­de­rze, ale przy­myka nań oczy, bo zwy­czaj­nie jest prze­kupna. Przede wszyst­kim dostrzega w nim moż­li­wość osią­gnię­cia wła­snych korzy­ści i by­naj­mniej nie cho­dzi o pie­nią­dze! Dla nich waż­niej­sze są świeże jaja, mleko pro­sto od krowy, smaczne klu­ski czy pie­rogi, tłu­ste swoj­skie masło, o wódce, a raczej bim­brze, nie wspo­mi­na­jąc. W zamian są skłonni oślep­nąć w chwi­lach, gdy więź­niom są poda­wane leki, listy czy jedze­nie.

Dla­tego mam świa­do­mość, że nie powin­nam kie­ro­wać się chę­cią zysku i zga­dzać się na zapłatę za mleko. Bar­dziej opłaca się poczę­sto­wać przy­by­sza i obda­ro­wać pozo­sta­łym mle­kiem, niż połasz­czyć się na kilka gro­szy, to zna­czy feni­gów.

Spo­glą­dam z nie­po­ko­jem na Niemca, jed­no­cze­śnie wra­ca­jąc do rze­czy­wi­sto­ści.

– Jak wam się żyje? – Ku mojemu zasko­cze­niu naj­wy­raź­niej zado­wo­lony Nie­miec zaczyna zaga­dy­wać do nas łamaną, chro­po­watą pol­sz­czy­zną, pod­czas gdy ja marzę, by wresz­cie sobie poszedł.

Co mam mu odpo­wie­dzieć?

Że dobrze, to może zro­zu­mie. Że nie­zbyt dobrze? Źle? Uzna, że narze­kamy na ich rządy. Jestem w kropce. Powoli mówię cicho:

– Jak to w wojnę.

– Łatwo nie jest. – Ponow­nie zaciąga się papie­ro­sem, by w końcu zdu­sić nie­do­pa­łek w popiel­niczce. Pociąga łyk trunku z pier­siówki, gło­śno czka, po czym zaczyna filo­zo­fo­wać: – Wojna to jed­nak nic dobrego, mimo że słusz­nie ją wywo­ła­li­śmy.

–Yhm – mru­czę, bo niby co mam odpo­wie­dzieć. Prze­cież nie będę z nim dys­ku­to­wać i udo­wad­niać, że do wojny ni­gdy nie powinno dojść, że nie mieli prawa ruj­no­wać nam życia i spo­koju. Zamiast się ode­zwać, napeł­niam ponow­nie kubek.

– Dzię­kuję.

– Na zdro­wie.

Stoję jak słup soli. Mam usiąść? Oprzeć się o piec albo ścianę? Tkwię jak wywo­łany do odpo­wie­dzi uczeń pod tablicą, to spla­ta­jąc, to roz­pro­sto­wu­jąc palce. Po raz pierw­szy przy­glą­dam się Niem­cowi z cie­ka­wo­ścią i jakby mniej­szym lękiem.

– Moją kochaną Elke, moją dzielną żonę, zosta­wi­łem samą w Bawa­rii z syn­kiem takim malut­kim. – Dło­nią poka­zuje jakiś metr od kle­pi­ska. – To i czło­wie­kowi tęskno, jak na te wasze dzie­ciaki patrzy.

– No tak – dukam nie­chęt­nie.

– Wszyst­kie wasze?

– Tak. – Znowu robię się podejrz­liwa. – Wszyst­kie.

– Z Elke też pla­nu­jemy dużą rodzinę. Ona myśli o trójce, a ja co naj­mniej o czwórce dzie­cia­ków. Wychowa się ich na dobrych Niem­ców i na sta­rość będą dla czło­wieka pod­porą i dumą. Oj będą.

Zdzi­wiona spo­glą­dam na niego coraz odważ­niej i dociera do mnie, że w zasa­dzie jest takim samym czło­wie­kiem jak my, z marze­niami, pra­gnie­niami, nadzie­jami, i nie mogę pojąć, że mając takie same ocze­ki­wa­nia wobec losu, sta­jemy naprze­ciwko sie­bie jako wro­go­wie. Jak to się stało, że świat podzie­lił się na nich i na nas.

– Tak – mówię gło­śno, a w duchu prze­kli­nam wszyst­kie nie­miec­kie matki rodzące synów, któ­rzy z małych, słod­kich boba­sów zmie­niają się w zbrod­ni­czy pomiot i gdy tylko mogą, zacią­gają się do armii i nastają na nasze życie, majątki, zie­mię.

Przez chwilę panuje nie­zręczna cisza prze­ry­wana brzę­cze­niem natar­czy­wej muchy tłu­ką­cej się o szybę. Nie­miec sie­dzi zato­piony w myślach, a my wstrzy­mu­jemy oddech, zasta­na­wia­jąc się, kiedy sobie pój­dzie.

Nie­wielki zegar, nasz pre­zent ślubny, wiszący na ścia­nie koło łóżka, gło­śnym tyka­niem leni­wie odli­cza minutę po minu­cie, roz­cią­ga­jąc kwa­dranse w godziny. Popa­truję na niego z nadzieją, że powolna czarna wska­zówka wyrwie naprzód i nasz nie­pro­szony gość zre­flek­tuje się, że czas na niego.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki