44,00 zł
30 osób interesuje się tą książką
Mistrzyni mrożących krew w żyłach historii powraca z nową serią Czarny lód. Mroźnego zimowego dnia zmartwiony sąsiad przyjeżdża do położonego nad jednym z islandzkich fiordów domu rodziny, której nie widziano od ponad tygodnia. Gdy nikt nie odpowiada na pukanie do drzwi, mężczyzna wchodzi do środka. Niestety potwierdzają się jego najgorsze obawy: doszło do makabrycznego morderstwa. Policjant Týr oraz patolog sądowa Iðunn zostają wezwani na miejsce zbrodni i rozpoczynają dochodzenie. Szybko wychodzą na jaw wstrząsające tajemnice zamordowanej rodziny. Uzupełniony o młodą policjantkę Karólínę zespół dochodzeniowy zaczyna rozumieć, że sprawa zmusi ich do rozliczenia się z własną przeszłością i doprowadzi do jeszcze mroczniejszych zbrodni. Yrsa Sigurdardóttir po mistrzowsku buduje napięcie, kolejny raz udowadniając, że zalicza się do najlepszych twórców gatunku.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 520
Tytuł oryginału islandzkiego:Lok lok og læs
Tytuł przekładu angielskiego:Can’t Run, Can’t Hide
Copyright © Yrsa Sigurðardóttir 2021
Published by agreement with Salomonsson Agency
Copyright © 2024 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga
Copyright © 2024 for the Polish translation by Paweł Cichawa
(under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)
Książkę przełożono z języka angielskiego.
Z języka islandzkiego na angielski przełożyła Victoria Cribb.
Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz
Zdjęcie autorki: © Lilja Birgisdóttir
Redakcja: Mariusz Kulan
Korekta: Joanna Habiera, Iwona Wyrwisz
Ta książka została opublikowana przy finansowym wsparciu Icelandic Literature Center.
ISBN: 978-83-8230-806-8
Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórców i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Szanujmy cudzą własność i prawo!
Polska Izba Książki
Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl
WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.
ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice
tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28
e-mail:[email protected]
www.soniadraga.pl
www.facebook.com/WydawnictwoSoniaDraga
E-wydanie 2024
Farma Hvarf zastygła w niezwykłym bezruchu. Nigdzie ani znaku życia. Nawet najlżejszy podmuch wiatru nie musnął jego włosów. Ołowiane chmury wisiały na niebie całkowicie nieruchomo albo przekształcały się tak powoli, że było to niedostrzegalne. Karl miał dziwne wrażenie, jakby funkcjonował w zwolnionym tempie. Wyłączył radio, gdy prezenter przeszedł do prognozy dla rybaków. Nazwy różnych obszarów morskich zupełnie Karla nie interesowały. Na trawler wszedł tylko raz jako młody chłopak i to wystarczyło, żeby resztę życia chciał spędzić na lądzie.
Wysiadł z auta i wziął czapkę z fotela pasażera, ale nie włożył jej od razu, żeby nie zakrywać uszu. Cisza była absolutna: większość ptaków już dawno odleciała – albo na południe do słońca, albo gdzieś bliżej brzegu, bo w miastach i wioskach łatwiej o resztki jedzenia. Odgłosy rzek i strumieni niknęły uwięzione pod lodem, turyści siedzieli w przytulnych domach, a trzoda spędzała zimę zamknięta w oborach. Nawet fale w pobliskim fiordzie umilkły.
Ale rodzina, która tu mieszkała, powinna być w domu i Karl spodziewał się usłyszeć jakieś odgłosy jej obecności. Nie mogli przecież wszyscy czworo spać w środku dnia. Podczas ostatniej rozmowy niecały tydzień temu ani Ása, ani Reynir nie wspomnieli o planach wyjazdu, a temat na pewno by wypłynął, bo dalsze wycieczki nie są takie częste, gdy się pracuje na farmie, o czym Karl wiedział z własnego doświadczenia. Gdy już się zdarzyło, że zaplanował jakieś wakacje, nie potrafił mówić o niczym innym wiele tygodni naprzód, czy rozmówcy chcieli go słuchać, czy nie.
Obydwa samochody stały przy domu przykryte śniegową pierzyną – SUV z podniesionym zawieszeniem i małe sportowe auto na lato. W każdym razie Karl nigdy nie widział, żeby korzystali z niego zimą, odkąd tu zamieszkali. Nic dziwnego. Karl też nie jeździłby czymś takim po śniegu ani lodzie. Bałby się, że skończy w przydrożnym rowie. Co innego SUV. Luksusowy samochód kosztował pewnie tyle co porządny traktor. Karl nie miałby nic przeciwko, żeby go wypróbować nawet na zaśnieżonych drogach albo na czarnym lodzie. Choćby po to, żeby się przekonać, czy jest wart takich pieniędzy. Ceny tego rodzaju aut przyprawiają o zawrót głowy, nieczęsto więc się je widuje u rolników. No, ale to nie była zwykła farma. A ludzie, którzy tu mieszkali, nie byli zwykłymi rolnikami.
Wystarczył rzut oka na budynki, żeby to stwierdzić. W odróżnieniu od tego, co się widuje na większości islandzkich farm, stała tu ogromna, ultranowoczesna część mieszkalna, którą małżonkowie wybudowali dla siebie i rodziny. Przeszklonym tunelem przechodziło się z niej do bardziej konwencjonalnego dwupoziomowego domu. Poprzednim właścicielom posiadłości najzupełniej wystarczał, ale przybysze mieli całkiem inne wymagania. Rodzina zajęła nowy budynek, a ten przeznaczyła dla gości i pracowników, tyle że jak na razie przyjezdnych przybywało niewielu, a jedyni pomocnicy długo tu nie zabawili. Karl nie chciał pytać, dlaczego zrezygnowali, lecz domyślał się, że dokuczył im pobyt na takim odludziu.
Karl nie znał się na architekturze i to nie była jego sprawa, jak wyglądają te budynki, ale miał swoje zdanie na temat korytarza łączącego obydwie części. Domy nie mogłyby różnić się bardziej: jeden świadczył o panującej dawniej modzie na oszczędzanie, drugi obrazował nowoczesną rozrzutność. Pomysł połączenia ich tunelem wydał się Karlowi tak samo ekstrawagancki jak zaprzężenie koni do tego sportowego samochodu.
Do odnowienia starego domu, obory i reszty zabudowań gospodarskich zjechała tu cała armia fachowców. Karl nie miał cienia wątpliwości, że byłoby taniej zburzyć je wszystkie i postawić jeszcze raz od nowa, ale przybysze chcieli zachować z oryginalnego wyglądu farmy tyle, ile tylko się dało.
Nowy dom to całkiem inna historia. Jego wygląd nie był hołdem dla islandzkiego rolnictwa czy historii tych terenów. Wręcz odwrotnie. Wielki rozmiar i wysokie wnętrza nie miały nic wspólnego ze skromnością formy ani oszczędnym wykonaniem. Zbudowano go z betonu, ale na tyłach, w części niewidocznej od podwórza, znajdowało się ogromne szklane pomieszczenie, a w nim kuchnia, która z powodzeniem obsłużyłaby restaurację, połączona z jadalnią i częścią wypoczynkową przy kominku. Ása i Reynir tłumaczyli kiedyś, że chodziło o stworzenie miejsca, gdzie można gotować i relaksować się w kontakcie z naturą. Przytaknął im wtedy, choć w duchu pomyślał, że tacy właśnie ludzie płacą olbrzymie pieniądze za kilka dni spędzonych w szklanej bańce gdzieś pośrodku bagien. Karl nie potrafił tego zrozumieć, bo uważał, że z naturą lepiej się kontaktować bez żadnych barier, nawet przezroczystych.
Małżonkowie sprowadzili się tu z dwiema córkami nieco ponad rok temu i przez ten czas Karl zdążył zmienić zdanie na ich temat. Nie uważał już, że mają więcej pieniędzy niż rozumu. Nadal co prawda nie potrafił się przekonać do części pomysłów, które uznawał za niedorzeczne, ale ich samych lubił. Nie dało się inaczej. Ása była czarująca. Często śmiała się sama z siebie, żartując ze swoich prób odnalezienia się w nowej rzeczywistości. Jej mąż Reynir nie był taki bezpośredni i wydawał się rozkojarzony, ale sprawiał wrażenie porządnego człowieka.
Nieskazitelnie gładki śnieg przed wejściem oznaczał, że od wczorajszych opadów nikt nie opuszczał domu, z bliska jednak Karl zauważył ślady prowadzące od nowoczesnej części mieszkalnej do małej obory, w której rodzina trzymała swój nieliczny inwentarz. Oprócz kur, bo te miały kurnik za nowym budynkiem. Czyli nie wyjechali, skoro ktoś wyszedł z domu, żeby nakarmić zwierzęta. Zresztą przed wyjazdem zadbaliby przecież, żeby któryś z sąsiadów doglądał dobytku, a wówczas ślady do obory prowadziłyby od parkingu na podwórzu, nie z części mieszkalnej. Karl zakładał, że Ása i Reynir poprosiliby jego żonę, bo Ella już wcześniej wyświadczała im tę przysługę.
Ale nie odzywali się do nikogo w okolicy od prawie tygodnia. Właśnie dlatego Karl przyjechał tu i dzisiaj, i wcześniej przedwczoraj. W oborze rozległo się głośne szczeknięcie, które przeszło w przenikliwe ujadanie: dwa psy gospodarzy, jeden border collie, a drugi mały, który Karlowi kojarzył się z kłębkiem owczej wełny zaczepionym na ogrodzeniu z drutu kolczastego. Kiedy zajrzał tu przed dwoma dniami w nadziei, że zastanie kogoś z domowników, czworonogi też narobiły hałasu, wtedy jednak szczekały w budynku mieszkalnym. Obydwa psy były przyjacielskie, a ich jedyne zadanie stanowiło umilanie życia właścicielom, czasem więc biegały luzem po podwórzu i kilka razy radośnie przywitały Karla. Teraz pozostawały w zamknięciu, zareagowały więc tak, jak zareagowałby każdy pies – szczekaniem. To nic nie znaczyło, ale było dziwne, że nie biegają po obejściu ani nie siedzą w domu.
Miał przeczucie, że stało się coś złego, a nauczył się nie lekceważyć własnego instynktu. Odkąd pamiętał, nigdy go nie zawiódł.
