Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W mrocznych zakamarkach ludzkiego umysłu kryją się najbardziej fascynujące koszmary i tajemnice.
Rok 1986. Eddie i jego przyjaciele dorastają w sennym angielskim miasteczku. Spędzają czas, jeżdżąc na rowerach i szukając wrażeń. Porozumiewają się kodem: rysowanymi kredą ludzikami. Pewnego dnia jeden tajemniczy znak prowadzi ich do ludzkich zwłok. Od tej chwili wszystko zmienia się w ich życiu.
Trzydzieści lat później Eddie i jego przyjaciele dostają listy z wiadomością napisaną tajemniczym kodem z dawnych lat. Uważają, że to żart do momentu, gdy jeden z nich nie ginie w niewyjaśnionych okolicznościach. Do Eddiego dociera, że jedyną drogą do ocalenia siebie przed podobnym losem jest próba zrozumienia, co tak naprawdę stało się przed laty.
Kredziarz to najlepszy rodzaj suspense’u, w którym teraźniejszość doskonale współgra z reminiscencją, każda postać jest wyraźnie zarysowana i interesująca, żadna z zagadek nie pozostawia w czytelniku niedosytu, a zwroty akcji zaskoczą nawet najbardziej doświadczonego czytelnika.
„Niesamowicie hipnotyzująca książka. Kredziarz jest senną powieścią, pełną koszmarów. Niespokojną i nie dajcą spokoju, naznaczoną cieniem i światłem. Fabuła przyspieszy twoje tętno i zamrozi krew. Narodziła się moczna gwiazda“.
A.J. Finn, autor powieści The Woman in the Window
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 331
Głowa dziewczyny spoczywała na niewielkiej stercie pomarańczowo-brązowych liści.
Jej migdałowe oczy patrzyły na korony jaworów, buków i dębów, ale nie widziały nieśmiałych promyków światła, które przebijały się przez gałęzie i pozłacały leśną ściółkę. Powieki nawet nie drgnęły, kiedy lśniące czarne żuki przebiegały po jej źrenicach. Oczy dziewczyny nie widziały nic prócz ciemności.
Nieopodal spod liści wystawała blada dłoń, jakby szukała pomocy, jakiegoś znaku, że nie jest sama. Na próżno. Reszta ciała leżała poza jej zasięgiem, poszczególne fragmenty poukrywane w różnych zakamarkach lasu.
Gdzieś w pobliżu trzasnęła gałązka, głośno jak kapiszon, i z zarośli wyfrunęła chmara ptaków. Ktoś się zbliżał.
Ukląkł obok niewidzącej dziewczyny. Drżącymi palcami delikatnie pogłaskał ją po włosach i zimnym policzku. Potem podniósł głowę, strącił kilka listków przyklejonych do postrzępionych krawędzi szyi, i uważnie włożył ją do plecaka, na którego dnie leżało kilka połamanych kawałków kredy.
Po chwili zastanowienia włożył do środka rękę i zamknął jej powieki. W końcu wstał i odszedł z pakunkiem.
Nazajutrz na miejscu zjawiła się policja i ekipa koronera. Policzyli, sfotografowali, a na koniec zawieźli wszystkie części ciała dziewczyny do kostnicy, gdzie przez parę tygodni czekały na skompletowanie.
Nic takiego się nie stało. Mimo poszukiwań, pytań, apeli i wysiłków detektywów oraz wszystkich okolicznych mieszkańców jej głowa nigdy się nie znalazła i dziewczyny z lasu nikt nie poskładał w całość.
Najlepiej zacząć od początku.
Sęk w tym, że nigdy nie doszliśmy do porozumienia, kiedy to wszystko się zaczęło. Może w dniu, w którym Gruby Gav dostał na urodziny wiadro z kredami? Czy jak zaczęliśmy nimi rysować tajemnicze symbole? Albo kiedy same zaczęły się pojawiać? A może wtedy, kiedy znaleziono pierwsze zwłoki?
Kilka charakterystycznych zdarzeń i pewnie każde z nich można by nazwać początkiem. Ale myślę, że tak naprawdę wszystko zaczęło się w wesołym miasteczku. Tamten dzień pamiętam najlepiej. Oczywiście z powodu Waltzerki, ale też dlatego, że właśnie wtedy nasze życie przestało być normalne.
Jeśli nasz świat był śnieżną kulą ze szkła, to dzień spędzony w wesołym miasteczku był tym, w którym ktoś nią mocno potrząsnął. Nawet jak już piana zniknęła i płatki śniegu opadły, nic nie było takie samo. Nie do końca. Z zewnątrz mogło się wydawać, że nic się nie zmieniło, ale patrząc od środka, wszystko było inne.
Również tego dnia pierwszy raz spotkałem pana Hallorana, więc jeśli mówimy o początkach, to trudno o lepszy niż ten.
Idzie burza, Eddie.
Mój tata lubił prognozować pogodę niskim, autorytatywnym głosem, jak prezenterzy telewizyjni. Zawsze był pewien swoich przepowiedni, mimo że na ogół się mylił.
Wyjrzałem przez okno na doskonale błękitne niebo. Było tak jasne, że musiałem zmrużyć oczy.
– Nie wygląda na to – powiedziałem z buzią wypchaną kanapką z serem.
– To dlatego, że nie będzie żadnej burzy. – Mama weszła do kuchni niespodziewanie i bezgłośnie niczym wojownik ninja. – BBC podaje, że będzie słonecznie i ciepło przez cały weekend. I nie mów z pełnymi ustami – dodała.
– Hmm… – odparł tata, jak to miał w zwyczaju, kiedy nie zgadzał się z mamą, ale nie śmiał się z nią spierać.
Zresztą nikt nie śmiał się z nią spierać. Mama była – a właściwie jest do dzisiaj – trochę przerażająca. Wysoka, z krótkimi ciemnymi włosami i piwnymi oczami, które potrafiły wesoło lśnić, ilekroć dobrze się bawiła, ale zachodziły ciemną mgłą, kiedy wpadała w złość (trochę jak w przypadku Niesamowitego Hulka – lepiej było jej nie denerwować).
Mama była lekarką, ale nie taką normalną, która przyszywa ludziom nogi i robi zastrzyki. Tata powiedział mi kiedyś, że „mama pomaga kobietom w tarapatach”. Nie wyjaśnił, o jakie tarapaty mu chodziło, ale domyśliłem się, że musiały być poważne, skoro wymagały wizyty u lekarza.
Tata też pracował, ale w domu. Pisał artykuły do czasopism i gazet. Ale nie zawsze. Czasami narzekał, że nikt nie chce dawać mu zleceń, albo mówił, śmiejąc się gorzko:
– Ostatnio nie mam czytelników, Eddie.
Jako dzieciak uważałem, że mój ojciec nie ma porządnej pracy. W każdym razie nie ma takiej, jak na tatę przystało. Tata powinien nosić garnitur z krawatem, wychodzić z domu rano i wracać wieczorem na kolację. A mój szedł pracować do swojego pokoju, gdzie siedział przed komputerem w spodniach od piżamy i T-shircie. Bywało, że nawet się nie czesał.
Nie wyglądał też tak, jak inni ojcowie. Miał dużą, krzaczastą brodę i długie włosy upięte w kucyk. Nawet zimą nosił przycięte nożyczkami, dziurawe dżinsy, a do tego wyblakłe koszulki z nazwami przedpotopowych zespołów, jak Led Zeppelin czy The Who. Na nogach miewał sandały.
Gruby Gav powiedział raz, że mój ojciec jest hipisem. Pewnie miał rację, ale wtedy wziąłem to za zniewagę i go popchnąłem, co on odwzajemnił z nawiązką. Tego dnia wróciłem do domu z nowymi siniakami i zakrwawionym nosem.
