32,50 zł
11 osób interesuje się tą książką
„Yrsa Sigurðardóttir ma niesamowity dar do mieszania wątków makabrycznych z cierpkimi, które łączy z wnikliwą obserwacją zwyczajnego życia i okrasza czarnym humorem”. Crime Review „Porachunki to kolejna mrożąca krew w żyłach opowieść królowej islandzkiego kryminału”. Simon Kernick W szkolnej kapsule czasu zakopanej przed dziesięcioma laty zostaje znaleziony mrożący krew w żyłach liścik wieszczący śmierć sześciu osób. Ale groźba w nim zawarta nie może być przecież prawdziwa, jeśli napisało go trzynastoletnie dziecko… Detektyw Huldar podejrzewa, że dostał tę sprawę tylko po to, by nie zajmować się prawdziwą pracą na komisariacie. W rozszyfrowaniu intencji autora wiadomości pomaga mu psycholog Freyja. Wkrótce okazuje się, że duet wplątał się w jeszcze inną szokującą sprawę... Odkrycie listu uruchamia lawinę makabrycznych wydarzeń: w pewnym ogrodzie ktoś odkrywa ludzkie szczątki, a tuż po tym zostaje zamordowany właściciel domu. Jego inicjały – BT – widniały wśród ofiary wymienionych w liście znalezionym w kapsule. Huldar i Freyja muszą ścigać się z czasem, by poznać autora wiadomości, a także mordercę i jego ofiary, nim zginą wszyscy wymienieni na liście… „Yrsa jest zdumiewającą pisarką”. Karin Slaughter
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 492
Tytuł oryginału islandzkiego:Sogið
Tytuł oryginału angielskiego:The Reckoning
Copyright © Yrsa Sigurdardóttir 2015
Published by agreement with Salomonsson Agency
Copyright © 2019 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga
Copyright © 2019 for the Polish translation by Paweł Cichawa (under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)
Książkę przełożono z języka angielskiego. Z języka islandzkiego na angielski przełożyła Victoria Cribb.
Projekt graficzny okładki: Anna Slotorsz / artnovo.pl
Zdjęcie autorki: © Lilja Birgisdóttir
Redakcja: Marta Mizuro
Korekta: Marta Chmarzyńska, Joanna Rodkiewicz
Ta książka została opublikowana przy finansowym wsparciu Icelandic Literature Center.
ISBN: 978-83-8110-909-3
Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Szanujmy cudzą własność i prawo!
Polska Izba Książki
Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl
WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.
ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice
tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28
e-mail:[email protected]
www.soniadraga.pl
www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga
E-wydanie 2019
Skład wersji elektronicznej:
konwersja.virtualo.pl
Tę książkę dedykuję Mjásie i Pilli.
– Yrsa
Budynek szkolny rzucał chłodny cień na pusty dziedziniec. Poza nim świeciło słońce. Nieliczni przechodnie po wejściu w ten cień ciaśniej się owijali kurtkami i przyśpieszali kroku, żeby jak najszybciej znów dotrzeć do rozgrzewających promieni. Tam, gdzie dochodziły, było przyjemnie, tylko na dziedzińcu wiał lodowaty wiatr, budząc do życia stojące w rogu huśtawki. Poruszały się powoli w przód i w tył, jakby kołysane przez niewidzialne dzieci – tak znudzone jak Vaka. Gorszy od nudy był jednak chłód, od którego aż bolały ją palce u nóg. Zresztą cała była przemarznięta. Siedzenie na betonowych schodach tylko pogarszało sytuację, ponieważ watowana kurtka była za krótka, żeby przykryć jej pośladki. Vaka powinna była posłuchać matki i wybrać dłuższą, ale wszystkie dłuższe były granatowe, a czerwoną mieli tylko kurtkę do pasa.
Vaka poprawiła tornister na plecach. Przyszło jej do głowy, że mogłaby przejść na słoneczną stronę. Tam przynajmniej byłoby jej ciepło, choć oczywiście tam też musiałaby czekać sama i też by się nudziła, nie mając na co patrzeć. Ale cień budynku szkolnego sięgał daleko, więc się bała, że gdyby wyszła za jego mroczną granicę, tata mógłby jej nie zauważyć i znów odjechać. Nie, lepiej znosić chłód niż podjąć takie ryzyko.
Nadjechał samochód takiego samego koloru jak auto jej ojca, ale szybko się zorientowała, że był innej marki, a prowadzi go inny mężczyzna, i znów straciła humor. Czyżby o niej zapomniał? To był jej pierwszy dzień w nowej szkole, tymczasem on założył pewnie, że skończy zajęcia jak zwykle. Chyba po raz setny zatęskniła za swoim starym domem. W nowym lepszy był tylko jej pokój, większy i o wiele fajniejszy od tego, który zajmowała w poprzednim mieszkaniu. Wszystko inne się zmieniło na gorsze, włącznie ze szkołą. No i dziećmi. Nikogo znajomego. W poprzedniej klasie znała wszystkich, wiedziała nawet, jak nazywają się zwierzęta domowe innych dziewczynek. Teraz miała w głowie tylko mnóstwo imion oraz twarzy, których nie potrafiła z nimi połączyć. Zupełnie jak w grze pamięciowej, którą wygrywała tylko wtedy, gdy mama specjalnie grała tak, żeby przegrać.
Vaka pociągnęła nosem. Ile czasu minie, zanim tata sobie przypomni, że ma po nią przyjechać? Przebiegła wzrokiem front budynku szkolnego, mając nadzieję, że kogoś zauważy, ale wszystkie okna były ciemne i nie dostrzegła żadnych oznak ludzkiej obecności. Kolejny podmuch wiatru smagnął jej policzki, aż zadygotała. Podniosła się z miejsca i ruszyła po schodach do wejścia. W środku na pewno został ktoś dorosły i pozwoli jej skorzystać z telefonu. Ale drzwi były zamknięte. Pukanie nic nie dało; grube drewno tłumiło dźwięk. Opuszczając pięść, patrzyła na drzwi z nadzieją, że mimo wszystko staną otworem. Nic się jednak nie stało. Równie dobrze mogła więc ponownie zejść na dół. Może stopnie schodów nie będą teraz takie lodowate.
Odwróciła się i natychmiast przestała myśleć o dojmującym chłodzie. U podnóża schodów stała dziewczynka, z którą chodziła do nowej klasy. Vaka w ogóle nie usłyszała jej kroków. Może więc dziewczynka podkradła się na palcach, chociaż Vaka nie potrafiła sobie wyobrazić, po co niby miałaby to robić. Nie wyglądało na to, że chce jej dokuczyć, przecież nie były wrogami. Wcale się nie znały, lecz Vaka ją zapamiętała. Nie mogło być inaczej: u jednej z dłoni dziewczynka nie miała dwóch palców, małego i serdecznego. Podczas lekcji siedziała sama w pierwszej ławce i wydawała się bardzo spokojna. Najpierw Vaka pomyślała, że tamta też jest nowa, ale nauczycielka nie przedstawiła jej klasie, tak jak przedstawiła Vakę. Dziewczynka nie odezwała się ani słowem, w czasie gdy uczniom pozwolono ze sobą rozmawiać podczas lekcji. Na przerwach trzymała się z boku, wpatrzona przed siebie, tak jak Vaka w tej chwili. Zachowała obojętny wyraz twarzy nawet wtedy, gdy dwaj chłopcy zaczęli skandować wyliczankę, którą Vace recytowała kiedyś babcia: Siostro palec, siostro palec, gdzie jesteś? Bracie palec, bracie palec, gdzie jesteś?.Vaka uznała, że to strasznie podłe, ale żadne z pozostałych dzieci nawet nie mrugnęło. Ostatecznie więc odwróciła wzrok, nie mając odwagi się wtrącić. Była przecież nowa.
– Jest zamknięte. – Przez twarz dziewczynki przemknął nieśmiały uśmiech, który zniknął niemal tak szybko, jak się pojawił, może więc było to tylko złudzenie optyczne, ale Vaka odniosła wrażenie, że dziewczynka bez palców ma ładną twarz. – Zawsze zamykają po skończonych lekcjach.
– Aha. – Vaka przestępowała z nogi na nogę, nie wiedząc, co powiedzieć. Nigdy nie umiała nawiązywać znajomości ani rozmawiać z nieznajomymi, w dodatku to był pierwszy raz tego dnia, gdy ktoś spróbował wyciągnąć ją ze skorupy. – Chciałam zadzwonić.
– W sklepie jest telefon. To niedaleko stąd. – Wskazała na ulicę. Okaleczoną dłoń ukrywała pod rękawiczką z jednym palcem.
Vaka przełknęła ślinę i odpowiedziała z zakłopotaniem:
– Nie mam pieniędzy. – Mama obiecała wypłacać jej kieszonkowe w każdy piątek, ale zawsze zapominała. Zwykle nie miało to znaczenia, ale zdarzały się dni, na przykład dzisiejszy, kiedy złościło. Tak samo jak to, że tata zapominał po nią przyjechać. Dorośli są do niczego, gdy w grę wchodzi pamiętanie o różnych rzeczach.
– Aha. – Dziewczynka zrobiła smutną minę. – Ja też nie. – Otworzyła usta, żeby coś dodać, ale się rozmyśliła i znów je zamknęła. W odróżnieniu od kurtki Vaki, która została kupiona trochę na wyrost, jej skafander był sporo za mały, miał za krótkie rękawy i nawet się nie dopinał. Dziewczynka nie nosiła też czapki i wiatr targał jej włosy. Mimo że na dworze było sucho, założyła stare wyblakłe kalosze, za to jej rękawiczki wyglądały na czyste i nowe.
– Trudno, zaczekam – stwierdziła Vaka, choć nie udało jej się uśmiechnąć. Niełatwo się czekało z poczuciem niepewności. Gdyby tata przyjechał na czas, siedziałaby już w nowej kuchni, zajadając grzankę. Mogłaby się delektować smakiem roztopionego masła i dżemu. Ta myśl tylko zaostrzyła jej poczucie głodu.