Przez chwilę Karl wpatrywał się w nadzwyczaj okazałe drzwi frontowe, po czym zapukał. Psy znów się rozszczekały, tym razem unisono. Głośnym rykiem dołączyły do nich obydwie krowy, ucichły jednak, gdy zapukał drugi raz. Nie mógł się pozbyć wrażenia, że zwierzęta w oborze tak samo niecierpliwie czekały, aż ktoś mu otworzy. Ale nic takiego się nie stało. Karl przyłożył ucho do drzwi, niczego jednak nie usłyszał. Wyprostował się. Nie miał pojęcia, jak głośny musiałby być dźwięk, żeby się przebić przez grubą dębową płytę.
Cofnął się i przez najbliższe okno zajrzał do środka. Paliło się światło, ale nie dostrzegł żadnych oznak życia. Narastający niepokój sprawił, że zrobił coś, co dotychczas nawet nie przyszłoby mu do głowy.
Pochylił się do wrzutni na listy i popchnął klapkę. Samo jej istnienie było błędem architekta, który zapewne nigdy nie mieszkał na wsi. Właściciele też nie mieli doświadczenia i nie skorygowali planów. Nikt w okolicy nie otrzymywał listów przez drzwi wejściowe do domu, ponieważ pocztę zostawiano w skrzynce przy głównej drodze obok zjazdu do ich gospodarstw.
Karl już otwierał usta, żeby krzyknąć przez wąską szparę, ale zamarł.
Ciepły podmuch przyniósł charakterystyczną woń. W domu unosił się zapach śmierci, i nie chodziło o rośliny doniczkowe umierające z braku wody. Karl stykał się z nim już wiele razy, znacznie częściej, niżby chciał: słodkawy zapach rozkładających się ciał zwierząt, których po śmierci nie zakopano przez dłuższy czas. Ten w domu nie był intensywny i ktoś bez doświadczenia na farmie zapewne nie wyczułby go od razu. Ale Karl nie miał wątpliwości: w domu znajdowały się zwłoki.
Cofnął rękę i metalowa klapka opadła z głośnym szczęknięciem. Tym razem ani psy, ani krowy nie zareagowały. Otaczała go upiorna cisza odbijająca echem tę za drzwiami. Miał niepokojące uczucie, że jest tu całkiem sam.
Oblizał wyschnięte wargi, przeczesał włosy palcami i potarł nieogolone policzki, zastanawiając się, co ma robić. Zapach niekoniecznie coś znaczy, powiedział sobie. Może na stole w kuchni gniło jakieś mięso, bo domownicy planowali upiec je na grillu, ale się pochorowali, zmienili plany i przeleżało zbyt długo w temperaturze pokojowej. Absurdalne wytłumaczenie – ale lepsze od kilku innych scenariuszy, o których Karl wolał nie myśleć. Przypomniał sobie, że nie opłaca się odrzucać absurdalnych pomysłów. Życie rzadko toczy się sensownie.
Postanowił obejść dom, żeby sprawdzić, co zobaczy przez szklaną ścianę. Gospodarze nigdy nie opuszczali rolet. Któregoś razu Karl w ostatniej chwili powstrzymał się przed zwróceniem im uwagi, że mogliby sporo zaoszczędzić na kosztach ogrzewania, gdyby to robili, bo uświadomił sobie, że pieniądze nie są dla nich problemem. Dowiercili się do naturalnego źródła gorącej wody i korzystali z ogrzewania geotermalnego, mogli więc w razie potrzeby podkręcić termostat.
Także za domem śnieg pozostał nienaruszony, czyli nikt nie wyszedł na taras od ostatnich opadów śniegu. Rozciągająca się dalej łąka i góry hen na wschodzie też były białe, dokąd sięgał wzrokiem. Widok, do którego małżonkowie przywiązywali tak wielką wagę, był nieskazitelny niczym wyprane płótno.
Ale Karl nie przyszedł tu podziwiać widoków. Odwrócił się do szklanej ściany i omiótł wzrokiem minimalistyczną kuchnię: bez górnych szafek, bez rączek na szufladach; gdyby nie niewiarygodnie skomplikowany chromowany ekspres do kawy i kran nad zlewem, meble można by wziąć za przedłużenie salonu urządzonego wokół kominka.
Na stole w kuchni zauważył nieuprzątnięte jedzenie. Poczuł ulgę. Mieszkańcy na pewno są w domu. Zjedli posiłek i od razu wrócili do łóżek. Na pewno przez chorobę, bo nigdy nie widział na tym stole żadnych naczyń w porach poza posiłkami. Teraz obok otwartego kartonu mleka zobaczył szklankę, talerz, bochenek chleba i blok żółtego sera, wciąż nienapoczęty. Ale żadnych gnijących steków. Prawdopodobnie domownicy zarazili się grypą żołądkową, a on źle ocenił nieprzyjemny zapach, który dobiegł go przez otwór na listy. Chociaż naprawdę się łudził, że takie właśnie jest wyjaśnienie panującej wokół ciszy, to w głębi duszy wiedział, że nigdy nie pomyliłby tych dwóch: zapach wymiocin czy biegunki bywa ostry, ale gnijące mięso śmierdzi znacznie gorzej. Ledwie wyczuwalna nuta kwiatowa, która przebijała się przez zgniliznę, nasuwała przypuszczenie, że ktoś próbował ten odór zamaskować odświeżaczem powietrza.
Karl stał na tarasie niezdecydowany. Co powinien zrobić? Najrozsądniej byłoby ewakuować się stąd w jasną cholerę. Nie chciał, żeby któryś z domowników wszedł do kuchni i nakrył go na podglądaniu. Ale gdy zaczął się wycofywać, ogarnęły go wątpliwości. Nie znał większych pedantów niż Ása i Reynir. Kiedyś poprosili go o radę, jak się pozbyć smrodu obornika. Mieli nadzieję, że jest sposób, żeby wyeliminować przykry zapach, może jakiś neutralizator. Przekazał im wtedy smutną wiadomość, że nic takiego nie istnieje i będą musieli się po postu przyzwyczaić. Ludzie, którzy zadają podobne pytania, nigdy by nie pozwolili, żeby ich dom śmierdział jak kostnica w upalny dzień. Nie mogło być cienia wątpliwości. W tym domu zdarzyło się coś złego.
Szybkim krokiem podszedł do przeszklonych drzwi i sięgnął do klamki. Byłoby fatalnie, gdyby wparował do środka i obudził śpiących domowników. Ale znalazłby się w jeszcze gorszym położeniu, gdyby musiał powiedzieć Elli, że kolejny raz przejechał się na próżno. Wyciągnęłaby z niego całą prawdę: wszystko wydawało się w porządku oprócz zapachu gnijącego mięsa.
Drzwi nie były zamknięte. Uchylił je i przez szparę zawołał Reynira i Ásę po imieniu. Słaby, ale mimo to przerażający odór buchnął ciepłą wilgocią i w mroźnym powietrzu skroplił się w parę. Karl skrzywił się i czekał na odpowiedź. Nie padła.
Wszedł do środka, zanim zdążył się rozmyślić. Krzyknął ponownie. Bez odpowiedzi. Zauważył ciemne plamy na deskach podłogi, jakby odciski stóp. Powiódł za nimi wzrokiem. Prowadziły z kuchni do wnętrza domu. Postanowił pójść ich śladem.
Do środka bywał zapraszany już wcześniej, zawsze jednak siedział w salonie albo eleganckiej, lśniącej kuchni, nie znał więc rozkładu reszty pomieszczeń. Wiedział tylko, że w skrzydle domu, do którego kierowały odciski stóp, znajdowały się sypialnie. Wiodące tam drzwi były zamknięte. Zauważył na nich kilka rys. Biegły pionowo w dwóch różnych miejscach: mniejsze nisko, a większe i wyraźnie głębsze na wysokości klamki. Z całą pewnością ślady psów zostawione podczas wielu nieudanych prób pokonania zamkniętych drzwi.
Nie miał też wątpliwości, że zarysowania są świeże, bo Ása i Reynir wszelkie szkody zawsze naprawiali od ręki.
Zasłonił nos zgięciem łokcia, po czym otworzył drzwi do części sypialnej. Tak jak się obawiał, śmierdziało silniej. Poczuł szybsze bicie serca.
W korytarzu zobaczył kilkoro drzwi, wszystkie zamknięte. Konsekwentnie podążając za śladami na podłodze, podszedł do jednych i otworzył je, wciąż zasłaniając twarz ręką. Okazało się, że prowadzą do głównej sypialni. Stanął w progu i zamarł. Na niezwykle dużym łóżku leżała kobieta, prawdopodobnie Ása. Prześcieradło było zmięte, a podwójna kołdra opadała na podłogę w nogach łóżka. Dwie poduszki walały się po dywanie, trzecia pionowo opierała się o wezgłowie. Sama Ása leżała na plecach ubrana tylko w podkoszulek i majtki. Jej jedna noga zwisała przez krawędź łóżka, tak jak kołdra, druga była zgięta w kolanie. Ręce też ułożyły się w dziwny sposób: jedną miała wyciągniętą w bok, jakby sprawdzała, czy miejsce obok niej jest puste, a drugą zgiętą w łokciu tak, że palce dotykały podbródka. Biały podkoszulek ściemniał od zakrzepłej krwi, tak jak pościel, i podwinął się, odsłaniając brzuch, który przybrał przerażający kolor jaskrawej zieleni. Ręce i nogi z kolei były szare, opuchnięte i pokryte siateczką żył. Podczas pracy na farmie Karl zdążył się przyzwyczaić do widoku śmierci, ale martwe zwierzęta, które widział, przysłaniało ich futro, zostawiając niewiele nagiej skóry. Wiedział jednak, że nie powinien się zbliżać do martwej kobiety.
Nie potrafił określić, czy to była Ása, bo twarz miała tak samo zdeformowaną jak kończyny. Nawet bardziej. Od czubka głowy do połowy czoła biegło głębokie nacięcie. Język wystawał lekko spomiędzy bladych warg, a zmętniałe, wybałuszone oczy wywróciły się do tyłu, jakby w ostatnich chwilach życia ofiara próbowała obejrzeć ranę od środka. Ale z całą pewnością kobieta nie zmarła w naturalny sposób. Świadczyły o tym także obfite ślady krwi na ścianach i podłodze, nawet na suficie, choć i bez nich wszystko było oczywiste.
Karl zakrył usta dłonią i szybko wycofał się na korytarz. Powstrzymując mdłości, zmusił się, żeby zajrzeć do pozostałych pomieszczeń w poszukiwaniu Reynira i dziewczynek. Za drzwiami, do których podszedł najpierw, odkrył pokój starszej córki. Gdy ją zobaczył, przestał panować nad sobą. Strumień wymiocin, który wystrzelił z jego ust, rozbryznął się na zakrzepniętej krwi pokrywającej podłogę. Zwymiotował ponownie, gdy przez drzwi frontowe wybiegł przed dom. Widział aż nadto.