Potem się oczywiście pogodziliśmy. Gruby Gav potrafił być prawdziwym dupkiem – był jednym z tych grubych dzieciaków, które zawsze musiały robić wokół siebie największy hałas, żeby odstraszyć prawdziwych łobuzów – ale też jednym z moich najlepszych przyjaciół oraz najbardziej lojalną i hojną osobą, jaką znałem.
– Dbaj o swoich przyjaciół, Munster – powiedział mi kiedyś śmiertelnie poważnym tonem. – Przyjaciele to wszystko.
Eddie Munster, moja ksywka. To dlatego, że miałem na nazwisko Adams, jak w Rodzinie Adamsów. Oczywiście dzieciak u Adamsów nazywał się Pugsley, a Eddie Munster był w serialu The Munsters, ale wtedy nikt się nad tym nie zastanawiał i przezwisko do mnie przylgnęło.
Eddie Munster, Gruby Gav, Mickey Metal (przez ogromny aparat na zębach), Hoppo (David Hopkins) i Nicky. To była nasza banda. Nicky nie miała ksywki, bo była dziewczyną, choć ze wszystkich sił starała się nią nie być. Przeklinała jak chłopak, wdrapywała się na drzewa jak chłopak i umiała się bić prawie jak chłopak. Ale wyglądała jak dziewczyna. Bardzo ładna dziewczyna o długich rudych włosach i bladej cerze posypanej drobnymi brązowymi piegami. Nie żebym się jakoś specjalnie przyglądał.
Wszyscy mieliśmy się spotkać w tę sobotę. Spotykaliśmy się w większość sobót. Odwiedzaliśmy się w domach albo chodziliśmy na plac zabaw, czasem do lasu. Ale ta sobota była wyjątkowa, bo przyjechało wesołe miasteczko. Co roku rozstawiało się w parku nad rzeką, ale w tym po raz pierwszy rodzice pozwolili nam pójść bez nich.
Szykowaliśmy się na to, odkąd kilka tygodni wcześniej pojawiły się pierwsze plakaty. Miały być odjazdowe atrakcje: autodrom, młyńskie koło, statek piracki i orbiter. Opór.
Dokończyłem szybko kanapkę z serem i powiedziałem:
– Jesteśmy umówieni o drugiej w parku.
– Tylko trzymajcie się głównych dróg – ostrzegła mnie mama. – Nie chodźcie żadnymi skrótami i nie rozmawiajcie z obcymi.
– Okej.
Zsunąłem się z krzesła i ruszyłem do drzwi.
– I weź nerkę.
– O nieee, mamooo.
– Będziesz jeździł karuzelami i kolejkami, portfel może ci wypaść. Bierz nerkę i już. Bez dyskusji.
Otworzyłem usta, ale szybko je zamknąłem. Czułem, jak ciepło napływa mi do twarzy. Nie cierpiałem tej głupiej nerki. Nerki były dla tłustych turystów. Z czymś takim przypiętym do pasa nie miałem szans zrobić dobrego wrażenia na chłopakach, a tym bardziej na Nicky. Ale kiedy mama miała takie nastawienie, nie było z nią rozmowy.
– Okej – powiedziałem.
Oczywiście cała sytuacja nie była okej, ale widziałem, że wskazówki zegara są coraz bliżej drugiej, i musiałem iść. Wbiegłem po schodach na górę, wziąłem tę kretyńską nerkę i włożyłem do niej pieniądze. Całe pięć funtów. Prawdziwa fortuna. Potem zbiegłem na dół.
– Pa, mamo.
– Baw się dobrze.
Nie miałem wątpliwości, że będę się dobrze bawił. Świeciło słońce, miałem na sobie swój ulubiony T-shirt i converse’y. Słyszałem już z oddali stłumione „łup, łup, łup” muzyki z wesołego miasteczka, czułem zapach hamburgerów i waty cukrowej. Zanosiło się na doskonały dzień.
Kiedy dotarłem na miejsce, pod bramą stali już Gruby Gav, Hoppo i Mickey Metal.
– Eddie Munster, śliczna nereczka! – zawołał Gav.
Oblałem się rumieńcem i pokazałem mu środkowy palec. Hoppo i Mickey zaśmiali się z żartu Gava, ale po chwili Hoppo, który zawsze był najmilszy i lubił rozładowywać napięcia, powiedział Grubemu:
– Przynajmniej nie jest taka pedalska jak twoje szorty, debilu.
Gruby Gav się uśmiechnął, złapał się za spodenki i zatańczył, wyrzucając nogi do góry jak balerina. Taki właśnie był Gruby Gav. Nie dało się go obrazić, nic go nie obchodziło. A w każdym razie tak się wszystkim wydawało.
– Nieważne – powiedziałem, bo mimo wsparcia Hoppa cały czas miałem wrażenie, że z tą nerką wyglądam jak debil. – I tak nie będę jej nosił.
Rozpiąłem klamrę, schowałem portfel do kieszeni spodni i rozejrzałem się dookoła. Ukryłem nerkę w zaroślach na tyle głęboko, żeby nie było jej widać, ale wystarczająco blisko, bym sam mógł ją zabrać w drodze powrotnej.
– Na pewno chcesz ją tu zostawić? – zapytał Hoppo.
– No właśnie. Co zrobisz, jak twoja mamusia się dowie? – zadrwił ze mnie Mickey.
Mimo że należał do naszej paczki i był najlepszym przyjacielem Grubego Gava, nigdy go nie lubiłem. Było w nim coś zimnego i brzydkiego, jak aparat, który miał na zębach. Ale nie dziwiło mnie to, bo wiedziałem, kto jest jego bratem.
– Nic mnie to nie obchodzi – skłamałem i wzruszyłem ramionami.
– Jak nas wszystkich – rzucił niecierpliwie Gruby Gav. – Możemy zapomnieć o tej durnej nerce i już iść? Chcę najpierw spróbować orbitera.
Mickey Metal i Hoppo ruszyli z miejsca, bo na ogół robiliśmy to, co mówił Gav. Pewnie dlatego, że był z nas wszystkich największy i najgłośniejszy.
– Ale nie ma jeszcze Nicky – zauważyłem.
– I co z tego? – odparł Mickey. – Ona się zawsze spóźnia. Chodźmy. Znajdzie nas.
Mickey miał rację. Nicky zawsze się spóźniała. Ale z drugiej strony – nie tak się umawialiśmy. Mieliśmy się trzymać razem. Niebezpiecznie było chodzić po wesołym miasteczku w pojedynkę. Zwłaszcza dla dziewczyny.
– Dajmy jej jeszcze pięć minut – zaproponowałem.
– You cannot be serious!1 – wrzasnął Gruby Gav, najlepiej jak potrafił (czyli fatalnie) wczuwając się w Johna McEnroe.
Gav udawał różnych słynnych ludzi, głównie Amerykanów. Wychodziło mu to tak źle, że wszyscy padaliśmy na ziemię ze śmiechu.
Mickey Metal nie śmiał się teraz tak głośno jak ja i Hoppo. Nie lubił, jak reszta mu się sprzeciwiała. Ale i tak nie miało to znaczenia, bo zanim zdążyliśmy złapać oddech, usłyszeliśmy znajomy głos:
– Z czego się śmiejecie?
Odwróciliśmy głowy. Nicky szła w naszą stronę. Jak zawsze na jej widok poczułem dziwny ucisk w żołądku. Jakbym był głodny, a zarazem chciało mi się trochę wymiotować.
Jej rude włosy były dzisiaj rozpuszczone i opadały niedbale na plecy, prawie dotykając krawędzi dżinsowych szortów. Miała na sobie żółtą bluzkę bez rękawów z małymi niebieskimi kwiatami wokół szyi. Coś błysnęło przy jej gardle. Mały krzyżyk na łańcuszku. Na ramieniu niosła dużą i chyba ciężką torbę z juty.
