Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Hannah budzi się wśród okaleczonych ciał, metalu i potłuczonego szkła. Została ewakuowana w czasie zamieci wraz z innymi studentami Akademii, po czym autokar wypadł z szosy i utknął w zaspie śnieżnej. Nieliczni ocalali muszą ze sobą współpracować, by się wydostać i nie zdradzić mrocznych sekretów.
Meg budzi delikatne kołysanie. Jest uwięziona z pięcioma nieznajomymi w wagoniku kolejki linowej, który zatrzymał się wysoko nad ośnieżonymi górami. Nie pamięta, jak się tam znalazła. Zmierzają do tajemniczego miejsca nazywanego Azylem. Kiedy temperatura spada i narasta napięcie, Meg rozumie, że nie wszyscy dotrą tam żywi.
Carter wygląda przez okno schroniska narciarskiego na odludziu. Podczas zamieci psuje się generator i sytuacja staje się coraz bardziej niebezpieczna. Jeśli w końcu wysiądzie prąd, kruche więzi międzyludzkie zostaną wystawione na ostateczną próbę.
Zagrożenia, przed którym stoją Hannah, Meg i Carter, stanowią część tej samej układanki. A w tle czai się coś znacznie groźniejszego – siła, która może zniszczyć ludzkość…
„Przerażający, mrożący krew w żyłach thriller mistrzyni makabry”.
CHRIS WHITAKER
„C.J. Tudor jest fantastyczna. Nie mogę się doczekać jej następnych powieści”.
Harlan Coben
„Niektórzy pisarze mają talent, inni nie. C.J. Tudor ma go od zawsze”.
Lee Child
„Jej powieści mają niezwykłą cechę. Czytelnik nie jest w stanie odłożyć książki, a jednocześnie chciałby ją zakopać głęboko w ziemi, by nigdy nie została odnaleziona. Fascynuje i zapada w pamięć”.
„Sunday Express”
C.J. Tudor już w młodości pokochała książki, zwłaszcza mroczne i makabryczne. Kiedy jej rówieśnicy czytali Judy Blume, ona pochłaniała powieści Stephena Kinga i Jamesa Herberta.
Na przestrzeni lat imała się różnych zajęć. Pracowała jako dziennikarka, scenarzystka radiowa, prezenterka telewizyjna i copywriterka, wyprowadzała psy na spacer, czytała listy dialogowe w filmach. W tej chwili jest pisarką.
Pierwsza powieść C.J. Tudor, Kredziarz, bestseller „Sunday Timesa”, ukazała się w przeszło czterdziestu krajach.
Twitter @CJTudor
Facebook @CJTudorOfficial
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 344
W czyimś zegarku piszczał budzik. Ktoś wymiotował. Głośno, niedaleko. Kilka osób leżało pod dziwnymi kątami na przewróconych fotelach autokaru. Z otwartych oczu i ust kapała krew.
Hannah obserwowała to spokojnym, beznamiętnym wzrokiem. Matka powiedziałaby, że odzywa się w niej natura ojca. Zawsze potrafiła patrzeć na wszystko z dystansu. Czasami brak empatii utrudniał życie. Innym razem, jak teraz, okazywał się korzystny.
Rozpięła pas bezpieczeństwa i wstała z fotela. Pas prawdopodobnie uratował jej życie, gdy autokar wypadł z szosy. Dwukrotnie przekoziołkował po stromym stoku, co było przyczyną największej liczby ofiar, a następnie powoli się zatrzymał, zakopany w zaspie.
Bolało ją całe ciało. Miała siniaki i zadrapania, ale chyba żadnych złamań. Nie krwawiła. Oczywiście mogła mieć uszkodzone narządy wewnętrzne. Nie dało się tego stwierdzić. Ale teraz, w tej chwili, czuła się nieźle. Na tyle dobrze, jak to możliwe.
Inni pasażerowie też się poruszali. Hannah słyszała jęki, płacz. Wycie wichury ucichło, na razie. Rozejrzała się po autokarze, oceniając sytuację. Jechało nim dwunastu studentów. Tak naprawdę nie potrzebowali tak dużego autokaru; załatwiła go Akademia. Hannah podejrzewała, że mniej więcej połowa studentów nie żyje – głównie ci, którym nie chciało się zapiąć pasów.
Kiedy dotarło do niej znaczenie tego, co widzi, zrozumiała, że to nie wszystko. Pojawił się problem, nad którym się wcześniej nie zastanawiała. Na zewnątrz szalała burza śnieżna; przechylony autokar był do połowy zakopany w zaspie. „O co chodzi?” Jej myśli przerwał krzyk:
– Hej! HEJ! Czy ktoś mógłby nam pomóc? Moja siostra jest uwięziona!
Hannah się obróciła. W tylnej części autokaru tęgi młody człowiek z szopą ciemnych włosów pochylał się nad zranioną dziewczyną. Trzymał jej głowę na kolanach.
Hannah się zawahała. Powiedziała sobie, że po prostu usiłuje zebrać myśli, przygotowuje się. Nie miała nadziei, że ktoś inny zgłosi się na ochotnika, by nie musiała tego robić. Nie lubiła bliskiego kontaktu fizycznego ani emocjonalnego. Ale nikt nie był w stanie pomóc, a ponieważ dysponowała wiedzą medyczną, był to jej obowiązek. Niezgrabnie ruszyła do przodu wąskim przejściem, przechodząc nad ciałami.
Dotarła do młodego człowieka i jego siostry. Natychmiast zrozumiała, że dziewczyna nie przeżyje. Nie miało to nic wspólnego z tym, czego Hannah nauczyła się w szkole w trakcie zajęć medycznych. Była to prosta, intuicyjna reakcja. Nie miała wątpliwości, że brat też to rozumie, ale czepiał się nadziei, jak inni ludzie w podobnych sytuacjach, bo tylko to mu zostało.
Dziewczyna była ładna, z bladą cerą i gęstymi, falistymi, ciemnymi włosami. Hannah zawsze pragnęła mieć takie włosy, a nie delikatne, mysie kosmyki, z którymi nie dawało się nic zrobić oprócz związywania ich w nieporządny kucyk. Zdawała sobie sprawę, że nie powinna zazdrościć umierającej dziewczynie, ale ludzka natura jest nieprzewidywalna.
Ranna miała szklisty wzrok, ciężki, chrapliwy oddech. Hannah widziała, że jej prawa noga jest uwięziona między dwoma fotelami, które zderzyły się w chwili wypadku. Masa poskręcanego metalu i zmiażdżonych kości; noga prawdopodobnie była złamana w wielu miejscach. Ale prawdziwy problem stanowiła utrata krwi, a poza tym nierówny oddech dziewczyny sugerował, że ma również obrażenia wewnętrzne mogące doprowadzić do śmierci. Brytyjska księżna Diana zmarła wskutek niewielkiego uszkodzenia żyły w płucach, o którym nikt nie wiedział: powoli się wykrwawiła.
– Musimy uwolnić jej nogę – powiedział chłopak. – Pomożesz mi unieść fotel?
Hannah popatrzyła na siedzenie. Mogłaby odpowiedzieć, że w niczym nie pomogą rannej. Mogłaby powiedzieć chłopakowi, że może co najwyżej towarzyszyć siostrze, nim nadejdzie śmierć. Ale przypomniała sobie słowa ojca: „W ekstremalnych sytuacjach ważne jest poczucie, że ktoś coś robi, nawet jeśli nie wpływa to na rezultat”.
Pokręciła głową.
– Nie powinniśmy natychmiast unosić fotela.
– Dlaczego?
– Może powstrzymywać krwawienie z nogi.
– Co w takim razie?
– Masz pasek?
– Eee, tak.
– Zdejmij go, a ja zrobię z niego opaskę uciskową. Obwiążę jej udo. Potem spróbujemy unieść fotel, dobrze?
– Okej. – Wydawał się oszołomiony, ale sięgnął pod kurtkę i zdjął pasek. Brzuch wylewał mu się z dżinsów. Jego siostra uniosła wzrok, poruszyła ustami, lecz nie zdołała wydobyć głosu. Skupiała wszystkie siły na walce z bólem, oddychaniu ożywczym tlenem.
– Jesteś bardzo młoda jak na lekarkę – powiedział chłopak, wręczając Hannah pasek.
– Studiuję medycynę.
– Ach, rozumiem. – Kiwnął głową. – Dziewczyna od Granta.
Akademia nie specjalizowała się w medycynie. Najbardziej interesowali ją bogaci rodzice, których było stać na zafundowanie potomstwu koszmarnie drogiej edukacji w college’u. Ale przed kilku laty Departament umieścił w Akademii siedzibę nowego centrum badań medycznych. Wzniesiono nowe skrzydło budynku; szefem placówki został profesor Grant, jeden z najwybitniejszych wirusologów. W izolowanym kampusie na szczycie góry studiowali specjalnie wybrani utalentowani studenci z całego świata.
– Umieść pasek tutaj – instruowała Hannah. – Zaciśnij go bardzo mocno. Okej, dobrze.
Dziewczyna jęknęła cicho, lecz był to dobry znak. Jeśli jest na tyle świadoma, by odczuwać ból, nie straciła przytomności.
– Wszystko będzie dobrze – szepnął chłopak do dziewczyny. Wsunął za ucho kosmyk włosów. – Nie martw się.
– W porządku – powiedziała Hannah. – Spróbujmy unieść fotel.
Chłopak delikatnie położył siostrę i podszedł do Hannah, by dźwignąć fotel. Ponieśli fiasko. Fotel skrzypiał, trochę się uniósł, lecz niewystarczająco. Potrzebowali jeszcze jednej osoby. Dwie powinny dźwignąć siedzenie, a w tym czasie trzecia wyciągnęłaby nogę spomiędzy poskręcanego metalu.
Hannah słyszała w autokarze nowe głosy, zauważyła ruch. Pasażerowie odzyskiwali przytomność, sprawdzali, czy ich towarzysze ciągle żyją.
Odwróciła się i krzyknęła:
– Hej, potrzebujemy kogoś do pomocy! Czy ktoś mógłby przyjść?
– Jesteśmy zajęci – odpowiedział jakiś mądrala.
Po chwili wstał szczupły, wysoki chłopak i podszedł do nich. Był blady, miał krótkie jasne włosy poplamione krwią. Rana wyglądała źle, ale Hannah wiedziała, że nawet niewielkie rany głowy silnie krwawią.
– To wy wołaliście? – Mówił kulturalnym głosem z lekkim niemieckim akcentem.
– Potrzebujemy pomocy, by unieść fotel i uwolnić jej nogę – odpowiedziała Hannah.
Jasnowłosy chłopak spojrzał na leżącą dziewczynę, potem na Hannah. Widziała, że chłodno ją ocenia. Pokręciła lekko głową, on zaś przytaknął, rozumiejąc.
– W porządku. Bierzmy się do roboty!
Hannah pozwoliła dwóm mężczyznom unieść fotel, a sama zajęła się wyciąganiem nogi. Wymagało to kilku prób, lecz wreszcie się udało.
Brat umieścił siostrę w nieco wygodniejszej pozycji, zdjął kurtkę i podłożył jej pod głowę. Pod kurtką miał na sobie obszerną bluzę z napisem: „Przepraszam na chwilę. Muszę to przemyśleć”. „Dziwne, na jakie drobnostki zwracamy uwagę” – pomyślała Hannah.
Poczuła, że ktoś dotyka jej ręki, i z powrotem odwróciła się w stronę jasnowłosego chłopaka. „Typ aryjski – uznała – Dobrze by wyglądał w skórzanych spodenkach i kapeluszu z piórkiem”.
– Ile osób zginęło, jak sądzisz? – spytał.
– Cztery albo pięć. Pozostałe mogą być ranne.
Zerknął na dziewczynę i kiwnął głową.
– Pamiętasz, co się stało?
Hannah usiłowała sobie przypomnieć. Siedziała w autokarze i drzemała. Na zewnątrz padał gęsty śnieg. Ryk klaksonu. Pisk hamulców i nagle zjechali z drogi, toczyli się, toczyli… Później ciemność. To szaleństwo, że wybrali się w podróż w czasie burzy śnieżnej, ale Akademia chciała szybko przetransportować studentów do Azylu. Zapewnić im bezpieczeństwo.
– Niezbyt dobrze – przyznała.
Znowu rozejrzała się po autokarze. Popatrzyła na zwłoki, pasażerów siedzących dokoła, jęczących, płaczących. Usiłowała sobie przypomnieć, co przeoczyła wcześniej.
Autokar leżał na lewym boku. Kiedy Hannah patrzyła w górę, w stronę szoferki, okna po lewej były nietknięte, skierowane w stronę ciemniejącego nieba. Padał śnieg, na szkle osiadały wielkie płatki. Do największych zniszczeń doszło po prawej stronie: pogięty metal, rozbite szkło. Bok autokaru tkwił w grubej zaspie, co oznaczało…
„Drzwi – pomyślała. – Drzwi znajdują się pod śniegiem. Nie możemy się wydostać”.
– Jesteśmy w pułapce – powiedziała.
Jasnowłosy chłopak skinął głową. Doszedł do tego samego wniosku.
– Gdybyśmy zdołali się wydostać, nie przetrwalibyśmy długo w tych warunkach.
– Co z wyjściem awaryjnym? – spytała Hannah.
– Już próbowałem je otworzyć… wydaje się zablokowane.
– Co takiego?!
Ujął ją za łokieć i poszli do przodu. Po lewej stronie trzy schodki prowadziły do toalety i klapy znajdującej się obok. Wisiała nad nią tabliczka z napisem: W RAZIE NIEBEZPIECZEŃSTWA POCIĄGNĄĆ ZA CZERWONY UCHWYT I OTWORZYĆ KLAPĘ. Jasnowłosy wykonał polecenie i pchnął klapę. Nie ustąpiła.
Odstąpił na bok i skinął dłonią, by Hannah też spróbowała. Zrobiła to, kilka razy, z narastającą frustracją. Wyjście było zablokowane.
– Kurwa! – zaklęła. – Jak to się stało?
– Kto wie? Może w czasie wypadku?
– Zaczekaj… – Hannah coś sobie przypomniała. – Czy w autokarze nie powinno być młotka do wybijania szyb?
– Zgadza się. To kolejna zagadka.
Zmarszczyła brwi.
– Co masz na myśli?
Cofnął się i wskazał pojemnik zamontowany tuż nad oknami po lewej stronie. Miejsce, gdzie powinien znajdować się młotek, było puste.
– Powinien też być drugi, do wybijania świetlików. – Wskazał dach. – Także został usunięty.
Hannah poczuła, że kręci jej się w głowie.
– Ale dlaczego?!
Jasnowłosy uśmiechnął się ponuro.
– Kto wie? Może jakiś Arschgeige ukradł młotki dla żartu? A może nikt nie sprawdził autokaru przed odjazdem… – Umilkł znacząco.
– Musimy wezwać pomoc – powiedziała Hannah, usiłując powstrzymać panikę. Nagle coś sobie przypomniała. – Nasze komórki.
Kiedy studenci wsiadali do autokaru, skonfiskowano im wszystkie telefony i umieszczono z bagażami. Po drodze nie wolno było się z nikim komunikować. Nikt nie powinien wiedzieć, dokąd jadą.
Popatrzyła na jasnowłosego mężczyznę. Nikt nie potrafił przewidzieć, kiedy nadejdzie pomoc. Czy ktoś zauważy ich zniknięcie? A jeśli nawet, kto wyruszy na ratunek w czasie zamieci?
Znowu wyjrzała przez okno, popatrzyła na niebo. Padał śnieg. Słabe szare światło stawało się coraz ciemniejsze.
Znaleźli się w pułapce. Z umarłymi. Oni też zginą, jeśli szybko nie nadejdzie pomoc.
Kołysanie. Na początku łagodne. Kołysanka. „Lulaj, maleńka…” Później mocniejsze. Gwałtowne. Głowa Meg uderzyła w szybę, jej ciało się obróciło. Spadła na podłogę. Uderzenie było mocne.
– O cholera!
Zabiło jej serce. Otworzyła oczy.
– Co się dzieje, kurwa?!
Potarła obolały łokieć i rozejrzała się. Miała wrażenie, że ma piasek pod powiekami.
„Spadłaś z łóżka. Tylko gdzie?”
Usiadła. Nie z łóżka. Z drewnianej ławki otaczającej owalne pomieszczenie. Na zewnątrz szare niebo, wirujące płatki śniegu. Ze wszystkich stron szkło. Ogarnęły ją mdłości. Pokonała je.
Zauważyła kilka innych osób leżących na drewnianych ławkach. Pięcioro. Ubranych w identyczne niebieskie kombinezony. Tak jak ona, zdała sobie sprawę. Znajdowali się w niewielkiej rozkołysanej kabinie. Targanej przez wiatr, z szybami pokrytymi śniegiem.
„To nie pokój. Pokoje się nie kołyszą”.
Wstała z wysiłkiem. Ugięły się pod nią nogi. Znowu poczuła mdłości. „Muszę się opanować” – pomyślała. Nie dostrzegła miejsca, by zwymiotować. Podeszła niepewnie do bocznej ściany pomieszczenia, które nie było pokojem. Spoglądała przez szybę, przyciskając do niej ręce i nos niczym dziecko patrzące na pierwszy śnieg na Boże Narodzenie.
W dole – daleko w dole – las przysypany śniegiem. W górze tumany wirujących płatków na ogromnym szarym niebie.
– Kurwa.
Znowu kołysanie. Ryk wiatru stłumiony przez szkło otaczające kabinę, niczym głodne zwierzę uwięzione za kratami. W szkło uderzały nowe fale śniegu, jeszcze bardziej utrudniając widzenie. Ale Meg widziała już dosyć.
Z tyłu rozległ się jęk. Budziło się kolejne ciało w niebieskim stroju, prostowało się jak niezgrabna gąsienica. Usiadło – z powodu kaptura trudno było powiedzieć, czy to dziewczyna, czy chłopak. Inni też się poruszali. Meg przebiegła przez głowę szalona myśl, że kiedy obrócą ku niej twarze, będą zgniłymi żywymi trupami.
Mężczyzna – około trzydziestopięcioletni, z gęstą brodą – spoglądał na nią mętnym wzrokiem. Zdjął kaptur i pogładził się po głowie pokrytej króciutką czarną szczeciną.
– Co się, kurwa, dzieje? – Rozejrzał się. – Gdzie ja jestem?
– W wagoniku kolejki linowej.
– Gdzie?!
– W wagoniku kolejki linowej. Jeżdżącym na linie.
Popatrzył na nią agresywnie.
– Wiem, czym jest kolejka linowa. Chciałbym wiedzieć, skąd się tu wziąłem, do cholery.
Meg spojrzała na niego spokojnie.
– Nie wiem. Nie pamięta pan, jak pan wsiadał?
– Nie. A ty?
– Ja też nie.
– Ostatnią rzeczą, którą pamiętam… – Zrobił wielkie oczy. – Czy… czy jedziesz do Azylu?
Azyl. Celowo wieloznaczna nazwa kojarząca się z ośrodkiem wypoczynkowym. Ale nie wywoływała w Meg przyjemnych emocji. Wręcz przeciwnie, wywoływała lodowate dreszcze biegnące po plecach. „Azyl”.
Nie odpowiedziała. Znowu wyjrzała na zewnątrz.
– W tej chwili nigdzie nie jedziemy.
Oboje patrzyli na szarą pustkę, do szkła przylepiały się nowe płaty śniegu. Burza śnieżna. Gwałtowna.
– Utknęliśmy.
– Utknęliśmy? Powiedziałaś, że utknęliśmy?
Meg się odwróciła. Stała za nią kobieta mniej więcej w jej wieku. Rude włosy. Ściągnięte rysy. Panika w głosie. Może stwarzać problemy.
Meg nie odpowiedziała natychmiast. Spojrzała na pozostałe osoby w wagoniku. Ktoś ciągle spał z kapturem na twarzy. Niektórzy ludzie potrafią spać w każdych okolicznościach. Pozostała dwójka – niski, tęgi jegomość z rozwichrzonymi ciemnymi włosami i starszy siwowłosy mężczyzna w okularach – wstawała, przeciągała się i rozglądała. Sprawiali wrażenie oszołomionych, ale spokojnych. Dobrze.
– Wydaje się, że to po prostu awaria zasilania – powiedziała Meg do kobiety.
– Awaria zasilania? Och, cudownie. Wspaniale.
– Jestem pewien, że wagonik niedługo znowu ruszy – powiedział brodacz. Opuściła go agresja. Uśmiechnął się lekko do kobiety. – Nic nam nie grozi.
Kłamstwo. Nawet gdyby wagonik zaczął się poruszać, nawet gdyby dotarli do celu, groziło im bardzo wiele rzeczy. Ale kłamstwa pozwalają łatwiej radzić sobie z problemami. Kobieta uśmiechnęła się do nieznajomego. Dodał jej otuchy, wykonał zadanie.
– Powiedziałaś, że jesteśmy w wagoniku kolejki linowej? – spytał starszy mężczyzna. – Nie pamiętam, żebyśmy wsiadali do kolejki.
– Czy ktoś coś pamięta? – spytała Meg. Rozejrzała się.
Zerknęli na siebie.
– Byliśmy w swoich pokojach.
– Przynieśli śniadanie.
– Smakowało koszmarnie.
– Potem… musiałem znowu zasnąć…
Kolejne zdezorientowane spojrzenia.
– Nikt nie pamięta, co było dalej? – spytała Meg. – Pamiętacie dopiero, że się tu obudziliście?
Przytaknęli.
Brodaty mężczyzna odetchnął powoli.
– Odurzyli nas.
– Nie bądź śmieszny – rzuciła rudowłosa kobieta. – Dlaczego mieliby to zrobić?
– Cóż, oczywiście dlatego, żebyśmy nie wiedzieli, gdzie jedziemy albo jak się tu dostaliśmy – wtrącił niski mężczyzna.
– Po prostu… nie wierzę, że mogliby to zrobić.
„Zabawne” – pomyślała Meg. Nawet teraz, po tym, co się wydarzyło, ludzie usiłowali wierzyć, że władze mają jakieś zasady. Cóż, człowiek nie widzi oka cyklonu, gdy się w nim znajdzie.
– W porządku – rzekł brodacz. – Skoro tu utknęliśmy i mamy mnóstwo czasu, dlaczego się nie przedstawimy? Nazywam się Sean.
– Meg – powiedziała Meg.
– Sarah – odezwała się rudowłosa kobieta.
– Karl – dodał niski mężczyzna, lekko poruszając ręką.
– Max. – Starszy mężczyzna się uśmiechnął. – Miło was poznać.
– Domyślam się, że wszyscy jesteśmy tutaj z tego samego powodu? – rzucił Sean.
– Nie powinniśmy o tym mówić – zauważyła Sarah.
– Cóż, myślę, że można bardzo łatwo założyć…
– Zakładanie czegokolwiek robi z nas głupków.
Meg popatrzyła na Sarah.
– Tak mawiał mój szef.
– Naprawdę?
– Tak. Wyjątkowo mnie irytował.
Sarah zacisnęła wargi.
– Czym zajmowaliście się wcześniej? – wtrącił Max.
– Byłam nauczycielką – odpowiedziała Sarah.
„Co za niespodzianka…” – pomyślała Meg.
– Ja adwokatem – rzekł Max. Uniósł dłonie. – Możecie mnie pozwać do sądu, jeśli kłamię.
– Ja zajmowałem się sprzedażą nadmuchiwanych zjeżdżalni dla dzieci – odezwał się Karl.
Popatrzyli na niego i wybuchnęli śmiechem. Napięcie na chwilę zostało rozładowane.
– Hej! – Karl wydawał się urażony, lecz tylko trochę. – Dmuchane zamki to dochodowy interes. Przynajmniej kiedyś taki był.
– A ty? – Meg spytała Seana.
– Ja? Och, tu i tam. Pracowałem w różnych miejscach.
Wagonikiem zakołysał podmuch wiatru.
– O Boże! – Sarah chwyciła się za szyję. Nosiła mały srebrny krzyżyk. Meg zastanawiała się, ile jeszcze powodów znajdzie, by jej nie lubić.
– Więc jesteśmy dość eklektyczną grupą – zauważył Max.
– Rozumiem, że wszyscy jedziemy do Azylu? – odezwał się Max, unosząc krzaczaste brwi.
Po kolei skinęli głowami.
– Ochotnicy?
Kolejne kiwnięcia. Do miejsc podobnych do Azylu udawały się tylko dwa rodzaje ludzi. Ochotnicy i ci, co nie mieli wyboru.
– Czy to dobry moment, by dyskutować o naszych motywach? – spytał Max. – Porozmawiajmy o tym po przyjeździe, dobrze?
– Jeśli tam dotrzemy – odpowiedziała Sarah, patrząc nerwowo na stalowe liny w górze.
Sean spoglądał na postać śpiącą w rogu kabiny.
– Myślicie, że powinniśmy obudzić Śpiącą Królewnę?
Meg zmarszczyła brwi. Wstała i podeszła do leżącego mężczyzny. Delikatnie potrząsnęła jego ręką. Stoczył się z ławki i z łoskotem upadł na podłogę.
Sarah krzyknęła za plecami Meg, która nagle zrozumiała dwie rzeczy.
Znała tego człowieka.
Nie spał. Był martwy.
– Nadchodzi burza śnieżna.
Carter jęknął i stoczył się z kanapy. Znał ten głos.
Caren. „Pisana przez duże C”. Tak powiedziała, gdy się poznali. Jakby miało to jakieś znaczenie. Jakby zamierzał posłać jej pieprzoną kartkę na Gwiazdkę.
– Wiesz co, Carter? Kac nie uwolni cię od jazdy po żarcie.
Mówiła wesołym tonem. Jak zawsze. Z trudem otworzył jedno oko i popatrzył na nią. Tak. Legginsy do joggingu, kamizelka, włosy związane w niesforny kucyk. Prawdopodobnie wybierała się na siłownię.
Zamknął oczy i zatopił twarz w poduszce pachnącej stęchlizną, ale Caren nie dawała mu spokoju.
– Musimy się zaopatrzyć, na wypadek gdyby zamieć znowu zasypała drogę.
Odgłos otwieranej i zamykanej lodówki, stukot noża na desce do krojenia, warkot miksera. Później brzęk, gdy postawiła szklankę na stoliku do kawy obok Cartera.
– Wypij. To pomoże.
Zerknął spod poduszki. Na stoliku stała szklaneczka czerwonego płynu.
– Krwawa Mary?
Uniosła brew i odeszła. Z trudem usiadł, sięgnął po drinka i wypił łyk.
– Jezu!
Ogień w ustach. Palenie. „Chryste, boli!” Zerwał się i pobiegł do umywalki. Wypluł palący płyn, odkręcił kran i zaczął pić zimną wodę. W końcu spryskał twarz i wyprostował się, ociekając.
Odwrócił się. Caren go obserwowała. Stała w drzwiach z rękami splecionymi na piersi i uśmiechała się ironicznie.
– Mówiłaś, że to pomoże.
Wzruszyła ramionami.
– W końcu wstałeś, prawda?
Po prysznicu i goleniu poczuł się prawie jak człowiek. Lustro mówiło coś innego.
Mieszkańcy Azylu przyzwyczaili się do wyglądu Cartera. Nie cofali się już z przerażeniem na jego widok. Zapomnieli o horrorze.
Odmrożenia zniszczyły prawą stronę twarzy. Policzek, większość czoła i podbródka były czarne i martwe. Środek był zionącym otworem. Miał wykrzywione usta pozbawione mięśni. W czasie jedzenia lub picia często ciekło mu z ust. Zostało tylko jedno oko. Błękitne, przenikliwe. Pamiątka po człowieku, którym niegdyś był.
Nie żałował dawnego wyglądu. Nigdy nie był przystojny. W dzieciństwie i później miał nadwagę; jego rysy zawsze były trochę zbyt ostre. Ale czasami śniło mu się, że znowu ma normalną twarz; kiedy uświadamiał sobie, jak wygląda, poduszka była mokra od łez. Nie był płaczliwy ani próżny. Ale każdy chce mieć nos.
Zszedł na dół, po czym zastał Nate’a, Milesa i Julię siedzących w przestronnej części mieszkalnej i pijących kawę. Na stoliku stała plansza do Monopoly (niewątpliwie Miles znowu wygrywał), a Julia zwijała jointa – co rozwścieczy Caren po powrocie z treningu.
Jackson i Welland, ostatni członkowie grupy, byli nieobecni. Jackson prawdopodobnie medytował albo praktykował jogę. Welland zapewne ugrzązł w zaspie. Jeśli nie spotkało go coś gorszego.
W Azylu przebywali różni ludzie, zgromadzeni w jednym miejscu wskutek przypadku albo konieczności. Potrafili żyć i pracować razem, nie zabijając się nawzajem. Zazwyczaj.
Na szczęście Azyl był duży, luksusowo wyposażony. W części mieszkalnej na zapastowanych drewnianych podłogach leżały grube, kosmate dywany. Były tam skórzane kanapy, ogromny płaski telewizor, odtwarzacz DVD, konsole do gier i zestaw stereo. W drewnianym kredensie leżały stosy płyt CD, podniszczone powieści, a także kolekcja gier planszowych. Kuchnia była nowoczesna i elegancka, z ogromną amerykańską lodówkozamrażarką i wyspą z wypolerowanego granitu.
Mieszkańcy Azylu żyli w komfortowych warunkach. Dbano o nich. Zazwyczaj.
Nate zerknął na wchodzącego Cartera.
– Wyglądasz jak gówno, stary.
– Zwykle wyglądam jeszcze lepiej, ale wiem, że uznajesz to za zagrożenie.
Nate posłał mu całusa.
– Masz naprawdę ciasny tyłek, stary.
– Nie wspominaj o tym. Wstydzę się.
Nate uśmiechnął się szeroko. Nawet na kacu wyglądał jak przystojniak, surfer: wspaniałe mięśnie, spłowiałe od słońca włosy przewiązane bandaną. Carter powinien go nienawidzić, mimo to w ciągu ostatnich trzech lat stali się przyjaciółmi.
– Kiedy poszliście spać? – spytała Julia. Wsunęła za ucho jeden z ciemnych dredów i zapaliła jointa.
Julia, koścista, wytatuowana Kalifornijka, wychowała się w komunie i ciągle wyglądała, jakby najlepiej czuła się w namiocie albo jako uczestniczka demonstracji z transparentem niesionym nad głową.
Carter zmarszczył brwi. To zabolało.
– Może dwie godziny po waszym odejściu.
Miles zmarszczył brwi. W ogóle nie wydawał się skacowany. Prezentował się schludnie jak zawsze, w koszulce polo i drelichowych spodniach, jakby wybierał się na przejażdżkę łodzią po Tamizie.
– Ja trochę później – powiedział kulturalnym brytyjskim akcentem. – Myślę, że w tym momencie mogłeś już spać, Carter.
– To moja specjalność.
– Spanie? – spytał Miles.
– Niektórzy ludzie palą cygara w tyłkach, ja śpię.
– Naprawdę palą cygara w tyłkach? – zainteresowała się Julia.
– Widziałem na własne oczy.
Nate się zaśmiał.
– Dlaczego tak bardzo sobie dokuczamy, stary?
– Bo nie mamy nic innego do roboty? – zasugerowała Julia.
Wszyscy się uśmiechnęli i pokiwali głowami. Zdawali sobie sprawę z tego, że uwaga jest słuszna.
W Azylu oczywiście było wiele rzeczy do roboty. Codzienne czynności niezbędne do normalnego funkcjonowania. Prace konserwacyjne wewnątrz i na zewnątrz, gotowanie, sprzątanie, nadzór nad magazynem. Wszyscy mieli wyznaczone zadania – zadbał o to Miles. Były też zajęcia dodatkowe: siłownia, basen, jazda na nartach. Ach, należało również dostarczać zapasy.
Carter podszedł do listy przypiętej do dużej korkowej tablicy w kuchni. Jasne, znowu zobaczył swoje nazwisko. Znowu. Czas w Azylu wydawał się biec inaczej.
Nienawidził wypraw po zapasy. Było to coś zupełnie innego niż szybki skok do sklepiku na rogu ulicy. Należało zjechać na nartach niebezpiecznymi stokami aż do wioski, a później długo wspinać się pod górę, ciągnąc worek przywiązany do nart.
Carter był chyba najgorszym narciarzem w grupie. W odróżnieniu od pozostałych mieszkańców Azylu jako dziecko nigdy nie jeździł w góry na ferie zimowe. Sporty zimowe oznaczały dla niego tylko jedno: zjeżdżanie z siostrą z pagórka na starej masce samochodu.
Dotarcie do wioski trwało bardzo długo, a później następowała powolna wspinaczka w drodze powrotnej. Poza tym w lesie można było spotkać dzikie istoty…
Poczuł, że znowu męczy go migrena.
– Muszę jechać dzisiaj? Mamy przecież mnóstwo…
– Wykluczone. – Julia pokręciła głową. – Znasz zasady.
Zasady. Tak, znał zasady.
– Julia ma rację – powiedział Miles irytująco rozsądnym tonem. – Poza tym nadchodzi burza śnieżna.
Carter spoglądał przez ogromne przeszklone okno zajmujące prawie całą ścianę Azylu. Rozciągała się z niego fantastyczna panorama: zbocza, ogromne sosnowe lasy docierające do skalistego grzbietu górskiego.
Po jakimś czasie przestawało się ją zauważać. Zaczynała przypominać tapetę na ścianie.
Miles miał rację. Zaczął padać śnieg, a w dali pojawiły się groźne chmury. Oznaka, że zbliża się zamieć. W zależności od jej siły mogli zostać uwięzieni w ośrodku na całe dnie, a nawet tygodnie.
– Trzeba to zrobić dzisiaj, stary – zauważył Nate. – Burza będzie straszna.
W tym samym momencie trzasnęły drzwi wejściowe, po czym do części mieszkalnej wpadł po spiralnych schodach podmuch wiatru ze śniegiem. Na schodach rozległo się tupanie.
– Pogoda naprawdę się psuje.
Welland. Tęgi, pokryty trądzikiem Welland. Miał dwadzieścia pięć lat i był najmłodszym członkiem grupy, ale miał największe doświadczenie w prowadzeniu Azylu. Dlatego, chociaż był tylko żałosnym gówniarzem, tęgim dupkiem skłonnym do intryg, byli zmuszeni go tolerować.
Z Wellandem przybył jednak milszy gość – Dexter. Przebiegł przez pokój i wskoczył na ramiona Cartera, liżąc go po twarzy i dłoniach wilgotnym, pachnącym jęzorem.
– Cześć, stary! Byłeś na spacerze? – Carter wtulił twarz w zimną, kręconą sierść teriera i szepnął: – Nasikałeś Wellandowi na nogę? Tak? Dobrze.
– Jak pracuje generator? – spytał Miles.
Welland potrząsnął zmierzwionymi ciemnymi włosami i tupnął.
– Nieźle, ale martwi mnie opóźnienie. Wyłączenia stają się coraz częstsze.
Skłonność do marudzenia była kolejną jego nieprzyjemną cechą.
– Okej. Cóż, nie ma się czym martwić. Sprawdzę…
– Nie martwię się, stary, po prostu mówię. Sześć sekund to stanowczo za dużo. Wiesz, co się dzieje, gdy wysiada prąd…
– Wiem – odpowiedział Miles tonem, który zmroził atmosferę.
Welland poczerwieniał i pochylił się, by zdjąć buty.
– Chyba odmroziłem nogi, kurwa – mruknął. – Marzę tylko o tym, żeby mi odpadły palce… – Uniósł wzrok i spojrzał na Cartera. – Cholera, przepraszam, stary.
Wcale nie było mu przykro.
Carter się uśmiechnął i postawił Dextera na podłodze.
– Nic się nie stało.
A jednak się stało.
Nie miał czasu się nad tym zastanawiać, ponieważ nagle padło z niskim wyciem zasilanie i włączył się alarm. Wydawało się, że Welland okazał się prorokiem zagłady.
– Mówiłem, kurwa! – zawołał.
Miles uniósł rękę. Patrzył na zegarek na nadgarstku. Liczył. Raz, dwa, trzy, cztery, pięć…
Rozległo się piknięcie, gdy włączył się generator. Zasilanie wróciło. Alarm nagle ucichł. Nate gwizdnął.
– Długo to trwało.
– Sześć i dwadzieścia sześć setnych sekundy – powiedział Miles i opuścił rękę. – Drobny problem.
– Jak drobny? – spytał Carter.
Miles zastanawiał się przez chwilę.
– Przerwa musiałaby trwać co najmniej osiem sekund, by zaczęły się kłopoty.
– Dlaczego osiem? – zapytał Nate.
– W wypadku awarii zasilania automatyczne zamki się odblokowują – odparł Miles. – Ale nie następuje to natychmiast. Resztek energii starcza na osiem sekund. W razie niespodziewanego wyłączenia prądu generator powinien ruszyć w ciągu czterech do pięciu sekund, by zamki były bezpieczne.
Carter pomyślał, że pozostał wąski margines bezpieczeństwa. Zbyt wąski.
– Powinienem zerknąć na zamki w piwnicy – powiedział Welland.
– Zastanów się nad zmianą ustawień systemu. Jeśli opóźnienie się wydłuża…
– Już powiedziałem, że będziemy monitorować sytuację. – Miles popatrzył na zebranych. – Czy to jasne?
Tym razem nawet Welland zrozumiał.
– Jasne – mruknął.
Wszyscy kiwnęli głowami.
– Dobrze.
– W porządku – odezwał się Nate i wstał. – Idę na siłownię wypocić wczorajsze piwo. Ktoś idzie ze mną?
– Przydałoby mi się pół godziny sauny. – Julia zaciągnęła się jointem, po czym rozgniotła go w popielniczce. Wyszli we dwoje z pokoju i podążyli do wind.
Welland zaczął ściągać kombinezon śnieżny.
– Widzę, że czeka cię wypad po sprawunki, Carter. To niezbyt przyjemne.
– Tak, ale cóż, każdy musi to robić. – Carter pstryknął palcami. – Och, zaczekaj, z wyjątkiem ciebie. Nigdy tego nie robiłeś.
– Nie umiem jeździć na nartach.
– Naucz się.
– Mam astmę.
– Zabawne. Nie przypuszczałem, że ktoś chory na astmę mógłby przejść testy, by tu pracować.
– Tak, ale przynajmniej nie pojawiłem się znienacka jak…
– Możecie przestać szczebiotać jak para kochanków? – warknął Miles. – Carter, chcę z tobą porozmawiać, nim wyjdziesz.
– Dlaczego?
Miles zerknął na Wellanda, który rzucił na podłogę mokry kombinezon i zaczął szukać jedzenia w szafkach w kuchni.
Miles wstał i ruszył w stronę windy.
– Chodź ze mną.
Carter westchnął.
– Okej.
Po drodze minął Wellanda na tyle blisko, by szepnąć:
– Wiem, że nie masz żadnej pieprzonej astmy.
Drzwi windy się rozsunęły i weszli do środka. Miles przycisnął kartę do litery B na panelu kontrolnym. Winda cicho ruszyła w dół.
Azyl miał cztery kondygnacje znajdujące się we wnętrzu góry. Część mieszkalna, kuchnia i siłownia znajdowały się na pierwszym piętrze. Drugie piętro zajmowały sypialnie – dwie duże sale i dwanaście pojedynczych pokoi dla personelu. Na parterze mieściły się ogromny hol, basen i sauna. Do tego warsztaty i pomieszczenia magazynowe.
Do piwnicy mógł wchodzić tylko Miles (i osoby, które uznał za wystarczająco godne zaufania, by je tam zaprowadzić).
Drzwi się otworzyły. Wyszli i znaleźli się w jasnym, białym korytarzu. W piwnicy zawsze panował chłód, ale to nie dlatego Carter dostał gęsiej skórki. Lampy były wyposażone w czujniki ruchu, zapalały się po kolei, gdy szli korytarzem, ukazując rząd drzwi po lewej. Znajdowały się tam dwa gabinety, obecnie puste. Miles zatrzymał się przy trzecich drzwiach, dotknął kartą panelu sterowania, po czym weszli do środka.
Wzdłuż jednej ze ścian stały urządzenia z nierdzewnej stali, pod drugą metalowe szafki.
– Co się dzieje? – spytał Carter, tak nonszalancko, jak potrafił.
Miles obrzucił go chłodnym wzrokiem. Carter widywał trupy o cieplejszym spojrzeniu.
– Ktoś kradnie zapasy.
– Co takiego?
Miles wyciągnął szufladę jednej z szafek. W środku stały niezliczone rzędy pudełek: antybiotyki i środki przeciwbólowe.
– Moim zdaniem wszystko jest w porządku.
Miles wyjął jedno z pudełeczek z dolnego rzędu. Otworzył je i przewrócił do góry nogami. Było puste.
– Uważam, że manipulowano przy połowie opakowań.
– A co z… – Carter skinął głową w stronę lodówki.
– Nie zauważyłem, by czegoś brakowało, więc postanowiłem sprawdzić na chybił trafił część fiolek.
– No i?
– Niektóre zawierają wodę.
– A nie prawdziwą plazmę?
– Wodę.
Carter poczuł narastające napięcie.