Dziewczynka przestępowała z nogi na nogę.
– Mam zaczekać tu z tobą? – zapytała, patrząc nie na Vakę, lecz w bok, na pusty plac zabaw. – Mogę, jeślibyś chciała.
Vaka nie była pewna, co odpowiedzieć. Czy poczułaby się lepiej, czy gorzej? Miała do wyboru marznąć samotnie albo znaleźć jakiś temat do rozmowy z dziewczynką, której imienia nawet nie znała. Ale mimo zaledwie ośmiu lat życia Vaka wiedziała, że na niektóre pytania jest tylko jedna właściwa odpowiedź.
– Tak, proszę. Jeśli masz na to ochotę – oznajmiła, gdy zaś dziewczynka odwróciła się z promiennym uśmiechem, Vaka dodała: – Ale będę musiała się zbierać, jak tylko przyjedzie tata.
Uśmiech zniknął i wróciła obojętna mina.
– Tak, pewnie.
Pamiętając, jak chłopcy dokuczali jej nowej znajomej i jaka samotna jej się wtedy wydawała, Vaka próbowała jakoś jej to wynagrodzić.
– Może odwiózłby także ciebie? – palnęła, niemal natychmiast żałując swojej propozycji. Często słyszała, jak rodzice narzekają na ceny benzyny. Nie chciała prosić ojca, żeby nadkładał drogi, zwłaszcza że po kupnie tego nowego mieszkania było krucho z pieniędzmi. – Daleko mieszkasz?
– Nie, tam z tyłu – odpowiedziała dziewczynka i wskazała na budynek, prawdopodobnie mając na myśli rząd domów, który Vaka widziała, włócząc się za szkołą podczas przerwy. Od terenu szkolnego oddzielał je wysoki płot, za którym piętrzyły się różne śmiecie: rozpadające się i blaknące opakowania, strzępy papieru, plastikowe torby i uschłe liście. Vaka nie lubiła śmieci, ale ponieważ tylko tam nie było słychać okrutnego skandowania chłopców, podeszła do ogrodzenia, ignorując śmietnisko.
Przyglądała się tym domom, ciesząc się, że rodzice nie kupili jednego z nich. Były tak samo niechlujne i zanieczyszczone jak płot; łuszczyła się z nich farba, a otaczające je ogrody zamieniły się w dżunglę. Vaka zerknęła na stary zardzewiały grill ogrodowy wystający nad wysokie chwasty. Wyglądało to tak, jakby rośliny wyrastały z niewielkich otworów pokrywy. W niemytych oknach wisiały krzywo brudne zasłony. W niektórych zamiast zasłon użyto koców, inne zasłonięto starymi gazetami albo kawałkami tektury. Poruszona tym widokiem Vaka odwróciła się i wróciła do reszty dzieci, które nadal zachowywały się tak, jakby nie istniała.
Ale ulica za płotem miała jedną zaletę: była blisko szkoły. Może więc Vaka mogłaby skorzystać z telefonu w domu tej dziewczynki? Dojście tam zajęłoby tylko kilka minut i tata nie odjechałby daleko, gdyby się pojawił akurat pod jej nieobecność. Zebrała się na odwagę.
– A może mogłabym zadzwonić od ciebie? – zapytała.
Wystraszona mina, którą dziewczynka zareagowała na tę prośbę, wprawiła Vakę w zakłopotanie.
– Ode mnie? – Przełknęła ślinę i spuściła wzrok. Wpatrzona we własne rękawiczki ściskała okaleczoną dłoń. – Nie mogłybyśmy zaczekać tutaj? Twój tata na pewno niedługo przyjedzie.
– No tak. – Vaka znów poprawiła tornister. Wydawał jej się coraz cięższy, jakby dociążany przez każdą kolejną minutę oczekiwania. – Ale jeśli pozwolisz mi od siebie zadzwonić, to potem możemy pojechać i pobawić się u mnie. – Vaka przypuszczała, że dziewczynka będzie wdzięczna za tę propozycję, skoro mieszkała w jednym z tych okropnych domów. Może dlatego tak źle przyjęła prośbę o skorzystanie z telefonu. Może nie chciała, żeby ktoś oglądał jej pokój.
Dziewczynka wyraźnie się wahała.
– Dobra. Ale będziesz musiała się pośpieszyć. No i potem pojedziemy do ciebie się pobawić. Aha, i pamiętaj, żeby nie hałasować. Mój tata na pewno śpi.
Vaka skinęła głową, zadowolona z takiego obrotu sprawy i z tego, że się zaprzyjaźni z kimś z nowej klasy. Oczywiście wolałaby poznać inne dziewczynki, zwłaszcza te najpopularniejsze, ale one wszystkie potraktowały ją chłodno, najwyraźniej nie potrzebując kolejnych znajomych. Może ta dziewczynka się okaże fajna mimo brakujących palców. Przynajmniej nie jest skąpa.
Gdy jednak ruszyły się z miejsca, Vakę opadły wątpliwości. Przypomniała sobie, jak wyglądają te zaniedbane domy, i poczuła, że nie chce wchodzić do żadnego z nich. Lepiej byłoby czekać na tych zimnych schodach. Było jednak za późno. Opuściły już teren szkolny i zbliżały się do osiedla, idąc teraz w słońcu.
Ale Vaka wcale nie czuła słonecznego ciepła. Z każdym krokiem robiło jej się zimniej.
Na próżno szukała jakiegoś pretekstu, żeby zawrócić, nie raniąc uczuć tej dziewczynki. Jej nowa koleżanka milczała, zapewne także świadoma, że każdy krok przybliża je do celu. Nie zamieniły ani słowa, dopóki nie stanęły na popękanym chodniku przed jednym z budynków. Vaka przebiegła wzrokiem fasadę domu, starając się nie poruszać przy tym głową, żeby jej towarzyszka się nie zorientowała. Zdaje się, że był to najbardziej zaniedbany dom na całej ulicy.
Miał dwie kondygnacje i dach pokryty blachą falistą, która od lat nie widziała pędzla. Ogród był tak samo zaniedbany jak te, które Vaka oglądała przed południem. Między mleczami, zielskiem i skarłowaciałymi krzewami leżał dziecięcy rowerek trójkołowy, odrapany jak sam dom. Niemal wszystkie okna od frontu miały popękane szyby i od dawna nikt nie wpadł na pomysł, żeby powiesić w nich lepsze zasłony. Na dodatek jeszcze drzwi wejściowe krzywo wisiały na zawiasach. To nie było dobre miejsce.
Vaka przeczesywała myśli, próbując znaleźć jakikolwiek powód, by zawrócić. Za późno. Dziewczynka spojrzała na nią smutno.
– To mój dom – oznajmiła. – Chodź, tylko nie hałasuj, i się pośpiesz. Potem pojedziemy do ciebie, żeby się razem pobawić, prawda? – Jej bezbarwne oczy rozbłysnęły niecierpliwym oczekiwaniem i Vaka nie miała wyjścia. Musiała przytaknąć.
Z ciężkim sercem ruszyła za dziewczynką, mając wrażenie, jakby ktoś wypełnił jej tornister kamieniami. Każdy krok był męczarnią. Miała takie poczucie jak zawsze, gdy robiła coś, czego nie powinna robić. Jak wtedy, gdy rodzice organizowali przyjęcie i próbowała przenieść za dużo talerzy naraz. Podniosła je i od razu wiedziała, że stos jest dla niej za ciężki, ale mimo to go wzięła. Zaraz potem talerze roztrzaskały się co do jednego. Teraz czuła to samo.
Dziewczynka przystanęła, kładąc dłoń na klamce.
– Chodź. Pamiętaj, żeby się śpieszyć. – Zniżyła głos niemal do szeptu, jakby w środku czyhał jakiś potwór, który nie mógł się dowiedzieć o ich istnieniu.
Vaka skinęła głową z niepokojem i weszła na ostatni schodek przed drzwiami. Chwilę potem znalazła się w środku. Przywitały ją smród dymu papierosowego i kwaśny zapach, który natychmiast sprawił, że zmarszczyła nos. Dziewczynka zamknęła za nimi drzwi i ciemność jeszcze zgęstniała. Może i dobrze. Ukryła panujący w domu bałagan i pełną obrzydzenia minę, która zagościła na twarzy Vaki.
– Telefon jest na górze. Chodź – szepnęła dziewczynka ledwo dosłyszalnie. Vaka szybko przyzwyczaiła oczy do mroku i zauważyła, że dziewczynka ciągle się rozgląda na boki, po czym przywołuje ją zniecierpliwiona brakiem reakcji. Ona zdążyła już zdjąć skafander i rękawiczkę, tylko jedną.
Vaka oderwała wzrok od jednopalcowej rękawiczki ukrywającej niedoskonałość dłoni i ostrożnie ruszyła w głąb holu. Niemal w tej samej chwili nad ich głowami zaskrzypiały deski podłogowe. Nowo poznana koleżanka spojrzała do góry. Twarz wykrzywiał jej strach.
Vaka zesztywniała i poczuła, że oczy pieką ją, jakby miała się rozpłakać. Po co ona tu przyszła? Wyrwało jej się westchnienie, ale prawie nie było go słychać mimo panującej w domu ciszy. Popełniała potworny błąd. Gorszy niż z talerzami. Sparaliżowana strachem, nie potrafiła rozsądnie ocenić tego, co się dzieje. Po głowie kołatała jej się tylko jedna myśl: że nie ma pojęcia, jak ta dziewczynka ma na imię.
Policja z Hafnarfjördur prosi o pomoc w odnalezieniu zaginionej dziewczynki. Ośmioletnia Vaka Orradóttir była ostatni raz widziana, gdy po lekcjach wychodziła ze szkoły w Hafnarfjördur. Jest drobnej budowy ciała, ma jasnobrązowe włosy do ramion i była ubrana w czerwoną pikowaną kurtkę do pasa, czerwoną wełnianą czapkę oraz dżinsowe spodnie, miała różowe sportowe buty. Prawdopodobnie nadal znajduje się w okolicy szkoły. Wszystkich, którzy mogą pomóc w ustaleniu miejsca jej pobytu, prosi się o kontakt z policją w Hafnarfjördur pod numerem 525 3300.
Huldar rzucił na biurko plik odbitek. Na blacie oprócz nich znajdowała się kolekcja do połowy opróżnionych kubków z kawą. Ostatnio trafiały do niego dochodzenia, których nikt inny w wydziale dochodzeniowo-śledczym nie chciał, na przykład sprawa tej szkoły, która pewnie skończy jako temat żartów w komisariacie – tak jak skończył on, dawny szef wydziału, który wypadł z łask i został zesłany do odległego kąta wielkiej sali, skąd ledwie widział swój dawny pokój.
Starał się nigdy nie patrzeć w tamtym kierunku. On sam miał gdzieś, że zleciał po szczeblach kariery, chodziło raczej o to, jak traktowali go dawni podwładni: zachowywali się tak, jakby jego upadek był zaraźliwy. To go bolało. Zakładał, że relacje z kolegami wrócą do stanu sprzed krótkotrwałego awansu, ale bardzo się pomylił. Ich milczenie, gdy się zbliżał, i szepty, gdy odchodził, były tak nieznośne, że czasem pragnął wrócić na utracone stanowisko.
To pragnienie nigdy jednak nie trwało długo. Niemal natychmiast przypominał sobie, jak bardzo nie lubił tego stanowiska. Niekończące się wypełnianie formularzy, pisanie raportów, odprawy i bezsensowna biurokracja. Gdyby wiedział wcześniej, z czym się wiąże ta funkcja, nigdy by jej nie przyjął. Ale niewiele mu wtedy powiedziano. Cała procedura ograniczyła się do jednego pytania: „Czy chciałbyś awansować?”. Na komendanta naciskano, żeby wyznaczył kogoś do kierowania dochodzeniem w głośnej sprawie morderstwa, a ponieważ większość starszych detektywów została zmuszona do usunięcia się w cień po serii skandali, wybór Huldara był właściwie przypadkowy. W innych miejscach pracy bierze się pod uwagę dyplomy uniwersyteckie albo zawodowe kwalifikacje, w policji natomiast o potencjalnej przydatności funkcjonariusza na stanowisku kierowniczym przesądzają zwykle jego wiek i długość służby, bo to łatwo porównywalne wartości. Po niedawnym zamieszaniu Huldar zaczął podejrzewać, że w jego przypadku przyjęto jeszcze łagodniejsze kryterium: oceniono jego wzrost. Nabrał przekonania, że grube ryby wypatrzyły jego głowę wystającą nad pozostałymi. Lepiej by zrobił, gdyby przykucnął albo usiadł, bo nadal wykonywałby pewnie swoje stare obowiązki gdzieś pośrodku służbowej hierarchii, a nie na najniższym szczeblu.
Ale Huldar nie żywił urazy do tych, którzy wtedy dali mu szansę. Mógł przecież odmówić. Nie czuł też złości do tych, którzy zadecydowali o jego degradacji. Nie było mowy o utrzymaniu go na stanowisku przez dłuższy czas. Schrzanił śledztwo w sprawie morderstwa tak spektakularnie, że trudno byłoby jego błędy powtórzyć. Próbując wyjaśnić to jednej ze swoich sióstr, porównał swoje niepowodzenie do przypadku chirurga, który wbiegając na salę operacyjną ze skalpelem w uniesionej dłoni, potyka się o coś i upadając, odcina pacjentowi głowę.
Najgorsze, że pociągnął ze sobą na dno także Freyję, dyrektorkę Izby Dziecka. Urząd do spraw Nieletnich nie mógł przecież jej darować zastrzelenia mężczyzny w miejscu pracy, przeniesiono ją więc na stanowisko szeregowego psychologa dziecięcego.
Prawdę mówiąc, obydwoje powinni być wdzięczni, że po tym wszystkim nie musieli szlifować chodników w poszukiwaniu roboty.
Ale Freyja nie stawiała wdzięczności na pierwszym miejscu. Po tamtych pamiętnych zdarzeniach w Izbie Dziecka, którą kierowała, spotykali się sporadycznie, a i tak ledwie raczyła na niego spojrzeć. Aż kipiała wściekłością i niewątpliwie wściekała się właśnie na niego. Huldar skrzywił się na to wspomnienie. Wciąż żywił nadzieję, że mogą być razem – mimo niezbyt udanego początku, nierównego przebiegu i katastrofalnego finału ich znajomości. Mógł za to winić tylko siebie: pierwsze spotkanie narzuciło ton i było wręcz zaskakujące, że jakoś zdołał ją sobie ponownie zjednać, choć raczej na krótko. Ponieważ wcześniej kilka razy się sparzył na kontaktach z kobietami spotykanymi w klubach, poznanej w ten właśnie sposób Freyi przedstawił się jako stolarz i nie wyjawił jej prawdy po tym, jak spędzili razem noc. Niewiele znał kobiet, które leciały na gliniarzy. Jakby tego było mało, podał jej swoje drugie imię, Jónas. Gdy później ich drogi się przecięły podczas śledztwa w sprawie morderstwa, które jak się potem okazało, przepuściło reputację zawodową obydwojga przez niszczarkę do papieru, jego wstrętne kłamstwa wyszły na jaw: stolarz Jónas okazał się Huldarem, funkcjonariuszem z biura komendanta policji.
Ale skoro wtedy do czegoś między nimi doszło, to może i teraz da mu kolejną szansę. Ta myśl podniosła go na duchu.
Uśmiechnął się do młodego policjanta siedzącego naprzeciwko. Ten odpowiedział nieśmiałym uśmiechem, po czym znów opuścił wzrok na ekran monitora. Ale raczej nie wyświetlało się na nim nic specjalnie interesującego, ponieważ chłopak zaczął pracę w wydziale dochodzeniowo-śledczym tak niedawno, że w hierarchii plasował się jeszcze niżej niż Huldar, a więc najniżej, jak to tylko jest możliwe. Świeżak był teraz jedyną osobą w całym wydziale, która cieszyła się mniejszym szacunkiem niż Huldar, ale ten stan rzeczy zapewne niebawem się zmieni.
– Zarobiony? – Huldar starał się powściągnąć szyderstwo w głosie. Chłopak był absurdalnie wrażliwy. Nie zaszkodziłaby mu z pewnością trochę grubsza skóra, ale niechby się do tego przyczynił kto inny. I bez martwienia się o detektywów, którzy mają mleko pod nosem, Huldarowi nie brakowało problemów.
– Tak. Nie. – Widoczne nad monitorem czoło chłopaka silnie się zaczerwieniło.
– To było potwierdzenie czy zaprzeczenie?
– Zaprzeczenie. Nie jestem zarobiony. Ale mam dużo pracy.
– Powiedziałbym, że to dobrze, gdy nie mamy wiele do roboty. Przynajmniej z punktu widzenia społeczeństwa.
Huldar rozsiadł się wygodniej i sięgnął po dokumenty. Im szybciej się upora z tym nonsensem, tym lepiej. Powstrzymał westchnienie, przebiegając wzrokiem po linijkach dziecięcego pisma: W 2016 roku nie będą potrzebne samochody. Zamiast nich będą małe helikoptery z napędem solarnym. Zostanie wynalezione lekarstwo na raka i inne poważne choroby. Ludzie będą żyli po 130 lat. Islandia nadal będzie najlepszym krajem na świecie! Elin, 9c. Obok podpisu widniały dwa serduszka i dwie uśmiechnięte buźki. Chyba nigdy wcześniej nie natknął się w pracy na uśmiechnięte emotikony.
– Zamienisz się ze mną na solarne helikoptery? – Huldar odsunął na bok kilka pasów wertikalu, żeby wyjrzeć przez okno. W szary zimowy dzień solarny helikopter nie zebrałby dość energii, żeby się poderwać, a co dopiero utrzymać w powietrzu.
– Co? – Ton głosu młodego policjanta sugerował, że traktuje to pytanie jak rodzaj sprawdzianu.
– Nic. – Huldar nie miał siły na wyjaśnienia. Poprzedniego wieczoru wybrał się z kolegami do baru, za długo tam siedział i wypił o jedno piwo za dużo. Młodziak albo nie słyszał o sprawie, którą Huldar musi prowadzić, albo zbyt wolno kojarzył.
– Czy my mamy helikopter?
– Tak – odpowiedział Huldar, ale natychmiast tego pożałował i się poprawił: – Nie. Nie mamy helikoptera. Po prostu muszę czytać dywagacje o przyszłości napisane przez zgraję dzieciaków dziesięć lat temu. Jedno z nich prognozuje, że będziemy korzystać z solarnych helikopterów. I chyba nie jest to najgłupszy pomysł, na jaki natrafię, przedzierając się przez te teksty.
Młody policjant przejechał swoim krzesłem na bok, żeby spojrzeć w twarz swojemu rozmówcy. Huldar wiedział, że chłopak ma na imię Gudlaugur, ale wszyscy w wydziale mówili na niego Gulli, mimo jego głośnych protestów. Niewątpliwie pozostanie Gullim, dopóki nie udowodni, że jest jednym z nich, jeśli oczywiście w ogóle mu się to uda. Nie wszyscy wytrzymywali do końca szkolenia.
– Po co w ogóle to czytać?
– Ponieważ znaleziono w nich niepokojącą wiadomość i dyrektor szkoły się skontaktował z policją. – Huldar wręczył Gulliemu kserokopię tekstu o helikopterze. – W tamtych latach nasi uczniowie współpracowali z rówieśnikami ze szkoły w Stanach Zjednoczonych i jedną ze wspólnych inicjatyw było stworzenie kapsuły czasu, którą następnie zakopano na dziedzińcu szkolnym. Chodziło o to, żeby po dziesięciu latach wykopać kapsułę i porównać spisane przewidywania. Uczniowie dziewiątej klasy uwiecznili przemyślenia o życiu w dwa tysiące szesnastym roku, po czym ich listy do przyszłości zamknięto w kapsule czasu. No i teraz się okazało, że jedno z tych dzieci zapowiedziało morderstwa kilku osób, a moje zadanie polega na tym, żeby ustalić które, bo wtedy psychiatrzy ocenią, czy teraz stanowi zagrożenie. Osobiście w to wątpię, ale i tak muszę zajmować się sprawą.
– Kto miał zostać zabity?
– Jest cała lista. Ale autor nie podał nazwisk, tylko inicjały, a w trzech przypadkach tylko jedną literę.
Huldar przekartkował kserokopie w poszukiwaniu podejrzanego listu. Tylko ten jeden szkoła przekazała mu w oryginale. Wręczając mu papiery, sekretarka zrobiła taką minę, jakby jej ulżyło, że teraz problemem zajmie się ktoś inny.
Przerzucał papiery, a Gudlaugur mu się przyglądał. Huldar nie mógł zaprzeczyć, że to miłe uczucie znowu wiedzieć, że ktoś z kolegów interesuje się tym, co robi. Trochę czasu minęło, odkąd ostatnio tak się czuł. Szkoda tylko, że ta sprawa to zwykła strata czasu.
– Nie można po prostu porozmawiać z tym uczniem? Nie byłoby chyba trudno ustalić jego miejsce pobytu.
– List jest niepodpisany.
– Co zamierzasz? Ustalić, które z dzieci nie umieściło listu w kapsule czasu? Porównać charakter pisma ze starymi klasówkami?
– Mniej więcej. Z kapsuły wyjęto o jeden list więcej, niż było uczniów w dziewiątej klasie, czyli jedno z dzieci wrzuciło dwa. Muszę zatem porównać list potencjalnego mordercy z pozostałymi wyjętymi z kapsuły. Szkoda, że dzieci tak gryzmoliły, przynajmniej chłopcy.
– A to był chłopiec?
– Tak zakładam, sądząc po charakterze pisma. Ale może na przykład dziewczynka pisała lewą ręką.
– Są odciski palców?
Huldar parsknął śmiechem.
– Już widzę, jak dostaję pozwolenie na zebranie odcisków z sześćdziesięciu pięciu listów napisanych przez bandę nastolatków. Żeby je posłać do laboratorium, musiałbym mieć przynajmniej trupa. A najlepiej wszystkich sześć trupów. – Znalazł list z groźbami i po raz kolejny przeczytał w myślach: W 2016 roku następujący ludzie umrą: K, S, BT, JJ, PV i I. Nikt za nimi nie będzie tęsknił. Na pewno nie ja. Nie mogę się doczekać. Pod tekstem żadnych uśmieszków ani innych emotikonów.
– Czyli przypuszczasz, że ci ludzie nadal żyją?
– Nawet jestem o tym przekonany, ale mam tylko inicjały, nie mogę więc być całkiem pewien. – Huldar podał Gudlaugurowi list. – Sekretarka w szkole zapewniła mnie, że przez ostatnie dziesięć lat nikogo o takich inicjałach nie zamordowano. Potem wprawdzie dodała, że w 2013 roku został zabity mężczyzna o imieniu zaczynającym się na literę k, ale sprawcę tej zbrodni złapano i skazano, i nie był to dawny uczeń tej szkoły. Oczywiście będę musiał to sprawdzić, ale w tym kraju nawet szkolna sekretarka dałaby sobie radę ze sporządzeniem listy ofiar morderstw.
Gudlaugur się nie odezwał, dopóki nie skończył czytać. Potem spojrzał na Huldara z zagadkową miną. Twarz chłopaka miała jeszcze miękkie rysy, jego nos i policzki pokrywały piegi, a na szczęce nie widniał nawet ślad zarostu. Wyglądał na mniej niż trzydzieści lat, czyli był niewiele starszy od autora listu dzisiaj.
– W Wikipedii jest strona – oznajmił, znów się czerwieniąc, co sprawiło, że wyglądał jeszcze młodziej. – O morderstwach na Islandii.
Huldar uniósł brwi.
– Ty ją redagujesz? – zapytał z przekąsem.
– Nie. Chciałem tylko o niej poinformować. Możesz zaoszczędzić trochę czasu, jeśli tam sprawdzisz nazwiska ofiar zbrodni.
Huldar pożałował, że znów sobie pozwolił na szyderstwo. Lepiej by zrobił, zaprzyjaźniając się z tym młodym człowiekiem – sojusznik w pracy by mu nie zaszkodził. Ale nie miał już czasu, żeby złagodzić drwinę. Kątem oka dostrzegł, że idzie ku nim Erla, w kurtce. Pomodlił się więc w duchu, żeby nie chciała go wyciągać gdzieś na zewnątrz. Zwłaszcza że dopiero co dotarł na komendę, a prognozowana przez meteorologów burza pewnie już pokazała pazury. Ale to nie był jego szczęśliwy dzień.
Był to czterdziesty piąty układ niskiego ciśnienia, który się przetaczał nad Islandią tej zimy. Każdy kolejny wydawał się gwałtowniejszy od poprzedniego. Można by pomyśleć, że bogowie odpowiedzialni za pogodę nie lubią tej wyspy i z lubością się nad nią pastwią. Jakby na poparcie tej tezy niesiony porywem wiatru mokry liść zdzielił Huldara w twarz i przylgnął do jego policzka śliską, zimną powierzchnią. Detektyw podniósł skostniałe z zimna palce, chcąc strącić go z twarzy, a wtedy liść przywarł do jego dłoni. Machnął nią energicznie i liść powirował nad ogrodem.
– Znalazłeś coś? – Erla z trudem utrzymywała równowagę. Na wietrze jej długa czarna policyjna parka nadymała się jak żagiel. Kobieta stała bokiem do Huldara, ze zrozumiałych powodów nie chcąc upaść przed nim na twarz. Ich kontakty były raczej napięte, odkąd objęła stanowisko, z którego usunięto jego. Ale tylko Erla czuła się niezręcznie w tej sytuacji, on nie żywił do niej urazy. Ktoś musiał zająć ten stołek, dlaczego więc nie ona? Jego zdaniem była trochę zbyt prostacka i gruboskórna do tej roli, ale może właśnie to między innymi przesądziło, że wybrano ją. Na policję ciągle naciskano, żeby awansowała więcej kobiet, a poza tym stawiając na Erlę, dowództwo zyskało kobietę dokładnie tak samo grubiańską i nieokrzesaną jak większość jej kolegów po fachu.
– Nie. Niczego nie znalazłem. W każdym razie niczego podejrzanego. To zwyczajny ogród pełen zwyczajnych śmieci. – Ruchem głowy wskazał zdezelowaną trampolinę przymocowaną do podłoża w drugim końcu trawnika. Niewątpliwie dużo czasu upłynęło, odkąd jakieś dziecko na niej skakało: tkanina sparciała doszczętnie, zachowały się tylko metalowa rama i kilka sprężyn. Huldar stuknął dłonią w pokrywę zardzewiałego grilla ogrodowego, nie próbował jednak nawet zwrócić uwagi Erli na duże jacuzzi z wodą geotermalną, ponieważ nie mogła go nie zauważyć. Chyba każdy Islandczyk uznałby to miejsce za najzwyczajniejszy ogród. – Czyli chyba ktoś sobie zrobił głupi dowcip, nie sądzisz?
– Dowcip? – Erla omiotła wzrokiem ogród, żeby nie patrzeć na Huldara. Spod kaptura obserwowała, jak Gudlaugur dźga kijem bezlistny krzew w poszukiwaniu Bóg raczy wiedzieć czego. Kilka uschłych liści, jak ten, który się przylepił do twarzy Huldara, wzbiło się w powietrze. Erla odwróciła głowę do Huldara, skupiając wzrok na jego podbródku, nie na oczach. – Jakoś, kurwa, nie widzę, co w nim śmiesznego.
Huldar wzruszył ramionami.
– Ja też nie. – Trudno byłoby mu wskazać zabawną stronę przebywania na zewnątrz w taką pogodę. Z całą pewnością autor tego dowcipu nie mógł liczyć na przyjazną reakcję. Po drodze na miejsce Erla powiedziała im, że tuż po południu odebrała adresowaną do siebie wiadomość, z której wynikało, że w tym ogrodzie może się znajdować coś, co zainteresuje policję. List był anonimowy i nie zawierał żadnych szczegółowych informacji. – Może ogłosimy fajrant?
Erla w końcu spojrzała mu w oczy i natychmiast zrozumiał, że powinien był trzymać język za zębami.
– Nie. Sprawdzimy jeszcze dokładniej, do jasnej cholery!
– W porządku. Żaden problem. – Huldar rozciągnął wargi w uśmiech, który zniknął niemal natychmiast. Trudno było mu udawać, że nie ma nic przeciwko tej decyzji. Obserwował, jak pracuje Erla. Ledwie się trzymała na nogach, walcząc z wiatrem, ale była wyraźnie zdeterminowana. Odwrócił się w stronę podestu, usiłując znaleźć przy nim możliwe kryjówki. Byłoby łatwiej, gdyby mieli jakiekolwiek pojęcie, czego szukają.
Od strony jacuzzi dobiegł hałas. Ciężka pokrywa uniosła się nieco, po czym znów opadła. Mimo wycia wiatru Huldar usłyszał, jak trzeszczą trzymające ją zatrzaski. W drewnianej obudowie wielkiej wanny Huldar dostrzegł małe drzwiczki, których jeszcze nie sprawdzał, podszedł więc do nich, czując na sobie uważne spojrzenie właściciela domu stojącego w oknie na górze. Mężczyzna miał na imię Benedikt i niezbyt chętnie ich u siebie przyjął, nie bardzo wiedząc, co się dzieje. Wydawało się nieprawdopodobne, by miał coś wspólnego z przesłaną policji wiadomością: tak autentyczne zaskoczenie trudno byłoby zagrać. Wyglądał na kogoś, kto niedawno przeszedł na emeryturę, a wcześniej był jednym z tych dupków, którzy są przyzwyczajeni do wydawania poleceń. Typ, któremu trudno zaakceptować, że tamte dni minęły.
Huldar pomachał do niego i znów się uśmiechnął. Odpowiedzią były zmarszczone brwi i gest, który prawdopodobnie oznaczał, że ma nie zbliżać się do jacuzzi. Chyba sobie nie myślał, że Huldar zamierza wskoczyć do gorącej wody. Raczej chodziło mu o to, co się stanie z zatrzaskami, jeśli ktoś zacznie przy nich majdrować. Huldar, który nie planował ich dotykać, skinął mu głową uspokajająco.
Za małymi drewnianymi drzwiczkami były tylko pompa i kilka rur. Huldar wetknął głowę do środka, aby się upewnić, że za plątaniną rur nic nie ma, uderzając się przy tym w drewnianą obudowę, która skrzypnęła przeciągle na znak protestu. To była strata czasu. Równie dobrze mogliby szukać wiatru w polu. Gdyby dorwał autora tego listu, musiałby się powstrzymywać, żeby nie nabić mu guza takiego jak ten, który właśnie się tworzył na jego głowie. Jeden cios niewiele by zmienił. I tak miał już zszarganą reputację.
Huldar zamknął drzwiczki i się wyprostował. Potarł obolałe miejsce na głowie, przebiegając wzrokiem spowity w półmrok teren za budynkiem. Przeczesali go starannie, staranniej nawet niż ogródek przed domem. Miał nadzieję, że Erla nie wpadnie na pomysł, żeby zacząć przeszukiwanie po raz trzeci. Starszy pan wciąż stał przy oknie, w regularnych odstępach pokrzykując, żeby uważali na kwiaty, co o tej porze roku zakrawało na żart. Widać było tylko suche, nagie badyle.
Huldar odgarnął włosy z czoła. Wiatr odpowiedział natychmiast, zsuwając je tam z powrotem. Strata czasu, jak wszystko inne, co robili w tym ogrodzie. Gdzie powinien zajrzeć teraz? Przeszedł się po terenie, szukając możliwych kryjówek. Erla i Gudlaugur też chodzili bez celu tam i z powrotem. Chłopak wciąż trzymał w ręku ten sam kij. Huldar wrócił do jacuzzi i przysiadł na pokrywie, napawając się ciepłem pary, która wydobywała się przez szczeliny na obwodzie.
Czyli nie ma tu nic, co by ich zainteresowało.
List okazał się ponurym dowcipem – chyba że ktoś zdążył przed nimi i usunął to, co mieli znaleźć. Może jacyś rodzice znaleźli narkotyki w pokoju swojego nastoletniego dziecka i chcieli je przekazać policji, nie narażając swojej pociechy na kłopoty, ale nastolatek poszedł za nimi i odzyskał towar, który zostawili? Nie, za bardzo naciągane. Prościej dla rodziców byłoby spuścić narkotyk w toalecie, niż robić całe to zamieszanie.
Nagle wiatr ucichł, a gorąca para wspięła się po jego ciele, dotykając twarzy. Niosła ze sobą delikatną woń, którą rozpoznał natychmiast. To był metaliczny zapach krwi.
Skoczył na równe nogi i zaczął odbezpieczać zatrzaski przy pokrywie. Towarzyszyło mu gwałtowne walenie w szybę okna na piętrze.
Dopiero po chwili dotarło do niego, co się unosi na powierzchni gorącej wody. Gdy jednak w końcu umysł przetworzył tę informację, Huldar odruchowo się cofnął, prawie puszczając ciężką pokrywę. Wiatr wykorzystał tę okazję i odepchnął ją do tyłu tak gwałtownie, że puściły zawiasy. Pokrywa zaczęła z piskiem skrobać o podest, zawieszona tylko na jednym zaczepie. Gdy Huldar zerknął do góry, żeby sprawdzić reakcję właściciela, na twarzy starszego mężczyzny dostrzegł nie wściekłość, lecz niedowierzanie.
Niedowierzanie pomieszane z przerażeniem.
Huldar szybko złapał pokrywę, z trudem ją podźwignął i umieścił na zaczepach. Krzyknął na Erlę i Gudlaugura, żeby mu pomogli. Zerwał się kolejny podmuch wiatru. Mięśnie ramion zabolały go tak, jakby ktoś je podpalił. Ale nie mógł oderwać wzroku od zawartości ogrodowego jacuzzi. W głębi serca poczuł tęsknotę za banalną sprawą listów z kapsuły czasu.
Na powierzchni pociętej czerwonymi smugami wody unosiły się dwie ludzkie ręce.
W Izbie Dziecka od kilku dni właściwie nic się nie działo, a ten poranek nie był wyjątkiem. Freyja dotarła do pracy jako ostatnia i od tamtej pory drzwi wejściowe ani razu się nie otworzyły, telefon w recepcji zaś uparcie milczał. Zupełnie jakby z powodu ostrej zimy nikt w całym kraju nie miał siły krzywdzić dzieci. Ona sama też ledwo żyła z powodu niekończącego się cyklu burz i odwilży, ale była gotowa wybaczyć pogodzie, jeśli naprawdę miała taki skutek. W swoim życiu widziała zbyt wiele skrzywdzonych dzieci i wysłuchała zbyt wielu ponurych opisów maltretowania, żeby się nie cieszyć. Zaprosiłaby na Islandię wszystkie burze świata, gdyby taki miały skutek uboczny.
Podmuch wiatru uderzył w okno, jakby natychmiast przyjmując zaproszenie. Freyja westchnęła. Nie cieszyła się na myśl o nieuniknionym skrobaniu szyb w samochodzie przed powrotem do domu i pomodliła się w duchu, żeby choć tym razem zadziałało ogrzewanie przedniej szyby w jej rozklekotanym aucie. Na myśl o tym aż przeszedł ją zimny dreszcz. Żeby się rozgrzać, przypomniała sobie, że zima ma swoje dobre strony. Dopóki pogoda się nie poprawi, ona będzie przynajmniej miała spokój z nagabywaniem przez znajomych, którzy próbowali wciągnąć ją na każde chyba wzgórze w promieniu dziesięciu godzin marszu od Reykjavíku.
– Freyja, na twoim miejscu pochowałabym wszystkie kruche przedmioty. Wygląda na to, że będziesz miała gościa. – Elsa, nowa dyrektorka Izby Dziecka, stanęła w drzwiach maleńkiego pokoju, który przydzielono Freyi po degradacji. Miała mniej więcej pięćdziesiąt lat i była szefową działu w Urzędzie do spraw Nieletnich, zanim zaproponowano jej stanowisko, które Freyja straciła po tamtej aferze. Uznano, że osoba, która strzeliła do człowieka, nie powinna stać na czele takiej instytucji. Mimo że zrobiła to w obronie własnej. Jej szefowie obawiali się reakcji mediów. Uznali, że pojawią się wątpliwości co do roli Freyi w całej sprawie, zwłaszcza że jej brat Baldur siedział w więzieniu. Na szczęście ich najgorsze obawy się nie spełniły, ale ona zdążyła już stracić pracę, którą kochała.
– Co takiego? Nie rozumiem. – Odrętwienie natychmiast ustąpiło miejsca zaskoczeniu, to jednak nie trwało długo. Po chwili znów apatycznie wpatrywała się w monitor komputera na swoim biurku, rozmyślając nad swoim losem. Czy tak miało teraz wyglądać jej życie? Czy jej przeznaczeniem było skończyć jako zbędny mały trybik w machinie państwowych usług społecznych? A może nawet nie trybik, tylko ząbek na tymże? Jej podły nastrój nie miał nic wspólnego z nową szefową. Elsa była w porządku i doskonale pasowała do funkcji dyrektorki. Nie, chodziło po prostu o to, że kariera zawodowa Freyi, obecnie przebiegająca na znacznie niższym poziomie, niżby sobie tego życzyła, popadła w stagnację. Echo strzału, który wtedy oddała, miało się nieść po Izbie Dziecka jeszcze przez długie lata. Ostatnio nawet zastanawiała się, czy nie wrócić na uniwersytet i nie zacząć jakiegoś zupełnie nowego kierunku, choć nie miała pojęcia, co mogłoby to być. Nie potrafiła wyobrazić sobie siebie samej jako geologa albo księgowej. Wrodzony talent pozwalał jej badać umysły dzieci i młodzieży, nie analizować skały czy arkusze kalkulacyjne.
– Właśnie zaparkował przed budynkiem. Twój kolega, ten pechowy gliniarz.
– Huldar? – Freyja odruchowo zrobiła zdziwioną minę. – On nie jest moim kolegą. Wręcz przeciwnie. Na pewno przyjechał do kogoś innego.
Elsa cmoknęła.
– Wątpię. – Uniosła kościstą rękę, wskazując na okno. – To on, prawda? – Elsa mogła ważyć góra pięćdziesiąt kilo. Nie miała ani grama zbędnego ciała, które maskowałoby emocje, przez co jej mimika wydawała się wyjątkowo ożywiona. Szkieletowatą sylwetkę starała się ukryć pod luźnymi hipisowskimi sukienkami, ale nawet one od czasu do czasu się na niej opinały. Krótka fryzura jeszcze bardziej upodabniała ją do więźniarki prowadzącej strajk głodowy, zwłaszcza gdy była ubrana w coś pomarańczowego.
Freyja zerknęła za okno. Huldar walczył z wiatrem, zamykając drzwi radiowozu.
– O Boże, nie chcę z nim rozmawiać!
– Jeśli przyjechał do ciebie, to nie masz wielkiego wyboru. Zakładając, że sprawa jest służbowa. Nie muszę ci przypominać, jak ważne są dla nas dobre stosunki z policją. – Mina Elsy wyraźnie mówiła, że Freyja nie ma w tej sprawie nic do powiedzenia.
Zanim Freyja zdołała zaprotestować, dyrektorka zniknęła, zostawiając ją w malutkim pokoju. Pozostała tylko modlitwa, żeby jednak Huldar chciał rozmawiać z kimś innym. Freyja usłyszała otwierające się drzwi, potem zbliżające się głosy Huldara i Elsy. Zanim zdążyła wypowiedzieć do końca słowa modlitwy, obydwoje stanęli w progu jej pokoju. Przy potężnej sylwetce Huldara dyrektorka wydawała się maleńka. On zaś wyglądał jak wówczas, gdy widziała go ostatnim razem: znużony i wymizerowany. Co dziwne, to mu nawet pasowało. Znała go wystarczająco dobrze, żeby wiedzieć, że to był jego stały stan. Nawet w sądzie, ubrany w garnitur, sprawiał wrażenie, jakby musiał natychmiast wracać do domu, żeby choć trochę się zdrzemnąć.
Cienie pod oczami, kilkudniowy zarost, potargane włosy.
Irytowało Freyję, że Huldar jest w jej typie: przemęczony, ale prawdziwy facet, który w łóżku nie traci czasu na ziewanie. A przynajmniej nie tracił go w jej przypadku, choć była to tylko przelotna znajomość. Jeden numerek. Ale z jego winy, bo się zachował jak ostatni kretyn. Kretyn, ale niewiarygodnie dobry w łóżku. Zanim dała się ponieść tym wspomnieniom, przypomniała sobie jednak, że właśnie przez niego znalazła się w obecnym położeniu. To on prowadził sprawę, która ich obydwoje kosztowała stanowisko.
– Chyba nie muszę was przedstawiać. Freyjo, ustal, jak możemy pomóc policji. – Ani słowa o tym, co mogłaby ta pomoc oznaczać. Elsa odwróciła się i zostawiła ich samych.
Huldar uśmiechnął się z zakłopotaniem. Nie był na nią zły tak bardzo jak ona na niego. Właściwie chyba wcale nie był na nią zły, sądząc po ciągłych próbach odnowienia znajomości, które podejmował. Od chwili gdy wystrzeliła z tego pistoletu, ich drogi się krzyżowały częściej, niżby chciała. Obydwoje byli świadkami w procesie mężczyzny, do którego Freyja strzeliła, a potem w znacznie krótszym procesie jej brata Baldura sądzonego za nielegalne posiadanie broni. Dołożyli mu wtedy dwanaście miesięcy do odbywanego wyroku. Freyja bardzo to przeżyła, chociaż sam Baldur zniósł to po męsku. „Będę miał więcej czasu, żeby wszystko przemyśleć” – powiedział jej wtedy. Co chciał przemyśleć, Freyja wolała nie wiedzieć. Co prawda ten bydlak Huldar krył ją w sądzie, nieprawdziwie zeznając, że nie ma pojęcia, skąd się wzięła broń w jej rękach. Niewiele to jednak zmieniło, a dług wdzięczności wobec niego tylko zwiększał jej niechęć. Znalezione na pistolecie odciski palców Baldura przypieczętowały jego los, ona sama zaś ledwie uniknęła zarzutu krzywoprzysięstwa. To była druga przyczyna decyzji o odebraniu jej stanowiska.
– Czy mogę wejść?
– Tak, proszę – odpowiedziała chłodno.
– To może usiądę?
– Tak, proszę – powtórzyła tak samo chłodnym tonem, po czym obserwowała, jak zajmuje miejsce. – W czym mogę ci pomóc?
– Trudne pytanie. – Huldar położył na jej biurku kartkę. Zerkając na pokrywające ją bazgroły, Freyja nawet się nie zdziwiła, że Huldar ma taki brzydki charakter pisma. – Potrzebuję opinii psychologa dziecięcego w śledztwie, które prowadzę. – Uśmiechnął się tak samo cierpko jak chwilę wcześniej, gdy stanął w drzwiach. – Jesteś jedynym, jakiego znam.
– Rozumiem – skwitowała. Im mniej powie, tym lepiej. Nie chciała sprawiać wrażenia, że ma ochotę się wdawać w przyjacielską pogawędkę.
– No więc… Ale zanim zacznę, może zapytam, co u ciebie? – Wytrzymał jej spojrzenie bez mrugnięcia okiem. Urok tego skurczybyka w dużej części polegał na tym, że poświęcał jej całą swoją uwagę: roztargnienie nagle zniknęło. Bez dwóch zdań traktował tak wszystkie kobiety.
– Dziękuję, dobrze. – Nie zrewanżowała się grzecznościowym pytaniem.
– A brat?
– Dziękuję, dobrze. O co więc chciałeś zapytać?
Zdawał się wcale nie przejmować jej oschłymi odpowiedziami. Uśmiechnął się tylko, po czym wyjaśnił:
– Mam tu tekst napisany przez czternastolatka, prawdopodobnie chłopca. Chciałbym się dowiedzieć, czy coś cię w tym tekście niepokoi.
– Zobaczę.
Huldar wręczył jej tekst. Przeczytała go, po czym oddała kartkę.
– Jak dawno temu zostało to napisane i w jakich okolicznościach?
– Dziesięć lat temu niemal co do dnia. – Opowiedział jej historię kapsuły czasu. Słuchała jej bez zainteresowania.
– Obawiam się, że nie mogę pomóc. Nie mam dość informacji. Ale nie sądzę, że powinno ci to spędzać sen z powiek. Wielu nastolatków fantazjuje o zabijaniu swoich wrogów, ale żaden nie przekuwa swoich fantazji w czyn. Dosłownie żaden. Musiałbyś znać tło, okoliczności, w jakich ona albo on to napisali. Jeśli bodźcem do napisania tych słów była złość na coś, co wymienieni ludzie zrobili tego dnia, to prawdopodobnie nie ma powodu do zmartwienia. Autor listu po prostu wyrzucił z siebie tę złość. Jeśli natomiast dzieciak pielęgnował w sobie nienawiść przez długi czas, wtedy raczej bym się martwiła. Chociaż to mało prawdopodobne. Dużo potrzeba, żeby wywołać w kimś nienawiść trwającą przez całą dekadę. Cholernie dużo.
– Więc jest nadzieja, że pewnego dnia mi wybaczysz? – Huldar uśmiechnął się z żalem.
– Powiedziałam, że dużo potrzeba, nie że to jest niemożliwe. – Te słowa starły uśmiech z ust Huldara i Freyja natychmiast ich pożałowała. Prawda była taka, że trudno żywić nienawiść, gdy jej obiekt się ma przed sobą. Łatwo za to w samotności, rozpamiętując swoje żale. – W każdym razie na twoim miejscu spróbowałabym namierzyć osobnika. Nie podejrzewam, żeby cokolwiek z tego wyszło, ale przynajmniej będziesz mógł z czystym sumieniem zamknąć sprawę i przejść do następnej. Zakładam, że policja nie narzeka na brak zajęć.
– Prawdę mówiąc, ostatnio nie ma ich dużo. Pogoda wpłynęła na poziom przestępczości. Prowadzimy tylko jedno poważne śledztwo, ale nie należę do zespołu, który się nim zajmuje. Sprawa jest raczej makabryczna i tylko na samym początku miałem z nią coś wspólnego, zupełnie przez przypadek. Nie dostaję już żadnych poważniejszych spraw. – Tym razem uśmiech Huldara miał oznaczać, że niczym się nie przejmuje, ale brak przekonania w głosie zdradzał, jak bardzo go to boli.
Chociaż Freyja dobrze znała to uczucie, nie powiedziała mu o tym. Gdyby choć na sekundę opuściła gardę, nie zdołałaby już jej podnieść. Wiedziała jednak, że potrzebuje silnego ramienia, żeby się wypłakać, że chciałaby mieć kogoś, kto wysłucha jej lamentów z powodu utraty stanowiska, a przede wszystkim ją zrozumie. Ktoś taki siedział teraz naprzeciwko niej. Koleżanki się do tego nie nadawały. Owszem, okazywały współczucie, ale potem otwierały usta i wychodziło na jaw, że tylko udają. Ich zdaniem sama była sobie winna. Przecież z własnej woli poszła do łóżka ze stolarzem Jónasem, który następnie się okazał policjantem Huldarem, i własnymi rękami pociągnęła za spust. To nie była niczyja wina, Freyja musi więc zaakceptować to, co się stało, przestać biadolić i zapisać się z nimi na zajęcia jogi. Baldur jako jedyny na pewno by jej wysłuchał, nie mogła się jednak zdobyć, żeby wylać przed nim swoje żale, bo przecież miał gorsze problemy, nawet jeśli sam je sobie ściągnął na głowę. Ostatecznie więc rola powiernika przypadła nie Baldurowi, a jego psu. Podczas monologów Freyi Molly ziewała, robiła miny i przewracała się na grzbiet, ale przynajmniej nigdy jej nie krytykowała ani nie udzielała idiotycznych rad.
Zanim Freyja zdążyła ulec pokusie, żeby otworzyć serce przed Huldarem, ten kontynuował:
– Ale to cię przecież nie obchodzi, będę więc trzymał się tematu.
Freyja uśmiechnęła się w duchu. Bezwiednie pogrzebał swoją szansę na pojednanie podczas tego spotkania. A ona zamierzała dopilnować, żeby nie miał kolejnych okazji po temu.
– Przyniosłem jeszcze jeden list, który mógł być napisany przez tego samego dzieciaka tego samego dnia. Ale chciałbym poznać twoją opinię. Twoim zdaniem autorem jest ta sama osoba?
– Charakter pisma podobny, ale treść różna. Nie umiem ocenić. Chyba macie tam w policji swoich grafologów?
– Owszem, cokolwiek są warci. Miałem tylko nadzieję, że zauważysz jakieś sformułowanie, które mogłoby sugerować, że autor jest ten sam.
Freyja przebiegła wzrokiem po niestarannie napisanych słowach. W 2016 wybuchnie wojna atomowa. Na Islandii będzie zimno, ale lepiej niż w innych krajach, bo tam wszyscy umrą. Zamiast do więzienia skazanych będzie się wysyłać za granicę. I też umrą. Thröstur 9b.
– To może być ta sama osoba. Takie samo negatywne nastawienie. Czy inne listy były równie pesymistyczne?
– Nie, to znaczy może jeden albo dwa, ale nie aż tak. Większość przewiduje, że Islandia zdobędzie mistrzostwo świata w piłce ręcznej. Są też opisy dziwnych albo cudownych środków komunikacji, rozważania o zielonej energii i tym podobne. Część dzieci pisze o posiłkach, które będziemy jeść w przyszłości. Na szczęście większość tych przepowiedni się nie sprawdziła. Insekty z glonami morskimi to nie jest moje ulubione danie.
– Pytałeś w szkole o tego Thröstura?
– Jeszcze nie. Chciałem najpierw poznać twoją opinię. Uznałem, że nie ma potrzeby ich niepokoić podejrzeniem, że jeden z byłych uczniów może się okazać seryjnym zabójcą. Czyli nie widzisz powodu do niepokoju?
– Nie, raczej nie widzę. Jeśli to ten sam chłopiec, to z jakiegoś powodu był tego dnia rozdrażniony. To wyjaśniałoby negatywne emocje. Wątpię, czy to coś poważniejszego.
– To dobrze. – Huldar nie przejawiał ochoty do wyjścia, chociaż temat rozmowy się wyczerpał. – To dobrze.
– Owszem. – Freyja przywołała coś, co w jej zamiarze miało być sarkastycznym uśmiechem. Zamierzała też więcej się nie odezwać, gdy nagle coś jej przyszło na myśl. – Zakładam, że sprawdziłeś, czy nikt o takich inicjałach nie umarł w podejrzanych okolicznościach?
– Tak, oczywiście. Nic takiego się nie wydarzyło od początku roku. – Sięgnął po kserokopie i zwinął je w ciasny rulon. – Ale dwa tysiące szesnasty dopiero się zaczął. Kto wie, co przyniesie? – Wstał z miejsca. – Oby nie wojnę atomową. Dziękuję za pomoc. – Znów się uśmiechnął i ruszył do drzwi.
Freyja patrzyła za nim i już zaczynała żałować, że nie okazała zainteresowania. I tak nie miała nic do roboty, a Huldar przynajmniej ożywił trochę ten nudny dzień. Gdy jednak się odwrócił, stając w progu, zrobiła idealnie obojętną minę, starając się sprawić wrażenie, że jego wyjście przyjęła z zadowoleniem.
– Coś jeszcze? – zapytała.
– Tak. Czy zgodziłabyś się towarzyszyć mi podczas spotkania z autorem tego listu, gdy już ustalę jego tożsamość? Jeśli nadal jest niestabilny emocjonalnie, na pewno lepiej ode mnie to rozpoznasz.
Freyja odpowiedziała bez chwili zastanowienia.
– Okej. Nie zaszkodzi się upewnić.
Huldar wyraźnie się uradował i Freyja zdała sobie sprawę, że nie ma dość siły, żeby czuć do niego złość przez dziesięć lat. Zanim jednak zdążyła pójść tropem tej myśli, Huldar wyrzucił z siebie kolejne pytanie, jakby niechcący.
– Jak określiłabyś człowieka, który odcina komuś ręce?
– Co takiego? – Zaskoczenie kazało jej dojść do wniosku, że się przesłyszała.
– Kto byłby w stanie odciąć człowiekowi ręce?
– To zależy. Czy ofiara żyła, kiedy to się stało?
– Najprawdopodobniej tak. – Na jego twarzy nie było już cienia uśmiechu.
Freyja znów odpowiedziała bez zastanowienia; w zasadzie nie znała żadnych badań, które mogłaby zacytować, żeby uzasadnić swój wniosek.
– Szaleniec. Ktoś poważnie obłąkany.
Tym razem wiadomość e-mail nie zawierała żadnych słów, tylko załącznik o nazwie zdrada.jpeg. Przysłał ją ten sam nadawca co pozostałe: sprawiedliwość@gmail.com. Pierwsza z nich przyszła tuż po północy w Nowy Rok. Zwięzła, ale bez wątpienia napisana przez Islandczyka. Coś takiego nie wyszłoby z translatora. Po każdej kolejnej Thorvaldura ściskało w żołądku tak silnie, że żadna ilość ginu z tonikiem nie była w stanie go uspokoić.
Już pierwszy e-mail go zaniepokoił, choć wówczas uznał, że trafił do niego przez przypadek. Napisałeś już testament? Pierwsze zdanie sugerowało, że to spam. Przez lata dostawał wiele podobnych wiadomości i za każdym razem zdumiewało go, jak można być takim idiotą, żeby się na nie nabierać. Kto rozsądny spisywałby testament, reagując na e-mail? Potem jednak przeczytał kolejne zdania: Obejrzałeś swój ostatni pokaz fajerwerków. Uczcij szampanem nadejście Nowego Roku. Kolejny przywitasz już w trumnie.
Gdy w Nowy Rok odczytał tę wiadomość, po świętowaniu został już tylko potężny kac.
Kolejne e-maile były utrzymane w tym samym tonie. Wróżyły mu rychłą śmierć, raczej przedwczesną jego zdaniem. Miał dopiero trzydzieści osiem lat, nie osiągnął więc nawet jeszcze połowy swojego życia i nie miał zamiaru umierać. Dziwne, że się przejął tymi bzdurami. To nie było w jego stylu. Zwykle nic go nie ruszało: nigdy nie przeraził go film w kinie, nigdy się nie wzruszał do łez i nie spotkał jeszcze rollercoastera, na którym jego puls uderzyłby szybciej.
Tu leżał problem. Strach był uczuciem tak bardzo mu obcym, że teraz, po serii tych absurdalnych maili, nie umiał sobie z nim radzić. Nie potrafił powstrzymać uczucia niepokoju. Gdyby był w lepszym stanie, gdy odczytywał pierwszy e-mail, nie siedziałby teraz z potwornym uczuciem ściskania w dołku, niezdolny, by przenieść tę wiadomość do kosza wraz z załącznikiem. Cholerny kac był winien początkowi tej idiotycznej nerwówki.
Jedynym pocieszeniem była świadomość, że nadawca nie mógł wiedzieć, jak działają wysyłane przez niego wiadomości. Thorvaldur odrzucił pokusę, by na nie odpowiedzieć stekiem przekleństw, choć przez chwilę miał na to wielką ochotę.
Sprawiedliwość. To musi być jakaś podpowiedź. Ale on nie miał żadnych powodów, by sądzić, że ktoś chciałby mu wymierzyć sprawiedliwość, ponieważ nigdy nikogo nie skrzywdził. Nie osobiście. Tyle że był prokuratorem, niektórzy ludzie mogli więc mieć do niego pretensje. Prawdę mówiąc, uzbierałoby się tych ludzi całkiem sporo. Co było nie fair, bo wszyscy oni winą za swoje problemy powinni obarczać siebie. Nie mógł jednak wykluczyć takiej ewentualności.
Ale w żadnej z tych wiadomości nie pojawiło się nic, co sugerowałoby związek z jakąś sprawą przed sądem. Poza tym jego dwunastoletnie doświadczenie prawnicze nauczyło go, że skazani zwykle kierują gniew gdzie indziej – na wspólników, świadków, policjantów albo sędziów, prokuratorom zaś praktycznie wszystko uchodzi na sucho. Przestępcy chyba nie rozumieją, jaką władzę ma ten urząd. Decyduje, który przepis zastosować. Od niego zależy, czy oskarżony dostanie symboliczny wyrok za napad, czy na długie lata trafi do więzienia za usiłowanie zabójstwa. On też wybiera, kto stanie przed sądem jako prowodyr, a kto jako współwinny czy poplecznik. Jakby żaden z nich nie miał dość rozumu, żeby się o tym dowiedzieć.
Chyba że te maile przysyłał ktoś, kto zdał sobie z tego sprawę. Czyżby więc autorem była osoba, która odczuła na własnej skórze skutki którejś z jego decyzji?
Nie. To nieprawdopodobne. W oczach tych, których oskarżał przed sądem, był tylko nic nieznaczącym pionkiem w systemie wymiaru sprawiedliwości. Błędne mniemanie, ale bardzo mu leżało.
– Czy nie powinien pan być teraz w sądzie? – Jeden z młodych aplikantów wetknął głowę przez drzwi jego gabinetu. Thorvaldur pamiętał, że ten chłopak już nieraz mu się przysłużył, ale za nic nie potrafiłby podać jego imienia.
Thorvaldur usilnie starał się wyglądać jak zawsze. Ostatnim, czego potrzebował, były plotki, że coś go wyprowadziło z równowagi. Miał reputację człowieka, który nigdy nie traci panowania nad sobą, i chciał, żeby tak zostało. Odkaszlnął i zwrócił się do chłopaka ze swoim charakterystycznym lekceważącym uśmieszkiem na ustach.
– Rozprawa została przełożona. Sędzia jest chory. Poinformował mnie o tym telefonicznie.
– Wow! Dzwonił do pana osobiście?
– A jak myślisz? – Thorvaldur nawet nie próbował ukryć poirytowania.
– Nie wiem. Myślałem, że sędziowie mają od tego sekretarki.
– Zależy, z kim się kontaktują. Ty na osobisty kontakt sędziego na pewno nie mógłbyś liczyć. – Thorvaldur nie raczył spojrzeć na aplikanta, wypowiadając te słowa. Niech się czerwieni. – Zechciałbyś już zamknąć drzwi? Jestem raczej zajęty.
Drzwi zamknęły się odrobinę za głośno, jednak bez trzaśnięcia. Chłopak nie był głupi, ale musiał się jeszcze wiele nauczyć.
Wiadomość e-mail z załącznikiem o nieprzyjemnej nazwie zdrada.jpeg ciągle widniała na monitorze jego komputera. Czy te maile mogła napisać jakaś kobieta, którą skrzywdził? Była żona? Niemożliwe. Nie traktował kobiet źle, bo też i nie miał wielu okazji, żeby je źle traktować, szczerze mówiąc. Odkąd rozleciało się małżeństwo z Æsą, matką jego dzieci, pogrążył się w pracy i nie próbował szukać przygód. Nie miał ochoty włóczyć się po barach, a już na pewno nie miał ochoty na pijane zdziry z opadającymi kącikami ust i szklistym wzrokiem, które najwyraźniej przyciągał. Czasem, choć rzadko, trafiała się kobieta, która mu się podobała, nigdy jednak jego zainteresowanie nie zostało odwzajemnione. Harmider panujący w takich miejscach wykluczał jakąkolwiek rozmowę, nie było więc sensu przekonywać ich, że braki w seksapilu nadrabiał sukcesami zawodowymi. Nadal miał nadzieję, że pewnego dnia spotka odpowiednią osobę, choć przez rok z okładem, odkąd Æsa od niego odeszła, nadzieja ta bardzo osłabła.
Myśl o Æsie wywołała gorzkie wspomnienia rozpadu ich małżeństwa. Czuł się oszukany – nie finansowo, ponieważ był na tyle przebiegły, żeby mieszkanie kupić na swoje nazwisko i samodzielnie spłacać raty kredytu, przez co miała związane ręce. Ale rozwód zabrał mu dzieci. Nie powinno go to zaskoczyć, bo przecież matki zawsze się traktuje preferencyjnie w sądach rodzinnych. Kobieta musiałaby się chyba pojawić na rozprawie ze strzykawką dyndającą z żyły w przedramieniu, fifką haszu w ustach i aluminiową miednicą do odstraszania kosmitów na głowie, żeby uznano ją za mniej od mężczyzny predysponowaną do wychowywania potomstwa. Mimo że był przykładnym ojcem i wzorowym obywatelem, nie miał najmniejszej szansy wygrać batalii o opiekę nad dwojgiem ich dzieci. Æsę uznano więc za lepszą od niego, a przecież była miernotą pracującą w urzędzie miejskim i ledwie przebrnęła przez egzamin maturalny, podczas gdy on skończył studia z czwartą lokatą na roku. Chociaż później musiał zrezygnować ze studiów doktoranckich, które planował podjąć, z pewnością je też skończyłby celująco.
On był utalentowany, ona – przeciętna. On miał stabilną pozycję finansową, ją jako samotną matkę czekała niełatwa walka o związanie końca z końcem. Ale to jej przyznano opiekę nad ich dziećmi. Niewiarygodne. Owszem, raczej nie pomogło mu, gdy podczas rozprawy wytknęła mu, jak się wyraziła, nadużywanie alkoholu, a ponieważ jest mężczyzną, to jego styl życia prześwietlono nadzwyczaj skrupulatnie. Nieważne, że ten zarzut był wyssany z palca. Sędzia połknął haczyk wraz z linką i spławikiem, mimo zastrzeżeń Thorvaldura oraz pozytywnej opinii wniesionej na piśmie przez samego prokuratora krajowego.
Do skrzynki wpadł kolejny e-mail. Także od sprawiedliwości. Co się dzieje, do cholery? Korciło go, żeby zgłosić sprawę policji. Albo przynajmniej zasygnalizować problem u siebie w firmie. Chłopcy z IT z pewnością ustaliliby, kto się za tym kryje. Dosyć tego! Thorvaldur w zamyśleniu pocierał podbródek. A jeśli wiadomości są od Æsy? Czy naprawdę zależy mu na tym, żeby przypomnieć przełożonym burzliwy przebieg sprawy rozwodowej? Jego szefem była oczywiście kobieta. Utrzymywał z nią poprawne stosunki, bo potrafił ukryć swoje przekonanie, że nie miała ani wiedzy, ani doświadczenia, których wymagano by od mężczyzny na tym stanowisku. Ale potem na ich zawodowe relacje położyły się cieniem jego sprawa rozwodowa i walka o opiekę nad dziećmi. Był świadom, że od tamtego momentu szefowa krzywo na niego patrzy. Kobiety zazwyczaj trzymają ze sobą w podobnych sytuacjach. To prawo natury, nie ma sensu więc z nim walczyć.
A może wiadomości wysyłała właśnie ona, jego szefowa? Thorvaldur pokręcił głową nad własną niedorzecznością. Oczywiście, że nie.
Jeśli nie jego szefowa, nie Æsa, nie żadna dawna dziewczyna ani nie przestępca, to kto?
Nikt nie miał powodu, żeby źle mu życzyć. Dlaczego więc nie zgłasza sprawy, aby odnaleziono nadawcę tych wiadomości? Dręczy go obawa, że to nie jest pomyłka? Boi się, że śledztwo wyciągnie na światło dzienne coś, co wolałby trzymać w cieniu? Nie, oczywiście. Nadawca wprawdzie jakby sugerował, że ma coś na niego. Ale Thorvaldur nie umiał sobie wyobrazić, co to mogło być. Zapewne coś, z czego łatwo się wytłumaczy. A byle czym nie da się zagrozić prokuratorowi z długą i – nawet jeśli autorem tej opinii był on sam – cholernie udaną karierą.
Nikomu nic do tego, że sukcesy osiągnął, ponieważ niemal zawsze wybierał sprawy łatwe i niewymagające. Ale nikt dotąd nie zwrócił na to uwagi. Chyba że koledzy plotkują o tym za jego plecami.
Czyżby do tego wszystkiego zaczął jeszcze popadać w paranoję?
Thorvaldur wziął głęboki oddech. Przebiegł oczami w dół rękawów swojej kosztownej marynarki, na chwilę zatrzymując wzrok na idealnie wyprasowanych białych mankietach koszuli wystających za nadgarstki, potem na wymanikiurowanych paznokciach. Ten miły dla oka widok podziałał na niego uspakajająco. Było mu szczególnie przyjemnie, gdy delikatnie szarpnął za mankiety, żeby wysunąć błyszczące spinki, które niedawno sobie sprawił, gdy nikt inny nie podarował mu na urodziny niczego odpowiedniego. Przygotowane niewprawną ręką kartki od dzieci się nie liczyły. Ich naiwne rysuneczki nie robiły na nim wrażenia.
Spinki błyszczały naprawdę imponująco i Thorvaduldur czuł, jak poprawia mu się humor. Nie musiał nawet patrzeć na lśniące skórzane pantofle i jedwabne skarpetki, żeby odzyskać zimną krew i przypomnieć sobie, kim jest. Zwycięzcą. Człowiekiem, który się znał na rzeczy. Człowiekiem, który budził strach i szacunek, może nie w każdym, ale na pewno w większości.
Te e-maile były żałosne. Bez dwóch zdań. Założyłby się o wszystko, że typ, który je do niego wysyła, siedzi przy gównianym komputerze, ma na sobie brudny T-shirt i wymięte spodnie dresowe, które nigdy nie widziały siłowni. Nieudacznik. Thorvaldur mógł być pewien, że jest dwakroć bardziej facetem niż nadawca tych idiotycznych wiadomości. Nie będzie więc się tym przejmował. Nic nie powstrzyma go przed kliknięciem tego załącznika i przeczytaniem ostatniego maila. Bo jest silny. Jest zwycięzcą. Uśmiechał się z wyższością, gdy przesuwał kursor na ikonę pliku zdrada.jpeg, a następnie kliknął w nią.
Zdjęcie zapełniło niemal cały monitor. Thorvaldur zmarszczył brwi. Dwoje dzieci, dziewczynka i trochę od niej starszy chłopiec, patrzyło na niego bez uśmiechu. Nie rozpoznał żadnego z nich, ale też nigdy zbyt uważnie się nie przyglądał dzieciom innych ludzi i żadne nie zapisało się w jego pamięci niczym szczególnym. Dzieci na zdjęciu były blade, raczej zaniedbane. Nie miały ani rumieńców na policzkach, ani błysku w tępych oczach. Beztroskie spojrzenia jego własnych dzieci ujawniały niepohamowaną radość życia, tutaj widział jakże różne, bardziej dorosłe emocje. Mógłby przysiąc, że to wyrzut.
Thorvaldur wpatrywał się w monitor. Nie potrafił zamknąć załącznika i wrócić do pracy. Im dłużej oglądał te dwie pozbawione wyrazu twarze, tym silniejsze narastało w nim przekonanie, że jest w nich coś znajomego. Tylko skąd mógł znać te nieszczęsne stworzenia? Jak były z nim powiązane? Myśl, do cholery, myśl! Był pewien, że w końcu skądś je skojarzy.
Przeniósł uwagę na tło. Otoczenie nic mu nie mówiło: dzieci stały na zewnątrz przy rogu budynku, za ich plecami ledwie widać było ulicę. Takie zdjęcie można zrobić praktycznie wszędzie na Islandii. Nie umiał też określić daty. Mógł opierać się tylko na ubraniach, te zaś najwyraźniej zostały wybrane wyłącznie po to, żeby zakryć nagość: jedne za luźne, drugie za ciasne, wszystkie mocno sfatygowane.
Nagle go olśniło. Szlag by trafił!
Na chwilę strach, który go opanował wcześniej, ustąpił miejsca uldze. Bogu dzięki, że nie zgłosił tych maili. Bogu dzięki!
Drżącymi palcami kliknął, żeby otworzyć najświeższą wiadomość. Przeczytał ją, a następnie sięgnął po telefon i wybrał numer Æsy.
Masz takie piękne dzieci! Dobrze o nie zadbaj. Są ludzie, którzy mogliby je zdradzić tak, jak tylko Ty potrafisz.
– Ten sam charakter pisma. Bez cienia wątpliwości – zawyrokował grafolog. – Wygląda na to, że piszący nie próbuje nawet tego ukrywać. – Oderwał wzrok od monitora, na którym wyświetlał powiększone litery. – Nie widzę objawów wahania ani nadzwyczajnej staranności, możemy więc przyjąć, że chłopiec podpisany jako Thröstur nie próbował naśladować niczyjego pisma.