Otarł usta rękawem kurtki, po czym wsiadł do samochodu i drżącymi rękami wyjął telefon. Nie miał zasięgu, rzucił go więc na fotel pasażera. Uruchomił silnik. Znów poczuł mdłości. Jak oszalały ruszył na wstecznym, żeby zawrócić. Znad kierownicy spojrzał na budynek. Jedno z okien na piętrze miało zaciągnięte zasłony, choć mógłby przysiąc, że były rozsunięte, gdy podjeżdżał pod dom.
Skręcił kierownicę i wyskoczył na podjazd, rycząc silnikiem. Pędził najszybciej, jak się dało w zimowych warunkach. Gdy dojeżdżał do głównej drogi, zaczął padać śnieg.
Sóldís nie przywykła jeździć taksówką w dalsze trasy. Kilka razy szarpnęła się na taryfę, żeby wrócić do domu z rajdu po klubach w centrum miasta, kiedy nogi odmawiały jej posłuszeństwa, a w głowie szumiało. Inaczej niż teraz. Przede wszystkim to nie była zwyczajna taksówka, lecz nieoznakowany samochód znacznie bardziej elegancki od tych, które znała z codziennego życia. Z tyłu czekała na nią schłodzona butelka wody, a z kieszeni w oparciu fotela wystawały kolorowe czasopisma. Nie sięgnęła po żadne z nich. Gdyby była w nastroju na czytanie, miałaby z czego wybierać w swoim smartfonie.
No i jeszcze jedno: chociaż był ranek, nawet jeśli półmrok za szybą raczej na to nie wskazywał, a ona wcale nie czuła się zmęczona ani podpita, to nie potrafiła odpędzić skojarzenia z pijanymi powrotami do domu, bo tak samo jak wtedy nie mogła uporządkować myśli. Rozbiegały się każda w inną stronę i nawet jeśli któraś pojawiała się na chwilę, żeby zwrócić na siebie uwagę, zaraz potem znikała i pojawiała się następna, a Sóldís nie potrafiła żadnej z nich zatrzymać.
Czy popełniała kolosalny błąd? Może jednak powinna schować dumę do kieszeni i zostać w mieście. Bo jeśli na tej farmie nie ma internetu? Nie dokończy pracy magisterskiej. Zastanawiała się, jak dotrze do sklepów, kiedy zabraknie jej jakiegoś produktu, albo do Rejkiawiku, gdy będzie potrzebowała. A jeśli dziewczynki jej nie polubią? Czy namierzy ją Jónsi? Może powinna wykorzystać szybę w drzwiach samochodu jako lustro i trochę się podmalować? Czy lepiej nie?
Tyle pytań i żadnych odpowiedzi.
Spuściła wzrok na swoje spodnie. Ubrała się niedbale – miała na sobie bluzę z kapturem, znoszone dżinsy i trampki – żeby pokazać, że jest gotowa do pracy i spodziewa się różnych zadań. W końcu jechała na wieś. Teraz jednak ogarnęły ją wątpliwości. Czy zrobiłaby lepiej, wybierając coś bardziej eleganckiego? Nowi pracodawcy gotowi pomyśleć, że okazała im lekceważenie, skoro nie zależało jej nawet pierwszego dnia.
Odepchnęła od siebie tę myśl i westchnęła. Było za późno, żeby coś z tym zrobić. Odwróciła się i zerknęła przez tylną szybę. Właściwie nie było na co patrzeć. Droga za nimi wyglądała tak samo jak poprzednio. Wyminęli kilka samochodów. Zdaje się, że jako jedyni wyjeżdżali z miasta tego niedzielnego poranka. W lusterku wstecznym złapała wzrok kierowcy.
– Obawia się pani, że ktoś nas śledzi? – Głos miał rozbawiony, ale spojrzenie poważne.
– Nie, oczywiście, że nie – skłamała. Ale wciąż miała w pamięci, że Jónsi dowiedział się o jej małej zemście. Nie mogła wykluczyć, że samochód jej byłego chłopaka zajedzie z piskiem opon, gdy tylko ta luksusowa taksówka zatrzyma się przed domem nowych pracodawców. Żołądek jej się ścisnął. Pierwsze spotkanie z tą rodziną nie może się odbyć pod znakiem pyskówki na progu. Absurdalny scenariusz, ale od kiedy zdrowy rozsądek pokonuje strach? Bo fakty były takie, że Jónsi wpadł w szał, kiedy odkrył, że skasowała wszystkie zapisane postępy w jego ulubionych grach komputerowych. SMS, który przysłał, nie pozostawiał żadnych wątpliwości: „Zabiję cię!”. Raczej nie wierzyła, że Jónsi spełni tę groźbę, ale uznała, że całkiem możliwe, iż wściekł się na tyle, żeby ją dopaść i zwyzywać przy obcych ludziach. Akurat teraz taki scenariusz nie wydawał się jej dużo lepszy od śmierci z jego ręki.
Widząc, że kierowca wciąż zerka w lusterko wsteczne, Sóldís starała się sprawiać wrażenie zrelaksowanej, tyle że nie bardzo wiedziała, jak ma udawać stan, który był jej całkiem obcy. Nawet w najlepszych czasach. Postanowiła nawiązać rozmowę, żeby zająć myśli czymś innym.
Zaczęła najbardziej nieudolnie, jak tylko się dało:
– Daleko jeszcze?
– Nie. Kwadrans albo coś koło tego – odpowiedział mężczyzna i zamilkł.
Sóldís zdążyła się pogodzić z myślą, że resztę drogi spędzi w ciszy z własnymi myślami, gdy nagle kierowca znów się odezwał:
– Nigdy pani tam nie była?
– Nigdy. To mój pierwszy raz. – Spojrzała przez okno na zbocze góry, którą mijali. Było tak strome, że śnieg nie zdołał się na nim utrzymać, choć przykrył wszystko wokół. Na szarym pustkowiu gdzieniegdzie uchowały się białe plamy. W skąpym świetle Sóldís widziała tylko największe głazy w rumowisku, które w nieskończenie wolnym tempie schodziło na dno doliny. – Rozmawiałam z nimi przez telefon – dodała. – Wszystko działo się naprawdę szybko.
– Czyli będzie pani dla nich pracowała?
– Zaczynam od dwumiesięcznego okresu próbnego.
– Mogę spytać, co to za praca?
Sóldís przypomniała sobie długą klauzulę poufności w umowie o pracę. Musiała przeczytać ją kilka razy, żeby zrozumieć, o co chodzi, wciąż jednak nie była pewna, co powinna robić, czy może raczej: czego robić jej nie wolno. Chyba mogła ujawnić zakres swoich obowiązków? Ograniczenia dotyczyły przede wszystkim jej gospodarzy. Nie wolno jej ujawniać żadnych szczegółów na temat członków rodziny, umieszczać ich zdjęć w mediach społecznościowych ani rozmawiać na ich temat prywatnie czy publicznie.
– Właściwie nic konkretnego – powiedziała po dłuższej chwili. – Trochę będę doglądała zwierząt, trochę pomogę dziewczynkom w islandzkim, czasem coś ugotuję albo posprzątam, i tak dalej. Oficjalnie zatrudniam się jako asystentka.
– Rozumiem – odrzekł mężczyzna, ale tym razem wokół jego oczu pojawiły się zmarszczki od uśmiechu. – To mili ludzie, a swój dom urządzili na wysokim poziomie. Co prawda mieszkają trochę daleko, ale jeśli odległość nie jest problemem, to powinno się pani dobrze mieszkać.
Sóldís była niemal pewna, że żaden z zapisów umowy nie zabraniał jej zadawania pytań na temat pracodawców, zanim się z nimi spotka. Próbowała ich wyguglować, ale bez powodzenia. Właściwie znalazła tylko wzmiankę na stronach biznesowych o sprzedaży ich firmy za granicą. Wspomniane kwoty skojarzyły jej się z liczbami, które padały na lekcji astronomii w szóstej klasie: zbyt zawrotne, żeby dały się zapamiętać. W mediach społecznościowych odszukała profil tej kobiety, Ásy: stylizowane zdjęcia, publikowane nawet dość często, ale zero informacji osobistych. Sóldís bez problemu zidentyfikowałaby ich psy, ale nie potrafiła opisać żadnego z domowników. Przeszłaby obok nich na ulicy, nie mając pojęcia, kim są.
– Czyli pan ich zna? – zapytała.
– Też dla nich pracuję, ale nie na stałe, tylko dorywczo. Odbieram paczki w Rejkiawiku, czasem jakiegoś gościa. Prowadzę firmę transportową. Są moimi stałymi klientami. Dzwonią i zamawiają usługę.
– Czy oprócz mnie ktoś jeszcze dla nich pracuje? – Podczas rozmowy kwalifikacyjnej była mowa jedynie o czworgu członków rodziny.
– Nie, w każdym razie nic o tym nie wiem. Obstawiam, że tylko pani.
Zapadła niezręczna cisza i Sóldís miała wrażenie, że czegoś jej nie powiedział.
– Czyli mają problem z utrzymaniem personelu?
Zawahał się.
– Tego bym nie powiedział. Ale to dość odludne miejsce. Nie każdy potrafi żyć na pustkowiu. To nie przypadek, że miejscowi uciekają do miasta. W końcu ludzie to istoty społeczne. Dni wsi są policzone. Tak myślę. Internet tylko przedłuża jej agonię.
– Jestem pierwszą asystentką w tej rodzinie? – Tak pomyślała po telefonicznej rozmowie z małżonkami. Ale jak się dobrze zastanowić, niczego w tym stylu nie powiedzieli. Czyli znów wyciągnęła pochopny wniosek. Zawsze dopowiadała sobie brakujące informacje tak, żeby założyć najlepszą wersję – jak pokazywał jej związek z Jónsim. – Czy przede mną były inne, tylko zrezygnowały z pracy?
Odpowiedział dopiero po chwili.
– Jest pani trzecią osobą, którą wiozę tam do pracy. Najpierw zatrudniła się młoda kobieta, mniej więcej w pani wieku, a potem młody mężczyzna, który niedawno zrezygnował. Żadne z nich nie zabawiło tam długo, ale proszę to zachować dla siebie. Jeśli pracodawcy będą chcieli, to pani o tym powiedzą, ale proszę udać, że pani nie wiedziała.
Pewnie kierowca podpisał taką samą klauzulę jak ona.
– Obiecuję – zapewniła. – Wie pan, dlaczego zrezygnowali? Pytam z ciekawości.
– Nie mam pojęcia. Mężczyzna chyba zorganizował sobie własny transport. Wyjechał niedawno, tydzień temu, przynajmniej tak mi powiedzieli. Ale nie znam powodów. Z kolei kobietę odwiozłem do domu w Borgarnes. Przez całą drogę milczała. Nie odezwała się nawet słowem. Między nami mówiąc, obydwoje byli trochę dziwni. Ludziom się wydaje, że przeprowadzka na wieś rozwiąże ich problemy. To dość powszechne przekonanie. Przypuszczam, że od czegoś uciekali, chcieli zacząć od początku. Ale nie ma takiego miejsca, do którego można pojechać, żeby uciec przed samym sobą. Pewnie w końcu zdali sobie z tego sprawę i postanowili stamtąd wyjechać.
Mężczyzna urwał gwałtownie, jakby poniewczasie dotarło do niego, że Sóldís może to wziąć do siebie.
– Nie twierdzę, że pani taka jest – dodał pośpiesznie. – Proszę mnie źle nie zrozumieć.
– Nie, nie, nic się nie stało. – Wcale nie czuła się obrażona. Przeciwnie, pomyślała o rodzinie, z którą miała zamieszkać. Zastanawiała się, co skłoniło ją do wyniesienia się na takie zadupie. Czy też przed czymś uciekała?
Przez resztę drogi milczeli. Kierowca zapewne pluł sobie w brodę z powodu swojego gadulstwa, tymczasem ona zaczęła się zastanawiać, jak będzie wyglądało jej nowe życie. Nigdy wcześniej nie miała całego budynku wyłącznie dla siebie. Nowi pracodawcy zamierzali ją ulokować w odnowionym domu dla gości. Uprzedzili, że od czasu do czasu będzie musiała dzielić go z przybyszami, ale nieczęsto i zapewne nie przed końcem zimy. Ponoć mało kto przyjeżdżał w odwiedziny poza miesiącami letnimi, więc dom będzie tylko dla niej przynajmniej do wiosny. A do wiosny daleko.
Właśnie dlatego, gdy auto wreszcie zajechało na miejsce, Sóldís w większym stopniu zainteresowała się starym dwupiętrowym domem niż imponującą rezydencją gospodarzy. Bardziej zresztą odpowiadał jej gustom: typowy drewniany budynek z białymi ścianami, dachem z czerwonej blachy falistej i betonową podmurówką. Zawsze wolała starocie. Jej ubrania świadczyły o tym najlepiej. Nigdy nie ubierała się szczególnie stylowo, co uświadomiła sobie, gdy otworzyły się drzwi frontowe nowoczesnej rezydencji i stanęła w nich kobieta, najpewniej Ása, żeby ją przywitać.
Ása zaliczała się do tych kobiet, które wyglądają efektownie, nawet jeśli się o to nie starają: smukła, pełna wdzięku, o ładnej twarzy i długich blond włosach, o jakich Sóldís mogła tylko pomarzyć, bo sama miała mysie loczki, cieniutkie jak obrys Danii, które za to bardzo się elektryzowały, jakby chciały zwrócić na siebie uwagę. Instynktownie Sóldís uniosła rękę do głowy, żeby je przygładzić. Niepotrzebnie, bo jeden włos sterczał tak sztywno, że nie przyniosło to żadnego efektu. Zresztą nie najmowała się przecież jako modelka. No i widzieli ją już raz podczas raczej pośpiesznej rozmowy kwalifikacyjnej – oni swojej kamery nie włączyli. O tym, że została przyjęta, dowiedziała się przez telefon, dotąd więc ani razu nie widziała pracodawców. Ale przynajmniej oni mieli świadomość, jak bardzo jest zwyczajna – co na pożegnanie wytknął jej Jónsi. Powiedział, że jest tak podniecająca jak ketchup, a on chciał więcej: marzył mu się sos berneński. Chociaż jego słowa brzmiały głupio, to dotknęły ją do żywego. Nadal piekły.
– Dzień dobry! – Kobieta podeszła, wyciągnęła rękę do Sóldís i obdarzyła ją promiennym uśmiechem.
Jej idealnie równe, olśniewająco białe zęby z powodzeniem mogłyby się pojawić w reklamie stomatologicznej. Chociaż jej ręka była w dotyku jedwabiście gładka, to uścisk miała silny.
– Jestem Ása. Witaj! Jak minęła podróż?
Sóldís kiwnęła głową.
– Dobrze, dziękuję.
– Doskonale. Dziewczynki nie mogą się doczekać, kiedy cię poznają. Poszły do obory. Zapowiedziałam im, żeby się na ciebie nie rzuciły, bo mogą cię zniechęcić i weźmiesz nogi za pas. Íris raczej nie będzie wylewna. To nastolatka i nie lubi okazywać entuzjazmu, ale gwarantuję, że Gígja będzie dla ciebie miła.
Wciąż dźwięczało jej w uszach, co kierowca powiedział o dwojgu jej poprzednikach, ale zmusiła się do uśmiechu i naturalności.
– Też bardzo chcę je poznać.
Kierowca wyjął walizkę Sóldís z bagażnika i zatrzasnął klapę.
– To wszystko? – zapytała Ása wyraźnie zaskoczona.
– Przeciwieństwo tamtego młodzieńca. – Kierowca zachichotał. – Można by pomyśleć, że sprowadza się na całą wieczność. Nigdy nie widziałem tak dużego bagażu.
Sóldís poczuła, że się czerwieni.
– Niewiele potrzebuję. I wiele nie mam. – Wolałaby nie wyjaśniać, dlaczego większość swoich rzeczy zostawiła w mieszkaniu, które dzieliła z Jónsim. Była zbyt wstrząśnięta, żeby trzeźwo myśleć, zabrała więc ze sobą tylko to, co się zmieściło do walizki, ale i tak kierowca podniósł ją z taką łatwością, jakby w połowie pozostała pusta. Mogła oczywiście później wrócić po resztę, bo wciąż miała klucz, ale powstrzymał ją strach przed stanięciem twarzą w twarz z byłym chłopakiem. Nie chodziło tylko o drobny akt wandalizmu na jego konsoli, zanim wyszła. Spotkanie z nim na tym etapie byłoby dla niej poniżające, skoro już wiedziała, co on o niej myśli. Wolała się pożegnać z mizernym dobytkiem, niż ryzykować, że znów zobaczy Jónsiego.
Niezręczny moment zakończyła gospodyni, klaszcząc w dłonie. Uśmiechnęła się i zapytała, czy Sóldís chciałaby się zainstalować w nowym miejscu. Natychmiast dodała, że nie ma pośpiechu i byłoby idealnie, gdyby przyszła do dużego domu na lunch o dwunastej. Przy stole pozna pozostałych troje członków rodziny, po czym wspólnie obejrzą całą posiadłość.
Sóldís z wdzięcznością przyjęła tę propozycję. Dzięki niej zyskiwała czas, żeby złapać oddech i zwiedzić stary dom, w którym miała zamieszkać co najmniej przez dwa miesiące. Kierowca podprowadził je do drzwi wejściowych, wręczył Sóldís walizkę i się pożegnał. Zanim wrócił do samochodu, skorzystał z tego, że gospodyni na chwilę odwróciła się do nich plecami, i wsunął Sóldís do ręki swoją wizytówkę.
– Na wszelki wypadek – powiedział. Uśmiechnął się przy tym z zakłopotaniem, jakby chciał zasugerować, że także ona mogłaby zrezygnować z pracy przed czasem.
Wsunęła kartonik do kieszeni kurtki i ruszyła za Ásą w głąb domu. Nowa kwatera okazała się bardziej luksusowa, niż Sóldís mogła się spodziewać. Wcześniej małżonkowie sugerowali, że stary dom jest trochę prymitywny, tymczasem okazał się świeżo wyremontowany: odmalowane ściany, położony parkiet, odnowione meble, wszystkie w dobrym stanie, oraz nowiutkie okna. Nowe były też obydwie łazienki i sprzęty kuchenne. Do dyspozycji miała nawet specjalny pokój telewizyjny z dostępem do większości stacji islandzkich i międzynarodowych. Internet działał stabilnie, ponieważ właściciele zamówili połączenie kablowe. Zbudowali nawet własny maszt telefoniczny, ponieważ kiedy się sprowadzili, nie było tu zasięgu. Ása wspomniała o tym od niechcenia, jak o czymś najzupełniej naturalnym, jakby zwykły człowiek mówił, że dostał w pakiecie nielimitowany transfer danych. Ludzie z takimi pieniędzmi żyli chyba w całkiem innym świecie.
Warunki były tak komfortowe, że Sóldís nie wiedziała, co powiedzieć. Ale jej milczenie nie miało znaczenia, ponieważ Ása mówiła bez przerwy, oprowadzając ją po domu. Pozwoliła jej wybrać jedną z trzech sypialni, ale rekomendowała tę największą, z najobszerniejszą szafą. Później chyba sobie przypomniała, jak niewiele bagaży przywiozła ze sobą Sóldís, bo taktownie zmieniła temat.
Gdy obeszły wszystko oprócz piwnicy, Ása znów klasnęła w dłonie, szeroko otworzyła swoje niebieskie oczy i się uśmiechnęła.
– No więc tak wygląda twoje lokum. Daleko mu do nowoczesności, ale mam nadzieję, że tyle wystarczy.
Sóldís gorliwie przytaknęła.
– Dom jest fantastyczny. Absolutnie! Na pewno będę tu szczęśliwa. Kto by nie był?
Entuzjazm w jej głosie był autentyczny, ale Ása wydawała się nim zaskoczona. Po jej odejściu Sóldís jeszcze raz obeszła dom, szczególnie przyglądając się sypialniom. Dwie znajdowały się na parterze, a największa na piętrze i ta miała obok łazienkę. Sóldís skłaniała się do wybrania tej, którą rekomendowała gospodyni, ale zanim podjęła decyzję, sprawdziła, jak wygodne są łóżka w sypialniach na dole. Może czułaby się lepiej w mniejszym pomieszczeniu? Będzie przecież spała sama i raczej nie widziała szansy, żeby miało się to zmienić w najbliższej przyszłości. Umowa o pracę zawierała klauzulę, która stwierdzała to wyraźnie: żadnych odwiedzin chłopaków. Łatwo spełnić taki warunek, jeśli się chłopaka nie ma.
Ale żadna z mniejszych sypialni nie przypadła jej do gustu. Leżała na plecach, gapiąc się w sufit, po chwili wstała z łóżka i zajrzała najpierw do szuflad w szafce nocnej, potem do szafy. Wszystkie były puste oprócz szafy w drugim pokoju, gdzie na wieszaku wisiały ubrania. Przejrzała je. Wszystkie męskie. Przypuszczała, że należały do kogoś młodego. Jakże się różniły od jej własnych, tanich i nudnych strojów, których jedynym zadaniem było zasłonięcie nagości oraz zapewnienie ciepła. Te w szafie miały metki znanych producentów i biła od nich elegancja, jaką Sóldís nigdy nie mogła się pochwalić.
Zmarszczyła brwi i zamknęła szafę. Ubrania prawdopodobnie należały do krewnego albo znajomego gospodarzy, który miał tyle samo pieniędzy co oni, pewnie więc kupił sobie nowe. Ale było coś przygnębiającego w porzuconych strojach. Przyszło jej na myśl, że niekoniecznie wiązało się to z ekstrawagancją właściciela czy nieszanowaniem własnych rzeczy. Może po postu ten ktoś się śpieszył. W grę wchodziła też możliwość, że zostawił je poprzednik, który najwyraźniej wyjechał bez pożegnania. Po namyśle doszła do wniosku, że to mało prawdopodobne. Ktoś z takimi ubraniami nie przyjąłby posady chłopca na posyłki na kompletnym odludziu. Ale przypomniała sobie, co usłyszała od kierowcy o ilości bagażu przywiezionego przez poprzednika. Może więc chłopak był dobrze sytuowany, tylko popadł w problemy finansowe. To się zdarza. Czyli jednak niewykluczone, że zawartość szafy należała do niego, ale wziął jedynie to, co najpotrzebniejsze, a po resztę zamierzał wrócić później.
Sóldís postanowiła, że przy najbliższej okazji zaproponuje pracodawcom, żeby odesłali ubrania temu, do kogo należały, bo prawdopodobnie chciałby je odzyskać, zanim wyjdą z mody. A jeśli należały do bogatego krewnego, który celowo je zostawił, żeby odświeżyć zawartość swojej szafy, to można je przekazać jakiejś organizacji dobroczynnej.
Wniosła swoją walizkę na górę. Potrzebowała tylko kilku minut, żeby ją rozpakować. Wnętrze szafy w dużej sypialni było puste. Zastanawiała się, dlaczego właściciel porzuconych ubrań nie wprowadził się tutaj. A może się wprowadził, tylko szafa okazała się nie dość duża i część swojej garderoby musiał przenieść na dół? Chyba że porzucone rzeczy należały jednak do kogoś, kto przyjechał w odwiedziny do gospodarzy, ale nie mógł zamieszkać w dużej sypialni, bo była zajęta przez poprzednika Sóldís.
Zwaliła się na wielkie łóżko w nowej sypialni. Gdy tak rozkoszowała się miękkością luksusowego materaca, nie mogła się powstrzymać przed rozważaniami na temat swoich poprzedników. Wiele by dała, żeby się dowiedzieć, dlaczego zrezygnowali. Chciała wierzyć, że kierowca luksusowej limuzyny miał rację i problem leżał w nich samych, a nie w pracodawcach, ich córkach, domu czy okolicy.
Nagle poczuła obawę. Skupiła się na oddychaniu. Wdech, wydech, wdech, wydech. Żeby czymś zająć myśli, zaczęła liczyć sęki w deskach sufitu, w który się wpatrywała, nastawiając ucha na piski i pojękiwania starego domu. Jej pradziadek zawsze powtarzał, że głośne skrzypienie drewnianych belek konstrukcyjnych zwiastuje śmierć właściciela domu. Dziwne, ale to wspomnienie pozwoliło jej się uspokoić. To był taki absurdalny przesąd.
Prędzej czy później każdy umrze, więc tego rodzaju przepowiednia musiała się w końcu spełnić – czy dom skrzypiał, czy nie.
Oczywiście, że wszystko będzie dobrze. Nawet lepiej niż dobrze. Nowa praca sprawi jej wiele radości, której teraz tak bardzo potrzebowała. Znów skupiła się na oddychaniu: głęboki wdech przez usta, wydech przez nos.
Po chwili zadziałało. Niepokój zaczął ustępować i uświadomiła sobie, że to uczucie nie było zapowiedzą czegokolwiek złego. Po prostu dotarło do niej, że będzie mieszkać sama w obcym domu daleko od miasta i wszystkich, których znała. Do dezorientacji przyczyniło się też tempo, w jakim zmieniła się jej sytuacja. Do agencji pośrednictwa pracy zadzwoniła zaraz po wyjściu z mieszkania, które dzieliła z Jónsim, i zapytała, czy mają pracę poza miastem. Nie potrafiła wymyślić innego sposobu, żeby się odciąć od dotychczasowego życia. Potem posłała swoje raczej marne CV przekonana, że w najlepszym razie może liczyć na ofertę od jakiegoś hotelu najwcześniej za tydzień. Tymczasem po kilku godzinach przedstawiciel agencji oddzwonił z informacją o tej posadzie. Pierwsza rozmowa kwalifikacyjna odbyła się nazajutrz przez telefon, kolejna wieczorem, dzień później uczestniczyła w wideokonferencji, a trzy godziny później została zatrudniona z terminem od następnego dnia. I już, po wszystkim.
Sóldís nie żałowała, że nie poprosiła o więcej czasu do namysłu. Małżonkowie nie ukrywali, że szukają kogoś na już i zwłoka mogła oznaczać zatrudnienie kogoś innego. Poza tym Sóldís była pewna, że to dla niej dar niebios. Nie musiała się zastanawiać. Praca z zakwaterowaniem uwalniała ją od konieczności nocowania u rodziny i znajomych, zanim znajdzie lokum i zacznie nowe życie. Innych zachęt nie potrzebowała.
Ponieważ wszystko stało się tak szybko, zmiana warunków życia jeszcze do niej nie dotarła. Stąd niepokój.
Upłynie trochę czasu, zanim się przystosuje do nowej sytuacji. Ale sobie z tym poradzi. Na pewno.
Wycieraczki toczyły nierówną walkę ze śniegiem na przedniej szybie. Týr już dwukrotnie zatrzymywał samochód, żeby je oczyścić, i wyglądało na to, że niebawem będzie musiał przystanąć trzeci raz. Grudki lodu nawarstwiały się na szkle, powiększając smugi z każdym kolejnym pociągnięciem. Ale to i tak było nic w porównaniu z pierwszą częścią podróży na półwyspie Kjalarnes, kiedy ledwie zdołał utrzymać samochód na oblodzonej jezdni smaganej porywami wiatru. Kostki pobielały mu na kierownicy, a przerażone okrzyki dobiegające z fotela pasażera nie ułatwiały zadania. W innym celu Idunn nie otworzyła ust prawie wcale, odkąd wyruszyli.
Początkowo przypisywał to milczenie nerwowości wywołanej niebezpiecznymi warunkami na drodze, teraz jednak zaczynał myśleć, że to jej naturalny sposób bycia. Zachowywała się jak klasyczna introwertyczka. Wszelkie próby nawiązania rozmowy kwitowała niewyraźnym mruknięciem. Z zaciśniętymi ustami wpatrywała się w ciemną śnieżną pustkę, unikając kontaktu wzrokowego, który mógłby zostać odebrany jako zaproszenie do rozmowy. Týr doszedł do wniosku, że właśnie przez tę nietowarzyskość pozostali funkcjonariusze odetchnęli z ulgą na wieść, że zaproponował jej miejsce w swoim aucie. Z całą pewnością nie dałoby się oskarżyć jej o to, że jest figlarką.
Zwolnił, gdy nawigacja zasygnalizowała, że zaraz powinien skręcić w prawo. Przed wyjazdem sprawdził trasę na mapie, wiedział więc, że droga rozwidla się tuż przed ujściem fiordu. Nigdy nie okrążał Hvalfjördur, bo podróżując na północ albo na zachód od Rejkiawiku, zawsze korzystał z tunelu. Przy tak kiepskiej widoczności mógłby przejechać skrzyżowanie, gdyby nie uważał, a wolałby nie zawracać. W obu kierunkach prowadził tylko jeden pas ruchu właściwie bez utwardzonego pobocza, miałby więc pięćdziesiąt procent szans, że wyląduje w rowie. Powinien był się trzymać kolumny policyjnych aut, ale przez wzgląd na pasażerkę zwolnił i został w tyle. Sporo czasu minęło, odkąd stracił z oczu czerwony blask tylnych świateł, nie mógł więc podążać za resztą niczym kaczątko za matką.
Tuż przed zakrętem Idunn w końcu przerwała milczenie.
– Daleko jeszcze? – zapytała.
Týr był tak zaskoczony, że na chwilę oderwał oczy od drogi, żeby na nią zerknąć. Wciąż wpatrywała się w przednią szybę, choć gdyby opuściła wzrok, odpowiedź na swoje pytanie znalazłaby na ekranie nawigacji w desce rozdzielczej.
– Nie. Mniej więcej kwadrans. – Mocniej ścisnął kierownicę, gdy samochodem lekko zarzuciło na zakręcie.
Idunn kontynuowała:
– Martwię się, jak wrócę. Boję się jeździć po śniegu i lodzie, no i nie znoszę zablokowanych dróg.
Týrowi przyszło do głowy, że jednak źle ocenił towarzyszkę podróży. Możliwe, że Idunn była rozmowna, ale teraz nerwy ją zjadały. Z jednej strony miałby ochotę porozmawiać chociaż pod koniec podróży, z drugiej jednak się obawiał, że zejdą na temat, który kiepsko znosił: jego przeszłość i dotychczasowa kariera. Naprawdę wychowałeś się w Szwecji? Jak to się stało? I co sprawiło, że wróciłeś do domu?
Tymczasem dla niego przyjazd do Islandii oznaczał opuszczenie domu, nie powrót. Ale wiele razy się przekonał, że Islandczycy zwykle mają na myśli swój kraj, kiedy mówią o domu. Dom nie mógł się znajdować nigdzie indziej. Nieważne, czy ktoś tak jak on spędził za granicą ponad połowę życia: jeśli jesteś Islandczykiem, twoim domem musi być Islandia. Niewykluczone, że pewnego dnia on też zacznie tak myśleć, najpierw jednak musiałby tu zostać, a na razie nie miał żadnej gwarancji, że tak się stanie. Decyzję o przeprowadzce podjął pod wpływem impulsu po burzliwym rozstaniu, nie zastanawiając się nad swoją przyszłością, która przecież musiała nadejść. Ale przynajmniej jedno stało się jasne: po wyjeździe nabrał dystansu, który pozwolił mu dostrzec, że ten związek się wyczerpał. Zrozumiał, że skoro żadne z nich nie czuło się szczęśliwe, to rozstanie było jedynym rozsądnym rozwiązaniem.
Minusem decyzji o wyjeździe było to, że czuł się przeraźliwie samotny i wciąż nie nawiązał żadnych bliższych relacji w Rejkiawiku. Na początku wsparli go nieliczni krewni, sumiennie wywiązując się z ciążącego na rodzinie obowiązku, później jednak stopniowo wycofywali się do swoich spraw, gdy już oswoili się z jego obecnością. Nie mógł ich za to winić. Regularnie spotykał się z nimi podczas wakacyjnych pobytów w Islandii, ale nie był stałym elementem ich życia, a chociaż bardzo brakowało mu towarzystwa, to wolałby nie budzić w nich litości, unikał więc narzucania się.
Postanowił zostać w Islandii przez rok i zamierzał trzymać się tej decyzji, ale zdawał sobie sprawę, że jeśli dalej tak pójdzie, to będzie musiał przyznać, że próba powrotu do islandzkich korzeni się nie udała, podkulić ogon i wracać do Szwecji. Ale nawet to byłoby lepsze od zmagania się z samotnością. Może nadszedł czas, by sam przed sobą przyznał, że jego korzenie są gdzie indziej. A może nie ma ich wcale? Islandczycy wychowali go w Szwecji, nie był więc do końca ani Szwedem, ani Islandczykiem.
Jakby tego było mało, nie pamiętał swoich biologicznych rodziców. Przedwcześnie zniknęli z jego życia i został adoptowany. Matka zmarła na raka piersi, kiedy miał cztery lata, a ojciec zginął w wypadku niedługo potem, chociaż Týr wątpił, czy faktycznie taka była przyczyna jego śmierci. O szczegóły i okoliczności tej przedwczesnej śmierci pytał nowych rodziców, ale za każdym razem kluczyli. Podejrzewał, że ojciec albo popełnił samobójstwo, albo zaczął ćpać i przedawkował, a oni starali się go chronić, kierowani źle pojętą dobrocią.
Dodatkowo sytuację komplikował fakt, że jego biologiczny ojciec rozstał się z matką i wypierał się ojcostwa, dlatego rodzice adopcyjni nie mieli żadnych informacji na jego temat.
Znacznie więcej Týr wiedział o swojej matce. Pamięć o niej podtrzymywali jej siostra i szwagier, którzy adoptowali go po jej śmierci. Na półce nad kominkiem trzymali urnę z prochami i tuż obok zdjęcie, na którym matka uśmiechała się szeroko, nieświadoma czekającej ją tragedii. Nie mieli własnych dzieci, postanowili więc go adoptować, a ojciec biologiczny, który się nim nie interesował, skwapliwie podpisał odpowiednie papiery. Týr wiedział, że to niemądre, ale nie umiał się pogodzić z odtrąceniem przez ojca. Nie miało ono żadnego znaczenia – więcej nawet, prawdopodobnie wyszło mu na dobre, bo nie wyobrażał sobie lepszych rodziców niż adopcyjni. Dorastając, doskonale o tym wiedział, a z czasem przestało go interesować odkrycie prawdy o biologicznym ojcu. Osiągnąwszy ten stan, czuł się całkiem dobrze.
Ponieważ ten człowiek miał go gdzieś, uczciwie było odpłacić pięknym za nadobne, to jednak nie rozwiązywało problemu braku korzeni. Żeby uprzedzić pytania o jego niecodzienne doświadczenia, Týr postanowił pokierować rozmową, a najłatwiej było poruszyć tematy zawodowe, ponieważ to praca ich połączyła, a powód wezwania raczej nie sprzyjał dywagacjom o sprawach osobistych.
– Jakie informacje ci przekazali? – zapytał. – Czy w grę wchodzi wypadek?
– Zakładam, że wiesz tyle co ja: kilkoro ludzi znaleziono martwych w domu na wsi, a mężczyzna, który odkrył zwłoki, twierdzi, że zostali zamordowani. Nie mam pojęcia, czy ma rację. Może po prostu zatruli się tlenkiem węgla, a to, co mężczyzna uznał za rany, było wynikiem postępującego rozkładu zwłok.
Týr skinął głową. Idunn była lekarzem sądowym, więc na pewno wiedziała, co mówi. On sam podczas zajęć z kryminologii poznał tylko podstawy oględzin zwłok. Nie potrzebował wiedzieć więcej. Jeśli o niego chodziło, tym aspektem pracy policyjnej mogli się zajmować inni. Ale mimo to wątpił, czy świadek mógłby źle ocenić oznaki rozkładu zwłok. Jako farmer zdążył pewne przywyknąć do widoku martwych zwierząt. Co najmniej.
– Ponura historia, cokolwiek się wydarzyło. – Idunn westchnęła ciężko i Týr przypomniał sobie, jak często on robił to samo. Nieuniknione w tym zawodzie. Mimowolna reakcja, jakby organizm na własną rękę próbował się pozbyć złych wrażeń. Tyle że bezskutecznie.
Kątem oka zauważył, że Idunn odwróciła głowę i uważnie studiuje jego profil. Posłał jej szybki uśmiech, żeby złagodzić dyskomfort, który przez to odczuwał. Chciał, żeby wiedziała, że jest świadom jej uporczywego spojrzenia.
– Muszę cię o coś spytać – oznajmiła. – Mam nadzieję, że się nie obrazisz.
Odrzekł, żeby się nie krępowała. Domyślał się, jakie będzie jej pytanie: słyszał je częściej niż jakiekolwiek inne. Okazało się, że miał rację.
– Skąd ta blizna na czole?
– Niestety nie jest wynikiem jakiejś ekscytującej przygody. Jako dziecko spadłem z rowerka trójkołowego. Pedałowałem z całych sił, nie patrząc, gdzie jadę. Przednie koło natrafiło na dziurę w betonie, przeleciałem nad kierownicą i rozwaliłem czoło. Miałem pecha, ale mogło się skończyć znacznie gorzej.
– Gdybyś nosił grzywkę, blizny nie byłoby widać.
Týr miał to już za sobą. Wszystkie zdjęcia z dzieciństwa ukazywały go z gęstą grzywką do samych brwi, gdy jednak skończył dwanaście lat, uświadomił sobie, jak śmiesznie z nią wygląda, i od tamtej pory ścinał włosy krótko.
– Przyzwyczaiłem się, że ludzie na nią patrzą. Nie przeszkadza mi to. Czasem nawet pomaga przełamać lody.
– Nie pytałam, żeby przełamać lody. Szczególnie interesuję się ranami, dlatego blizna mnie zastanowiła. Rany to spora część mojej pracy, choć najczęściej niezagojone w odróżnieniu od twojej.
Týr ledwie zapanował nad brwiami, żeby się nie uniosły. Jego towarzyszka poniewczasie zrozumiała, jak zabrzmiały jej słowa.
– Często cię o to pytają? – dodała.
Odpowiedź nie była trudna.
– Bardzo, zdążyłem przywyknąć. Przestało mnie drażnić.
– Wiem coś o tym. Kiedy kogoś poznaję, też zawsze słyszę to samo pytanie, więc równie dobrze mogę ci zaoszczędzić wysiłku i odpowiedzieć już teraz: wybrałam medycynę sądową, bo to fascynująca dziedzina. Zdecydowanie bardziej mnie pasjonuje niż medycyna konwencjonalna. Nie przepadam za ludźmi, w sensie za żywymi.
– Rozumiem. Nie zamierzałem pytać, ale dobrze wiedzieć. – Nie powiedział prawdy. Zastanawiał się już nad tym i z całą pewnością podjąłby temat przy jakiejś okazji. Zapewne w drodze powrotnej.
Nie przychodziło mu do głowy nic, co jeszcze mógłby powiedzieć, znów więc jechali w milczeniu.
Śnieżyca wreszcie zaczęła słabnąć. W świetle reflektorów Týr widział już więcej niż tylko kawałek jezdni między samochodem a najbliższym słupkiem drogowym.
– Za takie traktowanie zwierząt powinno się wsadzać do więzienia – mruknęła Idunn ni stąd, ni zowąd.
Týr zerknął za okno, podążając za jej spojrzeniem. Kilka koni tłoczyło się ciasno jeden przy drugim, by choć trochę się ogrzać ciepłem swoich ciał. Na łące nie dostrzegł żadnej wiaty, pod którą mogłyby się schronić, ale może uniemożliwił mu to padający wciąż śnieg.
Znów skupił wzrok na jezdni.
– Zgaduję, że sobie poradzą, inaczej nie byłoby ich tutaj. Właściciel na pewno o nie dba. Zresztą to odporne bestie.
– No nie wiem. – Idunn brzmiała sceptycznie. – Znasz się na koniach?
– Ja? Nie! – Zaśmiał się pierwszy raz, odkąd otrzymał polecenie wyjazdu w tej sprawie. Samą myśl, że miałby wybrać jeździectwo na swoje hobby, uznał za tak absurdalną, że nie potrafił się powstrzymać. – A ty? Interesujesz się końmi?
– Nie. – Oschła odpowiedź nie zachęcała do kontynuowania tematu, chociaż może Týr przepuszczał okazję, żeby odbić konwersacyjną piłeczkę. Jeśli tak, jej zagranie było ostre.
Im bardziej się oddalali od głównej drogi, tym gorsze stawały się warunki jazdy. Týr minął tablicę z napisem „Minna-Hvarf” i wiedział, że są już prawie na miejscu. Uprzedzano go, żeby zignorował ten drogowskaz i jechał dalej prosto. Niedługo potem dotarli do właściwego rozwidlenia. Tablica „Hvarf” była najlepszym dowodem, że właśnie tu powinien skręcić. Ktoś wybrał adekwatną nazwę dla tego miejsca: hvarf znaczy „poza zasięgiem wzroku”, a zabudowania leżały w niewielkiej dolinie niewidocznej z szosy.
Drogi dojazdowej nikt nie odśnieżył. Týr dziękował w duchu przełożonym, że przydzielili mu duży wóz z podniesionym zawieszeniem i napędem na cztery koła. Starał się trafiać w koleiny wygniecione przez samochody, które dotarły na miejsce przed nim, ale nie zawsze mu się udawało. Czasem koła odskakiwały w bok, a wtedy i nim, i pasażerką rzucało na boki, jakby płynęli po wzburzonym morzu. Idunn ścisnęła uchwyt nad drzwiami, drugą ręką zaś przytrzymywała swój wielki aparat fotograficzny, żeby nie spadł jej z kolan. Týr mógł tylko silniej zacisnąć palce na kierownicy.
Farma okazała się duża, było więc gdzie się zatrzymać mimo samochodów, które już parkowały przed budynkiem. Týr rozpoznał dwa z kolumny, w której wyruszył, obydwa z napędem na cztery koła. Kilka innych policyjnych SUV-ów prawdopodobnie należało do miejscowej policji. Obok stały też dwa inne auta, mały samochód osobowy i kolejny SUV, obydwa przysypane grubą warstwą śniegu. Na miejscu takiego zdarzenia spodziewałby się zobaczyć też dużą furgonetkę wydziału kryminalistyki, ale podjęto decyzję, że dotrze na miejsce dopiero wtedy, gdy ustaną opady i będzie można odśnieżyć drogę dojazdową. Nikt nie miał pojęcia, czy nastąpi to jeszcze tego wieczoru, czy dopiero następnego ranka. Do tego czasu będą musieli badać miejsce zbrodni najlepiej, jak potrafią, przy użyciu narzędzi, które mogli przywieźć ze sobą.
Widok zdominował jasno oświetlony nowoczesny dom, wyraźnie wyższy niż pozostałe obiekty: stary, ale odnowiony budynek mieszkalny połączony korytarzem z nowym, obora, owczarnia i latryna.
Idunn i Týr wysiedli z samochodu i natychmiast w oborze rozległo się wściekłe ujadanie, szybko jednak ucichło, gdy podeszli do nowoczesnego domu, przed którym grupa ludzi zebrała się na ganku. Týr nie był zaskoczony, że przyjechało aż tyle osób. Farma znajdowała się na terenie Zachodniego Obszaru Policyjnego, tak więc oprócz kolegów Týra z Rejkiawiku na miejsce przybyli przedstawiciele dochodzeniówki z małego przybrzeżnego miasteczka Akranes oddalonego o mniej więcej czterdzieści pięć kilometrów. Miejscowi poprosili o wsparcie ze stolicy, gdy tylko się dowiedzieli, ile jest ofiar i jak poważna wydaje się sprawa.
Wokół ganku unosił się nieprzyjemny zapach. Jedna z kobiet stojących przed domem musiała zauważyć mimowolny grymas Týra, bo gestem ręki wskazała dużą plamę wymiocin na podgrzewanym chodniku. Miejsce odgrodzono taśmą policyjną, żeby nikt tam nie wszedł.
– Mężczyzna, który odkrył zwłoki, zwymiotował zaraz po wyjściu – wyjaśniła. – Wcześniej w domu też.
Tą informacją policjantka pozbawiła Týra resztek nadziei, że miejsce zbrodni nie będzie zbyt odrażające.
Wszyscy na ganku zdążyli już włożyć białe kombinezony ochronne z kapturem i zabezpieczyć oczy goglami. Jedna z osób wręczyła Idunn i Týrowi po zafoliowanym zestawie. Obydwoje od razu się przebrali.
W kombinezonie Idunn wyglądała dziwnie. Bardzo długie, gęste kręcone włosy upchnęła pod kapturem, przez co jej głowa wydawała się o kilka rozmiarów za duża w stosunku do reszty ciała. Pasek ledwie dał się przez nią przełożyć, gdy Idunn wieszała sobie aparat na szyi, ale nikt nie komentował, a większość obecnych taktownie odwróciła wzrok.
Trudno było rozpoznać poszczególnych członków grupy, bo spod gogli wystawała tylko część twarzy, mimo to Týr zidentyfikował kilkoro z nich. Jego szef Huldar górował nad pozostałymi, dlatego Týr zorientował się, że to on. Wzrost zdradził też jego drobną koleżankę Línę. Kolejną funkcjonariuszkę wyróżniał kolor skóry. Była czarna, przez co rzucała się w oczy. Miała na imię Karólína. Wstąpiła do policji w tym samym czasie co Týr. Oni dwoje oraz pewien Polak z pochodzenia zostali przyjęci w ramach kampanii promowania różnorodności w służbie.
Inicjatywa kampanii wyszła od Huldara i chociaż Týr niezbyt wysoko oceniał jego talenty jako szefa, musiał przyznać, że to mu się udało. Týrowi się poszczęściło i został przyjęty, ale też na jego korzyść zadziałała niewielka liczba kandydatów. Lata spędzone w Szwecji wystarczyły, żeby uznać go za różnego od większości osób zatrudnionych obecnie przez islandzką policję. Zmieniający się świat przestępczy w Islandii, który w coraz większym stopniu upodabniał się do tych, z którymi borykały się sąsiednie kraje, z kolei sprawił, że jego zagraniczne doświadczenie uznano za cenne.
– Wszyscy gotowi? – zapytał jeden z funkcjonariuszy.
Týr nie rozpoznał jego głosu, ale zaraz potem mężczyzna przedstawił się jako Hördur, szef wydziału kryminalnego Zachodniego Obszaru Policyjnego w Akranes. Następnie zaprezentował dwoje członków swojego zespołu, Elmę and Sævara. Sævar miał nadzwyczaj ciemne brwi, Elma znacznie jaśniejsze. To ona zwróciła ich uwagę na wymiociny. Idunn i Týr wymienili uściski dłoni z nowo poznanymi kolegami, po czym Hördur z emfazą oznajmił, że to on kieruje dochodzeniem, a prośba o wsparcie z Rejkiawiku nie oznaczała rezygnacji z prowadzenia tej sprawy. Týrowi było to najzupełniej obojętne, Idunn też, o ile potrafił ocenić. Włożyli maski, gdy tymczasem Hördur kontynuował:
– Jeszcze jedno. Ci, którzy dołączyli do nas z Rejkiawiku, powinni wiedzieć, że widok wewnątrz nie należy do przyjemnych – mówił z powagą i smutkiem w głosie. – Proszę, nie dotykajcie niczego. Po prostu idźcie za mną i nie odłączajcie się od reszty. Zrobiliśmy już dużo zdjęć, które dostaniecie później. Jeśli chcecie robić własne, to wyznaczcie do tego jedno z was, proszę, inaczej oślepią nas błyski lamp.
– Zrobię własne zdjęcia. Bez względu na waszą decyzję. – Idunn ściskała swój aparat, jakby się bała, że zostanie skonfiskowany.
Żeby nie doszło do kłótni między policjantami z Rejkiawiku a lekarką sądową o to, kto jest ważniejszy, Hördur ustąpił i zgodził się na dwoje fotografów.
Do drzwi frontowych przymocowano wieniec z gałązek ozdobiony suszonymi jagodami jałowca. Pod nim wisiała plakietka z napisem „W domu najlepiej”. Trudno byłoby wymyślić bardziej ironiczny komentarz do tego, co czekało ich za tymi drzwiami.
Upłynęła chwila, zanim wszyscy weszli. Większość się wzdrygnęła, wyczuwając charakterystyczny zapach śmierci, szybko jednak wzięli się w garść i jedno po drugim założyli plastikowe ochraniacze na buty, zanim jeszcze przekroczyli próg. Po krótkim zamieszaniu, nie bez przepychanek, ustawili się w holu obok rzędu butów i zawieszonych na kołkach kurtek domowników. Týr zdał sobie sprawę, że gapi się na jaskrawy dziecięcy anorak i czapkę z dużym pomponem. Poczuł ulgę, gdy ruszył z miejsca i przeszedł w głąb domu, bo nie musiał już na nie patrzeć.
Tam jednak nie było lepiej. Ślady obecności dzieci dostrzegał w każdym kącie. W niezwykle czystym i uporządkowanym wnętrzu wszędzie było ich pełno: a to kredki świecowe na lśniącej, przykręconej do ściany toaletce, a to kolorowa skarpetka pośrodku podłogi, a to oprawione zdjęcie na ścianie naprzeciwko wejścia. Na podłodze przy regale leżał pluszowy królik z oklapniętymi uszami i niewidocznym pyszczkiem. Było w nim coś przygnębiającego, jakby wiedział, że jego czas się skończył. Nikt nie będzie chciał przytulanki, która należała do zmarłego dziecka.
W milczeniu policjanci oglądali ogromne pomieszczenie za holem wejściowym. Sufit był tak wysoki, że z łatwością zmieściłyby się pod nim dwa piętra, ale w budynku właściciele mieli tyle miejsca, że mogli sobie pozwolić na takie ekstrawagancje.
Nic dotychczas nie sugerowało tego, co mogli zobaczyć w głębi. Tylko mdlący zapach wskazywał, że nie pomylili domów. Żadnych krwawych plam na gładkich, lśniąco białych ścianach, żadnych połamanych ozdób czy mebli przewróconych podczas walki. Gdyby nie porozrzucane zabawki można by pomyśleć, że właściciele spodziewają się fotografa od pośrednika sprzedaży nieruchomości, a nie zabójcy. Może więc Idunn miała rację, gdy mówiła o zatruciu czadem.
Ze strzelistego pomieszczenia weszli w korytarz prowadzący do starego domu. Tutaj proporcje i wyposażenie były bardziej konwencjonalne, pokoje skromniejszych rozmiarów, a sufity niższe. Hördur zaprowadził ich prosto przed drzwi do sypialni na parterze, za którymi zobaczyli ciało młodej kobiety leżące na starannie posłanym łóżku. Była ubrana w bawełniany podkoszulek i spodnie od piżamy, leżała twarzą do góry ze stopami na podłodze, jakby upadła na plecy. Usta miała otwarte, bo dolna szczęka opadła, jakby zobaczyła coś, co jej zdaniem nie miało sensu.
Gładka kołdra i poduszka pozwalały przypuszczać, że kobieta nie leżała w łóżku, kiedy została zaatakowana. Týr pomyślał, że albo przed śmiercią szykowała się do snu, albo uciekła tu ścigana przez zabójcę. Jedno było pewne: jej śmierć nie miała nic wspólnego z tlenkiem węgla. Rany na ciele nie zostawiały wątpliwości, że zginęła z ręki człowieka.
– Nie mamy pewności, kim jest – wyjaśnił Hördur – ale wydaje się prawdopodobne, że pracowała dla właścicieli jako opiekunka do dziecka albo pomoc domowa. Przypuszczam, że jej pokój znajduje się na górze. Łóżko miało używaną pościel, a na stoliku nocnym znaleźliśmy telefon, który najprawdopodobniej należał do niej. Co prawda szafa była pusta, ale obok stała spakowana walizka. Poza tym na podłodze była tylko karta wyrwana z książki, nic więcej. Logiczny wydaje się wniosek, że zamierzała wyjechać. Niewykluczone, że na wolny weekend, ale do wyjazdu oczywiście nie doszło. – Hördur zrobił pauzę, żeby mogli uświadomić sobie sens jego słów. Tak niewiele brakowało, żeby ta młoda kobieta uniknęła tragedii. – Wygląda na to, że się obudziła, zeszła na dół sprawdzić, co się dzieje, stanęła twarzą w twarz ze swoim zabójcą. Ale na tym etapie to tylko domysły.
Zaczekali, aż Idunn i detektyw, który dokumentował miejsce zbrodni dla wydziału zabójstw komendy w Rejkiawiku, obfotografują zwłoki i miejsce, gdzie leżały. Idunn potrzebowała na to wyraźnie więcej czasu niż policjant. Chociaż w samochodzie głównie milczała, teraz nieustannie komentowała, tyle że mówiła nie do grupy stojącej w progu, lecz do siebie, opisując wszystko, co zauważyła. W pewnej chwili zerknęła na pozostałych, a widząc ich zdziwienie, przewróciła oczami zza gogli i wyjaśniła, że nagrywa swoje spostrzeżenia.
Poprosiła Hördura o zgodę na oględziny zwłok, po czym zgięła po kolei ręce i nogi młodej kobiety. Zmierzyła temperaturę pomieszczenia oraz temperaturę zwłok, a ponieważ komentowała swoje działania na głos, dowiedzieli się, że zwłoki miały mniej więcej temperaturę otoczenia. Týr wiedział, że zrobiła to wyłącznie dla zasady, ponieważ ciało stygnie w niecałe dwadzieścia cztery godziny. Chciała odhaczyć wszystkie pozycje, bo nie było wątpliwości, że zwłoki leżały tu dłużej niż jedną noc i jeden dzień. Jednodniowe zwłoki nie mają oznak rozkładu i nie cuchną tak odrażająco. Poza tym Idunn nie miała problemu ze zginaniem kończyn, to zaś oznaczało, że stężenie pośmiertne zdążyło ustąpić. Młoda kobieta musiała zginąć co najmniej czterdzieści osiem godzin wcześniej. Gdyby Týr miał zgadywać, powiedziałby, że znacznie wcześniej.
Gdy tylko Idunn skończyła, Hördur poprowadził ich z powrotem do nowego domu, a tam do skrzydła sypialnego. Taśmą policyjną odgrodzono krwawe ślady stóp, ale na szczęście korytarz był wystarczająco szeroki, żeby mogli je ominąć. W każdym z pomieszczeń, do których wiódł, widok był nie mniej makabryczny niż na miejscu zbrodni w starym domu i Týr zaczął się obawiać, że ten koszmar nigdy się nie skończy. Czuł się, jakby zwiedzał piekło, w którym każde kolejne drzwi kryły scenę bardziej przerażającą od poprzednich. Jego oczy nie mogły przywyknąć do tego, co musiały oglądać, podobnie jak nozdrza nie zdołały zobojętnieć na duszący zapach śmierci. Maski niewiele pomagały. W powietrzu unosił się też smród wymiocin zalegających przy drugich drzwiach. Elma, funkcjonariuszka z Akranes, wyjaśniła, że mężczyzna, który odkrył zwłoki, zwymiotował także tutaj. Po obejrzeniu tego, co znajdowało się w środku, nikt nie był zaskoczony tą reakcją.
Sceny w pokojach nastoletniej córki i jej młodszej siostry były przygnębiające, ale nie przygotowały ich na efekt bestialstwa, z jakim zaatakowano kobietę w sypialni małżonków. Nic nie wskazywało na motyw, ale charakter ran świadczył o wielkiej brutalności napastnika. Týr nie umiał sobie wyobrazić nienawiści, która ją motywowała. Im dłużej przyglądał się zamordowanej, tym straszniejsza wydawała mu się jej śmierć. Błysk lamp co chwilę oświetlających wzdęte, pokryte upiornymi plamami i siatką żył ciało, nie polepszał sprawy. Týr poczuł silne zawroty głowy i bał się, że straci równowagę, ale nie mógł się oprzeć o futrynę czy o ścianę. Nie chciał się narażać technikom kryminalistyki, którzy będą musieli przebadać tu każdy centymetr, szukając mikroskopijnych detali, nie spojrzeliby więc przychylnie na takie naruszenie miejsca zbrodni.
Skupił się na wydychaniu przez nos i wdychaniu przez usta, co trochę pomogło. Później do jego świadomości przebił się głos Idunn, Týr słuchał, jak opisuje dużą ranę, która ciągnęła się od czubka głowy do czoła, niemal rozdzielając czaszkę denatki na dwoje. Gdy lekarka zaczęła się głośno zastanawiać, jakim narzędziem zadano taki cios, wypalił:
– Siekiera. To rana po uderzeniu siekierą.
Idunn przerwała pracę i odwróciła się, żeby na niego spojrzeć. Widział tylko jej oczy, ale pomyślał, że jest zaskoczona tym okrzykiem. Zapewne tak bardzo jak on. Nie zamierzał wypowiadać tych słów, wyrwały mu się bezwiednie. Wiedział przecież, że nie ma prawa pouczać Idunn ani jej podpowiadać. Czuł, jak pieką go policzki, i z ulgą przypomniał sobie, że większą część jego twarzy zakrywa maska.
Nie skomentowała jego zachowania. Z ledwie dostrzegalnym skinieniem głowy ponownie skupiła uwagę na zwłokach, ale najwyraźniej zrezygnowała z rozważań o narzędziu zbrodni. Zaczęła wyliczać dowody znalezione w pokojach dziewczynek i sypialni rodziców, które sugerowały, że do napaści doszło nocą, a ofiary zostały zaatakowane we śnie.
Týr przezornie stłumił westchnienie ulgi, gdy Hördur oznajmił, że skończyli oględziny części sypialnej, a w domu nie ma więcej zwłok. Pierwszy raz w swojej karierze Týr tak źle zniósł pobyt na miejscu zbrodni, choć widział wiele okropności jeszcze w Sztokholmie, zanim został przeniesiony do wydziału przestępstw gospodarczych. Poczuł gwałtowną potrzebę opuszczenia tego budynku. Chciał wyjść na otwartą przestrzeń, i to jak najszybciej. Przypuszczał, że to objaw klaustrofobii, co też zdarzyło mu się pierwszy raz. Wytłumaczenie było proste: ta zbrodnia była pod każdym względem nadmiarowa, od liczby ofiar po brutalność ataków. Najgorsze, że wśród ofiar były dzieci.
Następnie Hördur przeprowadził grupę wzdłuż rozmazanej stopami krwi do kuchni. Także to pomieszczenie wydawało się przesadzone. Wszystko było nieskazitelne i wysprzątane. Jedyną oznakę obecności mieszkańców stanowiła żywność pozostawiona na stole. Raczej nie była to rodzinna kolacja, bo wśród resztek dostrzegli karton mleka, blok sera i torebkę z krojonym chlebem na zakwasie. Týr uznałby raczej, że to nocna przekąska.
– Nie sądzę, żeby komukolwiek z was umknął fakt, że wśród zamordowanych nie ma ojca rodziny – stwierdził Hördur. – Zanim przyjechaliście, gruntownie przeszukaliśmy cały teren, wszystkie zabudowania. Uważamy, że są dwie możliwości. Albo uciekł i sprawca dopadł go gdzieś poza domem, co by oznaczało, że jego zwłoki znajdziemy w świetle dnia. – Gestem ręki wskazał na ślady stóp prowadzące do drzwi w szklanej ścianie. – Inaczej mówiąc, naszym zdaniem te ślady zostawił właśnie on. Wyszedł tędy albo po dokonaniu zbrodni, albo, jeśli to nie on był zabójcą, kiedy zbrodnia była dokonywana. – Na chwilę zamilkł, a oczy wszystkich obecnych prześledziły zaschnięte ślady na podłodze. – Jeśli to on był zabójcą, to ślady ucieczki. I zapewne wyjechał już z kraju.
– To chyba bardziej niż prawdopodobne? – odezwał się ktoś z tyłu. Týr rozpoznał głos swojego szefa Huldara. – Facet śpi na pieniądzach, równie dobrze mógł się już zaszyć gdzieś w tropikach, gdzie zamierza kupić sobie nową twarz i nowe wygodne życie.
Týr mimowolnie zmarszczył brwi, przez co poruszyły się jego gogle. Hördur zauważył to i od razu zapytał, o co chodzi. Týr odpowiedział niechętnie, bo niezręcznie było mu zaprzeczać Huldarowi przy obcych:
– Nie mam na to żadnych dowodów, ale uważam, że ten mężczyzna nie żyje. Zdarzenie ma wiele cech samobójstwa rozszerzonego, dlatego myślę, że to bardziej prawdopodobna wersja. Ojciec doszedł do wniosku, że najlepszym wyjściem dla rodziny będzie śmierć, zabił więc wszystkich i na koniec siebie.
Odpowiedział mu Hördur:
– Równie dobrze mogło to być włamanie, które wymknęło się spod kontroli. – Jego głos brzmiał sceptycznie. – Albo zemsta. Myślę, że na tym etapie powinniśmy unikać generalizacji.
– Nie generalizuję. Mówię tylko, co wydaje mi się najbardziej prawdopodobne. – Týr nie pracował nigdy nad sprawą samobójstwa rozszerzonego ani w swojej krótkiej karierze policyjnej w Islandii, ani wcześniej w policji szwedzkiej. Ale uczył się o takich przypadkach podczas studiów i wydały mu się interesujące, chociaż wtedy nawet by nie pomyślał, że kiedyś dołączy do zespołu prowadzącego dochodzenie w takiej sprawie. Uznał, że skoro już zaczął, to równie dobrze może kontynuować. Dławiące uczucie klaustrofobii nieco zelżało, gdy otworzył usta. – Sprawca samobójstwa rozszerzonego najczęściej zabija członków rodziny, gdy śpią, co najprawdopodobniej zdarzyło się tutaj. Co więcej, członkowie rodziny są zwykle mordowani jeden po drugim w stosunkowo krótkim czasie, nie jeden dziś, a drugi jutro. To kolejna pasująca cecha, bo wydaje się oczywiste, że wszystkie te morderstwa popełniono jednej nocy. Najczęściej też na zabicie swojej rodziny decyduje się mężczyzna, ojciec i mąż, który w tej sprawie wydaje się głównym podejrzanym.
– No i? – niecierpliwił się Hördur.
Oczy wszystkich były zwrócone na Týra.
– Jeśli taki