– Jak to się stało? Przecież tylko ty masz przepustkę.
– O której wiemy.
Słusznie.
– Jest jeszcze inny problem – ciągnął Miles.
– Inny problem?
– Jackson zniknął.
Carter popatrzył na niego.
– Co takiego? Jesteś pewien?
– Nie spędził ostatniej nocy w swoim pokoju. Nie mogę go znaleźć.
Carter się zastanawiał. Jackson był prawdopodobnie osobą, którą najmniej znał. Spokojny, zrównoważony mężczyzna zbliżający się do czterdziestki. Abstynent, weganin. Lubił jogę i medytację. Mimo to Carter nigdy nie miał z nim zatargów. Ale cóż, trudno było się z nim kłócić. Przypominał widmo.
– Uważasz, że to on jest złodziejem? Że wziął plazmę i uciekł?
– Może. Ale dokąd?
Miles miał rację. Była tylko wioska. Lotnisko znajdowało się o godzinę jazdy stąd i biegła do niego tylko jedna wąska, kręta droga. Gdzie Jackson mógłby zdobyć pojazd? Pozostawała stacja kolejki linowej, ale tak naprawdę nie wchodziła w grę.
– Może wszystko przebiegało inaczej – powiedział Carter. – Może po prostu… wybrał się na wycieczkę?
Miles spojrzał na Cartera.
– Bez kombinezonu narciarskiego?
Znowu racja.
– Na razie zachowajmy to dla siebie – powiedział Miles. – Jeśli Jacksonowi coś się przytrafiło, źle to wpłynie na morale, zwłaszcza po nieszczęśliwym wypadku Anyi.
Nieszczęśliwym. Rzeczywiście. Carter przełknął ślinę.
– A jeśli go znajdziemy?
Miles się skrzywił. Carter poczuł ściskanie w gardle.
– Wtedy będzie martwy.
Ocalali zebrali się w tylnej części autokaru.
Martwi leżeli przede wszystkim z przodu.
Hannah obejrzała wszystkich. Pięcioro młodych mężczyzn i kobiet, którzy nie doczekają następnych urodzin. Śmierć była nagła, gwałtowna. Taka często bywa jej natura. Zwłoki nie wyglądały ładnie. Nigdy nie wyglądają ładnie.
Pod pewnym względem było to szczęśliwe zrządzenie losu, że większość studentów w autokarze nie znała się wcześniej albo znała tylko z widzenia. Oprócz chłopaka i jego siostry, którzy siedzieli skuleni z tyłu, nikt nie płakał z powodu śmierci partnera albo najlepszego przyjaciela. Jednak nikt nie interesował się pozostałymi. Każdy dbał tylko o siebie. Może to być problem. Oczywiście w tej chwili istniały znacznie poważniejsze sprawy. Ale Hannah nie była gotowa z nikim o nich rozmawiać. Jeszcze nie.
Poza wytatuowanym Aryjczykiem, umierającą dziewczyną i jej bratem ocalały trzy inne osoby: atletycznie zbudowany młody człowiek z ciemnymi włosami i nijaką, choć przystojną twarzą, smukła krótkowłosa szatynka w okularach oraz chudy młodzian z kucykiem i kolczykami w nosie, mówiący afektowanym tonem. Rozmawiali między sobą.
– Jak się stąd wydostaniemy?
– Widziałaś zamieć? Zamarzniemy na śmierć.
– Możemy umrzeć.
– Więc co mamy zrobić?
– Nie mogę uwierzyć, że zabrali nam komórki.
– A ja nie mogę uwierzyć, że nikt nie przemycił telefonu do autokaru.
– Kiedy nas znajdą? Jak długo to potrwa?
– O Boże! Nie możemy tu tkwić całą noc z umarłymi.
Hannah miała ochotę powiedzieć, że umarli to najmniejszy z ich problemów. Ważniejszy jest spadek temperatury. W autokarze już było zimno. Wszyscy mieli na sobie grube kurtki i dżinsy, ale nie kombinezony śnieżne chroniące przed mrozem. Jeśli spędzą tu całą noc, szybko zacznie się hipotermia.
Inny problem to jedzenie. Mieli gotowy prowiant przygotowany przez Akademię, a także wodę. Ale te zapasy miały starczyć tylko na lunch. Potrzebowali żywności na dłuższy okres. Toaleta znajdowała się w dziwnej, przekrzywionej pozycji, lecz dawało się z niej korzystać, więc te potrzeby nie sprawiały kłopotu. Na razie.
Śnieg pokrywał autokar i szkło coraz grubszą warstwą. Kiedy całkowicie przysypie pojazd? Zamieć wreszcie minie, co da im więcej możliwości. Albo nie.
– Okej, uciszcie się wszyscy!
Wysoki jasnowłosy mężczyzna wstał i patrzył na studentów. Wszyscy byli w podobnym wieku – w Akademii uczyły się osoby w wieku od osiemnastu do dwudziestu trzech lat – lecz emanował z niego autorytet i grupa powoli się uciszyła.
– Przede wszystkim proponuję, żebyśmy się przedstawili – powiedział. – Uprości to komunikację. Mam na imię Lucas.
– Josh – rzekł atletycznie zbudowany młody człowiek.
– Ben – odezwał się student z kolczykami w nosie.
– Cassie – powiedziała szczupła dziewczyna.
– Ja nazywam się Hannah – rzekła Hannah.
Zerknęła do tyłu na młodego człowieka opiekującego się siostrą. Uniósł wzrok.
– Daniel i Peggy.
– Bardzo dobrze. – Lucas skinął głową. – Sytuacja wygląda następująco. Nie możemy zadzwonić po pomoc. Nie możemy wyjść.
– Brzmi to bardzo optymistycznie, stary – mruknął Ben.
– Co z wyjściem awaryjnym? – spytał Josh.
– Jest zablokowane – powiedziała Hannah.
– Jesteś pewna?
– Sam spróbuj je otworzyć.
Josh wstał i zniknął w wyższej części autokaru. Wrócił po kilku sekundach.
– Tak, zaklinowane na amen.
– Kurwa mać! – zaklął Ben.
– I wygląda na to, że nie mamy narzędzi, by wybić okna – dodał Lucas.
– Dlaczego?
– Zniknęły młotki awaryjne – rzekła Hannah.
– Chryste! – Ben przewrócił oczami. – Nie wierzę, że wpakowali nas w takie gówno.
„Słuszne spostrzeżenie” – pomyślała Hannah. Autokar był stary. Akademia od jakiegoś czasu nie modernizowała środków transportu. Chyba nie uznano tego za priorytet. Większość studentów przyjeżdżała samochodami albo przylatywała helikopterami.
– To tylko teoretyczne rozważania – zauważył z naciskiem Lucas. – Żaden z nas nie przeżyłby długo w czasie burzy śnieżnej.
– Więc co sugerujesz? – spytał Josh.
– Siedzieć na miejscu i czekać na przybycie pomocy.
– A jeśli się nie pojawi?
– Wtedy znowu przeanalizujemy sytuację. Możemy znaleźć sposób wydostania się stąd. Wybierzemy dwie najsprawniejsze osoby, by spróbowały sprowadzić pomoc. Nie ma sensu wysyłać kogoś, kto i tak nie przeżyje.
– Słusznie – rzekła Hannah. – Lepiej poczekajmy.
– Dlaczego mamy cię słuchać? – spytała Cassie, obrzucając ją chłodnym spojrzeniem.
Hannah zauważyła, że dziewczyna nie kwestionuje autorytetu Lucasa.
– Szkoliłam się w zarządzaniu kryzysowym – odpowiedziała, starając się mówić miłym, uspokajającym głosem. Nie była to do końca prawda, ale szkolił się w tym jej ojciec. – W tej sytuacji najlepiej zostać na miejscu, przynajmniej do końca zamieci – ciągnęła Hannah. – Mamy jedzenie, schronienie i, co najważniejsze, siebie.
– Chcesz, żebyśmy się przytulili? – spytała sarkastycznie Cassie.
– Właśnie tak – odpowiedziała Hannah. – Jeśli spędzimy tu noc, największym zagrożeniem będzie mróz. Musimy się przytulić, żeby nie tracić ciepła.
– Myślisz, że zostaniemy tu tak długo? – spytał ze zmartwioną miną Ben.
– Może. Wysłanie ekipy ratowniczej będzie możliwe dopiero po ustaniu zamieci.
– Wyślą ratowników, prawda? – spytała Cassie, zwracając się do Lucasa.
– Oczywiście – odpowiedział z takim naciskiem, że Hannah prawie mu uwierzyła. – Skoro zadali sobie tyle trudu, by wysłać nas w bezpieczne miejsce, czy mogliby nas teraz zostawić?
Miało to sens, ale Hanna wiedziała, że Akademia chciała się pozbyć studentów, by nie odpowiadać za kolejne zgony.
Ben uniósł rękę. Sprawiło to Hannah przyjemność, bo oznaczało, że grupa traktuje ją i Lucasa jak przywódców, co powinno uprościć sytuację.
– Tak? – odezwała się.
– Nie powinniśmy na wszelki wypadek sprawdzić, czy ktoś nie ma telefonu?
– Masz na myśli zmarłych? – spytała Hannah.
Miał zażenowaną minę.
– No cóż, tak. Poza tym już nie potrzebują ubrań ani jedzenia, prawda?
Hannah zerknęła na Lucasa. Była to dobra sugestia.
– Powinniśmy wykorzystać wszystkie dostępne rzeczy – powiedział.
– Kto to zrobi? – spytał Josh.
– Ja – odpowiedziała Hannah.
– Pójdę z tobą – zaproponował Lucas.
Skinęła głową. Ruszyli do górnej części autobusu.
– Tak naprawdę chcę z tobą porozmawiać – rzekł cicho.
– A ja z tobą.
– Okej.
– Zaczynaj – powiedziała Hannah.
– Zauważyłaś coś związanego ze zmarłymi? – spytał Lucas.
– Co masz na myśli?
– Wszyscy to studenci, prawda?
– No cóż, tak.
– A wszyscy, którzy przeżyli, też są studentami…
– Do czego zmierzasz?
– Gdzie jest kierowca?
Popatrzyła na niego. Oczywiście. Powinna była to zauważyć. Gdzie jest kierowca? „Jesteś niestaranna, Hannah”. Rozejrzała się, jakby kierowca mógł nagle wyskoczyć zza jednego z foteli. A kuku!
– To niemożliwe – powiedziała.
– Pamiętasz, jak wyglądał? – spytał Lucas.
Hannah zmarszczyła brwi. Kiedy wsiadała, widziała kierowcę palącego papierosa przed autokarem, lecz nie zwróciła na niego większej uwagi. Miała wrażenie, że jest niski i szczupły, to wszystko.
– Nie za bardzo.
– Ale go tu nie widzisz?
– Nie.
– Są tylko dwie możliwości. Istnieje droga wyjścia…
– Albo?
– Uciekł wyjściem awaryjnym, a później je zablokował.
– Ale dlaczego?
– Właśnie, dlaczego? – Lucas się uśmiechnął. – Co chciałaś mi powiedzieć?
Hannah przełknęła ślinę, trochę wytrącona z równowagi zmianą tematu.
– Nie żyje pięciu studentów.
– Tak?
– Czterech wskutek obrażeń odniesionych w wypadku.
– A piąty?
Hannah poprowadziła go do przodu. Na jednym z foteli półleżał młody człowiek o kręconych włosach. W jego czaszce znajdowało się duże wgłębienie.
– Prawdopodobnie zginął w wyniku uderzenia tępym narzędziem w głowę.
Lucas popatrzył na nią pytająco.
– Zginął w wypadku.
– Tak, ale… był już żywym trupem. Popatrz na jego oczy.
Lucas się pochylił. Usłyszała, jak gwałtownie wciąga powietrze. Rogówki studenta miały czerwonawy odcień. „Czerwone oczy”.
Zbladł.
– Przecież wszyscy zostaliśmy przetestowani?
Testy rzekomo były niezawodne.
– Coś musiało pójść nie tak – powiedziała.
– Verdammt. Myślisz, że…
– Nie ma żadnej pewności, dopóki nie pojawią się objawy.
– Kazałaś im się przytulić.
– Moglibyśmy umrzeć wskutek wyziębienia.
– Albo się zarazić.
– Za późno, żeby się tym przejmować. Od wielu godzin oddychamy tym samym powietrzem, dotykamy tych samych przedmiotów. Albo mamy szczęście… albo go nie mamy.
Umilkła, by zrozumiał znaczenie jej słów.
– Więc jeśli nawet przybędą ratownicy, część z nas umrze – powiedział powoli Lucas.
Był bystry, ale ciągle nie zrozumiał. Hannah pokręciła głową.
– Jeśli przyjadą ratownicy i Departament zrozumie, że jesteśmy zainfekowani… nikt z nas nie dotrze do Azylu.
Martwym mężczyzną był sierżant Paul Parker. Pracowała z nim w wydziale zabójstw. Później przeniesiono ich do Wydziału Kontroli Zakażeń i Niepokojów Społecznych. Inni policjanci opisywali jego działalność następująco: „Strzela, polewa benzyną i podpala”.
„Musisz pamiętać, Hill, że nie są tacy sami jak my. Wyświadczamy im przysługę”.
Przysługę. Tak. Meg pamiętała. Czasami marzyła o tym, by wymazać te wspomnienia z pamięci. Jak za pomocą lobotomii. Zapomnienie też może być dobrodziejstwem.
Oczywiście było to teraz nieistotne, ponieważ na smyczy wiszącej pod kombinezonem mężczyzny znajdowała się plakietka z napisem: „Mark Wilson – ochrona”.
– Kto to? – spytała Sarah. – Nic mu nie jest?
– Nazywa się Mark Wilson. – Meg powtórzyła fałszywe nazwisko. – Nie żyje.
Sarah zasłoniła usta dłonią.
– O mój Boże…
– Jak to się stało? – spytał Sean.
Dobre pytanie. Dotknęła szyi zmarłego. Nie po to, by wyczuć tętno. Wiedziała, czym jest śmierć. Chciała się zorientować, jaka jest temperatura ciała. Było chłodne, lecz jeszcze nie lodowate i sztywne. Uniosła ramię mężczyzny. Ciągle było luźne, dawało się zginać. Jak dotąd nie pojawiło się stężenie pośmiertne, co oznaczało, że umarł niedawno, prawdopodobnie w ciągu ostatnich dwóch godzin.
– Może to reakcja na lekarstwa, które otrzymaliśmy? – spytał Max.
Była to dobra sugestia. Nawet rozsądna. Meg uklękła obok ciała. Teraz było to tylko ciało. Nie Paul, Mark czy jakkolwiek się nazywał. Obejrzała twarz, usta, które całowała. Z powodu pożądania, samotności, rozpaczy, dla wygody. Nie czuła miłości. Nawet na początku. Bywają związki oparte na kruchszych podstawach. Ale potrzebowali więcej, aby przetrwać.
Rozchyliła wargi i zajrzała do gardła, szukając śladów wymiotów, oznak przedawkowania. Nie zauważyła wymiocin, lecz widziała krew wokół zębów. Czuła również jej zapach. Zmarszczyła brwi. Później wyciągnęła rękę i rozpięła kombinezon. Nosił pod spodem białą koszulkę termoaktywną.
Kiedyś była biała, lecz teraz przód był poplamiony na brązowo.
– O kurwa! – zawołał Karl. – To krew?!
– Tak.
Meg zacisnęła zęby i uniosła T-shirt. Skrzywiła się lekko, odrywając zakrwawioną tkaninę od ciała. Rana znajdowała się tuż poniżej mostka. Między drugim a trzecim żebrem. „Uderzenie w wątrobę – pomyślała. – Precyzyjne, śmiertelne”.
– Został zabity nożem – powiedziała beznamiętnie i odwróciła się w stronę grupy.
Stali wokół niej. Mieli przestraszone, zdezorientowane miny. Na widok martwego mężczyzny zapomnieli na chwilę o swojej sytuacji, o tym, że utknęli w kolejce linowej. Meg zastanawiała się, czy ktoś z nich widział martwe ciało z tak bliskiej odległości.
W ciągu ostatnich dziesięciu lat wydarzyło się wiele rzeczy, lecz niektórym ludziom oszczędzono prawdziwego horroru. Oczywiście widzieli zwłoki w telewizji. A przynajmniej to, co chciały pokazać media. Jednak w wielu wiejskich regionach ludzie uniknęli najgorszego. Podobnie jak bogacze mieszkający w prywatnych strzeżonych osiedlach na obrzeżach wielkich metropolii. Jeśli ktoś mieszkał poza miastem, mógł nie widzieć z bliska masakry.
– Dlaczego ktoś miałby to zrobić? – spytała drżącym głosem Sarah, dotykając krzyżyka na piersi.
Meg wzruszyła ramionami. Nieustanny stan histerii Sarah sprawił, że chciała traktować ją brutalnie.
– Kto wie? Wybrał najlepsze miejsce, by rana była śmiertelna, chyba że po prostu miał szczęście.
– Wygląda na to, że dobrze się znasz na ranach zadanych nożem – zauważył Sean.
– Służyłam kiedyś w policji – przyznała.
– Kiedyś? – spytał Karl.
– Tak.
Rozejrzała się, czekając na następne pytania. Nikt ich nie zadał. Wszyscy mieli jakąś przeszłość i nikt nie chciał o niej rozmawiać.
– Możesz określić, od jak dawna nie żyje? – odezwał się Max. – Przypuszczam, że zabito go, zanim wsiedliśmy.
– Może podrzucono martwe ciało? – zasugerował Karl.
– Może nikt nie zdawał sobie sprawy, że nie żyje – powiedział Sean. – Wszyscy myśleliśmy, że śpi, prawda?
Meg popatrzyła na zwłoki. Może nikt niczego nie zauważył, choć wydawało się to mało prawdopodobne. Albo nikogo to nie obchodziło?
– Może – powiedziała. – Umarł niedawno. Moim zdaniem co najwyżej przed kilkoma godzinami.
– Co z tego wynika? – spytała Sarah.
– Zabił go ktoś z nas – rzekł Karl, patrząc na Meg. – Tak sądzisz, prawda?
– Wszyscy byliśmy nieprzytomni – odpowiedziała Sarah.
– Rzekomo – wtrącił Max.
Sarah uniosła dłonie.
– To śmieszne. Nikt go nie dźgnął. Nikt z nas go nie zna.
Meg milczała. Sarah splotła ręce, jakby chciała powiedzieć: „Znowu zaczynacie”. Max podrapał się po podbródku.
– Mógł zostać zabity przed umieszczeniem nas w wagoniku, ale to nie wyklucza możliwości, że ktoś z nas jest sprawcą.
Sarah popatrzyła na niego.
– Słucham?
– Max chce powiedzieć, że nawet jeśli żaden z nas nie zabił go w kabinie, mógł to zrobić wcześniej – wyjaśnił Sean.
– Och, na litość boską!
Max popatrzył na Meg.
– Pamiętajmy, że tak czy inaczej jesteśmy na siebie skazani. Chciałbym mieć pewność, że nikt nie ma broni.
– Skonfiskowano nam wszystkie rzeczy osobiste – odpowiedział Sam. Spojrzał na swój kombinezon i buty. – To nawet nie moje ubranie.
Meg zastanawiała się przez chwilę, po czym rozpięła kombinezon. Pod spodem miała biały termiczny T-shirt i szorty. Podobnie jak Paul. Odzież nie należała do niej. Przebrano ją, gdy była nieprzytomna. Zdjęła buty i kombinezon, po czym natychmiast zadygotała.
– Co robisz? – spytał Sean.
– Udowadniam, że nie mam nic do ukrycia. – Rzuciła kombinezon w stronę Sarah. – Przeszukaj kieszenie.
Wydawało się, że Sarah zamierza oponować, ale w końcu się nie odezwała. Obmacała kieszenie kombinezonu.
– Nic tu nie ma.
– Świetnie.
Oddała kombinezon Meg, która z ulgą go założyła.
– Okej, kto następny? – spytała.
Max rozpiął kombinezon. Sean poszedł za jego przykładem. Sarah przewróciła oczami, lecz dotknęła suwaka. Wymienili się kombinezonami, obszukali je i zajrzeli do kieszeni.
Ostatni był Karl. Rozejrzał się na boki, jakby wierzył, że w ostatniej chwili ktoś zwolni go z nieprzyjemnego obowiązku. W końcu pokręcił głową i niechętnie dotknął suwaka. Kiedy zdjął kombinezon, Sarah głośno jęknęła. Ręce i nogi Karla były pokryte brzydkimi czarnymi tatuażami. Wydawały się prymitywne i Meg domyśliła się, że zostały wykonane w więzieniu: swastyki, czaszki, liczba 1488, aryjski krąg, pięść i napis: „Krew i honor”. Poniżej szyi nie było ani skrawka nietkniętej skóry. Wszyscy wiedzieli, co oznaczają te tatuaże. Były symbolami nienawiści, supremacji białej rasy.
Karl patrzył wyzywająco w oczy Meg, lecz widziała w nich wstyd. Czuła, jak pozostali na nią patrzą. Była czarnoskóra. To jej problem, nie ich.
Uśmiechnęła się blado do Karla.
– Wiesz, że zrobili błąd ortograficzny w słowie „honor”?
Spuścił wzrok.
– Tak, wiem.
Skinęła głową.
– Daj mi kombinezon.
Zdjął go i podał jej. Meg wzięła kombinezon. Coś upadło z brzękiem na podłogę kabiny.
Niewielki zakrwawiony nóż.
Stał na szczycie stoku, tuż przed granicą Azylu. Na haku kołysał się i szczękał stary szyld, na który już nikt nie zwracał uwagi.
Znowu sprawdził, czy ma wszystko, co potrzebne, i przygotował się. Przy ładnej pogodzie zjazd do wioski zajmował dobremu narciarzowi dwadzieścia minut. Nie był dobrym narciarzem, a dziś – sądząc po gęstniejących chmurach, wietrze i śniegu wirującym wokół gogli – nie zapowiadała się ładna pogoda.
Poza tym był las. Nie dało się go ominąć. W połowie drogi po obu stronach rosły sosny. Gęste, złowieszcze. Pełne istot, które patrzyły, szeptały… i gwizdały.
Carter nienawidził lasów. Od zawsze. Winił za to ojca. Kiedy Carter był dzieckiem, ojciec opowiedział mu historie o znajomych dzieciach, które znalazły w lesie poćwiartowaną dziewczynkę. Kończyny ukryto pod stosami liści. Wytropiono człowieka, który ją zabił, lecz nigdy nie znaleziono głowy.
Carter nie był pewien, czy to prawda, czy zmyślenie. Ojciec opowiadał mnóstwo bzdur, zwłaszcza po pijaku. Ale ta historia utkwiła mu w pamięci. Czasami śniły mu się koszmary o martwej dziewczynce, głowie idącej ku niemu na pajęczych nogach jak przeraźliwy mutant z obcej planety. Najgorszy koszmar doktora Moreau. W ciemnym, mrocznym lesie nigdy nie dzieje się nic dobrego. Doskonale zdawał sobie z tego sprawę.
Poprawił gogle narciarskie i głęboko zaczerpnął tchu. „Pieprzyć to wszystko…” Odepchnął się kijkami. Jechał niezbyt elegancko, niezbyt szybko. Jak dzieciak uczący się narciarstwa na oślej łączce. Nienawidził poczucia, że traci kontrolę nad własnym ciałem, ulega grawitacji i zjeżdża po śliskim, krystalicznym lodzie. Wolałby samochód, choćby rower, a nie dwie deski i pieprzone kijki.
Wyobraził sobie Caren obserwującą go z ogromnego szklanego okna, śmiejącą się z jego niepewnych, koślawych ruchów. Zauważył, że Caren często go obserwuje. Nie przyszedł mu do głowy zwariowany pomysł, że Caren w sekrecie się w nim podkochuje. Musiałaby uwielbiać groteskę. Miał wrażenie, że patrzy przez niego na wylot. Jakby był nagi jak cesarz pozbawiony odzienia.
Próbował zapomnieć o Caren pisanej przez duże C i skupić się na tym, by nie złamać karku. Cały się spocił. Wiatr oblepiał mu twarz śniegiem; musiał zaryzykować upadek, unosząc rękę i ocierając gogle. Przytłaczał go ciężar czarnego nieba. Powinien szybko wykonać zadanie. Nie mógł ryzykować, że utknie w śnieżycy.
Dotarł do płaskiego odcinka stoku i zdołał się zatrzymać. W dole polana się zwężała, sosny zbliżały się do siebie. Usiłował powstrzymać niepokój, po czym znowu pojechał w dół najszybciej, jak potrafił. Patrzył prosto przed siebie, unikając spoglądania na ciemny las. Było wcześnie, ale z powodu śnieżycy zapadł przedwczesny zmrok. Wędrówka pod górę mogła być niebezpieczna.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki