Zniknięcie Annie Thorne - C.J. Tudor - ebook + audiobook + książka

Zniknięcie Annie Thorne ebook

C. J. Tudor

4,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

„Jeśli lubisz moje książki, spodoba Ci się też ta” – Stephen King.

„Całkowicie hipnotyzująca…” – A.J. Finn

Kiedy Joe Thorne miał piętnaście lat, jego młodsza siostra, Annie, zniknęła. Myślał wtedy, że to najgorsza rzecz, jaka może spotkać jego rodzinę. Dwa dni później jednak Annie wróciła. Wiele lat później Joe Thorne wraca do spokojnej miejscowości, w której spędził dzieciństwo i rozpoczyna pracę jako nauczyciel w podupadającej szkole. Mężczyzna tonie w długach i ukrywa się przed niebezpiecznymi gangsterami. Powrót oznacza konfrontację z ludźmi i trudnymi wspomnieniami z przeszłości. Tajemnica tragicznych wydarzeń sprzed 25 lat nadal pozostała nierozwiązana. Teraz Joe musi rozdrapać stare rany i stawić czoła dawnym wrogom.

Wkrótce okaże się jednak, że czasami lepiej nie wracać…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 370

Oceny
4,0 (1129 ocen)
446
317
257
97
12
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
infernem

Dobrze spędzony czas

O „Kredziarzu” słyszał już chyba każdy. Ta książka swego czasu podbiła miliony serc czytelników na całym świecie, lecz nie na wszystkich wywarła tak pozytywne wrażenie. W przypadku debiutanckiej powieści C. J. Tudor często można było spotkać się ze stwierdzeniem, że w dość dużym stopniu przypomina on twórczość Stephena Kinga. Sama miałam jednak mieszane uczucia względem tej teorii. Ponieważ o ile zgadzałam się z tym, że klimat ich powieści jest bardzo podobny to uważałam, że jednak więcej je dzieli niż łączy. Podstawową i chyba najważniejszą różnicą między twórczością angielskiej autorki, a mistrzem grozy była autentyczność. C. J. Tudor w przeciwieństwie do Kinga nie wplątała do swojej historii elementów świata nadprzyrodzonego. Jej twórczość od początku do końca w tym przypadku była bardzo realistyczna. Lektura „Zniknięcia Annie Thorne” weryfikuje jednak szybko pogląd na oryginalność twórczości Tudor. Dla osób majonych przyjemność przeczytać, choć kilka najbardziej popularnych powieśc...
10
calicja

Nie oderwiesz się od lektury

Lepsza od Kredziarza. Lubię zaskakujące zakonczenia. Polecam.
10
magnesik

Nie oderwiesz się od lektury

Odrobina fantastyki dodała smaczku!
00
anetaen

Całkiem niezła

pozostałe pozycje autorki ciekawsze
00
maxlisa

Dobrze spędzony czas

Niezła,dobrze się czyta,aczkolwiek dosyć nierzeczywista,z elementami horroru.
00

Popularność




Prolog

Gary wie, że jest źle, jeszcze zanim wejdzie do środka.

Przez otwarte drzwi sączy się słodkawo-mdlący zapach. W lepkim, dusznym korytarzu brzęczą muchy. Już samo to wystarczy, by stwierdzić, że z tym domem jest coś nie tak – w najgorszy możliwy sposób – i na dodatek panuje w nim grobowa cisza.

Na podjeździe stoi wypucowany biały fiat, przy frontowych drzwiach – rower, a tuż za progiem leżą rozrzucone kalosze. To zwykły dom, w którym – nawet gdy jest pusty –rozbrzmiewa echo rodzinnego życia. Nie powinien stać spowity grubym, przygważdżającym kocem ciszy, tak jak teraz.

Mimo to mężczyzna woła jeszcze raz:

– Halo! Jest tam kto?

Cheryl podnosi rękę i energicznie uderza nią w drzwi. Zastali je zamknięte, ale nie na klucz. Kolejna rzecz, która się nie zgadza. Arnhill może i jest małą wioską, lecz jej mieszkańcy zamykają drzwi.

– Policja! – krzyczy.

Cisza. Nie słychać nawet najlżejszego dźwięku kroków, skrzypnięcia czy szeptu. Gary wzdycha, nagle przerażony perspektywą wejścia do środka. Nie tylko z powodu zgniłego zapachu śmierci. Jest tam coś jeszcze. Coś pierwotnego, co każe mu się odwrócić i stamtąd odejść.

– Sierżancie? – Cheryl patrzy na niego, unosząc cienką jak nitka brew.

Mężczyzna spogląda na mierzącą sto sześćdziesiąt dwa centymetry i ważącą czterdzieści pięć kilogramów partnerkę. Gary, ze swoim metrem osiemdziesiąt wzrostu i stu trzydziestoma kilogramami wagi, wygląda przy niej jak niedźwiedź Baloo przy delikatnym jelonku Bambi. Przynajmniej jeśli chodzi o wygląd, bo gdy w grę wchodzi charakter, to Gary płacze na filmach Disneya.

Kiwa głową, krótko i posępnie, po czym oboje wchodzą do środka. Gary przełyka ślinę, starając się oddychać przez usta, i rozpaczliwie żałuje, że to nie ktoś inny – k t o k o l w i e k – przyjął to zgłoszenie. Cheryl krzywi się z obrzydzeniem i zakrywa dłonią nos.

Wszystkie te małe domki wyglądają podobnie. Niewielki korytarz. Po lewej stronie schody. Po prawej salon i maleńka kuchnia na tyłach. Gary kieruje się do salonu. Otwiera drzwi.

Widywał już trupy. Ciało dzieciaka zabitego w wypadku. Nastolatka wciągniętego w sprzęt rolniczy. Okropny widok. Niepotrzebna śmierć. Ale to… Jest kiepsko – myśli. Naprawdę kiepsko.

– Kurwa – szepcze Cheryl, a Gary sam nie ująłby tego lepiej.

Cała groza sytuacji zawarta w krótkim, zatrwożonym przekleństwie. Ku r wa.

Pośrodku pokoju stoi wysłużona skórzana sofa, na której siedzi kobieta z twarzą zwróconą w stronę wielkiego telewizora z płaskim ekranem. Na środku ekranu widać przypominające pajęczynę pęknięcie, wokół którego leniwie przechadzają się dziesiątki much plujek.

Reszta much krąży wokół kobiety. Zwłok kobiety – poprawia się w myślach Gary. To już nie jest osoba, tylko ciało. Kolejna sprawa dla policji. Weź się w garść.

Gary domyśla się, że pomimo gnilnego rozdęcia kobieta musiała być kiedyś szczupła. Miała też pewnie bladą skórę, która teraz jest upstrzona plamami i siecią zielonych żyłek. Ma na sobie porządne ubranie: kraciastą koszulę, dopasowane dżinsy i skórzane buty. Trudno określić jej wiek, przede wszystkim dlatego, że brakuje górnej części jej głowy. „Brakuje” to może niewłaściwe słowo. Gary widzi kawałki czaszki przyklejone do ściany, regału z książkami i poduszek.

Nie ma wątpliwości co do tego, kto pociągnął za spust. Strzelba wciąż leży na jej kolanach, napuchnięte palce zaciskają się na spuście. Gary analizuje przebieg zdarzeń. Kobieta włożyła sobie lufę do ust, pociągnęła za spust, kula wyszła z lewej strony, bo właśnie ta część czaszki jest najbardziej uszkodzona; ma to sens, skoro trzymała broń w prawej dłoni.

Gary jest zwykłym funkcjonariuszem, rzadko ma do czynienia z technikami śledczymi, za to często ogląda CSI.

Rozkład musiał nastąpić dość szybko. W domu jest gorąco i duszno. Temperatura na zewnątrz oscyluje wokół dwudziestu pięciu stopni, okna są pozamykane i chociaż zasłony zaciągnięto, w domu musi być pewnie ze trzydzieści stopni. Gary czuje pot spływający mu po plecach i zbierający się pod pachami. Nawet Cheryl, która nigdy nie traci zimnej krwi, ociera czoło i widać, że czuje się nieswojo.

– Cholera, co za bajzel – mówi ze znużeniem, rzadko dającym się słyszeć w jej głosie.

Wpatruje się w siedzące na sofie ciało, kręci głową, po czym przeczesuje wzrokiem resztę pokoju, z zaciśniętymi ustami i malującą się na twarzy powagą. Gary wie, o czym myśli. Miły domek. Ładny samochód. Porządne ubrania. Ale nigdy nic nie wiadomo. Nigdy nie wiadomo, co się dzieje w środku.

Poza skórzaną kanapą w salonie stoją jeszcze: ciężki dębowy regał na książki, niewielki stolik kawowy i telewizor. Gary spogląda na niego jeszcze raz. Zastanawia go pęknięcie w ekranie i powód, dla którego muchy tak się nim interesują. Podchodzi parę kroków, słysząc trzeszczenie rozbitego szkła pod stopami, i nachyla się w stronę telewizora.

Z bliska od razu domyśla się przyczyny. Roztrzaskane szkło pokrywa ciemna, zaschnięta krew. Jeszcze więcej krwi spłynęło z ekranu na podłogę, gdzie na deskach utworzyła się lepka kałuża, w którą prawie wdepnął.

Cheryl podchodzi do niego.

– Czy to krew?

Gary myśli o rowerze, kaloszach i przejmującej ciszy.

– Musimy sprawdzić resztę domu – mówi. Cheryl spogląda na niego z niepokojem i tylko kiwa głową.

Schody są strome, trzeszczące i pochlapane ciemną krwią. Na górze mieszczą się dwie sypialnie oraz maleńka łazienka. O ile to w ogóle możliwe, na piętrze panuje jeszcze większy upał i nieznośny smród. Gary daje Cheryl znak, żeby sprawdziła łazienkę. Przez chwilę myśli, że się nie zgodzi. Zapach wyraźnie dolatuje z którejś z sypialni, ale ten jeden jedyny raz partnerka pozwala mu wejść w rolę starszego rangą i ostrożnie idzie w stronę łazienki.

Gary zatrzymuje się przed wejściem do pierwszej sypialni, czując w ustach gorzki, metaliczny posmak, a później wolno otwiera drzwi.

Pokój należy do kobiety. Jest czysty, uporządkowany i pusty. W kącie stoi szafa, przy oknie komoda, a na środku duże łóżko przykryte nieskazitelną kremową kapą. Na nocnym stoliku stoją lampa i samotne zdjęcie w skromnej drewnianej ramce. Gary podchodzi bliżej i sięga po nie. Zdjęcie przedstawia chłopca, na oko dziesięcio- lub jedenastoletniego, drobnego i kościstego, z szerokim uśmiechem na twarzy i strzechą jasnych włosów na głowie. O Boże – modli się w myślach policjant. Błagam, Boże, tylko nie to.

Z ciężkim sercem wychodzi na korytarz, gdzie zastaje bladą i spiętą Cheryl.

– Łazienka jest pusta – oświadcza jego partnerka i Gary już wie, że myślą o tym samym. Został tylko jeden pokój. Muszą go otworzyć, żeby zdobyć główną nagrodę. Gary nerwowym ruchem opędza się od muchy i najchętniej głęboko zaczerpnąłby powietrza, gdyby nie ten duszący zapach. Sięga w stronę klamki i popycha drzwi.

Słyszy, jak Cheryl zbiera się na wymioty, ale jest zbyt twarda, by się im poddać. Jemu również przewraca się w żołądku, lecz udaje mu się opanować odruch wymiotny.

Kiedy wcześniej wydawało mu się, że jest kiepsko, był w błędzie. Dopiero teraz mają przed oczami pieprzony koszmar.

Chłopiec leży na łóżku, ubrany w za duży T-shirt, workowate szorty i białe sportowe skarpetki. Ściągacz skarpetek wrzyna mu się w nabrzmiałe nogi.

Gary nie może oderwać wzroku od śnieżnobiałych skarpetek. Oślepiająco białych. Świeżo wypranych. Jak z reklamy proszku do prania. A może tylko się takie wydają, bo wszystko inne jest czerwone. Ciemnoczerwone. Za duży T-shirt, poduszki i pościel. W miejscu, gdzie powinna się znajdować twarz chłopca, jest tylko czerwona miazga, nie sposób rozpoznać jej rysów. Ze zmasakrowanych tkanek wyłażą muchy i chrząszcze, przelewająca się fala czarnych insektów.

Gary przypomina sobie roztrzaskany ekran telewizora, kałużę krwi na podłodze i nagle widzi tę scenę. Głowa chłopca uderza w ekran telewizora raz za razem, rozbija się o podłogę, aż w końcu zamienia się w krwawą miazgę, której nie da się już rozpoznać.

Może właśnie taki był cel – myśli, przenosząc wzrok na kolejną porcję czerwieni, której nie da się przeoczyć. Wielkie litery wysmarowane na ścianie nad ciałem chłopca układają się w napis:

NIE MÓJ SYN

1

Nigdy nie wracaj. Ludzie zawsze tak mówią. Wszystko będzie wyglądało inaczej, niż to zapamiętałeś. Zapomnij o przeszłości. Oczywiście to ostatnie łatwiej jest powiedzieć niż zrobić. Przeszłość lubi do nas wracać jak kiepskie curry.

Tak naprawdę wcale nie chcę wracać. Już prędzej wolałbym zostać żywcem zjedzony przez szczury albo wziąć udział w wieczorku tańców westernowych. Z całego serca nie mam ochoty oglądać zabitej dechami dziury, w której się wychowałem. Jednak czasami nie mamy innego wyboru jak tylko ten zły.

Właśnie dlatego jadę krętą szosą przez północne Nottinghamshire, i to już o siódmej rano. Nie widziałem tej drogi przez bardzo długi czas. Dawno też nie oglądałem świata o siódmej rano.

Droga jest prawie pusta. Wyprzedza mnie raptem parę samochodów. Kierowca jednego z nich wali przy tym w klakson (zapewne sądząc, że usiłuję mu przeszkodzić w szarży godnej Lewisa Hamiltona i opóźnić jego przyjazd do gównianej pracy o parę minut). Muszę jednak przyznać, że faktycznie jadę powoli, z nosem przysuniętym do przedniej szyby, dłońmi zaciśniętymi na kierownicy i zbielałymi z wysiłku kłykciami: wolniusieńko.

Nie cierpię prowadzić i za wszelką cenę staram się tego unikać. Wszędzie chodzę pieszo albo jeżdżę autobusem lub pociągiem. Na moje nieszczęście Arnhill nie leży na trasie żadnej z linii autobusowych, a od stacji kolejowej dzieli je prawie dwadzieścia kilometrów. Jedyną realną możliwością był więc przyjazd samochodem. Jak już wcześniej mówiłem, czasami po prostu nie ma się wyboru.

Włączam kierunkowskaz i skręcam z głównej drogi w labirynt jeszcze węższych i bardziej zdradliwych wiejskich dróżek. Po obu ich stronach rozciągają się brązowe i brudnozielone pola. Świnie wystawiają ryjki z zardzewiałych, pokrytych blachą falistą chlewików. Gdzieniegdzie można też zobaczyć przerzedzone brzozowe zagajniki. Sherwood Forest, czy raczej to, co z niego zostało. Robin Hooda i Małego Johna można znaleźć już tylko na tandetnych szyldach podupadających pubów. Przesiadujący w nich mężczyźni raczej nie tworzą wesołej kompanii i mogą cię obrabować co najwyżej z zębów, jeśli krzywo na nich spojrzysz.

Wbrew popularnemu w Anglii powiedzeniu nie zawsze „im bardziej na północ, tym bardziej ponuro”. Nottinghamshire nie leży znów tak daleko na północy – chyba że nigdy nie wyrwaliście się z diabelskiego kręgu autostrady M25 – ale jest płaskie, pozbawione kolorów i życia, z którymi kojarzy się wieś. Tak jakby kopalnie, które kiedyś dominowały w tym regionie, zdołały wyssać całą energię z tego miejsca.

Wreszcie, długo po tym, jak minąłem ostatnie ślady cywilizacji albo chociaż lokal McDonald’s, po lewej stronie miga mi przekrzywiona, wysmagana wiatrem tablica z napisem: ARNHILL ZAPRASZA.

Pod spodem jakiś elokwentny gnojek dopisał: ŻEBY CIĘ WYRUCHAĆ.

Arnhill nie należy do przyjaznych miejsc. Jest zgorzkniałe i przygnębiające. Niewzruszone, zatwardziałe i znużone. Jego mieszkańcy trzymają ze sobą i nieufnie traktują przyjezdnych. Witają ich krzywymi spojrzeniami, a na pożegnanie spluwają z obrzydzeniem.

Poza kilkoma farmami i starymi kamiennymi domkami na przedmieściach Arnhill nie jest ani spokojne, ani malownicze. Chociaż miejscową kopalnię zamknięto prawie trzydzieści lat temu, jej dziedzictwo nadal tkwi w tej ziemi, podobnie jak ruda. Próżno tu szukać krytych strzechą dachów czy podwieszanych koszy z kwiatami. Przed domami wisi co najwyżej suszące się pranie i gdzieniegdzie flaga z krzyżem Świętego Jerzego.

Wzdłuż głównej drogi ciągną się domy szeregowe z okopconej cegły, jest też zapuszczony pub o nazwie Running Fox. Kiedyś działały jeszcze Arnhill Arms i Bull, ale zamknęli je dawno temu. W dawnych czasach (moich czasach) właściciel Foxa – Cygan – przymykał oko, kiedy starsze dzieciaki kupowały u niego piwo. Nadal pamiętam, jak po wyrzyganiu trzech kufli snakebite’a, i sporej części własnych wnętrzności, po wyjściu z obskurnej toalety zastawałem go pod drzwiami, wyposażonego w wiadro i mop.

W sąsiednim lokalu wciąż mieści się knajpa Wandering Dragon z jedzeniem na wynos, nietknięta nowoczesnością, świeżą farbą i – mógłbym się założyć – zmianami w menu. Nie zgadza się tylko jedno: sklepik na rogu, w którym kupowaliśmy ciągutki, czekoladowe drażetki na wagę i batoniki, zniknął. Jego miejsce zajął sklep Sainsbury’s Local. Postęp najwyraźniej dociera wszędzie, nawet do Arnhill.

Poza tym jednym wyjątkiem spełniły się moje najgorsze obawy. Nic się tu nie zmieniło. To miejsce wygląda – niestety – dokładnie tak samo, jak je zapamiętałem.

Jadę dalej główną ulicą, mijając zaniedbany plac zabaw i skwerek. Pośrodku wznosi się posąg górnika upamiętniający ofiary katastrofy w kopalni węgla, do której doszło w roku 1949.

Minąwszy najbardziej charakterystyczny punkt wioski, wjeżdżam na niewielkie wzniesienie i widzę przed sobą bramę prowadzącą do szkoły. Arnhill Academy, tak się teraz nazywa. Cały kompleks doczekał się nowej elewacji, a w miejscu starego budynku literatury angielskiej, z którego dachu spadł kiedyś uczeń, utworzono strefę wypoczynkową. Łajno zapakowane w złoty papierek wciąż pozostanie łajnem. Powinienem był to wiedzieć.

Zatrzymuję się na parkingu pracowniczym na tyłach budynku i wysiadam ze steranego golfa. Na parkingu stoją jeszcze dwa samochody: czerwona corsa i stary saab. Podczas letnich wakacji budynki szkół rzadko kiedy stoją puste. Nauczyciele muszą przygotować klasy i plany lekcji, zająć się trudnymi przypadkami. A czasami ubiegają się o pracę.

Zamykam samochód i ruszam w stronę recepcji, starając się nie kuleć. Noga wyjątkowo mi dziś dokucza, po części z powodu długiej jazdy samochodem, a po części – stresu. Niektórzy ludzie w nerwowych sytuacjach dostają migreny, mnie boli noga. Tak naprawdę powinienem skorzystać z laski, ale tego nie cierpię. Czuję się z nią jak inwalida. Ludzie patrzą na mnie ze współczuciem. Nienawidzę, kiedy ktoś się nade mną lituje. Współczucie powinno być zarezerwowane dla tych, którzy na nie zasługują.

Z lekkim grymasem wspinam się po schodach prowadzących do głównego wejścia. Na błyszczącej tablicy nad nimi dostrzegam napis: „Dobry, lepszy, najlepszy. Nie poddawaj się, dopóki nie wejdziesz na szczyt. Dopóki twój dobry wynik nie zamieni się w lepszy, a lepszy w najlepszy”.

Jakież to inspirujące. Przypominają mi się słowa Homera Simpsona: Dzieciaki, dałyście z siebie wszystko i gówno z tego wyszło. Macie nauczkę, że nie warto się starać.

Wciskam guzik interkomu. Słysząc trzeszczenie, nachylam się w stronę głośnika.

– Jestem umówiony z panem Price’em.

Rozlegają się kolejne trzaski, przeszywający pisk, a później brzęczenie. Rozcieram ucho, popycham drzwi i wchodzę do środka.

Pierwszą rzeczą, jaka do mnie dociera, jest zapach. Każda szkoła ma swój charakterystyczny zapach. W nowoczesnych placówkach składa się na niego woń środków czyszczących i płynu do czyszczenia monitorów. W szkołach prywatnych – zapach kredy, drewnianych podłóg i pieniędzy. W Arnhill Academy czuć hamburgerami, kostkami toaletowymi i buzującymi hormonami.

– Dzień dobry.

Zza szklanego frontu recepcji spogląda na mnie surowo krótko ostrzyżona starsza kobieta w okularach.

Panna Grayson? Niemożliwe. Na pewno zdążyła już przejść na emeryturę. I wtedy go zauważam. Wypukły brązowy pieprzyk na brodzie, z którego wciąż wyrastają sztywne czarne włoski. Chryste, to naprawdę ona. Czyli że lata temu, kiedy wydawało mi się, że jest stara jak pieprzony dinozaur, miała zaledwie – no ile? – czterdzieści parę lat. Tyle samo co ja teraz.

– Jestem umówiony z panem Price’em – powtarzam. – Jestem Joe… pan Thorne.

Czekam, aż mnie rozpozna – i nic. Ale przecież minęło tyle lat, a przez mury tej szkoły przewinęło się mnóstwo uczniów. Nie jestem już tym samym chuderlawym dzieciakiem w za dużym mundurku, który przemykał przez recepcję, bojąc się, że burknie jego nazwisko i wlepi mu naganę za niewpuszczoną w spodnie koszulę albo nieregulaminowe obuwie.

Panna Grayson nie była najgorsza. Często widywałem w jej maleńkim biurze słabsze, nieśmiałe dzieciaki. Naklejała im plastry na skaleczone kolana, jeśli akurat nie było pielęgniarki, sadzała je w fotelu i poiła sokiem, czekając, aż zjawi się nauczyciel, albo pozwalała sobie pomóc w porządkowaniu papierów. Wszystko, byle tylko dać im chwilę wytchnienia od udręki związanej ze spędzeniem przerwy na szkolnym boisku.

Mimo to cholernie się jej bałem.

I wciąż się boję. Wydaje z siebie westchnienie sugerujące, że tylko marnuję czas – jej, szkoły i swój własny – a następnie sięga po telefon. Ciekawe, co tutaj robi, skoro są wakacje. Nie należy przecież do kadry nauczycielskiej. Z drugiej strony, nie jestem zbytnio zaskoczony. W dzieciństwie nie potrafiłem sobie wyobrazić panny Grayson poza murami szkoły. Była jej nieodłączną częścią.

– Panie Price? – burczy do słuchawki. – Przyszedł pan Thorne. Tak. W porządku. – Odkłada słuchawkę. – Zaraz przyjdzie.

– Świetnie, dziękuję.

Ponownie zwraca się w stronę komputera. Nie proponuje mi kawy ani herbaty, choć akurat w tym momencie każda komórka mojego ciała domaga się ożywczej dawki kofeiny. Przysiadam na brzeżku plastikowego krzesła, starając się nie wyglądać jak niegrzeczny uczeń czekający na spotkanie z dyrektorem. Kolano pulsuje mi z bólu. Kładę na nim dłonie, dyskretnie masując palcami obolały staw.

Za oknem dostrzegam kilkoro dzieciaków w zwykłych ubraniach, siedzących niedaleko szkolnej bramy. Popijają red bulla i śmieją się z czegoś, co widzą na swoich smartfonach. Dopada mnie uczucie déjà vu. Znowu mam piętnaście lat, siedzę przy tej samej bramie, popijam colę i… nad czym siedzieliśmy, zaśmiewając się do łez, zanim wynaleziono smartfony? Pewnie nad magazynem „Smash Hits” i podkradzionymi komuś świerszczykami.

Odwracam się i wlepiam spojrzenie w buty. Skóra na czubkach jest lekko zdarta. Powinienem był je wypastować. Naprawdę potrzebuję kawy. Już prawie kapituluję i proszę o nią pannę Grayson, gdy nagle słyszę skrzypienie kroków na wypolerowanym linoleum i widzę, jak otwierają się podwójne drzwi prowadzące do głównego korytarza.

– Joseph Thorne?

Wstaję z miejsca. Harry Price wygląda dokładnie tak, jak się spodziewałem, a nawet gorzej. Szczupły, zmęczony życiem człowiek po pięćdziesiątce w bezkształtnym garniturze i wsuwanych mokasynach. Przerzedzone siwe włosy zaczesał do tyłu, a jego twarz ma taki wyraz, jakby bez przerwy otrzymywał straszne wiadomości. Aura znużonej rezygnacji spowija go niczym woń kiepskiego płynu po goleniu.

Uśmiecha się do mnie krzywymi, pożółkłymi od nikotyny zębami. Przypomina mi się, że odkąd wyjechałem z Manchesteru, nie miałem w ustach papierosa. Myśl o tym, w połączeniu z rozpaczliwym pragnieniem kofeiny, sprawia, że mam ochotę zacisnąć zęby tak mocno, aż się pokruszą.

Wyciągam dłoń i zmuszam się do uprzejmego – a przynajmniej taką mam nadzieję – uśmiechu.

– Miło mi pana poznać.

Widzę, że mnie ocenia. Jestem od niego wyższy o parę centymetrów. Świeżo ogolony. Mam porządny garnitur, który był drogi, kiedy go kupowałem. Ciemne włosy, chociaż teraz już poprzetykane siwizną. Ciemne oczy, chociaż teraz lekko przekrwione. Ludzie twierdzą, że mam szczerą twarz, co tylko świadczy o tym, jak niewiele o mnie wiedzą.

Dyrektor ściska moją dłoń i mocno nią potrząsa.

– Zapraszam do gabinetu.

Poprawiam torbę na ramieniu, usiłując zmusić bolącą nogę do posłuszeństwa, i ruszam za Harrym. Przedstawienie czas zacząć.

– Referencje, które wystawił panu poprzedni dyrektor, są znakomite.

No ja myślę. W końcu sam je pisałem.

– Dziękuję.

– W ogóle cały pański życiorys prezentuje się imponująco.

Bajerowanie to jedna z moich specjalności.

– Ale…

A jednak.

– Miał pan dość długą przerwę w pracy – ponad dwanaście miesięcy.

Sięgam po kubek słabej mlecznej kawy, którą panna Grayson w końcu łaskawie mi przyniosła. Upijam łyk, powstrzymując się od grymasu.

– Tak, no cóż, to było celowe posunięcie. Zdecydowałem się na roczny urlop. Uczyłem przez piętnaście lat. Nadszedł czas, żeby naładować akumulatory. Pomyśleć o przyszłości. Postanowić, co chcę robić dalej.

– A czy mogę zapytać, czym pan się w tym czasie zajmował? Nie widzę tego w pańskim życiorysie.

– Dawałem korepetycje. Udzielałem się społecznie. Przez pewien czas uczyłem za granicą.

– Doprawdy? A gdzie?

– W Botswanie.

W Botswanie? Skąd mi się to u licha wzięło? Nie potrafiłbym nawet pokazać pieprzonej Botswany na mapie.

– Godne pochwały.

I pomysłowe.

– Nie kierowałem się wyłącznie altruizmem. Tamtejsza pogoda jest zdecydowanie lepsza niż w Anglii.

Obaj się śmiejemy.

– A teraz chce pan wrócić do uczenia na pełny etat?

– Tak, jestem gotowy na nowy etap w mojej karierze.

– W takim razie dlaczego chce pan pracować akurat w Arnhill Academy? Sądząc po pańskim CV, może pan przebierać w ofertach.

Sądząc po moim CV, dawno już powinienem dostać Pokojową Nagrodę Nobla.

– No cóż – mówię – pochodzę stąd. Dorastałem w Arnhill. Chyba chciałbym się jakoś odwdzięczyć lokalnej społeczności.

Zaczyna przekładać leżące na biurku papiery, wyraźnie skrępowany.

– Jest pan świadomy okoliczności, w jakich zwolniło się to stanowisko?

– Czytam gazety.

– I co pan o tym sądzi?

– Wydarzyła się straszna tragedia. Ale jedna tragedia nie powinna definiować całej szkoły.

– Cieszę się, że pan tak twierdzi.

Cieszę się, że to sobie wcześniej przećwiczyłem.

– Chociaż – podejmuję – zapewne mocno to państwem wstrząsnęło.

– Pani Morton była lubianą nauczycielką.

– Niewątpliwie.

– A Ben, no cóż, dobrze zapowiadającym się uczniem.

Czuję, jak zaciska mi się gardło, ale tylko trochę. Mam grubą skórę, chociaż przez moment jestem wstrząśnięty. Życie pełne obietnic. Ale przecież właśnie z nich się ono składa. Same obietnice i żadnych gwarancji. Lubimy wierzyć, że mamy zaklepane miejsce w przyszłości, jednak to tylko rezerwacja. Nasze życie może zostać przerwane w dowolnym momencie, bez ostrzeżenia, bezpowrotnie, niezależnie od tego, jak daleko zaszliśmy. Nawet jeśli dopiero co zdążyliśmy się po nim rozejrzeć.

Tak jak Ben. I moja siostra.

Dociera do mnie, że Harry znowu coś mówi.

– Sytuacja jest delikatna. Ludzie zadają pytania. Jak szkoła mogła nie zauważyć, że jedna z nauczycielek jest niezrównoważona psychicznie? Czy coś grozi uczniom?

– Rozumiem.

Rozumiem, że Harry bardziej się martwi o swoją ciepłą posadkę i szkółkę niż tragicznie zmarłego Benjamina Mortona, którego twarz została doszczętnie zmiażdżona przez jedyną osobę w jego życiu, która powinna go bezwzględnie chronić.

– Rzecz w tym, że muszę starannie wybrać osobę, której powierzę to stanowisko. Zależy mi na zaufaniu rodziców.

– To zrozumiałe, więc jeśli znalazł pan bardziej odpowiedniego kandydata…

– Tego nie powiedziałem.

Rzeczywiście. Jestem cholernie pewien, że nie znalazł. Jestem też dobrym nauczycielem (z reguły). Faktem jest również to, że Arnhill Academy leży na zadupiu. Ma kiepskie wyniki i opinię. On o tym wie. Ja o tym wiem. Łatwiej byłoby mu znaleźć niedźwiedzia, który nie sra w lesie, niż namówić porządnego nauczyciela do pracy w tej szkole. Szczególnie w tych o k o l i c z n o ś ci a ch.

Postanawiam trochę go przycisnąć.

– Wybaczy mi pan szczerość? – Zawsze dobrze jest o to zapytać, gdy nie ma się najmniejszego zamiaru być szczerym. – Wiem, że Arnhill Academy ma problemy. Właśnie dlatego chcę tu pracować. Nie szukam ciepłej posadki, tylko wyzwania. Znam te dzieciaki, bo kiedyś byłem taki sam jak one. Znam tę społeczność. Dokładnie wiem, z kim i z czym mam do czynienia. To mnie nie przeraża. Szczerze mówiąc, sądzę, że należę do wyjątków.

Widzę, że go przekabaciłem. Dobrze sobie radzę na rozmowach kwalifikacyjnych. Wiem, co ludzie chcą usłyszeć, i co ważniejsze, potrafię wyczuć, kiedy są zdesperowani.

Harry prostuje się w fotelu.

– Chyba nie mam już więcej pytań.

– Świetnie. W takim razie dziękuję za spotkanie…

– Właściwie poza jednym.

No do kurwy…

– Kiedy może pan zacząć? – pyta z uśmiechem.

2

Trzy tygodnie później

W domku panuje ziąb, jak to w budynku, który od dłuższego czasu stoi zamknięty i nikt w nim nie mieszka. Ten rodzaj zimna przenika człowieka aż do kości i zostaje z nim nawet wtedy, gdy maksymalnie podkręci ogrzewanie.

Poza tym cuchnie zaniedbaniem, tanią farbą i wilgocią. Zdjęcia na stronie agencji nieruchomości nieznacznie minęły się z prawdą. Sugerowały raczej podniszczony szyk, ekscentryczne zaniedbanie. Rzeczywistość okazała się bardziej niepokojąca i na skraju ruiny. Nie żebym mógł sobie pozwolić na bycie wybrednym. Muszę gdzieś mieszkać i nawet w takiej dziurze jak Arnhill ten domek to jedyne, na co mnie stać.

Oczywiście nie jest to jedyny powód, dla którego go wybrałem.

– Wszystko w porządku?

Odwracam się w stronę gładko przylizanego młodego mężczyzny czającego się w drzwiach: Mike’a Bellinga z agencji nieruchomości Belling i Spółka. Wydaje się zbyt dobrze ubrany i elokwentny, żeby pochodzić stąd. Widzę, że nie może się już doczekać, by wrócić do biura w centrum miasta i zmyć krowie łajno z błyszczących czarnych półbutów.

– Nie do końca tego się spodziewałem.

Jego uśmiech przygasa.

– Cóż, zgodnie z opisem, jest to tradycyjny wiejski domek, bez wielkich wygód. Przez pewien czas nikt go nie wynajmował…

– Może i tak – przyznaję niepewnie. – Mówił pan, że piecyk znajduje się w kuchni? Chyba powinienem tu trochę nagrzać. Dziękuję, że mnie pan wpuścił.

Agent przestępuje z nogi na nogę, wyraźnie skrępowany.

– Została nam jeszcze jedna sprawa, panie Thorne…

– Jaka?

– Depozyt.

– A co z nim?

– To pewnie zwykłe nieporozumienie, ale… nie otrzymaliśmy jeszcze pańskiego czeku.

– Doprawdy? – Kręcę głową. – Poczta działa coraz gorzej.

– Cóż, to żaden problem. Gdyby zechciał pan…

– Oczywiście.

Sięgam do kieszeni marynarki i wyjmuję z niej książeczkę czekową. Mike Belling wręcza mi długopis. Nachylam się nad podłokietnikiem sfatygowanej kanapy i wypisuję czek, po czym wyrywam go z książeczki i podaję agentowi.

Bierze go ode mnie z uśmiechem, który błyskawicznie znika z jego ust, kiedy zauważa kwotę.

– To jest czek na pięćset funtów. Depozyt plus czynsz za pierwszy miesiąc to razem tysiąc.

– Ma pan rację, ale teraz już obejrzałem domek. – Rozglądam się i wymownie krzywię. – To przecież nora. Zimna, zapleśniała i śmierdząca. Nie jestem pewien, czy chcieliby w niej mieszkać squattersi. Nie pofatygował się pan nawet, żeby przyjechać tu wcześniej i włączyć ogrzewanie.

– Obawiam się, że nie mogę na to przystać.

– W takim razie proszę znaleźć innego najemcę.

Blef zadziałał. Widzę, że się waha. Nigdy nie okazuj słabości.

– A może nie ma innych chętnych? Może nikt nie chce wynająć domku z powodu tego, co się w nim zdarzyło? No wie pan, drobnego morderstwa połączonego z samobójstwem, które pan przemilczał.

Twarz agenta tężeje, jakby ktoś wbił mu w bok rozżarzony pogrzebacz. Nerwowo przełyka ślinę.

– Nie mamy prawnego obowiązku informować najemców…

– Nie, ale z etycznego punktu widzenia chyba byłoby miło? – Uśmiecham się życzliwie. – Biorąc to wszystko pod uwagę, wydaje mi się, że obniżka depozytu jest najmniejszym ustępstwem, na jakie może pan pójść.

Zaciska szczęki. Dostrzegam drobny tik przy jego prawym oku. Ma ochotę mi odpyskować, może nawet mnie uderzyć. Ale nie może, bo wtedy straciłby swoje milutkie dwadzieścia tysięcy rocznie plus prowizję i z czego opłaciłby wszystkie swoje eleganckie garnitury i lśniące czarne półbuty?

Składa czek na pół i chowa go do teczki.

– Oczywiście, żaden problem.

Rozpakowywanie nie zabiera mi dużo czasu. Nie należę do osób gromadzących przedmioty dla samego faktu ich posiadania. Nigdy nie potrzebowałem ozdóbek, a zdjęcia może i są potrzebne, jeśli ma się rodzinę i dzieci, ale ja ich nie mam. Noszę ubrania, dopóki się nie zedrą, po czym kupuję dokładnie takie same.

Oczywiście zdarzają się wyjątki od tej reguły. Dwa przedmioty, które wypakowałem z malutkiej walizki jako ostatnie. Pierwszy z nich to podniszczona talia kart. Wsuwam je do kieszeni. Niektórzy gracze noszą przy sobie amulety. Nigdy nie wierzyłem w szczęśliwy traf, dopóki nie zacząłem przegrywać. Później zacząłem o to obwiniać parszywy los, buty, które akurat miałem na sobie, pieprzony układ gwiazd. Wszystko, tylko nie siebie. Karty są moim zaprzeczeniem talizmanu – bezustannie przypominają mi o tym, jak strasznie dałem ciała.

Drugi przedmiot jest większy, zapakowany w gazetę. Wyjmuję go z walizki i kładę na łóżku, tak delikatnie, jakby był prawdziwym dzieckiem, po czym ostrożnie rozpakowuję.

Krótkie kluchowate nóżki sterczą do góry, maleńkie dłonie są zaciśnięte przy bokach, błyszczące blond włosy układają się w wymiętoszone loki. Puste błękitne oczy wpatrują się we mnie. A właściwie jedno oko. Drugie grzechocze w oczodole, zerkając pod dziwnym kątem, jakby dostrzegło coś bardziej intrygującego niż ja i nie zadało sobie trudu, by poinformować o tym swojego towarzysza.

Sięgam po lalkę Annie i sadzam ją na komodzie, żeby mogła mnie taksować tym swoim krzywym spojrzeniem w dzień i w nocy.

Przez resztę popołudnia i wieczoru krzątam się po domu, próbując się rozgrzać. Noga wciąż daje mi się we znaki, jeśli za długo siedzę w jednej pozycji. Panujący w domku ziąb i wilgoć również nie pomagają. Kaloryfery chyba nie działają najlepiej – pewnie są zapowietrzone.

W salonie znajduje się kominek na drewno, jednak ani w domu, ani w szopie nie znalazłem śladu drewna czy podpałki. W jednej z szafek znalazłem za to stary elektryczny grzejnik. Włączam go, żeberka pokrywa tłusta, gruba warstwa brudu, a powietrze napełnia woń spalenizny. Liczę na to, że da mi konkretną ilość ciepła, o ile wcześniej nie porazi mnie prądem.

Dom jest zaniedbany, lecz myślę, że kiedyś mogło w nim być przytulnie. Kuchnia i łazienka zdają się wysłużone, ale czyste. Ogródek na tyłach domu jest długi i otoczony polami; idealnie nadaje się do gry w piłkę. Miłe, przytulne, b e z p i e c z n e miejsce do dorastania dla małego chłopca. Tylko że temu chłopcu nie było dane dorosnąć.

Nie wierzę w duchy. Moja babcia lubiła powtarzać: To nie martwych powinieneś się bać, skarbie, tylko żywych. Byłbym skłonny przyznać jej rację. Wierzę jednak, że można wyczuć echa złych rzeczy. Ich odbicie w materii rzeczywistości, podobne do odcisku buta w wilgotnym betonie. Chociaż przyczyna wrażenia mogła dawno zniknąć, nie da się wymazać pozostawionego przez nią śladu.

Być może właśnie dlatego nie wszedłem jeszcze do jego pokoju. Nie mam problemu z mieszkaniem w tym domu, ale czuję się w nim n i e s w o jo. Jak mógłbym się czuć inaczej? W tych czterech ścianach doszło do strasznej tragedii, a mury nigdy nie zapominają.

Nie kupiłem sobie nic do jedzenia, ale nie jestem głodny. Kiedy zegar pokazuje siódmą, otwieram butelkę burbona i nalewam poczwórną porcję. Nie mogę skorzystać z laptopa, ponieważ nie załatwiłem sobie jeszcze internetu. Jak na razie nie mam zbyt wiele do roboty, poza siedzeniem i oswajaniem się z nowym otoczeniem czy próbami zignorowania bolącej nogi i znajomego ucisku w żołądku. Wyciągam z kieszeni opakowanie kart i kładę je na stoliku, ale ich nie wyjmuję. Nie temu służą. Słucham za to muzyki z telefonu, czytając przereklamowany thriller, którego zakończenia zdążyłem się już domyślić. Później staję w kuchennych drzwiach i palę papierosa, wpatrując się w zarośnięty ogród.

Niebo jest ciemniejsze niż czeluść piekielna, nie rozjaśnia go ani jedna gwiazda. Zapomniałem już, jak ciemno potrafi być na wsi. Zbyt długo mieszkałem w mieście. W mieście nigdy nie panuje całkowita ciemność ani cisza jak tutaj. Słyszę tylko własny oddech i odgłos marszczącego się filtru w papierosie.

Po raz kolejny zastanawiam się, dlaczego właściwie tu wróciłem. Arnhill jest co prawda odizolowanym, na wpół zapomnianym punktem na mapie, ale za granicą byłoby bezpieczniej. Tysiące kilometrów dzieliłyby mnie od moich długów i ludzi, którzy nie tolerują cudzej złej passy, jeśli ten ktoś okaże się niewypłacalny.

Mógłbym zmienić nazwisko i zatrudnić się jako barman w jakiejś budzie na plaży. Sączyć margaritę o zachodzie słońca. A jednak wybrałem to miejsce. Czy może raczej ono wybrało mnie.

Tak naprawdę nie wierzę w przeznaczenie. Wierzę za to, że niektóre rzeczy mamy zapisane w genach. Jesteśmy zaprogramowani do działania i reagowania w określony sposób i właśnie to kształtuje nasze życie. Nie jesteśmy w stanie tego zmienić, tak samo jak koloru naszych oczu czy skłonności do powstawania piegów na słońcu.

A może to zwykła bujda i wymówka, by uniknąć odpowiedzialności za swoje czyny? Faktem jest, że zawsze planowałem tu któregoś dnia wrócić. Mail tylko ułatwił mi podjęcie tej decyzji.

Pojawił się w mojej skrzynce prawie dwa miesiące temu. To doprawdy zdumiewające, że nie wylądował od razu w spamie.

Od: [email protected]

Temat: Annie

Byłem bliski skasowania go. Nigdy nie słyszałem o takim nadawcy. Pewnie to zwykły troll, któremu zebrało się na chory żart. Niektóre tematy powinny pozostać zamknięte. Z ich rozgrzebywania nie może wyniknąć nic dobrego. Najrozsądniejszą rzeczą, jaką mogłem zrobić, było usunięcie wiadomości, opróżnienie kosza i zapomnienie o całej sprawie.

A jednak kliknąłem „otwórz”:

Wiem, co spotkało Twoją siostrę. To się znowu dzieje.

3

Rodzice nie powinni faworyzować żadnego z dzieci. Oto kolejna z powtarzanych przez ludzi bzdur. O c z y w i ś c ie, że to robią. Tak wynika z ludzkiej natury. Począwszy od czasów, gdy nie całe potomstwo przeżywało, rodzice faworyzowali silniejsze z dzieci. Nie było sensu przywiązywać się do tego, które mogło nie przetrwać. Poza tym bądźmy szczerzy, niektóre dzieci po prostu łatwiej jest kochać.

Annie była ulubienicą naszych rodziców. To zrozumiałe. Urodziła się, kiedy miałem siedem lat i dawno przestałem być uroczym szkrabem. Wyrosłem na poważnego, chudziutkiego chłopczyka z wiecznie pozdzieranymi kolanami i w wiecznie brudnych spodenkach. Nie wyglądałem już słodko. Nie nadrabiałem tego nawet słabością do kopania piłki w parku czy spacerowania po lesie z tatą. Wolałem raczej zostać w domu i poczytać komiksy albo pograć na komputerze.

Taka postawa rozczarowywała tatę i wkurzała mamę. Rusz się z domu i łyknij trochę świeżego powietrza – fukała na mnie. Już jako siedmiolatek przeczuwałem, że świeże powietrze jest mocno przereklamowane, ale niechętnie się im podporządkowywałem i nieuchronnie pakowałem się w jakieś kłopoty, wracałem do domu brudny i znowu dostawałem opieprz.

Nic dziwnego, że rodzice marzyli o drugim dziecku: uroczej dziewuszce, która pozwalałaby się im ubierać w róże i koronki i przytulać bez grymasów i wyrywania się.

Wtedy jeszcze nie zdawałem sobie sprawy, że już od jakiegoś czasu starali się o drugie dziecko. Młodszą siostrzyczkę lub młodszego braciszka dla mnie. Jakby robili mi tym jakąś wielką przyjemność albo przysługę. Wcale nie byłem taki pewien, czy potrzebuję rodzeństwa. Rodzice mieli już mnie. Kolejne dziecko wydawało mi się zbyteczne.

Nie zmieniłem zdania nawet po narodzinach Annie. Dziwnie pomarszczonej różowej kluchy ze skrzywioną twarzą jak u kosmity. Przez cały czas tylko spała, robiła pod siebie albo płakała. Jej przenikliwe zawodzenie nie pozwalało mi w nocy spać. Wpatrywałem się w sufit, żałując, że rodzice nie kupili mi psa czy choćby złotej rybki.

Przez kilka pierwszych miesięcy byłem pogrążony w stanie apatii; ani za bardzo nie pokochałem, ani też nie znielubiłem swojej siostrzyczki. Kiedy do mnie gulgotała albo ściskała mój palec tak mocno, że zaczynał sinieć, pozostawałem niewzruszony – nawet gdy mama piszczała z uciechy i wrzeszczała do taty: Przynieś ten cholerny aparat, Sean.

Jeśli Annie próbowała mnie gonić albo dotykać moich rzeczy, uciekałem i zabierałem to, co nie należało do niej. Nie byłem niemiły, po prostu niezainteresowany. Nie prosiłem się o nią i nie widziałem powodu, dla którego miałbym na nią zwracać uwagę.

Trwało to mniej więcej do momentu, gdy skończyła rok. Tuż przed swoimi pierwszymi urodzinami zaczęła chodzić i wymawiać zbitki głosek, które brzmiały prawie jak słowa. Nagle zaczęła przypominać małego człowieczka, a nie dzidziusia. Stała się bardziej interesująca, a nawet zabawna, z tym swoim obco brzmiącym paplaniem i chwiejnym chodem jak u staruszki.

Zacząłem się bawić z Annie i trochę z nią rozmawiać. Kiedy mnie naśladowała, w mojej piersi narastało dziwne uczucie. Gdy na mnie patrzyła i trajkotała: Joe-ee, Joe-ee, robiło mi się cieplej na sercu.

Zaczęła wszędzie za mną łazić i naśladować każdy mój ruch. Śmiała się z moich głupich min i uważnie słuchała, gdy opowiadałem jej o rzeczach, których nie mogła zrozumieć. Gdy płakała, wystarczył jeden mój dotyk, żeby ją uspokoić; tak bardzo chciała sprawić przyjemność starszemu bratu, że natychmiast zapominała o wszystkich smutkach.

Nigdy wcześniej nikt mnie tak nie kochał, nawet rodzice. Oczywiście wiedziałem, że mnie kochają, ale nie patrzyli na mnie z tak bezgranicznym uwielbieniem jak moja młodsza siostra. Nikt tak na mnie nie patrzył. Byłem przyzwyczajony raczej do spojrzeń pełnych współczucia lub dezaprobaty.

W dzieciństwie nie miałem zbyt wielu przyjaciół. Właściwie nie byłem nieśmiały. Jeden z nauczycieli w podstawówce określił mnie jako „pełnego rezerwy”. Wydaje mi się, że po prostu postrzegałem innych chłopców, z tymi ich nudnymi zabawami w postaci wspinania się na drzewa i bójek, jako nieciekawych i przygłupich. Poza tym świetnie się czułem we własnym towarzystwie. Dopóki na świecie nie pojawiła się Annie.

Przed jej trzecimi urodzinami długo oszczędzałem i kupiłem jej lalkę. To nie była jedna z tych drogich lalek ze sklepu z zabawkami, które wydają dźwięki i siusiają. Mój tata nazwałby moją lalkę „podróbką z bazaru”. Właściwie była dość brzydka i przerażająca z tym swoim twardym spojrzeniem błękitnych oczu i dziwnie zaciśniętymi ustami. Jednak Annie pokochała tę lalkę. Wszędzie ją ze sobą zabierała i co noc tuliła do snu. Z jakiegoś powodu (pewnie coś źle usłyszała) nazwała ją Abbie-Eyes.

Kiedy Annie skończyła pięć lat, Abbie-Eyes wylądowała na półce w pokoju mojej siostry, zastąpiona przez lalki Barbie i kucyki My Little Pony. Jednak za każdym razem, gdy mama sugerowała, żeby się jej pozbyć, Annie zabierała jej lalkę z okrzykiem przerażenia tak donośnym, że chyba zdołałby wyrwać te niebieskie plastikowe oczy z orbit.

Z biegiem czasu Annie i ja stawaliśmy się sobie coraz bliżsi. Wspólnie czytaliśmy, graliśmy w karty albo w gry komputerowe na mojej używanej konsoli Sega Mega Drive. W deszczowe niedzielne popołudnia, kiedy tata przesiadywał w pubie, a mama była zajęta prasowaniem, w powietrzu unosiły się bijące z żelazka ciepło i zapach płynu do zmiękczania tkanin, zwijaliśmy się na fotelu wypełnionym groszkiem i oglądaliśmy stare filmy – E.T., Pogromców duchów, Poszukiwaczy zaginionej Arki – a czasami coś nowszego i pewnie zbyt dorosłego dla Annie, na przykład Terminatora 2 albo Pamięć absolutną.

Tata miał kolegę, który robił pirackie kopie kaset i sprzedawał je za pięćdziesiąt pensów. Obraz był co prawda lekko zamazany i czasami trudno było zrozumieć wypowiadane przez aktorów kwestie, ale jak zwykł mawiać tata: „Jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma” i „Darowanemu koniowi w zęby się nie zagląda”.

Wiedziałem, że rodzice nie mają za dużo pieniędzy. Tata pracował kiedyś w kopalni, ale po strajku – chociaż nasza kopalnia nie od razu została zamknięta – sam się zwolnił.

Tata postanowił nie brać udziału w strajku. Nigdy o tym nie rozmawialiśmy, ale wiedziałem, że kiepska atmosfera w pracy, napięcie i kłótnie – koledzy i sąsiedzi zwrócili się przeciwko sobie – po prostu go przerosły. Byłem małym chłopcem, kiedy to wszystko się działo, lecz pamiętam, jak mama zmywała z frontowych drzwi naszego domu napis „PARCH”. Pewnego razu ktoś wrzucił nam do salonu cegłę, akurat gdy oglądaliśmy telewizję. Następnego wieczoru tata poszedł dokądś z kilkoma kumplami. Wrócił do domu z przeciętą wargą, lekko poturbowany. I po sprawie – powiedział do mamy twardym, ponurym głosem, którego nigdy wcześniej u niego nie słyszałem.

Od czasu strajku tata się zmienił. W moich oczach zawsze był gigantem, wysokim i potężnym, ze strzechą gęstych, kręconych, ciemnych włosów. Po wszystkim jakby się skurczył, zeszczuplał i zgarbił. Kiedy się uśmiechał, co zdarzało mu się coraz rzadziej, zmarszczki w kącikach jego oczu coraz mocniej wrzynały mu się w skórę. Na skroniach pojawiła się siwizna.

Postanowił zostawić kopalnię i przekwalifikować się na kierowcę autobusu. Sądzę, że nigdy nie polubił nowej pracy. Zarabiał całkiem godziwe pieniądze, ale nie tyle co w kopalni. Częściej kłócili się z mamą, zwykle o to, że ona za dużo wydawała, a on nie zdawał sobie sprawy z tego, ile kosztuje utrzymanie domu. Później wychodził do pubu. Pił tylko w jednym pubie, tam gdzie spotykała się reszta górników, którzy odmówili udziału w strajku: Arnhill Arms. Górnicy, którzy strajkowali, pili w pubie Bull. Running Fox był miejscem neutralnym, nie zaglądał tam żaden z górników. Odwiedzały go za to starsze dzieciaki, wiedząc, że nie natkną się w nim na swojego tatę czy dziadka.

Rodzice nie byli złymi ludźmi. Kochali nas, jak potrafili. Jeśli nawet darli z sobą koty i nie zawsze mieli dla nas czas, to nie z braku troski, tylko dlatego, że ciężko pracowali, brakowało im pieniędzy i często byli zmęczeni.

Oczywiście mieliśmy telewizor, magnetowid i komputer, lecz mimo to większość wolnego czasu musieliśmy sobie organizować sami: graliśmy z Annie w berka i zośkę, rysowaliśmy kredą po chodnikach albo graliśmy w karty w długie deszczowe popołudnia. Nigdy nie żałowałem, że muszę zabawiać młodszą siostrę. Lubiłem z nią spędzać czas.

W sobotę rano, jeśli była ładna pogoda (albo chociaż nie lało jak z cebra), mama wyganiała nas z Annie na dwór, z garścią drobnych, żebyśmy mogli sobie kupić coś słodkiego, i liczyła na to, że wrócimy dopiero przed kolacją. Zwykle się z tego cieszyliśmy. Byliśmy wolni. Mieliśmy bogatą wyobraźnię i przede wszystkim mieliśmy siebie.

Wszystko się zmieniło, gdy jako nastolatek znalazłem sobie nowych „kumpli”. Stephena Hursta i jego bandę. Grupę łobuzów, z którymi taki odludek jak ja nie powinien był się trzymać.

Być może Hurst błędnie odczytał mój status outsidera jako oznakę męstwa. Albo po prostu zobaczył we mnie dzieciaka, którym łatwo będzie manipulować. Niezależnie od przyczyny byłem mu idiotycznie wdzięczny za przyjęcie do bandy. Nigdy wcześniej nie miałem problemu z tym, że jestem samotnikiem. Odrobina rówieśniczej akceptacji może się jednak okazać uzależniająca dla nastolatka, którego nigdy nie zapraszano na imprezy.

Trzymaliśmy się razem i robiliśmy to samo co reszta nastolatków: przeklinaliśmy, paliliśmy papierosy i piliśmy piwo. Bazgraliśmy napisy na placu zabaw i zaczepialiśmy łańcuchy huśtawek o ich górną poprzeczkę. Obrzucaliśmy jajkami domy nauczycieli, których nie lubiliśmy, i przebijaliśmy opony tym, których szczerze nie cierpieliśmy. Znęcaliśmy się nad słabszymi od siebie. Dzieciakami, które – chociaż wolałem się do tego nie przyznawać – były dokładnie takie same jak ja.

Nagle trzymanie się z ośmioletnią siostrą przestało być fajne. Stało się wręcz potwornie obciachowe. Kiedy Annie pytała, czy może ze mną pójść do sklepu, wymyślałem różne wymówki albo ukradkiem wymykałem się z domu. Kiedy byłem z moją nową bandą, odwracałem wzrok, udając, że nie widzę, jak Annie do mnie macha.

Starałem się nie zauważać smutku w jej oczach i rozczarowanej miny. W domu robiłem wszystko, żeby jej to jakoś wynagrodzić. Wiedziała o tym. Dzieci nie są głupie. A jednak pozwalała mi na to, przez co czułem się jeszcze gorzej.

To niemądre, ale kiedy teraz o tym myślę, nigdy z nikim nie czułem się szczęśliwszy niż z Annie. Udawanie twardziela to nie to samo co bycie twardzielem. Szkoda, że nie mogę tego powiedzieć piętnastoletniemu sobie, razem z paroma innymi przydatnymi prawdami: że dziewczyny nie chcą się umawiać z grzecznymi chłopcami, znieczulanie ucha lodem przed jego przekłuciem nie działa, a thunderbird nie jest winem ani też odpowiednim drinkiem do picia przed weselem.

Przede wszystkim jednak chciałbym móc powiedzieć swojej siostrze, że ją kochałem. Bardziej niż kogokolwiek innego na świecie. Była moją najlepszą przyjaciółką, przy której naprawdę mogłem się poczuć sobą i która jako jedyna potrafiła mnie rozbawić do łez.

Niestety nie mogę tego zrobić. Bo w wieku ośmiu lat moja siostra zniknęła. Wtedy wydawało mi się, że to najgorsza rzecz, jaka tylko mogła nas spotkać.

A później wróciła.

4

Do pierwszego dnia pracy w Arnhill Academy przygotowuję się w ten sam sposób co zwykle: poprzedniego wieczoru za dużo piję, wstaję zbyt późno, przeklinam dzwoniący budzik, aż w końcu – niechętnie i z żalem – kuśtykam w stronę łazienki.

Odkręcam prysznic, ustawiając go na maksymalną temperaturę – z głowicy bez przekonania zaczyna ciurkać woda – gramolę się do kabiny, trochę się rozgrzewam, wyłażę z powrotem, wycieram się ręcznikiem i wkładam czyste ubranie.

Wybieram czarną koszulę, granatowe dżinsy i stare, schodzone converse’y. Elegancja elegancją, ale buty do pląsów muszą być. Wiem, że to głupie określenie. Zapożyczyłem je od Brendana, z którym kiedyś wynajmowałem mieszkanie. Brendan jest Irlandczykiem, co oznacza, że sypie powiedzonkami jak z rękawa. Większość z nich jest całkowicie pozbawiona sensu, ale to jedno akurat do mnie przemawia. Każdy ma parę butów „do pląsów”. Takich, które wkładamy, żeby poczuć się dobrze i wygodnie. W niektóre dni są nam one szczególnie potrzebne.

Przeciągam grzebieniem po włosach i zostawiam je do wyschnięcia. Schodzę na dół, żeby napić się czarnej kawy i wypalić papierosa. Staję w otwartych kuchennych drzwiach. Na dworze jest tylko trochę zimniej niż w domu. Niebo wygląda jak pokryte grubą warstwą szarego betonu. Drobna, uporczywa mżawka siecze mnie w twarz. Jeśli słońce nosi dziś kapelusz1, to na pewno przeciwdeszczowy.

Docieram do szkoły kwadrans przed dziewiątą, razem z pierwszą grupą uczniów: trzema nastolatkami stukającymi w wyświetlacze swoich smartfonów i odgarniającymi ułożone na sztywno włosy oraz paczką poszturchujących się chłopców, których żartobliwe przepychanki w każdej chwili mogą się zamienić w prawdziwą bójkę. Kilkoro dzieciaków wystylizowanych na emo zezuje spod ciężkich grzywek na nauczycieli.

Niektórzy uczniowie zjawiają się w szkole sami. Mają zwieszone głowy i ramiona. Idą wolnym, niepewnym krokiem potępieńców; to właśnie oni są obiektem żartów i prześladowań.

Moją uwagę zwraca jedna z dziewczynek: niska, z burzą nastroszonych rudych włosów i trądzikiem, w niedopasowanym mundurku. Przypomina mi moją koleżankę ze szkolnych lat: Ruth Moore, która śmierdziała potem i nikt nie chciał z nią siedzieć w ławce. Dzieciaki wymyślały na jej temat złośliwe rymowanki: Ruth Moore biedna jak szczur, dostaje żarcie za darmochę i prosi o jeszcze trochę. Ruth Moore, wstrętny paszczur, zlizuje mydło z podłogi w kiblu.

Zabawne, jaką kreatywnością potrafią się wykazać dzieci, żeby komuś dopiec.

Nieco dalej zauważam ofiarę numer dwa: wysokiego chuderlaka ze strzechą ciemnych włosów, które prawie stoją dęba. Chłopak nosi okulary i mocno się garbi, trochę przez swój wzrost, a trochę przez zwisający mu z pleców ciężki plecak. Założę się, że nie radzi sobie z piłką nożną i resztą sportów, za to w grze na PlayStation nie ma sobie równych wśród kujonów. Mamy ze sobą wiele wspólnego.

– Hej, Marcus, ty pieprzona cipo!

Krzyk dobiega od strony grupki chłopaków idących tuż za nim. Jest ich pięciu i pewnie chodzą do jedenastej klasy. Zbliżają się do niego płynnym, kołyszącym się krokiem zgranej paczki. Pasywno-agresywnym. Lider bandy – wysoki, przystojny, ciemnowłosy – obejmuje Chudzielca ramieniem i coś do niego mówi. Chudzielec stara się sprawiać wrażenie rozluźnionego, lecz emanuje z niego napięcie i przerażenie. Reszta paczki otacza ich luźnym kołem, żeby w razie czego odciąć mu drogę ucieczki.

Trzymam się trochę z tyłu. Jeszcze mnie nie zauważyli. Stoję po drugiej stronie ulicy. Oczywiście nie mają pojęcia, że jestem nauczycielem. Widzą we mnie niechlujnego gościa w budrysówce i converse’ach. Mógłbym pozostać tym gościem. Lekcje jeszcze się oficjalnie nie zaczęły. Nie jesteśmy nawet na terenie szkoły. Poza tym to mój pierwszy dzień. Nadejdą kolejne dni i kolejne sytuacje, w których będę się mógł zająć tym problemem.

Sięgam do kieszeni po paczkę marlboro lightów i patrzę, jak banda przypiera Chudzielca do muru. Nerwowy uśmiech zdążył wyparować z jego twarzy. Otwiera usta, żeby zaprotestować. Lider przyciska mu ramię do gardła, jeden z chłopaków ściąga mu plecak z ramienia, a reszta bandy rzuca się na niego niczym zgraja wściekłych psów; wyjmuje książki i zeszyty, wyrywa kartki i depcze zapakowane w folię spożywczą kanapki.

Jeden z nich radośnie wysuwa z kieszeni plecaka coś, co wygląda jak nowiutki iPhone. Dlaczego? – pytam w myślach. Dlaczego rodzice wysyłają ich do szkoły z całym tym badziewiem? W moich czasach najgorszą rzeczą, jaką mógł ci gwizdnąć szkolny łobuz, były pieniądze na drugie śniadanie albo ulubiony komiks.

Spoglądam tęsknie na papierosy, po czym z westchnieniem chowam paczkę do kieszeni i przechodzę na drugą stronę ulicy, w sam środek całego tego zamieszania.

Chudzielec próbuje odzyskać swój telefon. Lider wali go kolanem w krocze i zabiera iPhone’a swojemu kumplowi.

– Oooo, najnowszy model. Fajny.

– Proszę – dyszy Chudzielec. – Dostałem go w prezencie… urodzinowym.

– Chyba nie zaprosiłeś nas na przyjęcie. – Lider spogląda na kolegów. – Mam rację?

– Taa. Zaproszenia pewnie zawieruszyły się na poczcie.

– Nie wysłałeś nam nawet głupiego SMS-a.

Lider unosi telefon wysoko nad głowę. Chudzielec próbuje po niego sięgnąć, ale bez większego przekonania. Jest dobrych parę centymetrów wyższy od swojego prześladowcy, lecz i tak czuje się przegrany. Poznaję to po jego minie.

– Obym tylko go nie upuścił – odzywa się Lider z wrednym uśmieszkiem.

Zaciskam palce na jego uniesionym nadgarstku.

– Nie upuścisz.

Lider odwraca głowę w moją stronę.

– A ty, kurwa, kto?

– Pan Thorne, wasz nowy nauczyciel angielskiego. Ale możecie się do mnie zwracać per profesorze.

Przez bandę przelatuje zdumiony szmer. Liderowi rzednie mina, ale tylko trochę. Posyła mi uśmiech, który pewnie uważa za uroczy i przez który jeszcze bardziej przestaję go lubić.

– Tylko się wygłupialiśmy, panie profesorze. To zwykłe żarty.

– Doprawdy? – Zerkam na Chudzielca. – Ty też się dobrze bawiłeś?

Chudzielec spogląda na Lidera i lekko przytakuje.

– Tak, tylko sobie żartowaliśmy.

Puszczam nadgarstek Lidera – chociaż niechętnie – i oddaję telefon Chudzielcowi.

– Na twoim miejscu, Marcus, jutro zostawiłbym go w domu.

Kiwa głową, podwójnie zawstydzony.

– Nazwisko? – zwracam się do Lidera.

– Jeremy Hurst.

Hurst. Czuję, jak leciutko drga mi powieka. No jasne, powinienem był się domyślić. Zmyliły mnie ciemne włosy, ale teraz już widzę rodzinne podobieństwo. Dziedziczny błysk okrucieństwa w błękitnych oczach.

– Czy to wszystko, panie p r o f e so r ze?

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Nawiązanie do piosenki Noela Gaya i Ralpha Butlera The Sun Has Got His Hat On (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki). [wróć]