Davenportowie - Krystal Marquis - ebook

Davenportowie ebook

Marquis Krystal

4,4

Opis

SZCZĘŚCIE SPRZYJA ODWAŻNYM

Jest rok 1910. Davenportowie są jedną z nielicznych czarnych arystokratycznych rodzin w Ameryce. Ich majątek to zasługa ciężkiej pracy i przedsiębiorczości Williama Davenporta, zbiegłego niewolnika, który założył firmę naprawiającą powozy.

Najstarsza z rodzeństwa, Olivia, jest gotowa spełnić swój obowiązek wobec rodziny i wyjść przykładnie za mąż. Problem pojawia się, kiedy poznaje pewnego charyzmatycznego bojownika o prawa obywatelskie. Młodsza siostra Olivii, Helen, jest bardziej zainteresowana samochodami niż romantyczną stroną życia. Pokojówka Amy-Rose, która planuje otwarcie własnego salonu fryzjerskiego, marzy skrycie o poślubieniu przystojnego Johna Davenporta. Rzecz w tym, że najlepsza przyjaciółka Olivii, Ruby, również ma go na oku…

 

Opowieść o czterech zdeterminowanych

i pełnych pasji młodych kobietach, które

mają odwagę, by pokierować własnym losem.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 431

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (23 oceny)
11
11
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
burgundowezycie

Dobrze spędzony czas

„Davenportowie” autorstwa Krystal Marquis to barwna i złożona opowieść, której inspiracją była historia firmy C.R. Patterson & Sons. Akcja rozgrywa się w 1910 roku w Chicago i opowiada o jednej z niewielu czarnych arystokratycznych rodzin w Ameryce. Rodzina Davenportów, na czele z Williamem, który od zbiegłego niewolnika awansował na właściciela dobrze prosperującej firmy naprawiającej powozy, żyje na szczycie społecznej hierarchii, mimo to wciąż zmagają się oni z uprzedzeniami i wyzwaniami związanymi z rasizmem i nierównościami społecznymi. Fabuła książki nie koncentruje się jednak na losach rodzinnej firmy lecz na życiu czterech młodych kobiet, z których każda zmaga się z oczekiwaniami społecznymi, osobistymi marzeniami i ograniczeniami wynikającymi z ich statusu, zarówno jako kobiet, jak i Afroamerykanek w tamtych czasach. Na pierwszy plan wysuwa się postać Olivii Davenport, najstarszej córki rodziny. Olivia jest uosobieniem obowiązku i odpowiedzialności, która pragnie spełnić oc...
00
aniussiaa94

Nie oderwiesz się od lektury

Książka określana jest jako romans historyczny, prócz miłości dostajemy tu jednak spektrum różnych wątków. Autorka porusza kwestie takie jak niewolnictwo, rasizm, dyskryminację kobiet czy konieczność posłuszeństwa wobec rodziców. Muszę przyznać, że powieść czytało mi się bardzo dobrze i szybko. Mimo historii prowadzonych z czterech perspektyw nie czułam się zagubiona, jak to czasem bywa przy większej ilości postaci. Po więcej zapraszam na: https://www.instagram.com/czytam.z.beza/
00
chabrowacczytelniczka

Nie oderwiesz się od lektury

Ależ to wciąga. Na oderwanie się od trudów dnia codziennego, lektura idealna. Wartka akcja, ciekawe bohaterki, które potrafią walczyć o swoje. Czasem niczego więcej mi nie potrzeba.
00
MKWielgosz

Dobrze spędzony czas

Trochę zabrakło mi emocji
00
gasiorowskipiotr

Dobrze spędzony czas

„Davenportowie” to jedna z pierwszych premier tego roku. Jest to opowieść o czterech ciekawych i silnych kobietach, którym przyszło żyć na początku XX wieku. Autorka zabiera nas do Ameryki, do Chicago. Jest rok 1910. Rodzina Davenportów to jedna z nielicznych wtedy czarnych rodzin, którym udało się zbogacić. Olivia to typowa młoda dziewczyna, która nie butuje się i chce spełnić swój obowiązek wobec rodziny i wyjść dobrze za maż. Uwielbia bale i jest posłuszna. Jednak czy zawsze taka będzie? Jak zmieni się jej życie gdy pozna pewnego mężczyznę, który chce walczyć o prawa obywatelskie? Helena, to młodsza siostry Olivii. Jest jej totalnym przeciwieństwem. Buntowniczka, która woli usmarować się podczas naprawy samochodu, niż myśleć o romantycznych spotkaniach z panami. Co na to jej rodzina? Ruby to najlepsza przyjaciółka Olivii. Dziewczyna podkochuje się w jej bracie. Jest dość ciekawą postacią, którą polubiłam. To sceny z jej udziałem są najbardziej dynamiczne. Czwartą młodą dziewczyną...
00

Popularność




Tytuł oryginału: The Davenports

First published in the United States of America by Dial Books,

an imprint of Penguin Random House LLC, 2023

Copyright © 2023 by Krystal Marquis

Ilustracja na okładce: © 2023 by Deanna Halsall

Fotografia autorki: Kimberly Marquis

Projekt okładki: Theresa Evangelista

Projekt grafiki na brzegach: Zsófia Magyari-Ésik

Adaptacja okładki: Magdalena Zawadzka/Aureusart

Copyright © for the translation by Zuzanna Byczek

Redakcja: Olga Gorczyca-Popławska

Korekta: Renata Kuk, Agnieszka Zygmunt

Copyright for the Polish edition © 2024 by Wydawnictwo Jaguar Sp. z o.o.

Wyrażamy zgodę na wykorzystanie okładki w Internecie.

ISBN 978-83-8266-350-1

Wydanie pierwsze, Wydawnictwo Jaguar, Warszawa 2024

Adres do korespondencji:

Wydawnictwo Jaguar Sp. z o.o.

ul. Ludwika Mierosławskiego 11a

01-527 Warszawa

www.wydawnictwo-jaguar.pl

instagram.com/wydawnictwojaguar

facebook.com/wydawnictwojaguar

tiktok.com/@wydawnictwojaguar

twitter.com/WydJaguar

ROZDZIAŁ 1Olivia

Olivia Elise Davenport wyciągnęła belę jaskrawożółtego jedwabiu i przyłożyła ją do swojej ciemnej karnacji. Od razu zwróciła uwagę na żywą barwę ukrytą za zgaszonymi pastelami, niczym promień słońca niespodziewanie wyzierający zza chmur. Zastanawiała się, czy odcień nie jest jednak zbyt wyrazisty jak na początek sezonu. W drugiej ręce trzymała próbkę koronki ozdobionej koralikami i usiłowała sobie wyobrazić, jak ta będzie szeleścić wokół kostek podczas tańca. „A tańców nie zabraknie”, pomyślała.

Czuła miłe podekscytowanie. Wielkanoc się skończyła, nastał czas kreacji balowych i szampana. Olivia miała już za sobą debiut w towarzystwie, teraz nadeszła pora na szukanie męża. To był jej drugi sezon i czuła się gotowa. Gotowa wypełnić obowiązek i – jak zwykle zresztą – przynieść dumę rodzicom.

Jedyny szkopuł? Nie tak łatwo było znaleźć dżentelmena spełniającego wszystkie wymagania: urodzonego w odpowiedniej rodzinie, wykształconego, dziedzica sporego majątku, a do tego czarnoskórego.

Olivia wzięła głęboki wdech. Żółty jedwab zsunął się jej z ramienia. Wiedziała, jak skomentowałaby go matka: zbyt krzykliwy. Poza tym przyszła tu tylko po odbiór poprawionych strojów.

– W czym mogę pomóc? – rozległ się głos tuż obok.

Aż podskoczyła. Spojrzała na sprzedawczynię, która czekała z dłońmi splecionymi w usłużnym geście. Na jej twarzy widniał uśmiech, ale zimne niebieskie oczy zdradzały odmienne intencje.

– Podziwiam wybór tkanin. – Olivia obróciła się w stronę wystawionej kolekcji kapeluszy z szerokim rondem. Zignorowała spojrzenie wwiercające się w jej plecy. – Poza tym czekam na przyjaciółkę – dodała.

„Właśnie, gdzie ta Ruby?”. To ona naciskała, żeby odesłały do domu służące ze sprawunkami i bez asysty pobuszowały w domu towarowym Marshalla Fielda. A teraz gdzieś przepadła.

Sprzedawczyni odchrząknęła.

– Możesz odebrać zamówienie swojej pani w punkcie recepcyjnym. Mogę cię zaprowadzić, jeśli się zgubiłaś.

– Wiem, gdzie znajduje się recepcja, dziękuję – odparła Olivia z wymuszonym uśmiechem, ignorując obrazę kryjącą się w słowach sprzedawczyni.

Wszyscy świadkowie, same białe twarze, z rosnącym zainteresowaniem obserwowali ich wymianę zdań. Ktoś z tyłu zachichotał.

Przypomniała sobie słowa matki: „Zawsze bądź ponad to”. Ich rodzina rzeczywiście stanowiła rzadkie zjawisko. Byli zamożni. Piękni. I czarni. Ruby nosiła swój status majątkowy jak zbroję, zwykle w konkretnej formie klejnotów i futer. Olivia wolała naśladować dyskretną elegancję matki.

Dzisiaj jednak nieskazitelne maniery nie miały większego znaczenia. Uroda nie stanowiła skutecznej tarczy. Ta młoda pracownica sklepu widziała wyłącznie kolor jej skóry. Olivia wyprostowała się jak struna, po czym wskazała największą, wysadzaną drogimi kamieniami broszkę leżącą na wystawie.

– Poproszę o zapakowanie. Wezmę również ten kapelusz. Dla siostry. Zawsze się dąsa, jeśli nie przyniosę jej czegoś z wyprawy na zakupy – powiedziała konspiracyjnym tonem do innych klientek, chociaż doskonale wiedziała, że Helen bardziej niż z kapelusza ucieszyłaby się z kombinerek. Powolnym krokiem zaczęła przechadzać się po sklepie. – Poza tym te rękawiczki. – Postukała się z namysłem w podbródek. – I pięć jardów żółtego jedwabiu.

– Przepraszam…

– Panienko – podsunęła Olivia.

Sprzedawczyni poczerwieniała.

„Świetnie – pomyślała Olivia – uświadomiła sobie swój błąd”.

– Panienko – sapnęła dziewczyna, wyraźnie poirytowana. – To są dość kosztowne przedmioty.

– No cóż – odparła Olivia śmiertelnie poważnym tonem – mam kosztowny gust. Możesz zapisać wszystko na rachunek rodziny. – Wbiła spojrzenie w sprzedawczynię. – Nazwisko brzmi: Davenport.

Nieczęsto się zdarzało, by czarni klienci dyrygowali białymi sprzedawcami w eleganckich sklepach. Ale nazwisko Davenport, które zyskało renomę dzięki ciężkiej pracy ojca i determinacji matki, było dobrze znane. I na tyle wpływowe, że jemu zapewniło wstęp do większości elitarnych klubów w Chicago, jej – do ekskluzywnych komitetów dobroczynnych, a starszemu bratu Olivii – na uniwersytet. Ale chociaż Chicago mogło uchodzić za światło przewodnie zmian na Północy, gdzie wielu czarnych odnosiło sukcesy dzięki prawom wprowadzonym podczas i po Rekonstrukcji, bolesne incydenty związane z kolorem skóry nadal wytrącały Olivię z równowagi.

Podeszła do niej druga sprzedawczyni, starsza kobieta, najwyraźniej obdarzona większą ogładą.

– Chętnie pomogę, panno Davenport. Elizo, możesz odejść – zwróciła się do asystentki. Olivia rozpoznała w kobiecie jedną ze sprzedawczyń, u których zwykle zaopatrywała się jej matka. – Jak się panienka miewa?

Patrząc, jak kobieta krząta się po sklepie i zawija jej sprawunki w bibułę, dziewczyna poczuła, że jej gniew ustępuje. Wiedziała, że zachowała się małostkowo. W gruncie rzeczy wiodła uprzywilejowane życie. Chętnie zrezygnowałaby z zakupów, poprosiła, żeby odłożono te wszystkie rzeczy na miejsce, wciąż jednak czuła na sobie wzrok młodej ekspedientki. A duma była jedną z wielu rzeczy, których Davenportowie mieli aż w nadmiarze.

W końcu zjawiła się Ruby. Olivia z ulgą powitała jej przybycie, nareszcie nie była jedyną czarną osobą w pomieszczeniu.

Na twarzy Ruby w odcieniu rudawego brązu widniały rumieńce, oczy jej błyszczały.

– Słyszałam, że doszło tu do niezłego zamieszania – rzuciła z uśmiechem. – Co się stało?

Harold, stangret, wyjechał spod domu towarowego i włączył się do ruchu na State Street. Było późne popołudnie na początku wiosny, Chicago tętniło życiem. Zdobione kolumnadami restauracje sąsiadowały z budynkami fabrycznymi z cegły i szkła, ślącymi w niebo chmury wyprodukowane przez ludzi. Dzwonki tramwajów konkurowały z klaksonami automobili. Mężczyźni w tweedowych garniturach mijali sprzedawców gazet nawołujących na rogach ulic. Olivia przyglądała się różnorodnemu tłumowi przez okno jednego z wielu luksusowych powozów należących do jej rodziny, wyposażonego w jedwabną budkę.

– Och, Olivio. – Ruby sięgnęła po jej dłoń. – Ta dziewczyna musiała przecież widzieć, że twoja suknia kosztowała więcej niż jej miesięczne wynagrodzenie. Zwykła zazdrość, ot co.

Olivia, próbując zdobyć się na uśmiech, splotła dłonie na kolanach. Przyjaciółka miała rację, ale nie do końca. Tamta dziewczyna patrzyła na nią jak na złodziejkę. Oszustkę. Kogoś gorszego.

Olivia wiedziała, że nigdy nie przywyknie do takich spojrzeń.

Zauważyła, że Ruby uważnie ogląda obszycia z lisiego futra przy rękawiczkach nabytych w szale zakupów.

– Weź je – powiedziała, pochwyciwszy wzrok przyjaciółki.

Z chęcią pozbyła się przynajmniej jednej z rzeczy mogących przypominać o tamtym niemiłym incydencie.

Ruby naciągnęła rękawiczki i z dumną miną otoczyła dłońmi twarz. Potem poruszyła brwiami i wystawiła język, aż wreszcie Olivia posłała jej niewymuszony uśmiech i obie zaczęły chichotać.

Pojazd zatrzymał się na skrzyżowaniu. Dalej ulica prowadziła na North Side, do dzielnicy najzamożniejszych i najbardziej wpływowych mieszkańców miasta, którą Davenportowie zwali domem.

– Och, przy okazji – zawołała Ruby – czy mi się zdawało, czy któregoś dnia Helen naprawdę wyszła z waszego warsztatu cała umazana smarem? – Zdusiła śmiech.

Olivia przewróciła oczami. Jej młodsza siostra najwyraźniej zawzięła się, by przypadkiem nikt nie uznał jej za odpowiedni materiał na żonę.

– Powinna uważać. Tata się wścieknie, jak ją zobaczy.

W dzieciństwie Olivia i Helen były sobie bardzo bliskie. Razem z pokojówką Amy-Rose, a później z Ruby, zmieniały teren rodzinnej posiadłości we własne królestwo. Godzinami przesiadywały w ogrodach, gdzie chowały się przed guwernantką. Zeszłej wiosny, gdy dla Olivii nadszedł czas towarzyskiego debiutu, postanowiła skończyć z tą dziecinadą i miała nadzieję, że Helen pójdzie za jej przykładem. Ale zdaje się, że siostra zmierzała w zupełnie innym kierunku.

Powóz minął bramę posiadłości Freeport. Olivia nie mogłaby sobie wyobrazić piękniejszego powitania po długim i męczącym dniu. Rezydencja mieściła się na skraju jednego z najbardziej elitarnych obszarów w mieście. Zajmowała spory teren, znacznie większy niż sąsiednie posiadłości, i kiedyś Olivia myślała, że to z powodu ich majątku, później jednak zrozumiała, że po prostu nikt nie chciał kupić działki graniczącej z domem czarnej rodziny. Na rezydencję składały się kilkuakrowe ogrody, stajnie i łąki, po których mogły biegać konie. Najnowszym dodatkiem był warsztat służący do napraw powozów i automobili, które kolekcjonował John.

Jej ojciec założył firmę Pojazdy Davenporta wiele lat temu, sporo ryzykując. W młodości uciekł z niewoli i udał się w niebezpieczną podróż na północ, gdzie czarni mieli szansę zdobyć coś takiego jak wolność. Marzył, by stworzyć konny pojazd tak luksusowy, że stanie się czymś więcej niż tylko środkiem transportu. I odniósł sukces. Kiedy wyśmiano go w warsztacie, w którym pracował, William Davenport zabrał oszczędności oraz kilku niezadowolonych pracowników i założył własny interes. Wkrótce firma rozkwitła, a produkowane przez nią powozy stały się najbardziej pożądanymi na świecie.

Teraz jednak, gdy o przestrzeń na ulicach miast zaczynały walczyć automobile, John naciskał na ojca, że trzeba dostosować się do nowych czasów.

– Spójrz. – Ruby wskazała faeton stojący niedaleko warsztatu. – To wasz?

Pojazd wyglądał dość spartańsko: matowoczarny, z wąskimi kołami, bez stangreta, stanowił przeciwieństwo produkowanych w ich firmie modeli wyposażonych w obite aksamitem siedzenia i grube solidne koła zapewniające komfort jazdy, a pokrytych farbą tak błyszczącą, że można było zobaczyć własne odbicie ponad złoconym herbem rodowym umieszczonym z tyłu.

Olivia wyprostowała się i zebrała fałdy spódnicy.

– Pewnie jeden z projektów Johna. Chociaż nie rozumiem, czemu przywlókł do domu coś takiego. Odkąd kupił automobil, on i Helen o niczym innym nie mówią.

– John będzie dzisiaj na kolacji? – spytała Ruby, niby od niechcenia.

Olivia przewróciła oczami. Przyjaciółka za nic nie potrafiła ukryć zainteresowania jej bratem.

– On też musi czasem jeść – odparła żartobliwie.

Wysiadła i spojrzała na Freeport, jedyne miejsce, które nazywała domem. Trzykondygnacyjny budynek w stylu wiktoriańskim pomalowany na blady błękit wieńczyły strome dwuspadowe dachy i parę wieżyczek. Obszerną werandę otaczała drewniana balustrada wyrzeźbiona na kształt winorośli tak realistycznie, że liście zdawały się poruszać na wietrze. Kiedy otworzyły się potężne dębowe drzwi, ukazały się umieszczone w bocznej części holu szerokie kręte schody, teraz oblane jaskrawym popołudniowym słońcem sączącym się przez witrażową kopułę.

Edward, kamerdyner, cierpliwie czekał, by wziąć od nich kapelusze i rękawiczki.

– Spóźniła się panienka na herbatę – wyszeptał.

– Herbatę? – powtórzyła Olivia.

Matka nie wspominała o żadnej herbacie. Olivia pociągnęła za wstążkę pod szyją i rzuciła Ruby zdziwione spojrzenie.

Ruszyły w kierunku salonu. Stawiały szybkie kroki na błyszczącej posadzce i mijały lustra w pozłacanych ramach. Olivia, wstrzymując oddech, ze ściągniętymi brwiami pchnęła drzwi.

– Przepraszam, jeśli…

Urwała na widok przystojnego nieznajomego zajmującego miejsce naprzeciwko jej rodziców. Garnitur z tweedu w odcieniu wielbłądziego beżu harmonizował z gładką ciemną skórą.

– Nareszcie. – Jej matka, Emmeline Davenport, podniosła się z sofy.

Fałdy sukni wdzięcznie opadły wokół jej nóg. Stała wyprostowana jak struna, być może za sprawą sztywnego gorsetu, a może dzięki czystej determinacji, tego Olivia nie potrafiła stwierdzić. Obrzuciła córkę szybkim spojrzeniem pełnych wyrazu migdałowych oczu, które ta zresztą po niej odziedziczyła, po czym zwróciła się do gościa, delikatnie odwracając jego uwagę od pana Davenporta i serwisu do herbaty:

– Oto nasza córka Olivia. Kochanie, poznaj pana Lawrence’a.

Ten dżentelmen nie przypominał żadnego z kawalerów znanych Olivii. Górował nad nią potężną sylwetką, tak że mimo woli musiała dostrzec jego potężne barki. Włosy z przedziałkiem na boku zaczesał tak gładko, że nawet jeden się nie wymknął. Podobnie było z szerokimi wąsami rozciągniętymi nad pełnymi wargami, które rozchyliły się w pewnym siebie uśmiechu, ukazując równe białe zęby. Zarejestrowała też gładkie policzki i zaokrąglony podbródek z dołkiem pośrodku.

Mężczyzna był bardzo przystojny.

– Niezmiernie miło mi pana poznać – powiedziała, podając mu rękę.

– Cała przyjemność po mojej stronie – odparł z lekkim skinieniem głowy.

Mówił z akcentem, a jego głos brzmiał tak nisko i głęboko, że poczuła wibracje na skórze.

Zauważyła, że na twarzy ojca pojawił się uśmiech, a jego wielkie brązowe oczy złagodniały. Zsunął okulary z dumnego nosa i schował je do kieszeni marynarki. Wziął do ręki laskę opartą o krzesło i podszedł do matki stojącej przy oknach na drugim końcu pokoju. Stanowili obraz ucieleśniający jej marzenie. Idealnie dobrana para.

Szelest z boku kazał jej ponownie skupić uwagę na gościu.

– Ruby Tremaine. Chyba nie mieliśmy okazji się poznać – powiedziała jej przyjaciółka, energicznie wyciągając rękę na powitanie.

Olivia napotkała wzrok mężczyzny, wymienili porozumiewawcze spojrzenie, oboje rozbawieni śmiałym zachowaniem Ruby.

– Jacob Lawrence. Miło panią poznać.

– Pan Lawrence niedawno przeprowadził się z Londynu – poinformowała z uśmiechem matka, by zaraz wrócić do rozmowy z mężem.

– Ach, tak? A cóż sprowadza pana do Chicago? – zapytała Olivia.

Popatrzył jej prosto w oczy.

– Szukam nowych możliwości.

„Rzeczywiście”, pomyślała.

– Możliwości jakiego rodzaju? – Z trudem powstrzymała się od przybrania zalotnego tonu.

Pan Lawrence szeroko się uśmiechnął.

– Chciałbym rozwinąć swoją firmę spedycyjną również poza Wyspami Brytyjskimi. Kilka dni temu poznałem pani ojca przy stoisku z gazetami. Uprzejmie zaproponował, że przedstawi mnie kilku osobom. Przyszedłem podziękować.

Olivia, czując na sobie spojrzenia rodziców, przysunęła się bliżej.

– Przepraszam za spóźnienie. Gdybym wiedziała o pańskiej wizycie, nie kazałabym panu czekać.

Nie odrywając od niej wzroku, odparł:

– Przeprosiny nie są potrzebne. To niezapowiedziana wizyta. Żałuję jedynie, że nie możemy spędzić razem więcej czasu.

Jej serce gwałtownie przyspieszyło.

Ruby także przysunęła się bliżej, niemal wślizgując się między nich.

– Nalegam, by zjawił się pan w ten piątek na przyjęciu, które wydaje mój ojciec.

– Podczas przyjęcia odbędzie się kwesta w związku z kandydowaniem pana Tremaine’a na burmistrza – wyjaśniła matka Olivii, która właśnie do nich podeszła. – Sala balowa w domu państwa Tremaine’ów może nie jest tak okazała jak nasza, lecz z pewnością będzie to miłe spotkanie w bliskim gronie.

Olivia rzuciła przyjaciółce przepraszające spojrzenie i dodała:

– O tej porze roku ogród państwa Tremaine’ów prezentuje się prześlicznie. Czy będzie otwarty dla gości?

– Ależ oczywiście – prychnęła Ruby. – Nie zamierzamy na niczym oszczędzać.

Ojciec stanął obok pana Lawrence’a.

– To będzie idealna okazja, by poznać najważniejszych graczy w tym mieście.

– Niezmiernie państwo łaskawi. Trudno sobie wyobrazić lepszy sposób na spędzenie piątkowego wieczoru. – Pan Lawrence zwrócił się do Olivii: – Czy pani również tam będzie?

Poczuła motyle w brzuchu. Sezon ledwo się rozpoczął, a oto wręcz wymarzony kandydat właśnie zjawił się w jej salonie. Może znalezienie męża okaże się prostsze, niż sądziła.

– Oczywiście – odparła z lekkim uśmiechem. – Może nawet zarezerwuję dla pana taniec.

ROZDZIAŁ 2Helen

„To ani trochę nie przypomina wykresu”, pomyślała Helen, gdy oglądała podwozie uszkodzonego forda T, którego John przywiózł tego ranka do warsztatu. Taka dostawa kojarzyła jej się z bożonarodzeniowym porankiem: pełne napięcia oczekiwanie, każdy egzemplarz jak zagadka. Chociaż oferta ich zakładu nie obejmowała naprawy automobili, John po cichu zbierał najlepszych mechaników w całym Chicago, by pomagali mu serwisować i modyfikować najnowsze pojazdy, zyskujące w kraju coraz większą popularność.

A na liście mechaników widniała także Helen. Gapiła się teraz na zdeformowane wnętrzności najnowszego znaleziska, przekonana, że brat dał jej nie ten wykres, co trzeba. Na rysunkach wszystko wyglądało jasno i prosto, gdy jednak patrzyła na prawdziwy mechanizm automobilu, miała wrażenie, że widzi splątaną sieć. Sprawy nie ułatwiało to, że pozostali pracownicy rzucali pomocne sugestie nad jej głową. Wiedziała, że jeszcze chwila i bliźniacy, Isaac i Henry, znów zaczną się kłócić. Potarła skroń w przeczuciu nadciągającego bólu głowy.

– Podaj klucz płaski – powiedział John i sięgnął po omacku, aż jego dłoń pacnęła ją po twarzy.

Helen odepchnęła ją niecierpliwie i usiadła na podłodze. Do wzoru z plam brudu i smaru znaczących stary kombinezon Johna dołączyły nowe.

– Nie rozumiem, dlaczego nie dasz mi tego zrobić. Mam drobniejsze dłonie od twoich.

– Świetnie, w takim razie bardzo proszę. – Pod wyzywającym tonem kryła się frustracja.

Zapadła cisza. Nawet Malcolm, który wiecznie pokazywał światu wrogą minę, podszedł nieco bliżej. Wiedziała, że będą śledzić każdy jej ruch. Gdy John po raz pierwszy dał jej coś do naprawy, wszyscy zaczęli głośno protestować, a Malcolm najgłośniej. Od tamtej pory pracownicy przyglądali się jej poczynaniom z mieszaniną podziwu i rozbawienia. Malcolm jednak zawsze burczał coś o kobietach, które powinny znać swoje miejsce. Oraz dzieciach bogaczy traktujących miejsce pracy jak plac zabaw.

Wszyscy mężczyźni musieli dać słowo, że dochowają tajemnicy.

Helen Marie Davenport pogrzebała w rozrzuconych narzędziach i otarła wierzch dłoni o brodę. Klęcząc w kałuży smaru, najbardziej czuła się sobą. Tutaj nikt nie wymagał, żeby mówiła zawsze to, co trzeba, żeby znała najświeższe plotki i trendy. Tutaj mogła dać upust własnej ciekawości.

Johnowi nie przeszkadzały jej niekończące się pytania. Pozwalał jej się wygadać. Uwielbiała starszego brata. Byli do siebie podobni, mieli ten sam zaraźliwy uśmiech, dumny nos ojca i ciche usposobienie. I oboje byli marzycielami.

– Zapomniałaś, jak wygląda klucz płaski? – rzucił kpiącym tonem.

Pozostali nagrodzili żarcik śmiechem. Isaac podniósł rysunek, który zostawiła na podłodze. Z wykształcenia był architektem, ale gdy zobaczył w prasie ogłoszenie, dołączył wraz z bratem do Pojazdów Davenporta.

– Mogę je dla ciebie przejrzeć, jeśli chcesz, Helen.

Kolejny aspekt tej pracy. Tutaj nie była panną Davenport ani panną Helen. Z wyjątkiem Malcolma, który nigdy nie zwracał się do niej bezpośrednio, wszyscy mówili jej po imieniu. Zasłużyła na swoją pozycję, więc traktowali ją jak jedną z nich.

W warsztacie była po prostu praktykantką.

Ustępował on świetnością fabryce, w której produkowano pojazdy, ale potrzebom Helen w pełni odpowiadał. Zewnętrzne ściany pomalowano na ten sam jasnobłękitny odcień co główny budynek mieszkalny. Dzięki dwojgu drzwiom mogli pracować nad więcej niż jednym pojazdem, zwłaszcza odkąd ford Johna stał w powozowni. Na ścianach wisiały narzędzia, nowe i z odzysku, a niżej znajdował się drewniany blat roboczy, sięgający aż do tylnej ściany i niewielkiego kantorka, gdzie Helen często omawiała z bratem przyszłość firmy.

Zanim zdążyła podać rysunek Isaacowi, coś zwróciło jej uwagę i nagle wnętrze maszyny wyjawiło wszystkie swoje sekrety. Helen wybrała potrzebne narzędzia, zapominając o całym świecie. Pochyliła się nad wnętrznościami automobilu, maksymalnie skupiona, i wstrzymała oddech. Była w swoim żywiole.

Mężczyźni przyglądali jej się przez chwilę, ale w końcu wrócili do swoich zajęć. Kątem oka dostrzegła cień Johna. Pierworodny i jedyny syn dorastał wychowywany na dziedzica rodzinnego biznesu. Jego niewymuszony uśmiech i gładkie maniery nieodparcie działały na wszystkie damy.

Była jeszcze Olivia. Olivia, która zawsze wiedziała, jak się zachować, nigdy nie plamiła mankietów atramentem, nie miewała smug brudu na twarzy. Z pewnością wkrótce korzystnie wyjdzie za mąż, przyniesie dumę rodzicom i dalej będzie chodzić na zakupy i spędzać czas na przyjemnych rozrywkach aż do końca życia, tak jak przez ostatni rok.

Helen zamknęła oczy i głęboko odetchnęła. Brakowało jej siostry, takiej, jaką była niegdyś. Sama zamierzała używać mózgu do nieco bardziej skomplikowanych czynności niż planowanie obiadów i wybieranie porcelany.

John pociągnął ją za ucho.

– Gdzie jesteś?

Pokręciła głową.

– Moim zdaniem powinieneś powiedzieć tacie, że chcesz przekształcić firmę w fabrykę automobili. Samo naprawianie pojazdów wyprodukowanych przez Forda i General Motors to żadna przyszłość. Studebaker i Patterson już…

– Helen – westchnął. – Nie wracajmy do tego. Ojciec nie pozwoliłby nawet zareklamować tego, że zajmujemy się naprawami automobili. Na fabrykę na pewno się nie zgodzi.

Spojrzała na brata.

– Owszem, jeśli tylko przedstawisz sprawę w odpowiedni sposób. Ma swoje przekonania, ale prócz tego lubi fakty. To ryzykowne, nie przeczę. Musimy jednak podjąć to ryzyko.

– Nie umiem argumentować tak jak ty. – John przerzucał z ręki do ręki przekładnię obiegową. – Zestawiłaś liczby, rozrysowałaś plany, obliczyłaś budżet.

– A ty przewidziałeś tendencje na rynku, znalazłeś miejsce w centrum miasta na większą fabrykę oraz… – Dźgnęła go palcem w pierś. – …doceniłeś, ile mam do zaoferowania.

– Racja. Tworzymy zespół. – Pomasował się pod lewą łopatką, marszcząc brwi. – Źle bym się czuł, gdybym przedstawił tacie twoją pracę jako własną.

Helen prychnęła. Czuła na twarzy palący rumieniec w reakcji na niezdecydowaną minę brata.

– Dobrze wiesz, że mnie tata by wyśmiał.

Wykonała jeszcze kilka drobnych poprawek w podwoziu, po czym wzięła od brata przekładnię i umieściła ją we właściwym miejscu. Ścisnęło ją w żołądku na myśl, że miałaby zdradzić ojcu swoje ukryte pragnienie, wypowiedzieć je na głos: oficjalnie pracować w Pojazdach Davenporta. John miał dotrzymać tajemnicy do czasu, aż poczuje się gotowa, aż nabierze wystarczająco dużego doświadczenia, by udowodnić ojcu, że może uświetnić rodowe nazwisko w takim samym stopniu jak jej rodzeństwo.

– Wydaje mi się, że niesłusznie nie dajesz mu szansy – powiedział John. – Mógłby cię miło zaskoczyć.

Przygryzła wargę. A jeśli miał rację? Wyobraziła sobie, jak wchodzi do gabinetu ojca z notatkami i wyliczeniami. Tyle razy odtwarzała mowę w pamięci, że mogłaby ją wyrecytować przez sen. W jej najśmielszych marzeniach tata zawsze był pod wrażeniem. Pękał z dumy.

Kącik ust Johna lekko drgnął.

– Oboje macie taką charakterystyczną minę, gdy wpadnie wam do głowy jakiś pomysł. Jesteście do siebie bardziej podobni, niż ci się wydaje.

Helen poczuła przypływ nadziei. Już myślała, że zaraz oderwie się od ziemi, gdy nagle otworzyły się drzwi do warsztatu.

I stanęła w nich Amy-Rose. Rękawy miała uwalane mąką, niesforne kosmyki kleiły jej się do szyi. W jasnobrązowej, usianej piegami twarzy tkwiły ekspresyjne piwne oczy, które teraz wbiła w Helen.

– A, tutaj jesteś! Przysięgam, że… – Amy-Rose przestąpiła próg. – Matka cię szuka – wydyszała. – Powiedziałam, że zażywasz kąpieli.

Helen nie sądziła, że policzki jej przyjaciółki mogą zarumienić się mocniej – dopóki Amy-Rose nie zauważyła Johna siedzącego obok na podłodze.

Wstał pierwszy.

– Dziękujemy, Amy-Rose. – Wyciągnął ramiona do siostry i pomógł jej wstać. – Zmykaj do pokoju, zanim rodzice zobaczą cię w tym stanie.

Helen czasami nawet chciała, żeby tak się stało, przynajmniej nie musiałaby dłużej udawać.

Tymczasem jednak wytarła ręce w nogawki, szybko uściskała brata, zastanawiając się przy okazji, które z nich gorzej pachnie. Wyszła z Amy-Rose i bacznie obserwując okna w głównym budynku, czym prędzej pomknęła do środka.

ROZDZIAŁ 3Amy-Rose

Podniosła z podłogi przesiąknięty wodą ręcznik Helen i powiesiła go w łazience przylegającej do sypialni. Odnalazłszy dziewczynę w warsztacie, zagoniła ją do kąpieli i pomogła jej się ubrać do kolacji. Teraz Helen była już na dole z resztą rodziny, Amy-Rose zaś wzięła się do sprzątania. Później miała jeszcze popracować w kuchni.

Za następnymi drzwiami znajdowała się sypialnia Olivii. Oba pokoje stanowiły swoje lustrzane odbicie – wielkie łoża z baldachimem, grube perskie dywany, tapety w żywych kolorach – ale na tym podobieństwa się kończyły. Olivia utrzymywała pokój w nieskazitelnym porządku. Każdy przedmiot miał swoje miejsce, ubrania nigdy nie walały się po podłodze. Książki stały równo na półkach, kominkowy gzyms zdobiło kilka fotografii.

W dzieciństwie Amy-Rose spędzała tu mnóstwo czasu na wymyślnych herbatkach z małymi Davenportównami i ich lalkami oraz na sesjach zwierzeń przeciągających się do późna w nocy, kiedy ich matki już dawno spały.

Kiedy jej matka żyła.

Wróciła we wspomnieniach do dnia, gdy ona i jej matka, Clara Shepherd, zjawiły się na długim żwirowym podjeździe prowadzącym do Freeport Manor, największej rezydencji, jaką kiedykolwiek widziała. W tym miejscu wszystko było imponujące, błyszczące i piękne. Zwłaszcza rodzina nazywająca je domem. Davenportowie jako jedyni w całym Chicago byli skłonni przyjąć do siebie pannę z dzieckiem, nikt inny nie chciał brać sobie na głowę dodatkowej gęby do wyżywienia. I w tym nowym dziwnym miejscu, tak daleko od własnego domu, Amy-Rose znalazła przyjaźń.

Od śmierci matki minęły trzy lata. Zdarzały się dni, gdy udawała, że matka znajduje się w pokoju obok, odkurza żyrandol, ścieli łóżko, nuci francuskie kołysanki. Kiedy prawda powracała z całym okrucieństwem, Amy-Rose biegła do ich wspólnej sypialni i osuwała się na kolana, przygnieciona bólem. A gdy ból wreszcie mijał, umysł wypełniały wspomnienia szczęścia. Najlepsze były opowieści matki o wyspie Saint Lucia: o barwnych ptakach, odwiedzających ich dom, lśniących owocach mango rosnących na podwórzu, słodkim zapachu kwiatów wymieszanym ze słoną morską wonią. Amy-Rose tęskniła za widokiem gór, Gros Piton i Petit Piton, o szczytach sięgających nieba. Miała tylko pięć lat, gdy opuściły wyspę, i niewiele pamiętała. Ale odczuwała wspomnienia matki jak własne.

Rzadko rozmawiały o sztormie, który zabrał resztę rodziny, i o tamtym domu. Teraz ich dom był tutaj.

Pokryty wykładziną korytarzyk prowadził do niewielkiej bawialni, w której dziewczęta spędzały większość dnia. Teraz pusta, oprocz małego teriera śpiącego na wielkiej jedwabnej poduszce w rogu, stanowiła mieszankę uporządkowanego, klasycznego stylu Oliwii i najnowszych obszarów zainteresowań Helen: książek o Rzymie i podręczników o mechanice automobilowej. Ruby także zostawiła tu swój ślad w postaci próbek perfum z domu towarowego Marshalla Fielda, rozsypanych na tacce do herbaty.

Amy-Rose z westchnieniem ruszyła na dół, do imponującej kuchni Davenportów.

– Dobrze, że jesteś – zagrzmiało z wnętrza spiżarni. – Weź to. I to. – Jessie, kuchmistrzyni, wcisnęła jej do rąk karton jajek, nawet nie patrząc, czy jest gotowa je chwycić.

Jessie cisnęła na blat worek mąki z taką siłą, że ukochany serwis do herbaty pani Davenport zagrzechotał na tacy, wzięła się pod boki i powoli odwróciła w stronę Amy-Rose.

– Sznurowanie gorsetu na tej dziewczynie nie zabiera tyle czasu. – Obróciła się znowu i potężnymi dłońmi zaczęła spychać naczynia do zlewu.

Widocznie Jessie nigdy nie ubierała Helen Davenport.

– Helen potrzebowała poprawek – odparła Amy-Rose. – Na jej włosach skręt nie utrzymuje się tak długo jak na włosach Olivii.

Do kuchni weszły Henrietta i Ethel i natychmiast zabrały się do porządków. Jessie nie spojrzała na nie ani razu, nawet kiedy Ethel położyła jej rękę na ramieniu, tylko uparcie wpatrywała się w Amy-Rose, jakby wiedziała, że ta myślami krąży daleko stąd.

– Coś mi się zdaje, że pomagasz tej dziewczynie w jakichś niecnych sprawkach, w które nie powinnaś się wplątywać. – Jessie przeciągle westchnęła i podjęła nieco łagodniejszym tonem: – Wiem, że troszczysz się o nie jak o siostry, ale pamiętaj, nie są twoimi siostrami. Przestań bujać w obłokach i wracać do przeszłości, zacznij myśleć o tym, co jest teraz. Te dziewczyny wkrótce wyjdą za mąż. – Jessie wymierzyła palec w garnki piętrzące się w zlewie i w służące zajęte polerowaniem sreber. – Już nie będziesz potrzebna.

Amy-Rose przysunęła się do zlewu, żeby umyć ręce, i chwyciła fartuch z haczyka, ignorując słuszną uwagę Jessie. Wolała przenieść się w wyobraźni do zakładu pana Spencera i dnia, w którym przekręci zawieszoną na drzwiach tabliczkę z „Zamknięte” na „Otwarte”. Do dnia, w którym nad wejściem będzie widniało jej nazwisko, a klienci będą czekać na jej towary i odpowiednio przyuczone fryzjerki. Fartuch nie będzie chronił jej ubrań przed obierkami czy sosem, ale przed pomadą do włosów i szamponem.

– A kto powiedział, że wówczas nadal tu będę? – prychnęła. – Za kilka tygodni zgromadzę w banku Binga tyle oszczędności, że będę mogła wynająć lokal od pana Spencera.

Spojrzała na starszą kobietę, która niezmiennie sprawowała nad nią nadzór jak apodyktyczna ciotka. Teraz, gdy Amy-Rose powiedziała Jessie o swoich planach, wydały się one znacznie bardziej realne – o wiele bardziej niż snute na jawie marzenia, którymi dzieliła się ze swoim przyjacielem Tommym. Wypowiadane w jego obecności, w stajni, były zwykłym snem. Tommy jako jedyny wiedział o jej zamiarze odejścia ze służby i otworzenia własnego biznesu. Nawet poszedł z nią do banku, by wystąpić o pożyczkę, gdy już uzbierała na wkład własny. Jego wiara w Amy-Rose była niemal równie mocna jak jej własna.

– Jakieś dwa miesiące temu – podjęła, ponieważ Jessie nie odpowiadała – spytałam pana Spencera, czy nie chciałby sprzedawać w swoim zakładzie jednej z moich odżywek. – Poczuła rozlewającą się po całym ciele falę ciepła. – Produkt okazał się wielkim przebojem. Dosłownie znikał z półek. A później pan Spencer odzyskał bliski kontakt z córką mieszkającą w Georgii. Jest dziadkiem i…

Jessie ściągnęła nadmiar mąki z kubka trzymanego w dłoni.

– Dziewczyno, przejdź no do konkretów o tym całym zakładzie. – Obróciła się i popatrzyła na Amy-Rose zamglonymi oczami, znów jedną ręką podpierając się pod bok. – No dalej – dodała, odchrząknąwszy.

Amy-Rose poczerwieniała.

– Pan Spencer zgodził się wynająć mi swój zakład, dzięki czemu będzie mógł przenieść się na południe. – Gwałtowny strumień słów aż wyssał całe powietrze z jej płuc.

Pozostałe kobiety przerwały pracę. Z bijącym sercem popatrzyła na ich szeroko otwarte oczy, które po chwili z wolna zwróciły się na Jessie. Kucharka Davenportów i samozwańcza królowa całego domostwa obeszła szeroki stół, objęła Amy-Rose i otoczyła jej twarz dłońmi.

– Och, mama byłaby z ciebie taka dumna! – wykrzyknęła Henrietta ze swojego miejsca przy szafce ze srebrami.

– Zgadzam się z Hetty. Mama byłaby dumna. – Jessie poklepała policzek Amy-Rose. – A tymczasem oddziel żółtka od jajek. – Tym razem poleceniu nie towarzyszył zwykły ostry ton.

Amy-Rose posłusznie wzięła nóż do ręki.

Hetty przysunęła się do niej i zapytała stanowczo zbyt głośnym szeptem:

– A co z paniczem Johnem?

– Któregoś dnia odziedziczy firmę ojca. – Amy-Rose przegoniła z myśli obraz Johna w warsztacie, znoszone spodnie i rękawy koszuli podciągnięte do łokci. Mięśnie przedramion poruszające się pod skórą. – A ja będę miała swoją.

Jessie obróciła się w jej stronę z miną zapowiadającą kazanie, ale w tej samej chwili coś za oknem przyciągnęło jej wzrok.

– A ten czego znowu chce?

Amy-Rose podążyła za jej spojrzeniem i zobaczyła Tommy’ego, syna Harolda. Machał do niej z ogrodu. Miał brązową skórę i wielkie ciekawskie oczy, głębokie i tak spokojne, że ich widok każdemu mógłby przynieść ukojenie. Po śmierci matki Amy-Rose całymi godzinami patrzyła, jak Tommy karmi i czyści konie, sama przynosiła im jabłka i inne smakołyki. Podczas długich przejażdżek nawiązała się między nimi bliska przyjaźń. A gdy podzieliła się z nim marzeniem o otwarciu salonu fryzjerskiego dla czarnych kobiet, Tommy pogratulował jej z całego serca, jakby już tego dokonała. Podsycał w niej nadzieję, że kiedyś ten plan stanie się rzeczywistością.

– To nic pilnego – upomniała ją Jessie, ale ona już spieszyła do wyjścia.

Tommy chodził wzdłuż ogrodzenia, mnąc kapelusz w dłoniach. Z jego oczu bił niecodzienny żar, a z całej sylwetki energia, która natychmiast wywołała u niej podekscytowanie zmieszane z lękiem. Podobnie jak ona, Tommy dorastał z dziećmi Davenportów, ale zawsze szanował granice między służbą a rodziną. Nigdy nie zaprzyjaźnił się z Johnem, swoim rówieśnikiem zresztą, chociaż jedyny syn Davenportów spędzał w warsztacie i stajniach co najmniej tyle samo czasu co jedyne dziecko głównego stangreta. Tommy, w przeciwieństwie do reszty świata, wydawał się odporny na ujmujący czar Johna.

– Odchodzę – oznajmił zamiast powitania.

Amy-Rose raptownie przystanęła.

Tommy podjął:

– Rozmawiałem z konduktorem z kolei Santa Fe, zgodził się dać mi zniżkę na pociąg jadący na zachód.

– Na zachód? – powtórzyła, nie bardzo rozumiejąc, o co mu chodzi.

Ale właściwie nie powinna się dziwić. Tommy usiłował wydostać się z Freeport od czasu, gdy dorósł na tyle, by móc pracować czy „zarobić na opierunek i wyżywienie”, jak mawiał jego ojciec. Poprzysiągł sobie, że odejdzie i zdobędzie własny majątek.

– Rozmawiałem z członkiem chicagowskiego oddziału Krajowej Ligi Czarnych Przedsiębiorców. Powiedział, że w całych Stanach jak grzyby po deszczu rosną nowe miasta. Mnóstwo możliwości.

– A gdzie znajdziesz więcej możliwości niż tutaj?

– Muszę zacząć w innym miejscu, gdzie nie będę „tym chłopakiem od Davenportów”. Nie zamierzam zamienić wędzidła na zestaw pucybuta, bo do tego niechybnie dojdzie, kiedy w końcu przejdą na pojazdy mechaniczne. – Znów obrócił kapelusz w dłoniach, wymiętoszony już nie do poznania. – Amy-Rose, ten człowiek zaproponował mi posadę w towarzystwie ubezpieczeniowym.

Poczuła się jeszcze bardziej zdezorientowana.

– Chcesz sprzedawać ubezpieczenia?

Zaśmiał się.

– Robią tam znacznie więcej. Zapewniają pożyczki i nieruchomości czarnym przedsiębiorcom. W ten sposób zbudowano całe South Side. – Tommy podszedł bliżej i ujął obie jej dłonie. – Za sześć tygodni wsiadam do pociągu, który zabierze mnie do Kalifornii. – Położył ręce na jej barkach. – Chciałem, żebyś dowiedziała się jako druga z kolei, oczywiście po moim ojcu. – Puścił ją i pokręcił głową, jakby sam poczuł się zaskoczony własnym pomysłem. – I chciałem ci podziękować.

– Podziękować?

– Zainspirowałaś mnie. Słuchałem o twoich planach otworzenia zakładu fryzjerskiego, patrzyłem, jak zadręczasz wszystkich właścicieli sklepów i lokali w centrum, aż mieli cię dosyć i wyganiali na ulicę. – Oboje uśmiechnęli się na wspomnienie właściciela pasmanterii, Clyde’a, który właśnie tak ją potraktował. – A kiedy zaniosłaś oszczędności do banku, musieli zacząć się z tobą liczyć. – Zaśmiał się. – Nie wiem, czy w ogóle byłem ci potrzebny. – Popatrzył na nią z prawdziwym ciepłem w oczach, aż poczuła wzruszenie. – Jesteś na najlepszej drodze, by zrealizować wszystko, co tylko sobie wymarzysz. Ja też tego chcę. Dla ciebie i dla siebie samego.

Zarzuciła mu ramiona na szyję. Pachniał sianem i końmi, potem i determinacją. Był balsamem na jej zranioną duszę, gdy potrzebowała przyjaciela. Dobry człowiek, pracowity i dumny. Jak mogłaby nie pragnąć dla niego wszystkiego co najlepsze?

– Nie martw się – dorzucił. – Będę przyjeżdżał do ojca w odwiedziny. I na pewno nie przegapię wielkiego otwarcia twojego salonu.

Zaśmiała się mimo guli w gardle i odsunęła. Próbowała wyobrazić sobie Freeport – i Chicago – bez niego. Świat już jakby przygasł.

Tommy, który widać potrafił czytać w myślach, przesunął palcem po jej policzku, chwytając łzę, nim zdążyła spłynąć. Powiedział:

– Każdy musi kiedyś wyfrunąć z gniazda.

ROZDZIAŁ 4Ruby

Ruby Tremaine kochała swoją najlepszą przyjaciółkę szczerze i z całego serca, nic jednak nie podkreślało różnicy między nimi równie mocno, jak to, że oto leżała teraz na jej wielkim łożu osłoniętym jedwabnym baldachimem po męczącym dniu wypełnionym kupowaniem przeróżnych przedmiotów, na których Olivii właściwie nie zależało.

Od pewnego czasu życie Ruby ograniczało się do starannego planowania wydatków i uprzejmych uśmiechów. Margaret, pokojówka, którą musiała dzielić się z matką, pruła i przerabiała jej stare suknie, zmieniając ich wygląd, tak by mogły uchodzić za nowe nabytki. Na szczęście dzięki ostatniej modzie na wąskie i krótsze spódnice materiału nie brakowało.

Ruby próbowała ignorować oznaki świadczące o tym, że ojciec coraz mocniej zaciska dłoń na jej portmonetce, zwłaszcza że wpływowi goście nadal co tydzień bywali u nich na kolacji, a na wyścigach konnych jej rodzina wciąż cieszyła się widokiem z prywatnej trybuny. Ale pod koniec ostatniej wiosny Henry Tremaine zawołał córkę i żonę do gabinetu i oznajmił, że zamierza ubiegać się o urząd burmistrza. „Wszyscy musimy zdobyć się na poświęcenie”, powiedział.

My.

Ruby jednak coraz mocniej odczuwała, że decyzje podejmują oni, za to ona ponosi konsekwencje. Próbowała skupić się na pozytywnych skutkach, jakie może przynieść wygrana ojca. I tak była w znacznie lepszej sytuacji niż kuzynki w Georgii, które z pomocą jej ojca niedawno zabezpieczyły sobie prawo do posiadania ziemi, na której ich ojciec, czyli jej stryj, pracował jako dzierżawca. Z tamtejszej bawełny produkowano tkaniny w zakładzie Tremaine’ów. Ale słabe zbiory na Południu i stres związany z finansową stroną kampanii zrobiły swoje.

Początkowo było nawet zabawnie. Przystojni politycy, z którymi mogła flirtować, nawet jeśli przy okazji trzeba było przetrwać niekończące się debaty na temat płac i nadmiernego stłoczenia pracowników w fabrykach.

Ale niecały rok później Ruby nadal nie wiedziała, czy jej ojciec ma szansę zostać pierwszym czarnym burmistrzem Chicago, chociaż wyrzucała sobie tę niepewność. Z całym przekonaniem mogła jedynie stwierdzić, że perspektywa letniego wyjazdu do Paryża staje się coraz odleglejsza.

Oczywiście wiele razy zamierzała o wszystkim opowiedzieć najlepszej przyjaciółce, ale słowa zawsze grzęzły jej w gardle. Kolejne zakupy Olivii wypalały dziurę w jej poczuciu dumy i zmuszały do przełykania trującej goryczy. Przechadzała się po domu towarowym, podziwiała wystawione przedmioty i powtarzała sobie, że to wielka ulga nie czuć presji, by natychmiast coś kupić. Przynajmniej mogła podąsać się do woli, na co rzadko pozwalała sobie w towarzystwie przyjaciółki.

Olivia wyszła z bawialni, którą dzieliła z Helen.

– Co wiesz na temat tego Jacoba Lawrence’a? – zapytała.

Zapatrzyła się w okno sypialni rozpłomienionymi oczami.

Ruby wzruszyła ramionami.

– A ty?

Olivia pokręciła głową.

– Jest intrygujący, prawda? Chciałabym czegoś się o nim dowiedzieć, ale boję się, że jeśli okażę zainteresowanie, mama zacznie naciskać. – Uśmiechnęła się. – Myślisz, że istnieje sekretny katalog, w którym rodzice mogą znaleźć córkom odpowiednich mężów?

– Jeśli tak, poproszę subskrypcję. – Ruby westchnęła.

Pomyślała o Johnie i poczuła ucisk w piersi.

Olivia ściągnęła delikatne brwi. Chyba wyczuła obawy Ruby, bo powiedziała:

– Wkrótce będziemy prawdziwymi siostrami. Jak tylko John porzuci próby zaimponowania tacie, na pewno się zdeklaruje.

Ruby odruchowo sięgnęła do wisiorka i zbyt późno przypomniała sobie, że go tam nie ma. Zamiast tego zacisnęła palce na ozdobnej poduszce leżącej na jej kolanach, równie mocno czepiając się dodających otuchy słów przyjaciółki.

– Mam nadzieję.

W obecności Johna Ruby zasychało w gardle i ściskało ją w żołądku, kochała go od niepamiętnych czasów. Jednak mimo okazyjnych flirtów i ukradkowych pocałunków oraz wyraźnej zachęty ze strony obu rodzin John jeszcze się nie oświadczył.

A to ją martwiło.

Podobnie jak Olivia, Ruby była pełnoletnia. Nadszedł czas, by wyszła za mąż i się ustatkowała. A w związku z trudną sytuacją rodziny narastała presja, by znalazła odpowiedniego kandydata, takiego, który zapewni jej dostatnie życie i wysoką pozycję społeczną. John spełniał te warunki, a co najważniejsze – nigdy nie pragnęła innego mężczyzny.

Spojrzała w dół i stwierdziła, że rozwiązała pleciony frędzel przy poduszce. Cisnęła ją na bok i znów odruchowo dotknęła zagłębienia na szyi, gdzie jeszcze niedawno spoczywał robiony na zamówienie wisior ze szlachetnym kamieniem. Nagle poczuła palącą chęć, by zobaczyć się z Johnem. Przypomnieć mu, dlaczego są sobie przeznaczeni.

– Chodźmy na dół – zaproponowała. – Byłyśmy dzisiaj spóźnione, może naprawimy to, przychodząc wcześniej na kolację?

Ruszyła przodem. Ten dom był jej równie dobrze znany, jak własny, który – nawiasem mówiąc – znajdował się w tej samej okolicy. Zeszły po szerokich schodach i ruszyły w stronę głosów dochodzących z salonu, gdzie już zebrała się reszta rodziny. W tym pomieszczeniu, urządzonym w ciemnych czerwieniach i bogatym złocie, przeważnie przesiadywali Davenportowie. Osoba, którą Ruby najbardziej chciała zobaczyć, stała z dala od pozostałych, naprzeciw kominka, ze szklanką pełną bursztynowego płynu.

„Oto moja szansa”, pomyślała. Ruszyła w jego stronę, czując, że już ją mrowi skóra na całym ciele. Przykleiła do twarzy delikatny uśmiech i dotknęła ramienia Johna.

– Dobry wieczór – powiedziała, kryjąc zdenerwowanie pod niby swobodnym tonem.

John drgnął z zaskoczenia i się obrócił.

Dotknęła jego nadgarstka.

– Nie chciałam cię wystraszyć.

– Zamyśliłem się – odparł z uśmiechem, patrząc jej prosto w oczy.

Na chwilę przeniosła się z powrotem do tamtego dnia, pod dęby otaczające posiadłość Davenportów. Helen zaproponowała wyścigi. Koń zrzucił Ruby i uciekł do lasu. Helen i Olivia były już daleko i nie zauważyły, co się stało, ale ich brat natychmiast przybiegł na pomoc.

Kiedy oglądał jej kostkę, Ruby myślała tylko o tym, jaki jest przystojny. I jak bardzo chciałaby go pocałować. W przypływie odwagi pochyliła się w jego stronę i przycisnęła usta do jego ust.

Cały zesztywniał. Jedną dłonią nadal masował jej nogę. Nagle się odprężył i odpowiedział delikatnym naciskiem warg. W jej piersi coś gwałtownie zatrzepotało. Podniosła się do klęku i przysunęła bliżej. Zadrżała, gdy jego dłonie musnęły jej barki, a następnie przesunęły się wzdłuż pleców i spoczęły na karku, a pocałunek nabrał głębi.

Kiedy John się odsunął, z trudem łapiąc powietrze, Ruby o mało nie wylądowała mu na kolanach. Jego serce tłukło się pod jej dłonią. Uśmiechnął się do niej, po czym bez słowa pomógł jej wstać i odprowadził ją do domu. To był ich pierwszy i na pewno nie ostatni pocałunek.

Teraz, najwyraźniej powróciwszy w myślach do tego samego wspomnienia, patrzył na jej usta.

Poczuła gorący rumieniec na twarzy i zrobiła jeszcze jeden krok w jego stronę.

– Nadal jeździsz konno? – spytał, jakby czytał jej w myślach.

– Nie tak często, jak bym chciała – odparła z uśmiechem.

Nie zamierzała dodawać, że jej rodzice zatrzymali tylko dwa konie, a resztę sprzedali.

John upił łyk ze szklanki.

– Powinniśmy wybrać się na przejażdżkę w przyszłym tygodniu, o ile pogoda pozwoli.

Ruby, wciąż z uśmiechem, odparła:

– A jeśli słońce będzie za mocno świecić, poszukamy schronienia w cieniu dębu.

Oczy Johna zrobiły się wielkie jak spodki, ale jej wysiłki poszły na marne, bo w tej samej chwili zjawiła się Amy-Rose z butelką bursztynowego płynu, który popijał John.

– Dziękuję, Amy-Rose. – John podsunął szklankę. Ich wspólne wspomnienie straciło na sile. – I dziękuję za dzisiejsze popołudnie. Wiem, że Helen bywa prawdziwym utrapieniem.

– To dla mnie żaden problem – odparła Amy-Rose, spuszczając wzrok.

Jak zwykle wyglądała irytująco pięknie jak na pokojówkę. Ruby nie znała drugiej dziewczyny, która – nawet gdy się przyjrzeć z bliska – promieniałaby tak nieskazitelną urodą mimo braku ozdób w postaci klejnotów, pomadki czy różu.

Ruby podeszła bliżej do Johna. Poczuła strużkę potu spływającą po plecach, sama nie wiedziała, czy wywołaną ciepłem bijącym od kominka, bliskością mężczyzny czy jego spojrzeniem utkwionym w Amy-Rose.

– Przejdźmy w miejsce zapewniające większą prywatność – powiedziała, niecierpliwie pragnąc powrócić do przerwanej rozmowy.

Popatrzyła na Amy-Rose, która kiwnęła głową i odeszła.

Ruby zamierzała przypomnieć Johnowi, kim byli dla siebie jakiś czas temu i kim nadal mogą być. A wiedziała, że to się nie uda, dopóki będzie w taki sposób patrzył na służącą.

Z zewnątrz dom ukryty za ceglaną fasadą sprawiał wrażenie pustego, może nawet porzuconego. Rezydencja Tremaine’ów znajdowała się bliżej tętniącego życiem centrum Chicago. Ruby wysiadła z powozu przed szerokim wejściem. Mimowolnie pomyślała, że budynek w porównaniu z Freeport wygląda jak nawiedzony. Brakowało mu ciepła charakterystycznego dla domu Davenportów i energii, której dodawała mu rodzina.

Stojąc w pustym holu, czuła się jak duch, bezgłośnie przemykająca zjawa. Cieszyła się z panującej ciemności, która skrywała zmiany wywołujące u niej smutek: puste miejsca po brakujących obrazach i sprzedanych pamiątkach, ozdobach, dla niej bezcennych. Lista ciągnęła się bez końca.

– Ruby, kochanie, czy to ty? – usłyszała, zanim zdążyła dotrzeć na podest.

Głos matki dochodził ze skąpo oświetlonego pokoju w głębi korytarza.

– Tak – odparła cicho i ze ściśniętym żołądkiem niechętnie ruszyła w tamtą stronę, wspominając miękki dywan Aubusson, który kiedyś zdobił podłogę.

Rodzice siedzieli przy dogasającym kominku, sącząc sherry. Ruby stanęła przed nimi, jak winowajczyni wezwana przed sąd.

– Jak ci minął wieczór? – zapytała matka.

Dziewczyna wbiła wzrok w żar jarzący się czerwienią na kominku.

– Wspaniale. – Starała się nie wiercić, matka tego nie znosiła.

– Davenportowie dobrze się miewają? – drążyła.

Ruby spojrzała na matkę i zobaczyła samą siebie za dwadzieścia lat. Nawet w tym stłumionym świetle wyraźnie widziała arystokratyczny nos i pełne wargi. Mimo korpulentniejszej figury panią Tremaine łatwo można by wziąć za siostrę Ruby.

– Tak.

Ojciec z trzaskiem odstawił kryształowy kieliszek na stolik.

– Dosyć tych uprzejmych pogaduszek. Rozmawiałaś z Johnem? – Obrócił się w jej stronę z surowo ściągniętymi brwiami.

Był wysokim mężczyzną z zaokrąglonym brzuchem. Dziesięć lat starszy od żony, skronie miał przyprószone siwizną, ale jego ostre przenikliwe spojrzenie ani odrobinę nie przygasło.

– Po kolacji przez chwilę rozmawiałam z Johnem na osobności – zaczęła Ruby. – Zostaliśmy w jadalni, podczas gdy pozostali przeszli do pomieszczenia obok na kawę i brandy. Śmialiśmy się, wspominając różne przygody z dzieciństwa…

– Ruby – wtrąciła matka – do rzeczy. – Pani Tremaine nie podniosła głosu, lecz w jej spokojnym i opanowanym tonie było coś, co sprawiło, że Ruby przeszły ciarki.

– Zaproponował mi przejażdżkę – dorzuciła, robiąc krok w ich stronę.

– Kiedy? – Głos pana Tremaine’a brutalnie przeciął ciszę, aż obie drgnęły.

Ruby powiodła wzrokiem od matki do ojca i uświadomiła sobie, że źle rozegrała tę partię. Powinna była powiedzieć, że pilnie urabia Johna, by zadał jej pytanie, na które wszyscy tak niecierpliwie czekali.

– Jeszcze… nie ustaliliśmy konkretnej daty.

Wargi matki zacisnęły się w surowy łuk.

Ojciec klepnął się w kolano i zerwał z miejsca.

– Zamierzałem ogłosić twoje zaręczyny na przyjęciu w najbliższy piątek.

Ruby wstrzymała oddech. Zamierzał ogłosić zaręczyny, chociaż jeszcze nie było oświadczyn?

– Kochanie. – Matka podniosła się i wzięła Ruby za rękę z odrobinę łagodniejszym wyrazem twarzy. – John to porządny człowiek, pochodzi ze wspaniałej rodziny. A to małżeństwo mogłoby ocalić naszą rodzinę. Połączone rody Tremaine’ów i Davenportów pokazałyby światu, jakie możliwości istnieją w naszym mieście. Mam nadzieję, że się starasz. – Niby brzmiało to jak słowa wsparcia, lecz jednocześnie palce mocno zaciskały się na dłoni Ruby.

– Staram się, matko – odparła opanowanym głosem, odsuwając się.

Jak ona mogła w ogóle pytać o coś takiego? Ruby przecież się starała, każdą skromną minką i śmiechem dawkowanym w stosownych momentach, każdym uniesieniem brwi i przypadkowym spotkaniem. Jak miała wytłumaczyć rodzicom, że mimo jej wysiłków być może sprawy wcale nie potoczą się po ich myśli? Nikt nie pytał, czy ma ochotę zostać symbolem sukcesu czarnych Amerykanów. Ryzykowali wszystko, co mieli – własną i jej przyszłość – by przekonać miasto, że każdy ma szasnę osiągnąć to samo co rodzina Tremaine’ów.

Z sercem w gardle wyszła z pokoju, zastanawiając się, komu bardziej zależy na tych zaręczynach: rodzicom czy jej.

ROZDZIAŁ 5Olivia

Tylko zanieś do środka.

– Tak, mamo. – Olivię bolały ramiona od ciężaru kosza wypełnionego muffinkami przeznaczonymi dla jadłodajni dla ubogich na South Side.

Matka dołożyła jeszcze dwie sztuki.

– Trzeba pomagać tym, którzy mają mniej od nas, Olivio. Gdyby nie pomoc innych ludzi po drodze, twój ojciec i ja nie bylibyśmy w tym miejscu co teraz.

Olivia wyprostowała plecy.

– Wiem.

To było piękne popołudnie, wymarzone na spacer nad jeziorem albo przejażdżkę otwartym powozem. Matka jednak postanowiła wysłać ją do miasta. Ściśle rzecz biorąc, teraz wypadała kolej Helen, ale siostra przepadła gdzieś jeszcze przed śniadaniem. Olivia była naprawdę zirytowana, chociaż wyrzucała sobie taką reakcję. Oczywiście, że matka mogła na niej polegać.

– Dopilnuję, żeby dotarły do wolontariuszy.

Matka przycisnęła dłoń do policzka Olivii, która nie potrzebowała innej zachęty. Wyszła z kuchni i ruszyła do stajni, z koszem podskakującym na biodrze. Tommy właśnie zaprzęgał konie.

– Panienko. – Wziął od niej kosz i wciągnął rękę, by pomóc jej wsiąść.

Usadowiła się na fotelu pokrytym miękką skórą, a kosz umieściła obok. Po chwili zabudowania znikły między drzewami.

W centrum restauracje i sklepy migały wzdłuż ulic, tworząc zamazane plamy. Po chwili wjechali na State Street, pełną eleganckich butików, targowisk i należących do czarnych przedsiębiorstw, wśród których nie brakowało nawet salonów fryzjerskich, firm prawniczych i szpitala. Zanim Amy-Rose zaczęła czesać ich rodzinę, Emmeline Davenport i jej córki czasem spędzały cały dzień na zakupach i wizycie w salonie. Olivia nigdy nie widziała tylu podobnych do niej ludzi w jednym miejscu. Niektórzy, jak jej ojciec, byli wyzwolonymi niewolnikami. Inni urodzili się wolni na wschodzie kraju, jak matka. A wszyscy mieli nadzieję na zbudowanie nowego życia w mieście oferującym nieskończone możliwości. W tym miejscu muzyka dominowała nad innymi dźwiękami, przenikliwy jazz przesycał powietrze jak zapach świeżo pieczonego chleba. Mężczyźni siedzieli przed wejściem do zakładu i wymieniali się informacjami, podczas gdy pucybut robił swoje. Matki trzymały dzieci blisko przy sobie. Panująca tu atmosfera budziła w Olivii ekscytację, a jednocześnie, jeśli miała być szczera, również podenerwowanie.

Wysiadła z powozu.

– Zaraz wracam, zaniosę tylko ten kosz – rzuciła do Tommy’ego przez ramię.

Wizyty w ośrodku pomocy potrzebującym zawsze napełniały ją poczuciem pokory. Zdawała sobie sprawę, że jej życie bardzo się różni od życia ludzi stojących w kolejce po puszki z żywnością i ciepły posiłek.

– Panna Olivia. Jak miło znów panią widzieć. – Mary Booker organizowała dostawy ubrań i jedzenia oraz nadzorowała pracę w kuchni.

– Dzień dobry, panno Mary. – Olivia postawiła kosz na stole za kontuarem.

Mary pochyliła się nad nim z rękami w kieszeniach fartucha.

– Założę się, że smakują równie wspaniale jak pachną. Proszę przekazać matce podziękowania.

– Oczywiście. – Zadowolona, że pozbyła się ciężaru, dziewczyna powiodła wzrokiem po wnętrzu, ścianach pozbawionych wszelkich ozdób i stołach, przy których stało sporo pustych krzeseł. Przypomniała sobie, jakie ożywienie panowało w tym miejscu zaledwie trzy tygodnie temu, podczas Wielkanocy. Dzisiaj przyszło jeszcze mniej ludzi niż zwykle. – Jestem za wcześnie czy za późno? – spytała.

– Ani to, ani to. Zdaje się, że wszyscy udali się w ciekawsze miejsca – odparła Mary, akurat w chwili, gdy jakiś młodzieniec odstawił tacę na stół i skierował się do wyjścia.

Olivia pożegnała się i poinformowała Mary, że siostra odbierze kosz w przyszłym tygodniu.

Wychodząc, zwróciła uwagę na grupę czarnych kobiet i mężczyzn mniej więcej w jej wieku. Szeptali w kącie i śmiali się nerwowo. Poczuła zaciekawienie. Oczywiście nie mogła narzekać na brak przyjaciół – miała Ruby, siostrę i Amy-Rose oraz kilka innych dziewczyn, z którymi zawsze mogła pogawędzić – ale z jakiegoś powodu widok tych roześmianych ludzi coś w niej poruszył.

Niewiele myśląc, poszła za nimi. Skręcili za róg Biblioteki Newberry i zatrzymali się przed stojącym przy ulicy z kocimi łbami nijakim budynkiem o prostym ceglanym froncie i zaciągniętych roletach. Patrzyła, jak wchodzą do środka, wraz z mężczyzną w wieku jej ojca i starszą kobietą uczepioną ramienia drugiego młodego mężczyzny, który szeptał jej coś do ucha. Przeczuwała, że to, co dzieje się w tym budynku, cokolwiek to jest, stanowi przyczynę pustki w centrum pomocy. I jest na tyle ważne, by przyciągnąć i starych, i młodych.

Weszła po schodach lekko skręcających w prawo. W drzwiach powitał ją wysoki mężczyzna w za ciasnym garniturze.

– Spotkanie odbywa się na dole. Proszę uważać na głowę.

Schyliła się w niskim wejściu. Z sutereny dochodziły stłumione głosy przypominające dźwięki wydawane przez kolibry, pełne energii i zbyt ulotne, by pochwycić ich sens. Na dole było ciemniej, światło wpadało przez wąskie okna umieszczone wysoko pod sklepieniem. Wszystkie twarze w różnych odcieniach brązu zwracały się w kierunku drugiego wejścia w pobliżu zaaranżowanego podwyższenia. Tu i tam widniało między nimi bledsze oblicze. Nie widziała wśród zebranych nikogo należącego do ścisłych kręgów towarzyskich, w których pozwalali się obracać swoim dzieciom państwo Davenportowie.

– Wydaje się pani nieco zagubiona – usłyszała za plecami.

Mocniej przycisnęła do piersi dłoń, pod którą kryły się rękawiczki i uchwyt torebki.

– Nie jestem zagubiona. – Zerknęła na nieznajomego spod ronda kapelusza, którego nie zdążyła zdjąć.

Młodzieniec wyciągnął szyję i rozejrzał się po zebranym tłumie.

– Och. A więc jest pani z kimś umówiona. – Założył kciuki za poły marynarki.

Garnitur w szare prążki był doskonale skrojony, lecz zdradzał pewne oznaki zużycia. Byli równego wzrostu, za sprawą wysokich obcasów Olivii, przez co nie mogła uciec wzrokiem. Mężczyzna znów na nią spojrzał. Nie mogła nie dostrzec jego mocno zarysowanej szczęki, miodowych oczu, wysokich kości policzkowych i olśniewająco białych zębów, które właśnie ukazały się w rozbrajającym uśmiechu.

– Nie – odparła i zaraz urwała.

Uświadomiła sobie, że przecież ma do czynienia z nieznajomym i nie musi się tłumaczyć.

– W takim razie jednak pani zabłądziła. – Obrzucił wzrokiem jej staranny strój. – Elegancka suknia. Wypolerowane buciki. Te dłonie chyba nie przepracowały nawet jednego dnia w całym swoim życiu. – Zaśmiał się, gdy otworzyła usta i zrobiła zaszokowaną minę.

Jego śmiech brzmiał gładko i miał w sobie zaraźliwą radość. Olivia niemal zapomniała, że to ona jest obiektem tego rozbawienia.

– Owszem, mam porządne ubranie, ale…

– Porządne? Panienko, rozejrzyj się dokoła.

Olivia podążyła za jego wzrokiem. Ci ludzie w butach z odzysku i niedopasowanych strojach z pewnością znali trudy życia, jakich ona nie potrafiła sobie nawet wyobrazić. Przypuszczała, że niektórzy tak jak ona są dziećmi wyzwolonych niewolników. Ojciec właściwie nigdy nie opowiadał o swojej rodzinie, o przeszłości, o drodze, która zawiodła go na północ. Jakby jego życie zaczęło się dopiero w Chicago, kiedy rozpoczął pracę w warsztacie i poznał Emmeline Smith.

Olivia odruchowo dotknęła jednego z wielkich złotych guzików zdobiących jej bluzkę. Na myśl, że prawdopodobnie za jego równowartość ktoś mógłby żywić się przez cały tydzień, poczuła palący rumieniec na policzkach. Tłum gęstniał i napierał, czuła się uwięziona między swoim rozmówcą a starszą kobietą z prawej strony, od której, gdy zderzyły się ramionami, napłynął obłok woni pudru i masła shea.

– Pani Woodard – powiedziała, rozpoznając w niej bliską znajomą wielebnego Andrewsa.

Oboje z zaangażowaniem wspierali centrum pomocy.

Kobieta przywitała się z nią mocnym uściskiem dłoni, po czym splotła ramiona na piersi. Miała na sobie dwurzędowy płaszcz i spódnicę w tym samym kremowym odcieniu. Spinka z perłami trzymała w ryzach bujne pukle.

– Zamierza pani dołączyć do zebrania kobiet?

Olivia powiodła wzrokiem dokoła. Rzeczywiście, liczba kobiet w tłumie dorównywała liczbie mężczyzn. Znów spojrzała na panią Woodard i napotkała tak ostre spojrzenie, że zaschło jej w ustach. „Skoro ja ją rozpoznałam, to…”.

– Walczymy o prawa wyborcze – wtrąciła młoda kobieta stojąca z drugiej strony pani Woodard. Miała na sobie granatową suknię przypominającą mundur, a do tego białe pończochy i buty. Dumnie unosząc głowę, dodała: – Zasługujemy na możliwość wyrażenia własnego zdania. W takim samym stopniu jak oni. – Tu spojrzała na stojących przed nią mężczyzn.

Po chwili Olivię otoczyła cała grupa kobiet dyskutujących o pracy i polityce. Emanowały pewnością siebie i zachowywały się z bezpośredniością, która od razu przypadła jej do gustu. Przypominały Helen, również przekonaną o własnej wartości, zdeterminowaną. Przez cały czas Olivia była boleśnie świadoma obecności stojącego obok niej młodzieńca, który sprawił na niej wrażenie dość obcesowego i zadufanego w sobie, a teraz kątem oka obserwował każdy jej ruch.

– A z jakiego powodu postanowiła pani odwiedzić Samson House? – zapytał.

Jego tenor stanowił szokujący kontrast z wysokimi głosami kobiet.

– Sama nie wiem, jak się tu znalazłam – przyznała. – Szłam za grupą z ośrodka pomocy. – Wskazała na gromadkę młodych ludzi stojących przy scenie.

Kiwnął głową.

– Przyszli zobaczyć pana DeWighta.

Czekała na ciąg dalszy, ale bez skutku.

– A on jest…? – Czuła narastającą irytację.

Najpierw młodzieniec zasugerował, że nie powinno jej tu być. A teraz celowo dawkował informacje.

– Prawnikiem z Alabamy.

Tłum nadal gęstniał, temperatura rosła. A więc oni wszyscy męczyli się w ścisku z powodu jakiegoś prawnika?

Młodzieniec podjął:

– Jego artykuły w „Obrońcy” sprawiły, że ludzie zaczęli rozmawiać o swoich prawach i o regulacjach Jima Crowa.

– Jima Crowa? – Zapatrzyła się przed siebie, szukając w pamięci okruchów zasłyszanych informacji na temat ograniczeń narzucanych na czarnych w południowych stanach.

Zagryzła wargę, zawstydzona własną ignorancją.

Kącik jego ust drgnął we wzgardliwym uśmieszku. Odniosła wrażenie, że mężczyzna doskonale wie, jak zaprezentować te swoje wyraziste kości policzkowe.