– Spóźniłaś się – powiedział Mickey Metal. – Czekaliśmy na ciebie.
Jakby to był jego pomysł.
– Co masz w torbie? – zapytał Hoppo.
– Mój tata chce, żebym rozdawała ludziom ten szajs.
Wyjęła ulotkę, żeby nam pokazać.
Przyjdź do kościoła św. Tomasza i chwal Pana. To najlepsza atrakcja ze wszystkich!
Tata Nicky był wikarym w naszym kościele. Nigdy tam nie byłem, bo moi rodzice są niewierzący, ale widziałem go tu i ówdzie. Miał małe okrągłe okulary, a jego łysą czaszkę pokrywały piegi, jak nos Nicky. Zawsze się uśmiechał, mówił wszystkim „dzień dobry” i ogólnie trochę mnie przerażał.
– To dopiero pełna szufla syfu, proszę ja ciebie – powiedział Gruby Gav.
„Pełna szufla syfu” (albo kitu) to było jego ulubione powiedzenie, które często kończył słowami „proszę ja ciebie” i z jakiegoś powodu wypowiadał je zawsze z akcentem przedstawiciela wyższych sfer.
– Chyba nie będziesz ich rozdawała? – zapytałem, bo nagle wyobraziłem sobie cały dzień zmarnowany na włóczenie się za Nicky wciskającą ludziom ulotki.
Rzuciła mi spojrzenie, które kojarzyło mi się trochę z moją mamą.
– Oczywiście, że nie, ciołku – odparła. – Weźmiemy trochę i porozrzucamy po ziemi, jakby to ludzie się ich pozbyli, a resztę wywalę do kosza.
Wszyscy się uśmiechnęliśmy. Nie było nic lepszego, niż zrobić na złość jakiemuś dorosłemu.
Rozrzuciliśmy ulotki, pozbyliśmy się torby i przeszliśmy przez bramę miasteczka. Orbiter faktycznie był super. Na autodromie Gruby Gav wjechał we mnie tak mocno, że prawie pękł mi kręgosłup. Potem zaliczyliśmy jeszcze rakiety kosmiczne (w zeszłym roku całkiem fajne, ale teraz trochę nudne), szaloną wieżę, młyńskie koło i statek piracki.
Jedliśmy hot dogi, a Gruby Gav i Nicky próbowali ustrzelić kaczki. Dostali bolesną nauczkę, że nie zawsze wygrywa się tę nagrodę, o jakiej się marzy. Wyszli ze strzelnicy uśmiani po pachy i rzucali w siebie marnymi pluszakami.
W końcu popołudnie zaczęło się nam dawać we znaki. Podniecenie i adrenalina powoli mnie opuszczały, a zarazem zdałem sobie sprawę, że pieniędzy zostało mi już tylko na dwie, może trzy przejażdżki karuzelą.
Sięgnąłem po portfel i momentalnie serce skoczyło mi do gardła. Kieszeń była pusta.
– O, kurde!
– Co jest? – spytał Hoppo.
– Zgubiłem portfel.
– Na pewno?
– A jak myślisz?
Ale i tak sprawdziłem drugą kieszeń. Też pusta. A niech to.
– Gdzie go miałeś ostatni raz? – zapytała Nicky.
Próbowałem sobie przypomnieć. Wiedziałem, że po ostatniej jeździe na karuzeli sprawdzałem, czy go mam. Zresztą zaraz potem kupowaliśmy hot dogi. Ale na strzelnicę już nie poszedłem…
– Przy budce z hot dogami.
Była na samym końcu miasteczka, w przeciwnym kierunku niż orbiter i młyńskie koło.
– Kurde – powiedziałem znowu.
– To chodźmy – rzucił Hoppo. – Poszukamy go.
– Po co? – zdziwił się Mickey Metal. – Na pewno ktoś już go zabrał.
– Mogę ci pożyczyć pieniądze – zaproponował Gruby Gav. – Ale dużo mi nie zostało.
Nie chciało mi się w to wierzyć. Gav zawsze miał więcej pieniędzy niż my. Więcej pieniędzy, najlepsze zabawki i najnowszy, lśniący rower. Jego tata był właścicielem Byka, jednego z lokalnych pubów, a mama sprzedawała kosmetyki Avon. Gruby Gav był hojny, ale wiedziałem też, że ma ochotę na kolejne atrakcje.
Pokręciłem głową.
– Nie, spoko.
Ale nie było spoko. Oczy już zaczynały mnie szczypać. I nie chodziło tylko o zgubione pieniądze. Było mi głupio, bo zepsułem sobie dzień. A do tego wiedziałem, że moja mama się wkurzy i powie: „A nie mówiłam?”.
– Idźcie – powiedziałem. – Ja się wrócę i go poszukam. Nie ma sensu, żebyśmy wszyscy tracili czas.
– Super – odparł Mickey. – Chodźmy.
Poszli sobie i ewidentnie im ulżyło. To nie ich pieniądze zginęły, nie ich dzień był zrujnowany. Ruszyłem w kierunku budki z hot dogami.
Stała naprzeciwko waltzera, więc użyłem tej karuzeli jako punktu orientacyjnego, bo nie dało się jej przegapić. Całe wesołe miasteczko zbudowane było wokół niej.
Szedłem w stronę zniekształconej muzyki płynącej z wysłużonych głośników. Efekt dopełniały wielobarwne, błyskające światła i krzyki osób siedzących w drewnianych wózkach, które coraz szybciej obracały się wokół starej karuzeli.
Kiedy byłem już blisko, spuściłem wzrok i zacząłem uważniej badać wydeptaną ziemię. Śmieci, papierki po hot dogach, ale ani śladu portfela. Oczywiście. Mickey Metal miał rację. Ktoś już na pewno go znalazł i zwinął moje pieniądze.
Westchnąłem i podniosłem głowę. Najpierw zauważyłem Albinosa. Oczywiście nie było to jego prawdziwe nazwisko. Potem dowiedziałem się, że był to pan Halloran i że miał być naszym nowym nauczycielem.
Trudno go było przeoczyć. Był bardzo wysoki i szczupły. Miał na sobie wyblakłe dżinsy, luźną, białą koszulę i duży kapelusz słomkowy. Wyglądał jak ten piosenkarz z lat siedemdziesiątych, którego lubiła moja mama. David Bowie.
Albinos stał obok budki z hot dogami, sączył oranżadę i patrzył na waltzera. A przynajmniej wydawało mi się, że patrzy na karuzelę.
W pewnej chwili też tam spojrzałem i wtedy zauważyłem tę dziewczynę. Ciągle przepełniała mnie złość z powodu zgubionego portfela, ale poza tym byłem dwunastoletnim chłopcem, którego hormony właśnie zaczynały buzować. Nocy w swoim pokoju nie spędzałem wyłącznie na czytaniu komiksów z latarką pod kołdrą.
Dziewczyna stała z jasnowłosą koleżanką, którą widywałem czasem w naszym miasteczku (jej ojciec był chyba policjantem), ale ją mój umysł natychmiast odsunął na drugi plan. To smutna prawda, że piękno, prawdziwe piękno, przesłania wszystko i wszystkich dookoła. Blondynka była ładna, ale Waltzerka – tak ją nazywałem nawet po tym, jak już poznałem jej nazwisko – była absolutnie piękna. Wysoka i szczupła, z długimi ciemnymi włosami i jeszcze dłuższymi nogami, które były tak gładkie i brązowe, że błyszczały w promieniach słońca. Miała na sobie spódniczkę rara, luźną kamizelkę z napisem „Relax”, a pod spodem jaskrawozielony top. W pewnym momencie założyła włosy za ucho i błysnęła złotym kolczykiem.
Przyznam ze wstydem, że z początku nie zwróciłem większej uwagi na jej twarz, ale kiedy odwróciła głowę, żeby powiedzieć coś Blondynce, bynajmniej się nie zawiodłem. Okazała się piękna do bólu, z pełnymi ustami i oczami w kształcie migdałów.
A sekundę później już jej nie było.
W jednej chwili Waltzerka tam stała, widziałem jej twarz, a w następnej rozległ się potworny, rozdzierający ryk, jakby jakaś piekielna kreatura zawyła spod ziemi. Później dowiedziałem się, że to pękł pierścień łożyska osi obrotowej przestarzałej karuzeli; łożysko było nadmiernie obciążone, a niewystarczająco starannie konserwowane. Zobaczyłem srebrny błysk i twarz dziewczyny, a właściwie jej połowa, znikła, oderwana, a na jej miejscu pozostała odsłonięta masa chrząstki, kości i krwi. Mnóstwo krwi.
Ułamek sekundy później, jeszcze zanim zdążyłem otworzyć usta do krzyku, przed oczami przeleciało mi coś ogromnego, fioletowo-czarnego. Rozległ się ogłuszający huk i jeden z wózków waltzera uderzył w budkę z hot dogami, a w powietrze poleciały odłamki metalu i drewna. Ludzie zaczęli krzyczeć i w popłochu rzucili się do ucieczki. Ktoś mnie potrącił i upadłem na ziemię.
Inni mnie przygnietli, ktoś przydeptał mi nadgarstek, dostałem kolanem w głowę, czyjś but kopnął mnie między żebra. Zaskamlałem, ale udało mi się wydostać spod zwalonych na mnie ciał. I wtedy jęknąłem jeszcze raz. Waltzerka leżała tuż obok mnie. Na szczęście włosy zakryły jej twarz, ale rozpoznałem T-shirt i fluorescencyjny zielony top, mimo że obie części ubrania nasiąkły już krwią. Krew spływała jej też po nodze. Drugi kawałek ostrego metalu przeciął jej kość tuż pod kolanem. Noga ledwo się trzymała na kilku ścięgnach.
Zacząłem się podnosić, by stamtąd odejść. Dziewczyna nie żyła, to było oczywiste. Nie byłem w stanie jej pomóc. I właśnie wtedy jej dłoń chwyciła mnie za rękę.
Waltzerka odwróciła w moją stronę swoją zakrwawioną, zmasakrowaną twarz. Spod czerwonej mazi patrzyło na mnie jedno piwne oko. Drugie leżało bezradnie na zniszczonym policzku.
– Pomóż mi – wycharczała. – Pomóż.
Chciałem uciekać, krzyczeć, płakać, wymiotować – wszystko naraz. I pewnie bym to zrobił, gdybym nie poczuł na barku czyjejś silnej dłoni i nie usłyszał łagodnego głosu:
– Wszystko w porządku. Wiem, że się boisz, ale musisz mnie uważnie posłuchać i robić to, co powiem.
Odwróciłem się i zobaczyłem wpatrującego się we mnie Albinosa. Dopiero teraz zauważyłem, że jego twarz, ukryta pod szerokim rondem kapelusza, była niemal tak biała jak koszula, którą miał na sobie. Nawet oczy miał szare, prawie przeźroczyste. Wyglądał jak duch albo wampir i pewnie w innych okolicznościach bym się go przestraszył. Ale teraz był dla mnie dorosłym, a ja potrzebowałem dorosłego, żeby mi powiedział, co robić.
– Jak masz na imię? – zapytał.
– E-e-eddie.
– Okej, Eddie. Masz jakieś obrażenia?
Potrząsnąłem głową.
– To dobrze. Ale ta młoda dama jest ranna, więc musimy jej pomóc. Zgoda?
Przytaknąłem.
– Posłuchaj mnie. Przytrzymaj tutaj. Zaciśnij z całej siły.
Wziął mnie za ręce i ułożył moje dłonie dookoła jej nogi. Poczułem ciepłą, lepką krew.
– Trzymasz?
Znów kiwnąłem głową. Strach napełnił mi usta gorzkim, metalicznym smakiem. Krew sączyła mi się między palcami, mimo że zaciskałem je tak mocno, jak tylko umiałem.
W oddali słychać było dudniącą muzykę i głosy bawiących się ludzi. Tymczasem dziewczyna przestała krzyczeć. Leżała teraz bez ruchu i tylko ciężko dyszała, choć i ten dźwięk powoli słabł.
– Eddie, musisz się skupić, okej?
– Okej.
Spojrzałem na Albinosa, który wyciągnął pasek ze spodni. Był długi, zbyt długi jak na jego wąską talię, ale miał dodatkowe dziurki. Dziwne, jakie szczegóły człowiek dostrzega w najmniej odpowiednich momentach. Na przykład ja zauważyłem, że Waltzerce spadł jeden but. Plastikowy sandał, różowy i błyszczący. Przyszło mi do głowy, że pewnie nie będzie go już potrzebowała, skoro jedną nogę miała przekrojoną na pół.
– Eddie, uważasz?
– Tak.
– To dobrze. Jeszcze chwila. Świetnie ci idzie.
Albinos owinął pasek wokół uda dziewczyny, a potem bardzo mocno go pociągnął. Był silniejszy, niż mogło się wydawać. Prawie od razu poczułem, że krwotok słabnie.
W końcu spojrzał na mnie i powiedział:
– Możesz już puścić.
Zabrałem dłonie, które natychmiast zaczęły się trząść, więc wcisnąłem je pod pachy.
– Nic jej nie będzie?
– Nie wiem. Miejmy nadzieję, że uda się uratować jej nogę.
– A twarz? – zapytałem prawie szeptem.
Albinos podniósł na mnie wzrok i coś w jego bladych oczach wprawiło mnie w osłupienie.
– Patrzyłeś na jej twarz, Eddie?
Otworzyłem usta, ale nie wiedziałem, co powiedzieć. Nie rozumiałem, dlaczego jego głos nagle przestał być przyjazny.
Po chwili Albinos odwrócił głowę i powiedział cicho:
– Będzie żyła. To najważniejsze.
W tym samym momencie nad naszymi głowami zagrzmiało i spadły pierwsze krople deszczu.
Chyba wtedy pierwszy raz w życiu zrozumiałem, jak błyskawicznie wszystko może się zmienić. To, co wydaje nam się oczywiste, w każdej chwili może nam zostać odebrane. Może dlatego go zabrałem. Żeby mieć coś na pamiątkę. Żeby znaleźć dla niego bezpieczne miejsce. Przynajmniej tak to sobie tłumaczyłem.
Ale jak to zwykle bywa z rzeczami, które sobie sami wmawiamy, była to pewnie jedna wielka szufla kitu.
Lokalna gazeta zrobiła z nas bohaterów. Ściągnęli mnie i pana Hallorana z powrotem do parku i zrobili nam zdjęcie.
O dziwo, dwie osoby z wózka, który się oderwał od karuzeli, miały tylko parę złamanych kości, skaleczeń i siniaków. Kilkorgu postronnym świadkom trzeba było założyć szwy, a skutkiem panicznej ucieczki tłumu z miejsca wypadku było parę zwichniętych kostek i pękniętych żeber.
Nawet Waltzerka (która miała na imię Elisa) przeżyła. Lekarze uratowali jej nogę i oko, co gazety nazwały cudem. O reszcie jej twarzy nikt nie wspominał.
Jak to zwykle bywa w przypadku podobnych tragedii, zainteresowanie wypadkiem na wesołym miasteczku stopniowo malało. Gruby Gav zmęczył się swoimi kiepskimi żartami (głównie o odciętych nogach) i nawet Metalowi znudziło się ciągłe pytanie mnie, gdzie zostawiłem swój płaszcz Supermana. Uwagę mieszkańców miasta pochłaniały nowe wieści i plotki. Na drodze A36 doszło do wypadku, umarł kuzyn jednego z uczniów naszej szkoły, a potem Marie Bishop, dziewczyna z piątej klasy, zaszła w ciążę. Życie, jak to życie, toczyło się dalej.
Nie przeszkadzało mi to. Mnie też cała ta historia zaczęła już nużyć. Nigdy nie lubiłem być w centrum uwagi. Poza tym im mniej o tym mówiłem, tym rzadziej musiałem sobie przypominać zmasakrowaną twarz Waltzerki. Powoli przestały mnie dręczyć koszmary i nie musiałem już co noc zakradać się do pomieszczenia gospodarczego ze zmoczoną pościelą.
Mama pytała mnie kilka razy, czy chcę odwiedzić Waltzerkę w szpitalu, ale zawsze odmawiałem. Nie chciałem się z nią spotykać, nie chciałem patrzeć na jej zmasakrowaną twarz i znosić utkwionego we mnie oskarżającego wzroku: „Wiem, że chciałeś uciec, Eddie. Gdyby nie pan Halloran, zostawiłbyś mnie na pastwę losu”.
Za to pan Halloran ją odwiedzał i to chyba dość często. No ale miał na to czas, bo szkoła zaczynała się dopiero we wrześniu. Zdaje się, że wprowadził się do wynajętego domu kilka miesięcy wcześniej, żeby lepiej poznać nowe otoczenie.
To był pewnie dobry pomysł. Wszyscy mogli się do niego przyzwyczaić. Zanim jeszcze zabrzmiał pierwszy dzwonek, pan Halloran miał już za sobą najważniejsze pytania pod swoim adresem:
„Co było nie tak z jego skórą?” Dorośli tłumaczyli cierpliwie, że był albinosem. To znaczyło, że jego organizm nie produkował czegoś, co się nazywało pigmentem, a co u innych dawało taki czy inny kolor skóry.
„A jego oczy?” To samo. Też brakowało im pigmentu.
„Czyli nie był żadnym mutantem ani duchem?” Nie. Był normalnym człowiekiem, tyle że cierpiącym na albinizm.
Wszyscy oni się mylili. O panu Halloranie można było powiedzieć niejedno, ale z pewnością nie to, że był normalny.
List przychodzi bez fanfar, nikt nawet nie przeczuwa, że może się zjawić. Wpada przez szparę w drzwiach i ląduje między prośbą o wsparcie dla chorych na raka a ulotką nowej pizzerii.
Zresztą kto w ogóle wysyła jeszcze listy? Nawet moja siedemdziesięcioośmioletnia matka przeprosiła się z e-mailami, Twitterem i Facebookiem. Wręcz jest w tych sprawach bardziej zaawansowana niż ja, luddysta z wyboru. Moje technologiczne zacofanie jest stałym obiektem drwin ze strony uczniów, których rozmowy o Snapchacie, dodawaniu do ulubionych, o zakładkach i Instagramie brzmią w moich uszach jak obcy język. „Myślałem, że uczymy się angielskiego”, mówię im czasem z żalem w głosie. „Nie mam zielonego pojęcia, o czym mówicie”.
Nie poznaję pisma na kopercie, ale prawdę mówiąc, nawet własne ledwo jestem w stanie rozpoznać. Od lat piszę wyłącznie na klawiaturach i ekranach dotykowych.
Otwieram kopertę i patrzę na jej zawartość, siedząc w kuchni i pijąc kawę. Choć to nie do końca prawda. Siedzę przy stole i gapię się na zawartość koperty, a kawa obok mnie powoli stygnie.
– Co to?
Rozglądam się nagle wystraszony. Do kuchni wchodzi zaspana Chloe i szeroko ziewa. Jej ufarbowane na czarno włosy są rozpuszczone, a krótka grzywka stoi na baczność. Ma na sobie starą bluzę z nadrukiem The Cure i resztki wczorajszego makijażu.
– To – mówię i uważnie składam kartkę na pół – nazywamy powszechnie listem. W dawnych czasach ludzie używali ich do komunikowania się ze sobą.
Chloe patrzy na mnie jak na idiotę i pokazuje środkowy palec.
– Wiem, że coś mówisz, ale słyszę tylko bełkot.
– To właśnie problem dzisiejszej młodzieży. Nie chce słuchać starszych.
– Ed, nie mógłbyś być nawet moim ojcem, więc czemu gadasz jak mój dziadek?
Słuszna uwaga. Mam czterdzieści dwa lata, a Chloe powoli dobiega trzydziestki. (Tak mi się wydaje, bo nigdy mi tego nie powiedziała, a ja jestem zbyt dobrze wychowany, żeby pytać). Nie jest to zatem duża różnica, ale czasem mam wrażenie, że jestem od niej o kilkadziesiąt lat starszy.
Chloe ma w sobie młodzieńczą werwę i z powodzeniem mogłaby uchodzić za nastolatkę. Ja za to jestem wyzuty z energii i z powodzeniem mógłbym uchodzić za emeryta. Ktoś życzliwy pewnie byłby skłonny określić moją twarz jako „naznaczoną troskami”, ale ja wiem, że bardziej od trosk naznacza człowieka zamartwianie się i gorycz.
Włosy mam wciąż gęste i ciemne (w większości), ale moje zmarszczki od śmiechu już dawno straciły poczucie humoru. Jak wielu wysokich ludzi, chodzę przygarbiony, a ubieram się w stylu, dla którego Chloe wymyśliła specjalną nazwę: „szmateks fashion”. Czyli garnitury, płaszcze i prawdziwe buty. Owszem, mam kilka par dżinsów, ale nie noszę ich do pracy, a pracuję praktycznie cały czas. Bywa, że zamykam się w swoim domu, ale ostatnio nawet w wolne dni udzielam korepetycji.
Mógłbym powiedzieć, że to z miłości do nauczania, ale prawda jest taka, że nikt aż tak nie lubi swojej pracy. Robię to, bo potrzebuję pieniędzy. Z tego samego powodu mieszkam ze współlokatorką, choć wolę myśleć, że Chloe jest też moją przyjaciółką.
Tworzymy dziwną parę, muszę to przyznać. Chloe odbiega nieco od mojego wyobrażenia idealnej współlokatorki, ale inny kandydat wystawił mnie do wiatru i córka znajomej powiedziała, że zna „jedną dziewczynę”, która pilnie szuka pokoju. Dobrze się nam układa i pieniądze od Chloe bardzo mi pomagają. Jej towarzystwo też.
Może się wydawać dziwne, że w ogóle potrzebny mi współlokator. Zarabiam dość dobrze, dom dostałem od matki i pewnie większość ludzi sądzi, że oznacza to wygodne życie bez hipoteki.
Smutna prawda jest taka, że rodzice kupili ten dom w czasach dwucyfrowych stóp procentowych, a potem dwukrotnie brali pożyczki pod jego zastaw. Pierwszą zaciągnęli, żeby sfinansować remont. Pieniądze z drugiej miały posłużyć do opłacenia opieki nad ojcem, kiedy jego stan pogorszył się na tyle, że trzeba było zajmować się nim w domu.
Mieszkaliśmy tu z mamą do czasu, kiedy pięć lat temu poznała Gerry’ego, wesołego byłego bankiera, który postanowił zamienić karierę na samowystarczalne życie w wybudowanym przez siebie ekologicznym wiejskim domu w Wiltshire.
Nie mam nic przeciwko Gerry’emu. Za Gerrym też nic nie mam, ale zdaje się, że mama jest przy nim szczęśliwa, a to – skoro już mowa o wmawianiu sobie tego i owego – najważniejsza rzecz. Podejrzewam, że mimo mojego wieku jakaś część mnie wcale się nie cieszy, że mama jest szczęśliwa z kimś innym niż ojciec. To z mojej strony dziecinne, niedojrzałe i egoistyczne – i całkiem mi z tym dobrze.
Zresztą w wieku siedemdziesięciu ośmiu lat moja matka po prostu ma już wszystko gdzieś. Użyła trochę innych słów, kiedy oznajmiała mi, że zamierza się wprowadzić do Gerry’ego, ale zrozumiałem podtekst:
„Muszę się stąd wydostać, Ed. Za dużo tu wspomnień”.
„Chcesz sprzedać dom?”
„Nie. Wolę, żebyś go miał dla siebie. Przy odrobinie miłości można z niego zrobić wspaniały dom rodzinny”.
„Mamo, ja nawet nie mam dziewczyny”.
„Nigdy nie jest za późno”.
Na to nie odpowiedziałem.
„Jak go nie chcesz, zawsze możesz sprzedać”.
„Nie. Tylko… Po prostu chcę, żebyś była szczęśliwa”.
– Od kogo ten list? – pyta Chloe i podchodzi do ekspresu, żeby nalać sobie kawy.
Wkładam go do kieszeni szlafroka.
– Od nikogo ważnego.
– Oooo. Pan Tajemniczy.
– Nie. To po prostu stary znajomy.
Chloe unosi brwi.
– Jeszcze jeden? Nieźle. Ostatnio masowo się ujawniają. Nie miałam pojęcia, że jesteś taki znany.
Nie wiem, o czym mówi, ale po chwili przypominam sobie o swoim dzisiejszym gościu.
– To takie dziwne?
– Dla mnie tak. Jak na kogoś, kto nie wychodzi z domu, to cud, że znasz kogokolwiek.
– Mam przyjaciół tutaj, w Anderbury. Znasz ich. Gav i Hoppo.
– Oni się nie liczą.
– Dlaczego?
– Bo to nie są twoi przyjaciele, tylko ludzie, których znasz całe życie.
– Czy to nie jest definicja przyjaciół?
– Nie, to definicja parafii. Ludzie, z którymi czujesz się w obowiązku utrzymywać kontakt, ale robisz to z przyzwyczajenia, nie z chęci spędzania z nimi czasu.
Ma rację. Tak jakby.
– Dobra, nieważne – zmieniam temat. – Lepiej pójdę się ubrać. Idę dzisiaj do szkoły.
– A nie ma wakacji?
– Wbrew powszechnemu mniemaniu nauczyciele nie kończą pracy tylko dlatego, że school is out for summer2.
– O, cholercia. Alice Cooper w twoich ustach?
– Co, dziwisz się? Zawsze lubiłem jej muzykę – mówię śmiertelnie poważnym głosem.
W odpowiedzi na mój żart Chloe rzuca mi swój lekko krzywy uśmieszek, który z jej nieco pospolitej twarzy wydobywa coś niezwykłego. Niektóre kobiety tak mają. Na pierwszy rzut oka wydają się nietypowe, nawet dziwne, ale wystarczy jeden uśmiech albo uniesiona lekko brew i nagle przechodzą transformację.
Pewnie trochę się w niej bujam, ale nigdy bym się do tego nie przyznał. Wiem, że ona widzi we mnie bardziej opiekuńczego wujka niż potencjalnego chłopaka. Nie chciałbym wprawić jej w zakłopotanie, mówiąc, że czuję do niej cokolwiek więcej niż tylko ojcowską sympatię. Jestem też w pełni świadomy, że w małym miasteczku związek z dużo młodszą kobietą mógłby zostać źle przyjęty.
– O której przychodzi twój inny „stary znajomy”? – pyta Chloe i siada z kawą przy stole.
Ja odsuwam swoje krzesło i wstaję.
– Około siódmej. – Po krótkiej pauzie dodaję: – Jeśli chcesz, możesz do nas dołączyć.
– Dzięki, ale nie chciałabym zakłócić waszych wspominek.
– Okej.
– Może innym razem. Z tego, co czytałam, ciekawy z niego typ.
– Owszem – mówię z wymuszonym uśmiechem. – Można tak powiedzieć.
Z domu do szkoły mam piętnaście minut szybkiego marszu. W taki dzień jak dzisiaj, przyjemnie ciepły, z błękitem prześwitującym przez cienką warstwę chmur, spacer zawsze mnie odpręża. Dzięki niemu mogę uspokoić myśli przed rozpoczęciem pracy.
W trakcie semestru bardzo się to przydaje. Wiele z dzieciaków, które uczę w Anderbury Academy, można by nazwać „trudnymi”. Za moich czasów mówiło się na takich uczniów „banda złośliwych debili”. Bywa, że muszę się mentalnie przygotowywać na spotkania z nimi, a są dni, kiedy jedynym skutecznym sposobem jest dolanie wódki do porannej kawy.
Jak wiele małych miasteczek, na pierwszy rzut oka Anderbury wygląda jak wymarzone miejsce do życia. Mnóstwo tu malowniczych brukowanych uliczek i herbaciarni, jest też katedra, która w lepszym świecie pewnie byłaby słynna. Dwa razy w tygodniu odbywa się targ, a liczne parki i nadrzeczne deptaki zachęcają do długich spacerów. Samochodem można stąd szybko dojechać do piaszczystych plaż Bournemouth i Parku Narodowego New Forest.
Ale po bliższym poznaniu tutejszych realiów okazuje się, że to tylko turystyczny blichtr. Praca jest tu głównie sezonowa, a przez resztę roku bezrobocie utrzymuje się na wysokim poziomie. Grupki znudzonych nastolatków krążą wokół sklepów i włóczą się po parkach. Młodociane matki pchają po ulicach wózki z rozkrzyczanymi dzieciakami. Te ostatnie nie są niczym nowym, aczkolwiek wczesne macierzyństwo staje się coraz częstsze. A może tylko tak mi się zdaje. Z wiekiem niektórzy ludzie wcale nie mądrzeją, tylko popadają w zatwardziałość.
Docieram do bramy parku Old Meadows, miejsca, w którym jako nastolatek przeżywałem różne przygody. Od tamtych czasów mocno się zmienił, ale nic w tym dziwnego. Jest tu teraz skate park, a plac zabaw, na którym spotykała się nasza banda, ustąpił pola nowoczesnemu „terenowi rekreacyjnemu”, obfitującemu w liny do bujania, zjeżdżalnie, tyrolki i mnóstwo innych cudów, o jakich my mogliśmy tylko pomarzyć.
O dziwo, stary plac cały czas tu jest, porzucony i zdezelowany. Drabinki pokryła rdza, łańcuchy huśtawek są owinięte wokół poprzecznej belki, a jasna farba, którą niegdyś pomalowano drewnianą karuzelę, z czasem sczerniała, popękała i odpada całymi płatami. Tu i ówdzie widać jeszcze stare graffiti, namalowane przez ludzi, którzy dawno zapomnieli, dlaczego „Helen jest suką” i czym „Andy W.” zasłużył sobie na serce.
Przez chwilę stoję w bezruchu, patrzę na to wszystko i wspominam.
Ciche skrzypienie huśtawki, rześki chłód wczesnego poranka, białe linie kredy na czarnym asfalcie. Kolejna wiadomość. Ale tym razem inna. Nie figura człowieka… Coś innego.
Gwałtownie się odwracam. Nie, nie teraz. Nie dam się w to znowu wciągnąć.
Praca idzie mi szybko i przed lunchem jestem już wolny. Zbieram książki, zamykam salę i wracam pieszo do centrum miasteczka.
Byk stoi na rogu głównej ulicy; to ostatni z lokalnych pubów. W Anderbury były jeszcze dwa, Smok i Snop, ale z czasem w mieście pojawiły się sieciówki, stare miejsca się pozamykały, a rodzice Gava musieli obniżyć ceny, wprowadzić happy hours i rodzinne menu. Inaczej by nie przetrwali.
W końcu mieli dość. Przeprowadzili się na Majorkę, gdzie teraz prowadzą bar Britz. Gav, który pracował w Byku od szesnastego roku życia, przejął lokal i kieruje nim do dziś.
Otwieram ciężkie drzwi i wchodzę do środka. Hoppo i Gav siedzą przy naszym stoliku, w rogu przy oknie. Od pasa w górę Gav jest nadal masywny, jakby nie chciał pozwolić nam zapomnieć, czemu nazywaliśmy go Grubym. Tyle że teraz więcej w nim mięśni niż tłuszczu. Jego ramiona są jak konary, pokryte żyłami odznaczającymi się pod skórą jak grube błękitne kable. Ma wyraziste rysy, jego krótkie włosy są szare i przerzedzone.
Hoppo prawie się nie zmienił. W ogrodniczkach hydraulika wciąż wygląda jak dwunastolatek ubrany w strój na szkolny spektakl.
Pochłonięci są rozmową. Na stoliku stoją ledwo tknięte szklanki. Hoppo ma w swojej guinnessa, a Gav, który rzadko pije alkohol, colę light.
Ja zamawiam taylorsa. Nadęta dziewczyna za barem patrzy na mnie krzywo, potem z tym samym wyrazem twarzy zerka na nalewak.
– Musiałabym wymienić beczkę – mamrocze pod nosem.
– Okej.
Czekam, a ona wywraca oczami.
– Zaraz przyniosę.
– Dzięki.
Odwracam się i idę na drugą stronę sali. Kiedy spoglądam przez ramię, widzę, że barmanka nawet się nie ruszyła.
Siadam obok Hoppa na chybotliwym taborecie.
– Witam panów.
Patrzą na mnie i od razu widzę, że coś jest nie tak. Coś się stało. Gav odjeżdża od stolika. Mięśnie jego rąk zupełnie nie pasują do chudych nóg, które spoczywają bezwładnie na wózku.
Odwracam się całym ciałem w jego stronę.
– Gav, co się…
Jego pięść ląduje na mojej twarzy, ból przeszywa mi policzek i sekundę później leżę na podłodze.
Gav patrzy mi w oczy.
– Kiedy się dowiedziałeś?
Wprawdzie przerastał nas o głowę i traktowaliśmy go jak lidera, ale to Gruby Gav był w naszej grupie najmłodszy.
Urodziny miał w pierwszym tygodniu sierpnia, na samym początku wakacji. Wszyscy mu tego zazdrościliśmy. Zwłaszcza ja. Byłem najstarszy i moje urodziny też wypadały w dni wolne od nauki, dokładnie na trzy dni przed Bożym Narodzeniem. Oznaczało to, że zamiast dwóch superprezentów dostawałem jeden duży albo dwa kiepskie.
Gruby Gav dostawał ich zawsze całe mnóstwo. Nie tylko dlatego, że jego rodzice byli nadziani, ale też dzięki temu, że miał ogromną rodzinę. Nie dało się zliczyć wszystkich jego cioć, wujków, kuzynów, dziadków i pradziadków.
Tego też mu trochę zazdrościłem. Ja miałem tylko mamę, tatę i babcię, którą rzadko widywaliśmy, bo mieszkała daleko od nas i, jak mówił tata, „była ździebko trzepnięta”. Nie lubiłem jej odwiedzać. Jej salon był zwykle bardzo nagrzany i dziwnie pachniał, a w telewizorze leciał zawsze ten sam film. „Czyż Julie Andrews nie była przepiękna?” – wzdychała babcia z rozmarzonym wyrazem twarzy, a my musieliśmy przytakiwać i częstować się pełnoziarnistymi ciastkami ze starej blaszanej puszki po herbatnikach, na której namalowane były tańczące renifery.
Rodzice Grubego Gava co roku organizowali mu wielkie przyjęcie urodzinowe i tym razem urządzili grilla w ogródku. Zamówili nawet magika, miała też być dyskoteka.
Na widok zaproszenia moja mama wywróciła oczami. Wiedziałem, że nie przepada za rodzicami Gava. Kiedyś usłyszałem, jak w rozmowie z tatą oskarża ich o ostentację. Kiedy dorosłem, zrozumiałem, o co jej chodziło, ale wcześniej całymi latami sądziłem, że podejrzewa ich o przynależność do jakiejś sekty.
– Dyskoteka, Geoff? – powiedziała do taty tajemniczym tonem. Nie wiedziałem, czy to coś dobrego, czy nie. – I co ty o tym myślisz?
Tata przerwał zmywanie naczyń i spojrzał na zaproszenie.
– Brzmi ciekawie – stwierdził.
– Nie możecie tam pójść – powiedziałem. – To przyjęcie dla dzieci. Nie jesteście zaproszeni.
– Tak się składa, że jesteśmy – odparła mama i pokazała na zaproszenie. – „Rodzice mile widziani. Przynieście kiełbaski”.
Upewniłem się, że faktycznie tak było tam napisane i zmarszczyłem brwi. Rodzice na imprezie dla dzieci? To nie był dobry pomysł. Mówiąc delikatnie.
– Co kupujesz Grubemu na urodziny? – zapytał Hoppo.
Siedzieliśmy na placu zabaw z nogami zwieszonymi z drabinek i lizaliśmy lizaki lodowe o smaku coli. Na ziemi obok nas drzemał w cieniu Murphy – stary czarny labrador Hoppo.
Zbliżał się koniec lipca. Prawie dwa miesiące minęły od tego okropnego dnia w wesołym miasteczku, a do urodzin Gava został tydzień. Życie powoli wracało do normy i bardzo się z tego cieszyłem. Nie przepadałem za niepotrzebnymi wrażeniami i dramatycznymi niespodziankami. Już wtedy, w wieku dwunastu lat, byłem wielbicielem porządku i przewidywalności. W mojej szufladzie ze skarpetkami panował idealny ład, a książki i kasety miałem ustawione na półkach alfabetycznie.
Może było tak dlatego, że poza moim pokojem panował u nas chaos. Po pierwsze, nasz dom nigdy nie został wykończony – był to kolejny przykład na to, jak bardzo mój ojciec i mama różnili się od innych znanych mi rodziców. Z wyjątkiem Hoppa, który mieszkał ze swoją mamą w starym szeregowcu, większość dzieciaków z naszej szkoły mieszkała w ładnych, nowoczesnych domach ze starannie utrzymanymi, identycznymi ogródkami.
My mieszkaliśmy w brzydkim wiktoriańskim domu, wiecznie zasłoniętym przez jakieś rusztowanie. Na jego tyłach rozciągał się duży, zarośnięty ogród, przez który nigdy nie byłem w stanie do końca przebrnąć, a na górze były co najmniej dwa pokoje z prześwitującym przez sufit niebem.
Rodzice kupili dom w stanie „do wykończenia” osiem lat temu, kiedy byłem jeszcze mały, i wszystko wskazywało na to, że tego wykańczania zostało jeszcze sporo. Główne pokoje wyglądały nieźle, ale ściany w holu przy wejściu i w kuchni świeciły gołym gipsem i na żadnej z podłóg nie leżała wykładzina.
Na górze nadal korzystaliśmy ze starej łazienki, która składała się z prehistorycznej emaliowanej wanny z zameldowanym w niej na stałe pająkiem, nieszczelnej umywalki i starożytnego sedesu ze spłuczką na łańcuchu. Oczywiście nie było w niej prysznica.
Jako dwunastolatek byłem tym wszystkim śmiertelnie zażenowany. Nie mieliśmy nawet elektrycznego kominka. Tata musiał rąbać drewno na dworze, przynosić je do domu i rozpalać ogień. Jakbyśmy żyli w średniowieczu.
– Kiedy dokończymy budowę domu? – pytałem co jakiś czas.
– Budowa domu wymaga czasu i pieniędzy – odpowiadał tata.
– A my nie mamy pieniędzy? Przecież mama jest lekarzem. Gruby Gav twierdzi, że lekarze zarabiają dużo forsy.
Tata westchnął.
– Eddie, już o tym rozmawialiśmy. Gru… Gavin nie jest wyrocznią. Poza tym pamiętaj, że moja praca nie jest tak dobrze płatna jak inne. Nie dostaję też regularnej pensji.
Nieraz byłem blisko wykrzyknięcia: „To może znajdź sobie normalną pracę!”. Ale to by go tylko zdenerwowało, a tego nie chciałem.
Wiem, że tata często miał wyrzuty sumienia, że nie zarabiał tyle co mama. Pomiędzy artykułami dla czasopism próbował pisać książkę. „Wszystko się zmieni, jak będę słynnym pisarzem”, mówił często i puszczał do mnie oko. Udawał, że żartuje, ale myślę, że naprawdę wierzył, iż pewnego dnia jego marzenie się ziści.
Ale nigdy nie udało mu się zostać pisarzem. Wiem, że wysyłał rękopisy do agentów i że jeden z nich przez chwilę się nim interesował, ale jakoś nic z tego nie wynikło. Może gdyby nie zachorował, kiedyś doczekałby się uznania. Jednak kiedy zaczęła go trawić choroba, w pierwszej kolejności zabrała mu to, co kochał najbardziej: słowa.
Pracowałem z zapałem nad swoim lizakiem lodowym.
– Nawet się nie zastanawiałem, co mu kupić – powiedziałem.
Kłamstwo. Myślałem o tym często i od dawna. Problem z Grubym Gavem polegał na tym, że miał prawie wszystko i trudno było kupić prezent, który by mu się spodobał.
– A ty? – spytałem.
Hoppo wzruszył ramionami.
– Też nie wiem.
Zmieniłem temat.
– Twoja mama przychodzi na imprezę?
Skrzywił się.
– Nie wiem. Pewnie będzie pracowała.
Mama Hoppa była sprzątaczką. Często można ją było zobaczyć, jak jedzie swoim robinem3, z bagażnikiem wypchanym mopami i wiadrami.
Mickey Metal nazywał ją Cyganką, oczywiście za plecami Hoppa. Nie podobało mi się to, ale faktycznie, w swoich bezkształtnych spódnicach i z potarganymi siwymi włosami wyglądała trochę jak Cyganka.
Nie wiadomo, gdzie się podziewał jej mąż, ale zdaje się, że odszedł od nich, kiedy Hoppo był jeszcze mały; nie wiem tego na pewno, bo nigdy nie mówił o ojcu. Miał jeszcze starszego brata, który chyba zaciągnął się do wojska. Kiedy teraz o tym myślę, to dochodzę do wniosku, że nasza paczka była tak dobrze zgrana, bo żaden z nas nie miał „normalnej” rodziny.
– A twoi rodzice przychodzą? – spytał Hoppo.
– Chyba tak. Mam nadzieję, że nie zepsują nam zabawy.
Hoppo wzruszył ramionami.
– Będzie spoko. Ma być magik.
– Wiem.
Uśmiechnęliśmy się i Hoppo powiedział:
– Możemy teraz przejść się po sklepach i poszukać czegoś dla Gava.
Zawahałem się. Lubiłem spędzać czas z Hoppem, bo przy nim nie musiałem przez cały czas silić się na żarty i uważać na mentalne kuksańce. Mogłem się wyluzować.
Hoppo nie był najbystrzejszym dzieckiem, ale za to zawsze wiedział, jak się zachować. Nie zależało mu na tym, żeby wszyscy go lubili, jak Grubemu Gavowi, i nie udawał kogoś innego tylko po to, żeby odnaleźć się w grupie, jak robił Mickey Metal. Szanowałem go za to.
I dlatego było mi trochę głupio, kiedy odparłem:
– Nie mogę. Muszę wracać i pomóc tacie przy remoncie.
To była moja standardowa wymówka. Nikt nie mógł zaprzeczyć, że nasz dom wymagał remontu.
Hoppo przytaknął, dokończył swojego lizaka i rzucił papierek na ziemię.
– Dobra, to przejdę się z Murphym.
– Okej. Na razie.
– Na razie.
Hoppo zeskoczył z drabinki i poszedł w swoją stronę. Luźna grzywka kołysała mu się na czole, a Murphy człapał u jego boku. Wyrzuciłem swój papierek po lizaku do kosza i ruszyłem w przeciwnym kierunku, a jak już byłem pewien, że mnie nie zobaczy, zawróciłem i poszedłem z powrotem do miasta.
Nie chciałem okłamywać Hoppa, ale pewnymi tajemnicami nie powinno się dzielić nawet z najlepszymi przyjaciółmi. Tak, dzieci też miewają swoje tajemnice. Bywa, że więcej niż dorośli.
Zdawałem sobie sprawę, że w naszej paczce ja jestem typem kujona. Pilnie się uczyłem i może byłem nieco sztywny. W dodatku lubiłem kolekcjonować różne przedmioty – znaczki, monety, resoraki. Zresztą nie tylko. Zbierałem też muszle, ptasie czaszki z lasu, zgubione klucze. Aż dziwne, jak często zdarzało mi się znaleźć te ostatnie. Podobała mi się myśl, że mógłbym zakradać się do cudzych domów, mimo że nie wiedziałem, czyje klucze znajduję i do których zamków pasują.
Bardzo dbałem o swoją kolekcję. Trzymałem ją ukrytą w bezpiecznym miejscu. Pewnie kręciło mnie poczucie kontroli. Jako dziecko nie miałem zbytniego wpływu na przebieg swojego życia, ale tylko ja wiedziałem, co się kryje w moich pudełkach, i tylko ja mogłem coś do nich wkładać albo coś z nich wyjmować.
Od wypadku w wesołym miasteczku zbierałem coraz więcej. Znajdowałem różne rzeczy na ziemi albo zabierałem coś, co inni gdzieś zostawili. Dziwiło mnie, z jaką beztroską ludzie podchodzą czasem do swoich przedmiotów, jakby nie rozumieli, że w każdej chwili mogą je na zawsze stracić.
Zdarzało się też, że widziałem coś, co absolutnie musiałem mieć, a wtedy po prostu brałem to bez płacenia.
Anderbury nie było dużym miastem, ale latem robiło się w nim tłoczno od turystów, głównie z Ameryki. Zapełniali wąskie chodniki i łazili w swoich kwiecistych sukienkach i luźnych szortach, wodząc palcami po mapach i pokazując na budynki.
Oprócz katedry mieliśmy też rynek z dużym sklepem towarowym, całą masą malutkich herbaciarni i jednym eleganckim hotelem. Główną ulicę zdominowały nudy typu supermarket, apteka czy księgarnia, ale był tam też ogromny sklep 1001 Drobiazgów.
Było to ulubione miejsce wszystkich dzieciaków z Anderbury. Sprzedawali tam wszystko, co tylko można było sobie wymarzyć. Mieli całe półki zabawek, od dużych i drogich, po plastikowe badziewia, których można było kupić cały koszyk i zostawały jeszcze drobne na słodycze przy kasie.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
You cannot be serious! – Nie mówisz poważnie! Słynne zdanie wypowiedziane przez znanego z wybuchowego temperamentu amerykańskiego tenisistę Johna McEnroe do sędziego głównego meczu, który, jego zdaniem, skrzywdził go swoją decyzją. [wróć]
school is out for summer – szkoła w wakacje jest zamknięta. Zdanie to pochodzi z piosenki School’s Out zespołu Alice Cooper. [wróć]
Robin – trójkołowy samochód produkowany przez brytyjską firmę Reliant. [wróć]