37,50 zł
To miał być spokojny, rodzinny wypad na ryby, okazja do rozmowy matki i córki. Niespodziewanie jednak wyjazd przeobraził się w koszmar, który odmienił ich życie na zawsze. Połów nie był zbyt udany, w sieć wplątała się jedynie stara, zepsuta lalka. Po latach w oceanie lalka przypomina przerażającą kukłę i matka w pierwszym odruchu chce ją wyrzucić, ale ulega błaganiom córki. Ten prosty akt dobroci okazuje się fatalny w skutkach. Tego samego wieczoru Dísa zamieszcza w mediach społecznościowych zdjęcie lalki. Rano kobieta zostaje znaleziona martwa, a lalka znika. Po kilku latach od tamtych wydarzeń na tych samych wodach jednostka policji, w której pracuje detektyw Huldar, odnajduje ludzkie szczątki. Identyfikacja fragmentów szkieletu okazuje się trudniejsza, niż ktokolwiek mógł przypuszczać, a wokół znaleziska z każdym dniem narasta coraz więcej pytań. Jednocześnie ścieżki zawodowe detektywa i psycholożki Freyi krzyżują się podczas badań tajemniczego przypadku molestowania dziecka w ośrodku opiekuńczym.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 517
Tytuł oryginału islandzkiego:Brúðan
Tytuł oryginału angielskiego:The Doll
Copyright © Yrsa Sigurðardóttir 2018
Published by agreement with Salomonsson Agency
Copyright © 2022 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga
Copyright © 2022 for the Polish translation by Paweł Cichawa
(under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)
Książkę przełożono z języka angielskiego. Z języka islandzkiego na angielski przełożyła Victoria Cribb.
Projekt graficzny okładki: Anna Slotorsz/artnovo.pl
Zdjęcia użyte na okładce: © Shutterstock/Nejron Photo, © Shutterstock/RomanSlavik.com
Zdjęcie autorki: © Lilja Birgisdóttir
Redakcja: Marta Mizuro
Korekta: Marta Chmarzyńska, Iwona Wyrwisz, Justyna Techmańska
ISBN: 978-83-8230-350-6
Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Szanujmy cudzą własność i prawo!
Polska Izba Książki
Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl
WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.
ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice
tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28
e-mail:[email protected]
www.soniadraga.pl
www.facebook.com/WydawnictwoSoniaDraga
E-wydanie 2022
Dziękuję Maren Sofie Strømme i Tryggviemu Jónssonowi za zdjęcie lalki wyłowionej z dna morza u wybrzeży Islandii. Stało się ono inspiracją do napisania tej książki.
Yrsa
Wiatr zmienił kierunek i smród ropy z hałaśliwego silnika niósł się nad pokładem małej łodzi rybackiej. Omal nie wykończył Dísy. Naciągnęła na nos kołnierz swetra, żeby słodkawym zapachem płynu do prania wełny zneutralizować trujące opary. Ale pozostałym pasażerom smród najwyraźniej nie przeszkadzał. Rósa, jedenastoletnia córka Dísy, stała oparta o krawędź nadburcia razem z Frikkim, właścicielem łodzi, wpatrzona w miejsce na powierzchni wody, w którym zanurzyła się sieć. Dísa wolała nie odchodzić od sterówki, ponieważ czuła się pewniej oparta plecami o stabilną bryłę. Starała się sprawiać wrażenie, że nie ma to nic wspólnego z chorobą morską ani strachem przed zatonięciem, ale wiedziała, że Frikki ją przejrzał. Chociaż nie komentował, ciągle zerkał na nią przez ramię i miał zatroskaną minę. Rósa niczego nie zauważyła. Była jeszcze zbyt mała, żeby psuć sobie zabawę zmartwieniami, zwłaszcza że nieczęsto trafiały jej się takie przygody.
Dísa też kiedyś wiodła beztroskie życie, ale już od dawna nie umiała wykrzesać z siebie dziecinnej radości. Zamiast cieszyć się chwilą – smakiem soli na wargach i wiatrem we włosach – potrafiła myśleć tylko o śmierci w lodowatych głębinach.
Zmusiła się do odpędzenia czarnych myśli. Los nie mógł szykować grobu w wodzie dla niej ani jej córki. Nie po tym, co zaszło przed laty. Byłby to zbyt wielki zbieg okoliczności. Skupiła się na tym, co ją otacza. Gdy przeniosła wzrok na horyzont, widziała tylko wielką, szarą taflę oceanu, która niemal zupełnie zlewała się z zachmurzonym niebem. Spojrzała więc do góry i patrzyła, jak mewy cierpliwie krążą nad łodzią, obserwując ludzi niezrażonych marnym rezultatem wcześniejszego połowu. W sieci znaleźli tylko dwie tasze i kilka małych rybek. Najpierw łowili na wędkę, dopóki linka nie zaplątała się o jakąś niewidoczną przeszkodę pod wodą. Frikki próbował ją uwolnić, ale poddał się po kilku próbach i musiał ją odciąć. Wówczas zaproponował, żeby razem z Rósą zarzucili sieć, ale zmiana metody niewiele dała.
Niewykluczone, że winę ponosiła Dísa, bo to ona błagała Frikkiego, żeby nie odpływał za daleko od brzegu. Gdyby łódź zatonęła, to nawet przy tej odległości ona i jej córka raczej by nie przeżyły, ale Dísa oszukiwała się, że mogłyby dopłynąć do lądu, Rósa dzięki kamizelce ratunkowej, a ona dzięki lekcjom pływania w szkole. Tyle że jedyna kamizelka ratunkowa na pokładzie najlepsze czasy miała już za sobą: była brudna, toporna i nie wyglądało na to, żeby mogła utrzymać kogokolwiek na powierzchni wody. Dísa skarciła się za te myśli. Wiedziała, że niewiele je dzieli od ataku paniki, a wówczas zacznie wrzeszczeć, żeby Frikki natychmiast zawracał na ląd.
– Mamo! Coś jest w sieci! – Rósa odwróciła się do matki podekscytowana. Szara wełniana czapka skrywająca niesforne włosy córki miała ten sam kolor co ponure niebo i złudzenie optyczne usunęło znad twarzy czubek jej głowy. Odziane w dżinsowe spodnie nogi wyglądały wręcz komicznie patykowato pod brudną i zbyt obszerną kamizelką, ręce zaś wydawały się nieproporcjonalnie grube w rozdętych rękawach kurtki. Ale jak na prawdziwego rybaka przystało, Rósa nie przejmowała się własnym wyglądem. – To może być łosoś.
Dísa odpowiedziała córce uśmiechem, nie chcąc rozwiewać jej nierealistycznych nadziei. Odkąd kilka dni wcześniej dziewczynka po raz pierwszy usłyszała o tej wyprawie, jej historie o spodziewanym połowie stawały się coraz bardziej fantastyczne. Zaczęła od łupacza, który miał wystarczyć na raz do garnka, a skończyła na takiej ilości homarów, że wystarczyłoby na ucztę dla mamy, dziadków oraz wszystkich koleżanek ze szkoły. No i oczywiście Frikkiego – w tych opowieściach nie mogło zabraknąć kapitana, chociaż jej córka prawie go nie znała. Rósie zawsze zależało na tym, żeby w każdej sytuacji postępować właściwie. Od maleńkości wyróżniała się słodyczą i dobrocią. Była bardzo kochanym dzieckiem, a jednak Dísa wciąż się martwiła o jej przyszłość. Zamartwianie się to w końcu jej specjalność. Wiedziała, że cechy, które ma Rósa, nie są nadmiernie cenione w dzisiejszym świecie. Dísa obawiała się, że życie przeżuje jej córkę i wypluje resztki. Winiła za to ich sytuację rodzinną: dorastająca bez ojca dziewczynka potrzebowała pewności siebie, której Dísa nie potrafiła w niej wzbudzić.
Właśnie dlatego się zgodziła, gdy Frikki zaproponował, że zabierze je obydwie na łódź rybacką, która należała do niego, jego brata i ojca. Z myślą o córce Dísa stłumiła swój strach, ale też miała nadzieję, że dzięki tej wyprawie Rósa nieco się wzmocni, a jeśli nie, to przynajmniej spędzi trochę czasu na świeżym powietrzu. Choć powszechnie narzekano, że coraz mniej dzieci czyta, Rósa ciągle siedziała z nosem w książce. Oczywiście książki są dobre, a nawet niezbędne, ale życia nie można szukać tylko między okładkami. Dzieci muszą też zbierać własne doświadczenia, a przynajmniej tak uważała Dísa. Nie chciała, żeby jej córka skończyła tak jak ona, dręczona strachem przed rzeczami, które inni ludzie kwitują wzruszeniem ramion.
Frikki też się odwrócił i posłał jej uśmiech. W odróżnieniu od Rósy stał z gołą głową i wiatr targał jego kręcone włosy, ale mu to nie przeszkadzało. I na świeżym powietrzu, i jako kapitan łodzi był w swoim żywiole. Czuł się tu o wiele lepiej niż w urzędzie, w którym oboje pracowali: Dísa zajmowała się rejestracją pojazdów mechanicznych, a Frikki wydawał licencje na połów. Nie było to szczególnie ekscytujące zajęcie, nie dawało też większej satysfakcji, ale Dísie jako samotnej matce odpowiadały godziny pracy. Nigdy jednak nie odkryła, dlaczego Frikki wybrał akurat taką karierę zawodową. Ilekroć wpadała na niego w bufecie, nie miała wrażenia, żeby promieniał zadowoleniem. W biurze był zawsze niezdarny, rozkojarzony i nieporadny w kontaktach towarzyskich, ale tu, na morzu, wszystko przychodziło mu naturalnie, a ruchy miał pewne i precyzyjne. Wydawał się odważny i męski. Może dlatego zaprosił ją na pokład swojej łodzi, a gdy powiedziała, że nie znajdzie nikogo do opieki nad Rósą, zaproponował, by zabrała córkę ze sobą. Musiał zdawać sobie sprawę, że na morzu zrobi lepsze wrażenie niż w kawiarni, otoczony łatwo tłukącymi się filiżankami i chwiejnymi stolikami. A Dísa nie miała wątpliwości, że mu na niej zależało.
– Nie podejdziesz zobaczyć, mamo? – zachęcała Rósa.
– Oczywiście, że tak – odpowiedziała z udawanym entuzjazmem, przewidując, że Rósę czeka kolejne rozczarowanie. Obawiała się, że na prośbę córki będzie musiała przyrządzić niewymiarowe ryby, które pływały w starym, poobijanym pojemniku na pokładzie. Odpychając się od ścianki sterówki, niepewnie podeszła do burty, stanęła obok córki, kurczowo ściskając reling, i zerknęła w dół na niebieską linę, która znikała w głębinach. Niespokojne morze niechętnie oddawało swoje skarby i Frikki, który wyciągał sieć ręcznie, musiał zdwoić wysiłki.
Wreszcie sieć wynurzyła się na powierzchnię, Frikki wciągnął ją na pokład i z hukiem upuścił. Nie wyglądała tak płasko jak poprzednim razem, ale chociaż wybrzuszenie było całkiem spore, to nie wiło się jak ryba, więc Dísa zaczęła się zastanawiać, czy to możliwe, że wyłowili z morza kamień. Gdy jednak uważniej się przyjrzała, serce stanęło jej w gardle. Mogłaby przysiąc, że między sznurkami dostrzegła małą rękę, nie większą niż ręka niemowlęcia. Mocno przycisnęła do siebie Rósę, zanim dziewczynka zdążyła się pochylić nad siecią.
– Frikki, co to jest, do cholery? – Dísa nie mogła spać poprzedniej nocy dręczona serią przerażających myśli: że utonie, że mewa narobi jej na głowę, że dostanie choroby morskiej albo straci palec w zębatce wyciągarki, albo wciągnie ją śruba napędowa, albo zginie zmiażdżona między burtą a nabrzeżem, albo wieloryb wywróci łódź do góry dnem... ale to, że złapią w sieć niemowlę, nie pojawiło się nawet w najczarniejszych scenariuszach.
Zmarszczone brwi Frikkiego nie rozwiały jej obaw. Nie wypuszczała z objęć Rósy, która próbowała się wyrwać, żeby sprawdzić, co wyłowili. Jednak powstrzymywanie dziewczynki nie miało większego sensu: niewielki rozmiar pokładu sprawiał, że widać było wszystko.
Frikki przykucnął obok sieci. Sprawiał wrażenie spokojnego, ale Dísa gotowa byłaby przysiąc, że trzęsły mu się palce, gdy sięgał ręką do maleńkiej dłoni. Dísa skrzywiła się i odwróciła wzrok, rozdarta między dwoma sprzecznymi pragnieniami: patrzeć i nie widzieć. W końcu Frikki podniósł głowę, uśmiechając się z wyraźną ulgą.
– To lalka. – Wstał i zabrał się do opróżniania sieci.
Dísa puściła Rósę, a ta natychmiast podbiegła do Frikkiego. W napięciu obserwowała, jak na pokład wysypuje się cały połów: dwie małe rybki, kępa wodorostów i w końcu lalka.
– Fuj! – Dísa aż się wzdrygnęła. – Paskudztwo! – Przeszła trzy kroki, żeby dołączyć do swojej córki i Frikkiego. Przez chwilę wszyscy troje stali w milczeniu, ogarniając wzrokiem dość niezwykły widok. Z całą pewnością to była lalka. Jedna z tych, które mają wyglądać jak żywe. Ustawione w pozycji siedzącej nogi odchodziły od różowego torsu, tworząc literę V. Jedna ręka była wyciągnięta, druga została przy boku. Plastikowe usta lekko się rozchylały, jakby na całą wieczność zamarło na nich jakieś pytanie. Zupełnie jak u milionów innych lalek, tyle że pod każdym innym względem wyłowiona z morza zabawka nie mogłaby się bardziej różnić od tego, co oferowały sklepy z zabawkami.
Lalka musiała leżeć w morzu przez długi czas. Była oblepiona pąklami, białymi robakami i mnóstwem innych żyjątek. Wokół szyi miała cienki łańcuszek, nie dało się jednak dostrzec, co na nim wisi, bo muszle niczym zbroja zasłaniały jej pierś. Po jednym oku została tylko dziura, a drugie gapiło się na nich szklanym spojrzeniem pod powieką, która wyglądała, jakby miała się zamknąć, gdyby lalkę przechylić. Większości rzęs brakowało. Część włosów na głowie też zniknęła, odsłaniając równe rządki dziurek w plastiku. Te, które się uchowały, tworzyły ciemną zmierzwioną masę. Do takiej zabawki żadne dziecko nie chciałoby się przytulić.
– Czyja to lalka? – przerwała ciszę Rósa.
– Niczyja. Już nie ma właścicielki. – Frikki był sparaliżowany szkaradnym widokiem u swoich stóp. – Może należała do jakiejś dziewczynki, ale dawno temu.
– A co robiła w morzu? – Rósa wciąż była na tyle mała, by wierzyć, że dorośli znają odpowiedzi na wszystkie pytania. Niebawem miała się rozczarować.
– Może dziewczynka, do której należała lalka, upuściła ją za burtę podczas przejażdżki łodzią? Albo wypadła jej z ręki na nabrzeżu i prąd morski przyniósł lalkę aż tutaj. Teraz pewnie lina oderwała ją od dna i tak znalazła się w naszej sieci. – Disa uznała, że Frikki dobrze sobie poradził z tą sytuacją, nie widziała więc potrzeby interweniować.
– Biedna dziewczynka! – Na buzi Rósy malowały się smutek i współczucie. – I biedna lalka.
Frikki pochylił się i wykonał gest, jakby chciał schować dłoń w rękawie, zanim dotknie lalki, potem jednak zmienił zdanie, niewątpliwie nie chcąc wyjść na mięczaka. Gdy podniósł lalkę, z jej wnętrza wylały się strumienie wody.
– Myślę, że powinniśmy wrzucić ją z powrotem do morza.
– Nie! – wykrzyknęła Rósa. – Chcę ją!
Dísa znów się skrzywiła.
– Przecież ona jest okropna, Róso. Popatrz tylko, jaka brudna. To nie tylko brud, ale też żywe zwierzęta.
Teraz jednak, gdy wreszcie udało im się cokolwiek złowić, Rósa okazała nietypowy dla siebie upór.
– I tak ją chcę.
Zakłopotanie sprawiło, że Frikki przybrał swoje biurowe wcielenie. Patrzył to na Rósę, to na Dísę, zawzięcie szukając w myślach jakiegoś kompromisowego rozwiązania, gdy jednak w końcu je znalazł, wypadło nieprzekonująco.
– Mógłbym włożyć ją do torby – oznajmił, ale jego słowa zabrzmiały jak pytanie.
Zanim Dísa zdążyła odrzucić tę propozycję, Rósa wykrzyknęła:
– Tak, do torby! Jak wrócimy do domu, to ją wykąpię. – Posłała matce pełen nadziei uśmiech. – Może znajdziemy dziewczynkę, do której należała?
Sądząc po ekosystemie, który się zadomowił na plastiku, lalka musiała przeleżeć na dnie morza długie lata.
– Jestem pewna, że jej właścicielka wyrosła już z bawienia się lalkami – przekonywała Dísa. – Dlatego dawno o niej zapomniała.
– Przecież to mógł być chłopiec. Kto powiedział, że dziewczynka. – Nie pierwszy raz Rósa pokazała, że jest bardziej otwarta i nowoczesna od swojej matki. – Ale na pewno się smuci. Ja bym się smuciła. Nawet gdybym miała sto lat.
Dísa nawet przez chwilę w to nie wątpiła. Jej córka nie była jedynym dzieckiem, które uważało, że zabawki żyją. Sama zresztą trzymała w piwnicy domu rodziców kilka pudeł ze swoimi lalkami i pluszowymi misiami, bo nie miała serca ich wyrzucić.
Matka i córka się spierały, a Frikki stał obok nich zakłopotany. W końcu Rósa postawiła na swoim: mogła zabrać lalkę. Ulga, z jaką przyjął to Frikki, była wręcz namacalna. Klasnął w dłonie i zaproponował, żeby coś zjedli.
Ale gdy otworzyli pudełka z prowiantem, okazało się, że żadne z nich nie ma ochoty ani na przygotowane przez Dísę placki, ani na tani kupny biszkopt. Chociaż lalka leżała schowana w torbie, nie potrafili zapomnieć okropnego widoku, który chyba każdemu odebrałby apetyt. Nawet mewy zniknęły.
Gdy Frikki zaproponował, żeby już wracać, ani matka, ani córka nie protestowały, skierował więc łódź do brzegu.
Zainteresowanie Rósy ograniczyło się jedynie do tego, że wyjęła lalkę z torby – co zrobiła w rękawicach gumowych, jak chciała matka – i umieściła ją w wannie, by po chwili o niej zapomnieć. Entuzjazm nie przełożył się na umycie wyłowionej z morza zabawki czy oskrobanie jej z pąkli, lalka siedziała więc, obserwując swoim jedynym okiem, jak Dísa korzysta z łazienki, a później myje zęby przed snem. Dísa chciała ją przykryć torbą foliową, później jednak zmieniła zdanie i zamiast zasłaniać lalkę, zrobiła jej zdjęcie i umieściła je na Facebooku.
Nieczęsto w końcu miała do pokazania coś niezwykłego.
Jeszcze gdy odstawiała laptop na stolik, ten wciąż sygnalizował powiadomienia o nowych komentarzach i polubieniach. Nawet nie zadała sobie trudu, żeby zamknąć pokrywę, i poszła do łóżka.
Dísę coś wyrwało ze snu. Półprzytomna usiadła na łóżku i po chwili dotarło do niej, że obudził ją dziwny hałas: łomot, który zakłócił nocną ciszę panującą zawsze w ich domu. Zsunęła na bok kołdrę i wstała sprawdzić, co się dzieje.
Gdy trochę się rozbudziła, przypomniała sobie o pustych puszkach, które ustawiła na parapecie za zasłoną w małym, rzadko wykorzystywanym kąciku jadalnym. Okno wychodziło na ogród za domem. Przez przedmieścia Rejkiawiku przetoczyła się niedawno fala włamań. Jeśli złodzieje chcieliby do niej wejść, to właśnie przez okno od ogrodu. Hałas spadających puszek miał sprawić, że się wyniosą – do jakiegoś innego domu.
O ile wiadomości podawały prawdę, fala przestępstw się zakończyła, ale Dísa nie zabrała puszek z parapetu, chociaż nie zawsze już sprawdzała, czy okno jest zamknięte. Czy tym razem zostało otwarte na noc? Nie mogła sobie przypomnieć, ale narastało w niej podejrzenie, że źródłem hałasu były właśnie puszki. Bo co innego? Przystanęła przerażona na progu sypialni i próbowała znaleźć jakieś wyjaśnienie, które byłoby mniej okropne od włamania. Kot wślizgnął się do środka. Szklany wazon spadł na podłogę w mieszkaniu sąsiadów z pierwszego piętra. Na ulicy przed domem doszło do wypadku. Telewizor sam się włączył. Doszło do niewielkiego trzęsienia ziemi. Niegroźnych opcji było bardzo wiele.
Dísa trochę się uspokoiła. Niemal w tej samej chwili poczuła, że musi zrobić siku.
Postanowiła, że kupi sobie trochę czasu i najpierw pójdzie do łazienki, żeby opróżnić pęcherz. Nie paliła się do sprawdzania wszystkich pomieszczeń. Bez wątpienia dostałaby zawału, gdyby się natknęła choćby na kota, ale mimo wszystko była zaskoczona, że w tak nietypowych okolicznościach potrafiła zachować spokój. Zwykle zamieniała się w kłębek nerwów, nawet gdy zapowiadali silniejszy wiatr, chociaż nie miała trampoliny w ogrodzie ani obluzowanych dachówek. Usiadła na sedesie, gratulując sobie, że nie wpadła w panikę. Ale zadowolenie nie trwało długo. Z pokoju dziennego dobiegł znajomy dźwięk uruchamiającego się laptopa. Serce jej zamarło. Dopiero po chwili uzmysłowiła sobie, że po automatycznej aktualizacji komputer uruchamia się ponownie. To musiało być to. W końcu żaden złodziej nie surfowałby chyba po sieci w trakcie włamania.
Makabryczna lalka obserwowała ją z wanny. Dísa odwróciła wzrok i skoncentrowała się na sikaniu, ale nie mogła się oprzeć pokusie i znów spojrzała na lalkę. Jak zahipnotyzowana wpatrywała się w plastikowe oko, które zdawało się śledzić jej ruchy, gdy sięgała po papier toaletowy. Wiedziała, że to złudzenie optyczne, jak na portretach, które jakby obserwowały widza. Nie było się czego bać.
Wtedy rozległ się dźwięk, który oderwał myśli Dísy od lalki. Nie był to szczęk puszek. Ani odgłosy rozrabiającego kota. Ani wypadku. Ani wazonu rozbijającego się w drobny mak. I z całą pewnością nie trzęsienie ziemi. Bo ten dźwięk znała z codziennego życia.
Tak skrzypiała luźna klepka w parkiecie tuż przy wejściu do łazienki.
Dísa wstała z sedesu i ze spodniami od piżamy wokół kostek postawiła krok w stronę drzwi, które odruchowo za sobą zamknęła. Zanim zdążyła sięgnąć do gałki, ktoś przekręcił ją po drugiej stronie. Drzwi powoli się otworzyły do środka, odsłaniając postać, która przed nimi stała. Dísa mogłaby przysiąc, że po ustach lalki błąka się uśmieszek.
Zgrzyt suwaka rozdarł ciszę nocy, gdy Abby otworzyła wejście do namiotu. Chwilę wcześniej ta cisza wydawała się przyjemna i tylko śpiew ptaków od czasu do czasu przypominał Abby, że ona oraz jej chłopak nie są na tej obcej ziemi zupełnie sami. Teraz jednak zrobiła się przytłaczająca. Ptaki przestały śpiewać i zapewne spały gdzieś wśród traw albo w kępie sięgających do kolan brzózek obok namiotu. Odkąd z Lennym wyjechali z miasta, krajobraz wyglądał jak ostrzyżony na jeża: nic nie rosło wyżej niż trzydzieści kilka centymetrów nad ziemią. Najpierw Abby nie mogła się do tego przyzwyczaić, później jednak zaczęła doceniać widoki, które roztaczały się na wiele kilometrów dookoła, i wcale nie tęskniła za drzewami. Zawsze trochę się bała lasów, zapewne z powodu wszystkich tych bajek z dzieciństwa, w których dzieci gubiły się w przepastnym gąszczu identycznych drzew, a czasem nawet nigdy się nie odnajdywały. Z drugiej strony internetowy przewodnik dla turystów, który czytała przed wyjazdem, aż nazbyt jasno informował, że można się zgubić w bezdrzewnym terenie. I nigdy się nie odnaleźć, zupełnie jak w bajkach z jej dzieciństwa.
Wiatr zmienił kierunek i Abby poczuła zapach popiołu. Obok namiotu zbudowali okrągłe, kamienne palenisko. Drzewa wokół wprawdzie nie rosły, ale na brak kamieni nie można było narzekać. Na podpałkę użyli suchych patyków, które Lenny zebrał w młodniaku. Spaliły się tak szybko, że kiełbasa była zwęglona na zewnątrz i zimna w środku. Ale i tak ją zjedli. Prawdę mówiąc, obojgu ulżyło, że ogień wygasł. Gdy tylko gałązki się zajęły, Abby i Lenny uświadomili sobie, że gdyby płomienie wymknęły się poza kamienny okrąg, mógłby powstać pożar i strawić cały teren wokół – z namiotem i nimi włącznie. Nie pierwszy raz poniewczasie zdali sobie sprawę z własnej głupoty. Najlepszym dowodem był ten wyjazd. Gdyby przemyśleli sprawę, zanim wyruszyli, w tę chłodną wiosenną noc Abby nie wczołgiwałaby się do zimnego, wilgotnego namiotu rozstawionego na pustkowiu, które brak drzew nadrabiało nadmiarem kamieni i porywami wiatru. Abby wróciła myślami do nieznośnie upalnej Hiszpanii, skóry schodzącej płatami z ramion ognistoczerwonych od bezlitosnego słońca i potu, który lał się z nich po każdej czynności wymagającej więcej wysiłku niż sięgnięcie po butelkę wody. Prawdę mówiąc, Lenny znosił ten upał lepiej niż ona, bo nie miał równie jasnej karnacji, i łatwiej mu było ignorować dyskomfort. Od czasu do czasu wychodził nawet spod parasola. Ich tani hotel oferował tak niewiele leżaków i parasoli, że musieli się zrywać o świcie, jeśli chcieli zdobyć i jedno, i drugie. Podczas gdy Abby kryła się w cieniu przy basenie, próbując nie zemdleć od upału, Lenny gawędził z innymi gośćmi albo szedł po napoje i posiłki. Ona sama aż do wieczora nie była w stanie przejść choćby kilku kroków. Nieznośnego upału uniknąć nie mogła, ale przynajmniej chroniła się przed okrucieństwem słońca.
Któregoś razu po powrocie ze spaceru Lenny przykucnął przy jej leżaku i zaproponował, żeby zamiast się smażyć w Hiszpanii, pojechali do Islandii. Omal nie popłakała się z radości. Już sama nazwa działała jak płyn chłodzący. Chwilę wcześniej zauważyła, że palce, które wysunęły się spod ręcznika okrywającego nogi, wyglądają jak kiełbaski koktajlowe.
Później nastał wieczór, słońce zaszło i pomysł zmiany miejsca pobytu jakby stracił na atrakcyjności. Abby zaczęła się zastanawiać nad jego realizacją i pojawiły się rozmaite wątpliwości natury praktycznej. Ale niczym tanie fajerwerki rozbłyskały nagle, trochę posyczały i gasły, gdy tylko postanowiła je zignorować. Gdyby ona i Lenny poważnie się zastanowili, o żadnej Islandii nie byłoby mowy. Początkowo trochę się martwiła, gdzie zanocują i jak będą się przemieszczać, bo hotele i podróżowanie po Islandii z całą pewnością znacznie przekraczały ich budżet. Właściwie już Hiszpania mocno go nadszarpnęła. Na początku miesiąca stać ich było, żeby opłacić pobyt, ale im dalej od dnia wypłaty, tym biedniej żyli. Limity na kartach kredytowych mieli przekroczone, karty debetowe mogły co najwyżej poinformować ich o zerowym saldzie, a gotówka, którą zabrali na podróż, szybko topniała. W tej sytuacji wyprawa do Islandii była absurdalną propozycją, a mimo wszystko uznali, że pojadą. Lenny ją namówił.
Powiedział, że bilety na samolot dostaną za darmo od faceta, którego poznał w barze przy basenie. Nowy znajomy z jakiegoś powodu nie mógł ich wykorzystać i zaoferował je Lenny’emu. Wnieśliby tylko drobną opłatę za przepisanie biletów na ich nazwiska, gdyby uznali to za konieczne, ale przecież nie musieli tego robić. I to wszystko. Do biletów mężczyzna dorzucał jeszcze dwa rowery, które już opłacił bez możliwości zwrotu pieniędzy, mogliby więc ich używać, gdyby oczywiście chcieli.
Niestety nie opłacił z góry żadnego lokum, za to podarował Lenny’emu sprzęt turystyczny, który kupił specjalnie na tę wycieczkę. Dopiero później, gdy odebrali tandetny namiot i równie kiepskie śpiwory, uświadomili sobie, że oferta nie była taka szczodra, na jaką wyglądała.
Ale komu są potrzebne hotele? Obozowanie jest o wiele fajniejsze, a na Islandii wolno rozbijać namiot, gdzie się chce. Rowery pozwolą pojechać, gdzie oczy poniosą. Islandia jest taka fantastyczna, że z pewnością nie będziemy musieli jechać daleko, żeby zobaczyć coś cudownego. Jedzenie zabierzemy ze sobą. Przecież gdybyśmy zostali w Hiszpanii, też musielibyśmy coś jeść.
Tak właśnie przekonywali się nawzajem, okazało się jednak, że ich założenia były niewłaściwe, jeśli nie wręcz błędne. Na przykład zanim podjęli decyzję o wyjeździe, przeczytali w sieci, że stare islandzkie prawo pozwala obozować niemal wszędzie. Okazało się, że to nie do końca prawda. Gdy rozdrażnieni właściciele ziemi wyśmiali ich za powoływanie się na prawo sprzed wieków, Abby i Lenny zdali sobie sprawę, że internetowi spece przedstawiali raczej luźną interpretację faktów. Pierwszego wieczoru miejsce na rozbicie namiotu znaleźli dopiero po kilku godzinach. Wybrali omszałe wrzosowisko na przedmieściach, ale już o świcie zostali stamtąd przegonieni. Może ta łąka okaże się lepszym wyborem, zwłaszcza że po pokonaniu gór na wschód od stolicy znów dotarli na niziny i jak dotąd nikt nie oprotestował ich biwaku.
Lenny się uparł, że muszą odjechać dalej od miasta, i nawet nie chciał słyszeć o noclegu w Rejkiawiku, choć wcześniej go zaplanowali. Wybrali nawet kemping w Laugardalur, skąd mieli rzut beretem do słynnego geotermalnego odkrytego basenu. Ale Lenny zmienił zdanie i nalegał, żeby wyjechali z miasta od razu. To ją zaskoczyło, bo dotąd nie robił z siebie miłośnika natury. Dopiero gdy opuścili teren zabudowany, Lenny się odprężył i zaczął się dobrze bawić. Abby nie komentowała tej zmiany. Cieszyła się tylko, że jej chłopak znów był sobą. Obawiała się, że będzie żałował tego wyjazdu, choć musiała przyznać, że próbował ukrywać przed nią swoje wątpliwości. Ale za dobrze go znała, żeby dać się nabrać.
Abby wczołgała się do namiotu i zamknęła za sobą zamek błyskawiczny. Rozbili go w bok od głównej drogi, wśród absurdalnie wysokich kęp burej trawy obok niskich brzózek. Za sobą mieli górę, która początkowo nie wydawała się ani specjalnie wysoka, ani stroma, później jednak okazała się trudniejsza do pokonania, niż zakładali.
Było raczej mało prawdopodobne, żeby ktoś ich stąd przepędził, chociaż na ogrodzeniu, przez które przeleźli, wisiała tablica, że teren jest prywatny, a obozowanie zabronione. Postanowili zaryzykować, bo wokół praktycznie nie spotkali miejscowych. Jeśli nie liczyć małego miasteczka, które minęli, większość napotkanych ludzi była turystami, jak oni. Można by pomyśleć, że drogi są zarezerwowane dla autobusów wycieczkowych oraz samochodów z wypożyczalni. Chyba żaden z mieszkańców okolicy i mało który turysta byłby na tyle szalony, żeby jeździć tędy na rowerze. Nie licząc jednej pary, która wyprzedziła ich, ledwie zaszczycając spojrzeniem.
W namiocie zrobiło się jeszcze zimniej, jeśli to w ogóle możliwe. Tutaj, na nizinach, było sucho, ale gdy przejeżdżali przez góry, padał deszcz. Mokre ubrania, które powiesili na rurkach wewnątrz namiotu, specyficznie pachniały i Abby była pewna, że nadal są równie mokre jak wówczas, gdy je z siebie zdejmowali. Zapach nie polepszył się, gdy zdjęła buty, ale się tym nie przejęła. Przez cały dzień jej obolałe mięśnie domagały się odpoczynku i teraz wreszcie mogła się położyć. Wsunęła do uszu słuchawki dokanałowe i wybrała swoją ulubioną piosenkę w telefonie. Powinna oszczędzać baterię, ale jeden utwór niewiele zmieni.
Przy dźwiękach przejmującej muzyki sięgnęła po lampę, która leżała w nogach śpiwora. Abby musiała kilka razy postukać, zanim tandetnie wykonany włącznik zadziałał i słabe światło wydobyło z mroku panujący w namiocie bałagan. Zmarszczyła brwi, lustrując wnętrze. Wyglądało jakoś inaczej niż przed wieczornym spacerem. Ale może to skutek specyficznego półmroku arktycznej nocy.
Przeciągle wypuściła powietrze. Jej oddech uformował białe kłęby, które zniknęły niemal natychmiast – w odróżnieniu od gęstego, aromatycznego dymu jej papierosa elektronicznego, który leżał gdzieś pod stertą ubrań i pustych opakowań po żywności. W ustach czuła kwaśny posmak, ale była zbyt zmęczona, żeby szukać szczoteczki do zębów i butelki z wodą. Zrobi to rano, gdy się obudzi.
Zebrała się w sobie, szybko zsunęła z ramion kurtkę i zaczęła się rozbierać. Poprzedniej nocy odkryła, że śpiwór jest skuteczniejszy, gdy się w nim leży prawie całkiem nago. Gdy zdjęła spodnie, uda i łydki piekły ją jak przypalane żywym ogniem. Nie zdobyła się na zdjęcie także skarpet, bo palce u nóg wciąż bolały ją od poparzenia słonecznego. Trudno, będzie spała w skarpetach. Dzień spędzony na rowerze i zakończony spacerem po górach, na który się wybrali już po rozbiciu namiotu, całkiem ją wykończył. Nie mogłaby się nazwać zapaloną rowerzystką, z Lenny’ego też żaden kolarz. Oboje nie chodzili nawet regularnie na siłownię. „Musimy tylko się rozruszać” – przekonywał z nieuzasadnionym optymizmem. Jakże się mylił! Teraz była w gorszej formie niż rano.
Nagle poczuła, że musi jeszcze się wysikać. Z jękiem sięgnęła po buty. Skoro wieczorem Lenny chodził tylko w cienkich szortach, to ona powinna dać radę wyskoczyć na chwilę w samych majtkach. Skierowała lampę na podłogę namiotu, szukając papieru toaletowego. W tym samym momencie skończyła się piosenka, którą włączyła, i usłyszała coś, co przypominało krzyk.
– Lenny? – Czyżby się przewrócił, złamał sobie nogę i wzywał pomocy? Muzyka w słuchawkach grała tak głośno, że równie dobrze mógł krzyczeć od kilku minut.
Usłyszała szelest, jakby ktoś szybko przechodził przez suchą trawę za namiotem. Uspokoiła się. To na pewno Lenny. Został w tyle, gdy schodzili, bo wypił trochę za dużo taniego czerwonego wina, które zabrali na górę. Wspinaczka była jego pomysłem, na który wpadł po wypiciu połowy paskudnego sznapsa kupionego w sklepie bezcłowym. Zdaniem Abby alkohol smakował jak syrop na kaszel. Gęsty, ciemny, ciężki, zupełnie jak lekarstwo, w którym użyto dużo mięty, żeby zabić przykry smak. Odpuściła sobie po pierwszym łyku i nie pomagało tłumaczenie Lenny’ego, że sznaps rozgrzewa. Miał całą butelkę dla siebie, ale nie zauważyła, żeby po drodze było mu cieplej niż jej. Jeśli już, to wręcz przeciwnie. W każdym razie czerwone wino z całą pewnością nie ma właściwości rozgrzewających: gdy na szczycie góry wykończyli butelkę, poczuła się tak, jakby ktoś obłożył ją lodem.
Powinna była wybić Lenny’emu z głowy tę wspinaczkę, ale skusiła ją okazja do spektakularnych zdjęć, które można by zrobić z wierzchołka góry: ich stopy w sfatygowanych butach, plastikowe kubki do połowy wypełnione czerwonym winem i widoki rozciągające się poniżej. Niestety nie wzięła pod uwagę zmierzchu, który stopniowo zapadał. Zanim dotarli na szczyt, światło było już tak słabe, że zdjęcia, które zrobiła, nie nadawały się do mediów społecznościowych, jak zresztą większość z tej wyprawy. Zawsze coś psuło jej szyki. Jak nie deszcz, to szare niebo albo obcy ludzie bezceremonialnie wpychający się w starannie wybrany przez nią kadr. Jeśli dalej tak pójdzie, to nie będzie miała niczego, czym mogłaby się pochwalić i skończy jako pierwsza turystka w Islandii, która nie zapełniła swoich profili budzącymi zazdrość obrazami.
Jakby tego było mało, mieli tylko jeden powerbank, który kiedyś przecież musi się wyczerpać, a wtedy padną im baterie w telefonach i zdjęć nie będzie wcale. Bo o gniazdach, do których by się podłączyli, mogli tu zapomnieć. Oszczędzali więc prąd, włączając tryb samolotowy, gdy nie robili zdjęć. Ale mimo to bateria trochę się wyczerpywała, ilekroć Abby włączała swój telefon. Na szczęście jutro też jest dzień i pojawią się nowe okazje do zrobienia fajnych fotek. Tym, co trzymało ją przy życiu, była myśl, że po zakończeniu tej wyprawy opowie o niej światu, a wówczas rodzina nie będzie się na nich wściekać za lekkomyślność i ekstrawagancję. Dotarło do niej, co zrobili, gdy hiszpański skwar zostawili za sobą i razem z Lennym usiedli w chłodnym, klimatyzowanym samolocie. Błąd. Wielki błąd. Wiedziała, że Lenny też się boi. Po starcie wydał jej się nerwowy, jakby żałował podjętej decyzji. Ale żadne z nich nie powiedziało tego głośno, wymienili tylko niepewne uśmiechy, by później wpatrywać się w oparcia foteli przed sobą.
Zresztą Lenny zaczął się wahać, jeszcze zanim wsiedli do samolotu. W noc poprzedzającą wyjazd Abby obudziła się na chwilę. Lenny przeglądał sprzęt kempingowy. Podniosła głowę i zapewniła go, że wszystko będzie dobrze, że sobie poradzą. Speszony, że go przyłapała, jak się zastanawia, czy na pewno to wszystko nie przerośnie ich po przyjeździe do Islandii, powiedział jej, że wyjdzie zapalić i przy okazji wyrzuci śmiecie. Zasnęła przed jego powrotem do łóżka.
Szelest za namiotem ucichł i Abby zaczęła się zastanawiać, czy Lenny przystanął, żeby się wysikać. Ale nie usłyszała żadnych odgłosów, które mogłyby o tym świadczyć. Nie, to raczej mało prawdopodobne, biorąc pod uwagę, jak często przystawał w tym celu, gdy schodzili na dół. Właśnie dlatego został z tyłu. Było jej zbyt zimno, żeby na niego czekała.
Może więc po prostu przystanął, żeby odsapnąć. Szelest brzmiał tak, jakby Lenny biegł. Na pewno się śpieszył, żeby wejść do namiotu i wreszcie się położyć. Miała tylko nadzieję, że nie był w nastroju na seks. To z całą pewnością nie wchodziło w grę, nie po tym, jak otarła sobie wewnętrzną stronę ud o siodełko roweru.
Wszelkie odgłosy ucichły.
– Lenny! – krzyknęła na całe gardło, mając nadzieję go obudzić, jeśli zaczynał przysypiać od nadmiaru alkoholu. Noc spędzona na gołej ziemi w temperaturze czterech stopni nie byłaby dobrym pomysłem. W końcu nikt nie miałby ochoty spać w lodówce, zwłaszcza ubrany w cienkie szorty.
Lenny nie odpowiedział. Cisza była tak absolutna, że Abby zaczęła się zastanawiać, czy nie ogłuchła. Potem jednak ciszę znów przerwał szelest, który przybliżał się do namiotu tak szybko, jakby Lenny biegł. Czyli nie zasnął. Tylko dlaczego nie odpowiadał?
Krzyknęła znowu.
Żadnej reakcji.
Tak jak wcześniej szelest ucichł natychmiast po jej okrzyku, jakby Lenny przystawał na dźwięk swojego imienia. Co mu się stało? Odczekała, aż suche łodygi znów zaszumią, i krzyknęła: Lenny! Znów nie doczekała się odpowiedzi i ponownie zapadła cisza. Po pewnym czasie hałas rozległ się tuż za namiotem. Abby wsunęła stopę do buta, krzywiąc się z bólu, gdy podrażniła przy tym pęcherze na palcach.
Lampa akurat teraz musiała nawalić i Abby klęczała w mroku, trzęsąc się z zimna ubrana tylko w majtki, koszulkę bawełnianą i jeden but. Ponieważ nic nie widziała, wyostrzył jej się słuch i potrafiła rozróżnić pojedyncze kroki, które Lenny stawiał w suchej trawie przy namiocie, zanim stanął przed wejściem.
– Lenny!
Żadnej odpowiedzi.
– Lenny? – Abby wcale się to nie podobało.
Zgrzyt suwaka był niepokojąco głośny jak poprzednio, jeśli nie głośniejszy. Brzmiał, jakby ktoś rozdzierał kawałek skóry. Abby spojrzała badawczo na Lenny’ego. Przez chwilę zwlekał, po czym schylił się i wszedł do środka.
Dopiero wtedy Abby się zorientowała.
To wcale nie był Lenny.
Widziała przed sobą całkiem obcą twarz.
Tak się złożyło, że następnego ranka przejeżdżał tamtędy właściciel łąki i zauważył rozstawiony na niej namiot. Zjechał na pobocze, wyskoczył z samochodu, przeszedł przez ogrodzenie i biegł po grudowatej, porośniętej trawiastymi kępami ziemi, aż stanął przed czymś, co z bliska okazało się tandetnym, ledwie trzymającym się kupy kawałkiem brezentu, który z pewnością trafiłby do morza przy pierwszym większym podmuchu wiatru. Zebrał się w sobie, żeby dać solidny opierdol lokatorom namiotu. Ponieważ obok leżały dwa rowery, założył, że przebywają w nim dwie osoby. Zawahał się jednak, widząc, że wejście do namiotu jest rozsunięte. Wewnątrz panowała cisza. Nikt też nie odpowiedział na jego wołanie. Schylił się, żeby zajrzeć do środka.
Namiot był pusty. Wewnątrz leżał sprzęt kempingowy i poniewierały się różne śmiecie, ale nic poza tym. Widząc ten chlew, nie dziwił się, że biwakowicze ignorowali tablicę z zakazem. Spod rozwalonych rzeczy nie widać było nawet podłogi i wszystko, ze ścianami namiotu włącznie, pokrywały ciemne zacieki. Zupełnie jakby eksplodowała przeterminowana puszka z żywnością. Jak można zrobić aż taki bałagan?
Właściciel łąki wyprostował się i rozejrzał dookoła. Złość znów zaczęła w nim narastać, gdy zauważył poczerniałe resztki po ognisku rozpalonym niedaleko namiotu. Nie dostrzegł jednak żadnych ludzi. Ani na łące, ani wśród niskich brzózek, ani na stoku góry, ani na prowadzącej tam ścieżce. Poirytowany zaczął się zastanawiać, czy przypadkiem nie pojechali autobusem do którejś z popularnych atrakcji turystycznych w regionie, choćby do wodospadu Gullfoss albo gorących źródeł przy Geysir.
Dokądkolwiek się udali, nie ma mowy, żeby tu na nich czekał. Gdy wracał do samochodu, wiatr się nasilił. Klapa namiotu zaczęła łopotać.
Cholerni obcokrajowcy.
Wieczorem przejeżdżał znów tą samą drogą, ale namiot i rowery zniknęły. Jedynym śladem ludzkiego pobytu była czarna plama wypalona przez ogień, otoczona osmalonymi kamieniami.
Na liście rzeczy, bez których Huldar chętnie by się obszedł w swoim życiu, wysokie pozycje zajmowały zwłoki i podróże statkami wodnymi. Właśnie dlatego podwójny cios, który dostał od losu, przyjął jak naprawdę nieczystą zagrywkę. Mężnie walczył, żeby ukryć swoje cierpienie, do czasu aż łódź nie wytraciła prędkości i nie zaczęła się delikatnie kołysać, od burty do burty, w górę i w dół. Z niepokojem zauważył, że zbiera mu się na wymioty, bo zawartość jego żołądka podąża za ruchami pokładu.
Wcześniej nie było aż tak źle: dopóki łódź pruła fale, jakoś sobie radził, teraz jednak, gdy się zatrzymała, żołądek podchodził mu do gardła. To samo spotkało go wtedy, gdy w młodości zaciągnął się jako marynarz pokładowy. Pierwszy i ostatni raz. Tamten rejs też się dobrze zaczął, ale zakończenie było tak fatalne, że ponownie go już nie zaproszono. Choć oczywiście za nic w świecie by takiego zaproszenia nie przyjął. W życiu jest wiele przyjemniejszych rzeczy od wiszenia na relingu i zastanawiania się, czy podczas kolejnego napadu wymiotów razem ze śniadaniem nie wypluje wnętrzności. Gdy wreszcie zszedł na stały ląd, obiecał sobie, że nigdy więcej nie wsiądzie na pokład.
Ale los miał wobec niego inne plany. Ponieważ zawód rybaka nie wchodził w grę, nauczył się stolarstwa, a później wstąpił do policji. Taki wybór wydawał się bezpieczny dla kogoś, kto chce unikać morza. Cóż za ironia. Nigdy nie wiadomo, dokąd zaprowadzi nas życie.
– Tutaj jesteś!
Huldar obejrzał się za siebie. Zajął pozycję przy relingu, skupiając wzrok na cienkim, ciemnym pasku stałego lądu widocznym między morzem a niebem. Podczas krótkiej i nieudanej kariery w zawodzie marynarza dowiedział się od doświadczonych kolegów, że koncentrowanie wzroku na stałym punkcie pomaga zwalczyć chorobę morską. Ale jemu nie pomogło, a upływ czasu nie zwiększył skuteczności tej metody. Czuł się tak samo źle jak wcześniej, zanim się odłączył od towarzystwa pod pretekstem, że chce zapalić. Akurat papieros byłby ostatnią rzeczą, na którą miał ochotę, ale brzmiał lepiej niż „Przepraszam, ale muszę się oddalić i zwymiotować”.
– Kołysanie ci dokucza? – Erla stanęła obok Huldara, przekrzywiła głowę na bok i uważnie obserwowała jego twarz. Nie potrzebował lustra, żeby wiedzieć, że jest blady jak trup. Teraz, gdy widział ją z bliska, zauważył, że ona też wygląda mizernie, ale to nie musiało nic znaczyć. Nikt w Islandii nie mógł się pochwalić zdrową opalenizną pod koniec najbardziej deszczowych wakacji od stu lat.
– Nic mi nie jest. – Huldar wiedział, że Erla mu nie uwierzy, ale o to nie dbał. Od dziecka mu wpajano, żeby nie zdradzać żadnych oznak słabości, i teraz było już za późno na zmianę. Dlatego nawet się nie zawahał, gdy Erla poprosiła, żeby towarzyszył jej podczas tego rejsu – mimo złożonej kiedyś samemu sobie obietnicy i mimo pełnej świadomości, jak morska podróż na niego podziała. Ale chodziło nie tylko o zachowanie twarzy. Ostatnio jego relacje z Erlą się polepszyły i chciał, żeby takie zostały. Gdyby odmówił, na pewno wzięłaby to do siebie, a on miał już dość ciągłego poprawiania atmosfery między nimi. Mężczyźnie na jej miejscu mógłby odmówić bez ryzyka, że jego odmowa zostanie zrozumiana jako coś innego niż zwyczajna niechęć do wypłynięcia w morze. W każdym razie on jako facet potrafił tak się zachować, racjonalnie, podczas gdy żadna z jego pięciu sióstr nigdy nie przyjmowała niczego za dobrą monetę i wszystkie potrafiły w najgorszy sposób zinterpretować najbardziej niewinny komentarz.
– A tobie? – dodał natychmiast. Naprawdę widywał ją w lepszej formie.
– Wszystko w porządku. – Odsuwając się nieco od niego, Erla zamrugała powiekami i przełknęła ślinę. Trochę za długo trzymała zamknięte oczy, żeby jej odpowiedź brzmiała wiarygodnie. Czyli jechali na jednym wózku, jeśli to powiedzenie może się odnieść także do łodzi. – Przegapisz najlepsze momenty – kontynuowała z zaciśniętymi szczękami. – Łódź podwodna znalazła właściwe miejsce. Kamera pokazała coś, co wygląda jak ludzkie kości. Chyba palca albo dłoni. Tak czy siak, nieduże. Możliwe, że zostały przeniesione przez jakiegoś skorupiaka albo coś podobnego, a reszta szkieletu leży gdzieś dalej, ale przynajmniej jesteśmy na dobrym tropie.
Nad przeciwległą burtą spuszczono do morza ciężki kabel podłączony do małej, zdalnie sterowanej łodzi podwodnej, która przeczesywała dno morskie w poszukiwaniu ludzkich szczątków i przez ten właśnie kabel przesyłała na górę rejestrowany obraz. Według wiedzy Huldara przeszukiwanie dna morskiego policja prowadziła zazwyczaj na głębszych wodach, a cała operacja była wyjątkowo żmudna i wymagała użycia sonaru oraz łodzi podwodnych, które robią zdjęcia, a następnie wracają na powierzchnię i dopiero wówczas można obejrzeć rezultaty prowadzonych działań. Dzisiaj po raz pierwszy zeszła pod wodę nowa łódź i mimo ponurych okoliczności mało kto na pokładzie zdołał ukryć podniecenie, gdy obraz dna morskiego pojawił się na monitorze w czasie rzeczywistym.
Najwyraźniej jako jedyny z obecnych Huldar nie zachwycał się obrazami na monitorze. Zanim choroba morska zagroziła podważeniem jego męskości, stał razem z resztą, tyle że rozczarowany widokiem mętnej wody i nierównego dna. Od czasu do czasu w kadrze pojawiało się jakieś małe morskie stworzenie, by błyskawicznie zniknąć, albo kępka rozkołysanych wodorostów. Ponury, bezbarwny świat.
Nawet jeśli Erla faktycznie źle się czuła, nie zmniejszyło to jej ciekawości. Była starą wyjadaczką. Huldar mógłby o sobie powiedzieć to samo, ale bez przesady. Jeszcze zanim wypłynęli, zobaczył zdjęcia ludzkiej nogi, która zaplątała się w sieć rybacką podczas połowu na tym obszarze, i to mu w zupełności wystarczało. Nie czuł najmniejszej potrzeby obejrzenia drugiej, gdyby łódź podwodna natrafiła na nią, przeszukując dno morza.
Gdy Erla pokazała mu fotografie, był w lepszej kondycji, zdołał więc zapanować nad sobą na tyle, by uważnie je obejrzeć. Przedstawiały wyblakły sznurowany but firmy Nike, z którego wystawały dwie ludzkie kości. Widać też było część makabrycznej zawartości buta. Podarował sobie zdjęcia, które zrobiono po usunięciu buta. I bez tego miał jasny obraz sytuacji: goła stopa rozmiar czterdziesty pierwszy należąca albo do kobiety z dużymi stopami, albo do mężczyzny z małymi, albo może do nastolatka.
Jego koleżanka zwinnie balansowała ciałem, gdy łodzią raptownie zachybotało. Przez moment wydawało się, że wygrała walkę z ruchem pokładu, potem jednak się poddała, złapała za poręcz, wychyliła głowę poza obrys łodzi i z zamkniętymi oczami głośno łapała powietrze, jakby za długo przebywała pod wodą. Huldar nie miał już żadnych wątpliwości: Erla też cierpiała na chorobę morską. Ale odgrywała twardzielkę. Stanęła tyłem do niego i zachowywała się tak, jakby nic się nie stało.
– Mam nadzieję, że inne części ciała są gdzieś blisko.
– Oby. – Huldar spróbował zmusić usta do uśmiechu. On również przypuszczał, że cały szkielet zostanie odnaleziony, ale też gorączkowo zastanawiał się, co zrobić, żeby nie musieć go oglądać, zwłaszcza po wydobyciu z wody. A miałaby do tego służyć druga, specjalnie wyposażona bezzałogowa łódź podwodna, ponieważ w tym miejscu morze było za głębokie dla nurka, choć znajdowali się nad krawędzią półki kontynentalnej. Ostatni odczyt głębokości, jaki Huldar usłyszał, zanim odłączył się od pozostałych, wynosił osiemdziesiąt trzy metry.
– Byłoby dobrze, gdybyśmy znaleźli coś w stanie na tyle dobrym, żeby nadawało się do identyfikacji. Na przykład czaszkę z kompletem zębów.
Huldar natychmiast wtrącił, co on wolałby znaleźć:
– Albo płaszcz lub inny fragment ubioru z dokumentem tożsamości albo kartą kredytową w kieszeni.
– Też chętnie. – Erla sceptycznie oceniała szanse na takie znalezisko. Znów pobladła i krzywiąc się, wypuściła powietrze. – Ale najbardziej mnie wkurza, że nie mam pojęcia, jak szybko ciało rozkłada się na dnie morza.
– To prawda, można się wkurzyć. – Albo nie. Po drodze do portu Huldar zmusił się, żeby przejrzeć wnioski kilku istniejących opracowań na ten temat. Zanim wsiadł do samochodu, Erla dała mu wydruk tekstu szczegółowo opisującego zagraniczny eksperyment, w ramach którego zwłoki świń umieszczono na dnie morza i obserwowano, jak się rozkładają. Badacze wyszli z założenia, że świnie można porównać do ludzi, ponieważ są duże i nieowłosione oraz mają tę samą florę bakteryjną w przewodzie pokarmowym, a zatem tempo, w jakim następuje rozkład świńskich trucheł, pozwoli wnioskować o czasie dekompozycji ciała człowieka. Z dwóch martwych świń w ciągu miesiąca został tylko szkielet, trzecia rozkładała się znacznie dłużej. Huldar od samego czytania miał takie mdłości, że nie całkiem zrozumiał, co spowodowało tę różnicę. Zapamiętał tylko, że wiązało się to jakoś ze stopniem natlenienia wody, w której umieszczono martwe zwierzęta. Nie miał pojęcia ani o tym, jaka jest zawartość tlenu w morzu u wybrzeży Islandii, ani o żadnych innych zmiennych, które według autorów badania mogły wpływać na przebieg rozkładu zwłok.
– Kości były całkiem czyste, tak przynajmniej wyglądały na monitorze te, które wystawały z buta. Prawdopodobnie więc nie znajdziemy żadnej tkanki miękkiej, oczywiście zakładając, że wyłowimy coś oprócz tych kości palców czy tam nadgarstka. Może reszta szkieletu leży przykryta piachem. – Krótkie włosy Erli rozwiewały się na wietrze. Bezskutecznie próbowała zatknąć je za uszy. – Mamy cholerne szczęście, że coś więcej zachowało się wewnątrz buta. To powinno uprościć analizę DNA.
– Tak. – Huldar skierował wzrok z powrotem na linię lądu, mając nadzieję, że w końcu okaże się ona stałym punktem. Myśl o rozkładających się tkankach wewnątrz buta nie polepszała jego samopoczucia.
Żołądek Erli najwyraźniej nie reagował na poruszany temat, bo nie zamierzała rozmawiać o czymś innym.
– Oby ubranie okrywające zwłoki było na tyle grube, żeby tak jak but opóźnić aktywność stworzeń morskich. Chociaż na pewno objadły głowę do kości. Może przetrwała część skalpu… Zakładam, że włosy działają trochę jak ubranie.
Huldar zrobił głęboki wdech. Musiał zmienić temat, jeśli nie chciał zwrócić śniadania.
– Kto to może być twoim zdaniem? – zapytał desperacko. – Samobójca? Turysta porwany przez fale oceaniczne przy którejś z popularnych plaży, na przykład Reynisfjara?
Erla wzruszyła ramionami.
– Nie mam pojęcia. Dopóki się nie dowiemy, jak długo zwłoki leżały w morzu, lepiej nie spekulować. W każdym razie sprawa trafi do Komisji Identyfikacji. Jeśli tam odkryją coś podejrzanego, wystąpią do nas o wszczęcie śledztwa.
Komisję powołano do identyfikowania ofiar katastrof i klęsk żywiołowych, a także szczątków ludzkich odnajdowanych po latach, na przykład wyławianych z dna morza. Huldarowi proponowano niedawno funkcję przedstawiciela komendanta policji w kierownictwie komisji, ale odmówił bez chwili zastanowienia. Nie miał najmniejszego zamiaru oglądać zwłok innych niż te, na które musiał patrzeć, wykonując swoje główne zajęcie.
Erla przestała kurczowo ściskać reling i lekko szturchnęła Huldara.
– Tak czy owak, chodź. Nie po to się męczyłam, żeby największa atrakcja przeszła mi teraz koło nosa.
Huldar mruknął, że dołączy za chwilę i gdy tylko Erla sobie poszła, odwrócił się do burty. Obserwował odległy ląd, wyobrażając sobie, jak twardo po nim stąpa obiema nogami. Potem zamknął oczy i zrobił głęboki wdech, jak chwilę wcześniej Erla. Nie od razu, ale pomogło mu to i poczuł, że może wracać do pozostałych członków maleńkiej grupki.
Ledwie zdążył do nich dołączyć, gdy wszyscy gapiący się w wyświetlacz krzyknęli z zachwytem. Zdaje się, że zauważyli drugą nogę. Kolejne gołe kości wystające z buta niemal całkiem zagrzebanego w piasku.
Ożywienie szybko przygasło, gdy przypomnieli sobie, czego poszukują. To nierzadka reakcja w ich pracy: zawodowe sukcesy i zwycięstwa nie są okazją go świętowania, gdy ma się do czynienia ze zmarłymi.
Erla jako pierwsza zauważyła powrót Huldara. Obejrzała się i posłała mu szczery uśmiech. Bardzo pasował do jej twarzy, która już odzyskała kolory. Huldar odpowiedział tym samym, choć blado.
– Jeśli nie podejdziesz bliżej, to przegapisz najważniejsze. Ewidentnie natrafiliśmy wreszcie na właściwe miejsce. – Czyli zwłoki zostały rozwleczone po większym obszarze przez armię skorupiaków, jak się obawiała. – Nie chcesz zobaczyć?
– Niekoniecznie. – Obawy Huldara, że Erla zacznie nalegać, okazały się nieuzasadnione. Na monitorze pojawiło się coś nowego, co przykuło uwagę obserwujących.
– To mi wygląda na kości ramienia. – Przedstawiciel straży wybrzeża zastukał w wyświetlacz. – Jak myślicie?
Operator łodzi podwodnej manipulował panelem sterowania. Pozostali przysunęli się do monitora, żeby lepiej się przyjrzeć.
Erla przeciągnęła się, przez chwilę usiłowała spleść ręce na obfitej kamizelce ratunkowej, po czym opuściła je po bokach.
– Tak. To nie może być nic innego. Ja tu widzę palce.
– Możliwe, chociaż wiele innych małych kości łączy ramię z dłonią i palcami, trudno więc powiedzieć. W każdym razie jest ich za mało na całą rękę. – Specjalista od nurkowania najwyraźniej znał się też na anatomii. Widząc, że wszyscy się na niego patrzą, dodał: – Przez kilka lat pracowałem jako ratownik medyczny.
Spojrzenia znów powędrowały w stronę monitora i poszukiwania trwały dalej. Choć jednak łódź kilka razy okrążyła miejsce znalezienia buta, nie zobaczyli wiele więcej: kilka kości palców i pojedynczą kość ramienia sterczącą w piasku. Żadnej kurtki ani innego elementu ubioru, a co dopiero dokumentu tożsamości czy karty kredytowej.
Potem już nic tylko piasek i piasek, z rzadka jakiś kamień i na koniec mętna pustka. W końcu Erla przystała na propozycję kapitana, że powinni przerwać eksplorację i podnieść z dna to, co dotychczas odkryli. Synoptycy przewidywali załamanie pogody pod wieczór i kapitan rekomendował, żeby wracali jak najszybciej.
Huldar zbyt dobrze znał Erlę, żeby nie wiedzieć, że wolałaby kontynuować poszukiwania – do diabła z chorobą morską i złą pogodą – dopóki wszyscy nie padną ze zmęczenia. Dzięki bogu decyzja nie należała tylko do niej. Dotychczas Huldar jakoś się trzymał, ale gdyby morze jeszcze się wzburzyło, nie dałby rady.
Łódź podwodną podniesiono na pokład i spuszczono pod wodę drugą, żeby wydobyć zlokalizowane szczątki. Niebawem kości jedna po drugiej trafiały na pokład i Huldarowi coraz trudniej było panować nad żołądkiem na myśl o widoku tego, co pozostało z człowieka. Wszystko przez tę cholerną łódź. Wiatr się wzmógł, a wraz z nim kołysanie.
Gdy na pokład trafiła ostatnia partia ich znaleziska, czyli kości drugiej nogi plus but, Huldar zbyt późno odwrócił wzrok. Ale to, co zobaczył, zaskoczyło go tak bardzo, że zapomniał o ściskających się wnętrznościach. Nawet podszedł nieco bliżej, żeby sprawdzić, czy się nie pomylił, przykucnął i krzyknął:
– Erla, chodź zobacz.
Stanęła obok niego.
– Co?
Huldar wskazał na but.
– To nie jest nike. To adidas.
Erla natychmiast przykucnęła i zaczęła się przyglądać.
– Cholera, dziwne. To możliwe, żeby ktoś był w takim stanie, że wskoczył do morza w dwóch różnych butach? Przypuszczam, że osoba, która chce się zabić, nie zastanawia się nad tym, co na siebie wkłada.
Huldar był innego zdania. Bywał wzywany na miejsce, w którym ludzie skończyli ze sobą, i wiedział, że niektórzy samobójcy wręcz specjalnie się na tę okazję ubierają. Nie pamiętał, żeby któryś z nich miał na nogach dwa różne buty.
– Jestem też całkiem pewien, że to nie jest rozmiar czterdzieści jeden. Wygląda na mniejszy.
Erla nie znosiła, gdy ktoś wytykał jej pomyłkę, upierała się więc przy swoim:
– Człowiek doprowadzony do ostateczności może założyć dwa buty o różnych rozmiarach.
– Może. – Huldar podniósł się i zmarszczył brwi, zmuszając pamięć, by przywołała obraz buta znalezionego wcześniej. Następnie wyjął smartfon, znalazł w sieci zdjęcie ludzkiego szkieletu i pokazał je przełożonej.
– Zobacz, te grube kości nogi zwracają się do środka, a cienkie na zewnątrz. Gdyby to była osoba w dwóch różnych butach, te kości powinny być swoim lustrzanym odbiciem. Ale nie są. To dwie prawe stopy, Erlo.
Nie było mowy, żeby wyjaśnić to doprowadzeniem do ostateczności.
Jego szefowa przeczesała palcami swoje przyprószone solą włosy, westchnęła i zwróciła się do przedstawiciela straży wybrzeża z informacją, że chce rozszerzyć poszukiwania. Na nieszczęście dla Huldara jej prośba nie spotkała się ze sprzeciwem, gdy Erla wyjaśniła jej przyczyny. Jeśli blisko siebie na dnie morza leżały dwa ciała, to wcale nie oznaczało, że mają do czynienia z samobójstwem. Oczywiście nie można było wykluczyć nieszczęśliwego wypadku, ale znacznie wzrastało prawdopodobieństwo, że zwłoki znalazły się tam wskutek działania osób trzecich. W tym przypadku priorytetem stawało się wydobycie możliwie największej liczby kości. To, co znaleźli dotychczas, nie pozwalało nawet na domysły dotyczące przyczyny zgonu.
Przedstawiciel straży wybrzeża oznajmił, że powrót do portu będzie odwlekany najdłużej, jak się da, a łódź poszukiwawcza powróci do wody i będzie dalej przeczesywać dno.
Wszystko na to wskazywało, że morze z radością powitało sposobność, by się nimi bawić trochę dłużej. Pokład natychmiast zaczął się kołysać i uskakiwać spod nóg bardziej niż przedtem. Huldar dyskretnie opuścił towarzystwo i wycofał się do przeciwległej burty.
Freyja Styrmisdóttir rozciągnęła bluzkę pod suszarką do rąk w damskiej toalecie i czekała, aż wyschnie ciemny zaciek. Chwilę wcześniej próbowała sprać plamę, którą zauważyła, gdy stanęła przed lustrem. W najgorszym możliwym momencie. Była prawie spóźniona na spotkanie i tylko wdepnęła na chwilę do toalety w holu głównym, żeby się przejrzeć, poprawić włosy, sprawdzić makijaż i poćwiczyć uśmiech. Ale nie poćwiczyła.
W domu znalazła się na linii strzału, gdy próbowała wmusić trochę owsianki w swoją bratanicę Sagę, która chwilowo mieszkała u niej, bo matka dziewczynki pojechała na Bali opalać się ze swoim nowym chłopakiem, a ojciec oprowadzał grupę turystów podczas dziesięciodniowej wycieczki po Islandii. Niedawno wyszedł z półotwartego ośrodka resocjalizacji w Vernd i Freyja nie chciała nawet myśleć, jakim przewodnikiem mógłby się okazać. O ile się orientowała, nie wiedział zbyt wiele o historii ani geografii Islandii, niespecjalnie dał się też poznać jako wielbiciel wycieczek pieszych czy rowerowych. Ale dobrze się prezentował w lopapeysie, czyli w oczach turystów musiał wyglądać przekonująco. Przynajmniej nie było to zajęcie sprzeczne z prawem – w każdym razie wszystko na to wskazywało – choć z Baldurem nigdy nie wiadomo.
Gdy przydzielono mu tę wycieczkę, Freyja chętnie się zgodziła zaopiekować swoją małą bratanicą, mimo iż jeszcze nie zaczęła urlopu. W Izbie Dziecka, gdzie pracowała jako psycholog, akurat niewiele się działo i współpracownicy raczej nie powinni komentować, jeśli przez tydzień albo dwa Freyja spędzi w pracy trochę mniej czasu. Tym bardziej że nikt nie zgłaszał zastrzeżeń, gdy została oddelegowana do pracy w specjalnym zespole, którego szef właśnie za chwilę miał ją przyjąć, choć oddelegowanie oznaczało czasowe zaniedbanie obowiązków w Izbie Dziecka. Czasem dobrze jest nie być niezastąpioną.
Saga niedawno zaczęła chodzić do przedszkola, co znaczyło, że Freyja musi wstawać trochę wcześniej i trochę wcześniej wychodzić z pracy. Nie był to dla niej problem, ale zdawała sobie sprawę, że rola ciotki nie ograniczy się do odwiedzania lodziarni i karmienia kaczek przy Tjörnin, małym jeziorze w centrum Rejkiawiku. Dobrze wiedziała, na co się pisze. Jej bratanica nie zachowywała się jak inne dzieci. Nie chodziło o to, że wymagała specjalnej opieki. Po prostu trzeba to było robić inaczej.
Rano Freyja ugotowała owsiankę dla Sagi. Ponieważ same płatki były dla dziewczynki mniej więcej tak samo atrakcyjne jak miska wypełniona robakami, Freyja uciekła się do podstępu, kładąc na wierzchu trochę dżemu. Saga niezgrabnymi ruchami zeskrobała, a potem zjadła dżem, po czym zaczęła energicznie rozrzucać kaszkę po całym pokoju. Jeden ze strzałów wylądował na bluzce, ale ciocia tego nie zauważyła. Nic dziwnego, skoro była zajęta minimalizowaniem szkód.
Suszarka wyłączyła się automatycznie, więc Freyja ponownie ją uruchomiła. Mokra plama zrobiła się mniej intensywna, ale wciąż była widoczna. Psycholożka westchnęła. Nie miała czasu czekać, aż zaciek całkiem zniknie. Mogła albo się spóźnić, albo przyjść punktualnie z mokrą plamą na piersi. Albo przesiedzieć spotkanie z suwakiem podciągniętym pod brodę, jakby się odbywało na biegunie północnym. Gdyby tylko miała na sobie cieńszą kurtkę… Niestety lato było wyjątkowo zimne i mokre.
Gorące powietrze znów ustało. Freyja wsunęła bluzkę w spodnie, powtarzając sobie, że nie wszystko, co robi, musi być perfekcyjne. W każdym razie nie zawsze. To była część kampanii, którą rozpoczęła, żeby uporządkować swoje życie. Postanowiła zaprzestać seksu na trzydzieści dni i stosować się do trzech podstawowych zasad: po pierwsze, cieszyć się tym, co życie ma do zaoferowania, po drugie, nie wyznaczać zbyt ambitnych celów i po trzecie, przestać szukać faceta. To ostatnie okazało się najtrudniejsze i musiała sobie przypominać, że nie jest sama, nawet jeśli z nikim się nie spotyka. Ma przecież brata i małą Sagę. No i Molly, którą mogła brać od brata, kiedy chciała.
Nie mówiąc o wężu, którego przejęła razem z mieszkaniem.
Przechodziły ją dreszcze na myśl o tym pupilu właściciela mieszkania odsiadującego wyrok za przestępstwa, o których nie miała pojęcia. Odkąd się wprowadziła, nie mogła spać, bo wąż był tuż obok, nawet jeśli bezpiecznie odizolowany. Ilekroć zamykała oczy, wyobrażała sobie, jak gad pełznie w stronę sypialni. Najgorsze były noce, gdy przyprowadzała do domu Sagę. Od razu po wprowadzeniu się kupiła dla bratanicy łóżeczko, ale dziewczynka nigdy nie spędziła w nim całej nocy, bo Freyja zawsze przenosiła ją do swojego łóżka. Tylko wiedząc, że ma ją na wyciągnięcie ręki, czuła się spokojna. Wmawiała sobie, że gdyby jakimś cudem wąż się wydostał, zdołałaby ocalić swoją bratanicę.
To jednak wcale nie było takie pewne. Istniała przecież możliwość, że pyton jest od niej silniejszy.
W drodze na górę Freyja obejrzała w lustrze swoją bluzkę. Wciąż nie wyschła. Jeśli jakiś gwiazdor rocka z ukulele natychmiast nie zmaterializuje się w windzie obok niej, to mokry zaciek zostanie hitem spotkania.
Ale już pierwsze spojrzenie na mężczyznę, z którym się umówiła, ją uspokoiło. Pod kieszenią jego koszuli kwitła wielka plama z atramentu. Cieknące pióro wciąż spoczywało w kieszeni, więc jej rozmówca zapewne nie miał pojęcia, co się wydarzyło. Freyja dyskretnie odwróciła wzrok.
Mężczyzna był szczupły, miał około pięćdziesięciu lat, zmęczone oczy i twarz pozbawioną zmarszczek mimicznych. Przywitał ją silnym i zdecydowanym uściskiem wypielęgnowanej dłoni, jak przystało na prawdziwego pracownika umysłowego. Freyja odwzajemniła ten uścisk swoją równie gładką dłonią i pewnym siebie uśmiechem. Przedstawił się jako Yngwi, co było zbędne, bo już wcześniej kontaktowali się zawodowo. On pracował w Agencji Ochrony Dzieci, a ona w Izbie Dziecka, która tej instytucji podlegała. Ich ścieżki przecięły się niejednokrotnie podczas tłocznych spotkań, warsztatów, imprez bożonarodzeniowych i dorocznych przyjęć.
Freyja nie poczuła się nieswojo, gdy nie odwzajemnił jej uśmiechu. Nieliczne sytuacje, w których go widywała, pozwalały przypuszczać, że promyczkiem słońca to on nie był. Nawet podczas potańcówki organizowanej jak co roku dla pracowników Agencji Ochrony Dzieci siedział sam, najwyraźniej załamując ręce nad stanem świata. Ponieważ Freyja poszła tam, żeby się dobrze bawić, szybko poszukała sobie bardziej rozrywkowego towarzystwa.
– Dziękuję, że przychodzi pani na spotkanie mimo powiadomienia w ostatniej chwili. Mamy naprawdę trudną sytuację, bo wiele osób jest na urlopach. Nie wiem, co bym zrobił, gdyby pani odmówiła. Sprawa nie może czekać do jesieni. – Wzrok Yngwiego oderwał się na chwilę od twarzy Freyi i powędrował w stronę korytarza, w którym znajdowały się pokoje biurowe. Było oczywiste, że chce zakończyć to spotkanie jak najszybciej, żeby się zająć innymi sprawami. I nic dziwnego, skoro Agencja Ochrony Dzieci działała ostatnio pod wielką presją. – Zapraszam ze mną. Jeśli można, zaczniemy od razu. Nie ma powodu zwlekać.
Freyja poszła za nim do sali konferencyjnej, w której oprócz stołu i kilku krzeseł był tylko krzywo zwisający z sufitu ekran do projektora. Nie sądziła, żeby miał się przydać tym razem.
Jakiś czas temu wyszło na jaw, że pracownik zatrudniony w sektorze opieki nad dziećmi w Rejkiawiku, niejaki Bergur Alvarsson, stał się przedmiotem zainteresowania policji jako podejrzany o seksualne wykorzystywanie dzieci powierzonych jego opiece, które miał przecież wychowywać i chronić. Sprawę dodatkowo pogarszał fakt, że policja nie poinformowała przełożonych mężczyzny o zarzutach wobec niego i przez to zaniedbanie pracował z dziećmi jeszcze przez trzy miesiące. Do Agencji Ochrony Dzieci sprawa dotarła dopiero wtedy, gdy jego domniemane ofiary udzieliły wywiadu prasie. Jak można było się spodziewać, sprawa wywołała powszechne oburzenie, które oznaczało wizerunkową katastrofę dla policji, władz miasta i Agencji Ochrony Dzieci. Nieważne, że oskarżany mężczyzna był zatrudniany przez miasto Rejkiawik, a nie przez agencję. Choć to niesprawiedliwe, ilekroć coś poszło nie tak, opinia publiczna obarczała winą Agencję Ochrony Dzieci.
Nie padła propozycja kawy, przeszli prosto do rzeczy. Freyja i Yngwi usiedli twarzą do siebie po przeciwległych stronach stołu. Psycholożka zdjęła kurtkę i powiesiła ją na oparciu swojego krzesła, powtarzając sobie, że nie wszystko musi być idealne. Oczy Yngwiego natychmiast skupiły się na plamie, ale spuścił wzrok, gdy sobie uświadomił, że nie wypada tak się gapić. Za lekkim uśmiechem Freyi kryła się odrobina złośliwej radości, bo wyobraziła sobie, jaką minę zrobi później Yngwi, gdy pójdzie do łazienki i zauważy plamę na własnej koszuli. Szkoda, że ona tego nie zobaczy.
– Będziemy tylko my dwoje?
Yngwi potakująco kiwnął głową. Freyja wolałaby spotkanie w szerszym gronie, no ale wtedy, zamiast się skupić na temacie rozmowy, bez przerwy myślałaby o swojej mokrej bluzce.
– Mój asystent przygotowuje dokumenty dla pani. Obejmują wszystko, co się wiąże z dziećmi, które przebywały pod naszą opieką. Od dnia, w którym trafiły do tego domu dziecka. Także materiały przesłane przez urząd miasta. Dostanie je pani na pendrivie, bo odchodzimy od dokumentów papierowych i zalecamy, żeby niczego nie drukować, chyba że to absolutnie niezbędne.
– Żaden problem. Mam drukarkę w Izbie Dziecka. – Widząc dezaprobatę na jego twarzy, Freyja dodała szybko: – Nie wykluczam, że coś będę musiała wydrukować, choć oczywiście większość przejrzę na komputerze. Nam też zalecono cięcie kosztów. – Jej miejsce pracy podlegało Agencji Ochrony Dzieci, mieli więc te same wytyczne i procedury, które niemal bez wyjątku wiązały się ze zmniejszaniem wydatków.
Yngwi przypomniał jej, że będzie musiała się stosować do standardowych procedur, a klauzula poufności wymaga, żeby niszczyła każdy wydrukowany dokument. Freyja uważała to za oczywistość, ale ograniczyła się do skinięcia głową.
– Uzyska też pani dostęp do współdzielonych plików z dokumentami na temat młodych ludzi, których może dotyczyć ta sprawa. Zostanie udzielony jutro albo pojutrze. Niestety dział IT ma braki kadrowe z powodu urlopów, jeszcze więc tego nie załatwili.
Nowe przepisy o ochronie danych wymagały bardziej rygorystycznej kontroli dostępu do danych osób nieletnich powierzonych opiece agencji. Wcześniej każdy pracownik na stanowisku Freyi korzystał z niemal nieograniczonego dostępu do tych materiałów, teraz jednak ukryto je za elektronicznym kluczem. Freyja znów przytaknęła:
– W porządku. Jak mówiłem przez telefon, policja poprosiła nas o przysłanie psychologa dziecięcego, który będzie obserwował przesłuchania wszystkich świadków poniżej osiemnastego roku życia. Ponieważ Bergur prowadzi swoją placówkę od trzynastu lat i wielu z jego byłych podopiecznych osiągnęło pełnoletność, nie w każdym przesłuchaniu będzie pani musiała uczestniczyć. Ale zdaje się, że planują zacząć od dzieci, które przebywały tam niedawno, a wszystko to małoletni. Jeśli one powiedzą coś, co potwierdzi oskarżenia o molestowanie, to policja zacznie wzywać kolejne osoby z listy.
– Rozumiem.
Yngwi kontynuował:
– Ustalono, żeby do współpracy z policją wyznaczyć psychologa, który nie miał żadnych kontaktów z przesłuchiwanymi podczas ich pobytu w ośrodku, ale także wcześniej ani później, ponieważ ani sami podopieczni, ani ich opiekunowie nie mają wielkiego zaufania do specjalistów, z którymi się zetknęli. W tych okolicznościach to oczywiście zrozumiałe. Pani spełnia ten warunek. I nie jest pani na urlopie. Czy dobrze zakładam, że nie zamierza pani go wykorzystać w najbliższych tygodniach?
– Nie zamierzam. – Freyja nie zdecydowała jeszcze, kiedy wykorzysta tegoroczny urlop, ale z pewnością jej się nie śpieszyło. Ponieważ nie planowała wyjeżdżać za granicę, postanowiła zaczekać, aż się poprawi pogoda w kraju, na to jednak się nie zanosiło. Prognozy na najbliższy okres zapowiadały wyłącznie deszcz. Zaczynała podejrzewać, że jeśli dalej tak pójdzie, to za rok o tej porze będzie miała do wykorzystania podwójny urlop.
– Pani zadaniem będzie też określenie, czy doszło do jakichś zaniedbań w sektorze opieki nad dziećmi. Oczywiście gafą było samo zatrudnienie Bergura, ale nie bardzo widzę, jak można by tego uniknąć. Miał czystą kartotekę i nic nie sugerowało, że walczy ze skłonnościami pedofilskimi. Przede wszystkim musimy ustalić, czy powierzone jego opiece dzieci podnosiły alarm, który został zlekceważony. Możliwe też, że pracownicy socjalni nie podjęli właściwych działań. Jeśli tak, to dziurę w systemie trzeba załatać. Pod żadnym pozorem nie wolno dopuścić, żeby taka sytuacja się powtórzyła. Już jedna to o jedną za dużo.
Zawiesił głos, ale Freyja nie miała wrażenia, że czeka na jej reakcję, milczała więc. Yngwi westchnął ciężko i podjął monolog: