Diana - Wendy Holden - ebook + książka

Diana ebook

Wendy Holden

4,2

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Cały świat patrzył, jak Diana Spencer wysiada ze złotej karety, by stanąć na ślubnym kobiercu. Nie wszyscy jednak znają niezwykłą historię tej drogi do ołtarza.
W 1961 roku wicehrabia Althorp, dziedzic dóbr Spencerów, zostaje ojcem ślicznej złotowłosej dziewczynki. Diana dorasta w cieniu konfliktu i rozpadu małżeństwa rodziców, a szkoła z internatem stanowi trudne wyzwanie. Szukając ucieczki od rzeczywistości w lekturze romansów, marzy o wielkiej miłości i przystojnym księciu, który wszystko odmieni.
Tymczasem w rodzinie królewskiej narasta niepokój o przyszłość księcia Walii. Karol zbliża się do trzydziestki i najwyższy czas, by się ożenił. Wybranką powinna być młoda arystokratka o nieskazitelnej przeszłości. Panna niewinna i czysta.
Właściwie jedyną kandydatką jest osiemnastoletnia Diana Spencer, a jej romantyczne pragnienie miłości zbiega się z desperackim poszukiwaniem narzeczonej dla następcy tronu. Droga do ołtarza nie jest jednak prosta – kryje w sobie wiele niebezpieczeństw i bezlitosnych intryg. Czy sny Diany spełnią się na jawie?

WENDY HOLDEN pracowała jako dziennikarka „The Sunday Times”, „Tatlera” i „The Mail on Suday”, zanim zdecydowała się poświęcić karierze literackiej. Trzynaście jej powieści znalazło się w pierwszej dziesiątce brytyjskiej listy bestsellerów. Jej prozę charakteryzuje szybkie tempo, humor i błyskotliwy styl. Wendy jest mężatką i ma dwoje dzieci, mieszka w Derbyshire.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 449

Oceny
4,2 (11 ocen)
5
5
0
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
kasia-kordeczka

Dobrze spędzony czas

Diana, księżna Walii, była niekwestionowaną gwiazdą, ikoną mody i kultury, królową ludzkich serc. Jej fenomen trwa do dzisiaj. Bez względu na sympatię czy antypatię myślę, że każdy o niej słyszał. Nie była kryształowa, jak każdy z nas miała wady i zalety, popełniała błędy. Jak to się skończyło - wszyscy wiemy. Wendy Holden po raz trzeci królewską historię doprawiła mocno fikcją i spróbowała tym razem pokazać drogę Diany Spencer do ołtarza katedry św. Pawła. Fabuła, jak na książkę mocno opartą na prawdziwych wydarzeniach, jest ciekawie nakreślona. Począwszy od trzynastoletniej Diany w szkole, przez zakochaną dziewiętnastolatkę aż do trzydziestojednoletniej złamanej kobiety. Liczba postaci jest wystarczająca do pokazania intrygi w jaką została wplątana bohaterka, dialogi zaś wydaje się, że mogły być zbliżone. Książka nie jest pozbawiona błędów redakcyjnych, jednak nie wpływa to na moją ocenę. Dla czytelników obyczajówek i romansów oraz miłośników brytyjskiej rodziny królewskiej jest to...
10
modnaja

Dobrze spędzony czas

Dużo błędów ortograficznych, stylistycznych. Opowieść, nie prawdziwy zapis życia księżnej Diany.
00
MaBy123

Dobrze spędzony czas

Bardzo dobrze się czyta, autorka ma styl, który naprawdę zajmuje czytelnika i nie pozwala zapomnieć o książce w przerwach od lektury
00

Popularność




Tytuł oryginału: The Princess

Pierwsze wydanie: Welbeck Fiction Limited, an imprint of Welbeck Publishing Group, London 2023

Opracowanie graficzne okładki: [email protected]

Projekt okładki oryginalnej: Simon Michele

Ilustracja na okładce: © Irene Gittarelli / Trevillion Images (kobieta), Shutterstock.com (tło)

Redaktor prowadzący: Alicja Oczko

Opracowanie redakcyjne: Jakub Sosnowski

Korekta: Magdalena Jabłonowska – Przecinek i spółka

Copyright © Murgatroyd Limited, 2023

Copyright © for the Polish edition by HarperCollins Polska sp. z o.o., Warszawa 2024

Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części lub całości dzieła w jakiejkolwiek formie.

Niniejsza książka jest fikcją literacką. Postać jej bohaterki stanowi wytwór wyobraźni autorki, która jednocześnie wykorzystała kilka ogólnie znanych faktów z życia prawdziwej księżnej Diany. Wszelkie inne opisane w tej powieści szczegóły mają charakter czysto fikcyjny i przypadkowy. Zarówno wydawca, jak i autorka nie ponoszą żadnej odpowiedzialności ani nie udzielają gwarancji jawnych lub domniemanych w zakresie ścisłości, zgodności i aktualności treści zawartych w tej książce.

HarperCollins jest zastrzeżonym znakiem należącym do HarperCollins Publishers, LLC.

Nazwa i znak nie mogą być wykorzystane bez zgody właściciela.

HarperCollins Polska sp. z o.o.

ul. Domaniewska 34a

02-672 Warszawa

www.harpercollins.pl

ISBN: 978-83-276-8854-5

Opracowanie ebooka Katarzyna Rek

Dla Vandy

Rozdział 1

Pod gorącym błękitem letniego nieba radośnie biły dzwony wielkiej katedry. Tłum wiwatował, gdy szklana karoca zaprzężona w dwa dumne białe rumaki sunęła przez ulice pod eskortą gwardzistów w szamerowanych złotem mundurach.

Zza lśniących kryształowych szyb wyglądała z przejęciem młodziutka książęca narzeczona. Nie mogła wprost uwierzyć, że tak wielu ludzi przyszło ją zobaczyć, że tłoczą się na chodnikach i szaleńczo machają flagami, wykrzykując jej imię. Jeszcze nigdy nie czuła się tak kochana.

I tak piękna. Lekkie muśnięcie fachowego makijażu podkreśliło jej młodzieńczą urodę dla kamer telewizyjnych i widowni na całym świecie. Spod brylantowej tiary lśniły złotym blaskiem jej gęste włosy, a kremowa jedwabna suknia z plisami, koronkami i falbanami zajmowała tak wiele miejsca, że w bogactwie jej fałd niemal znikał towarzyszący pannie młodej ojciec.

– Jak najdłuższy – rzuciła ze śmiechem projektantowi, gdy ją spytał o długość trenu. – Dłuższy niż jakikolwiek inny na świecie!

To samo usłyszała florystka:

– Więcej róż! Więcej lilii! Więcej kwiatów pomarańczy! Dlaczego mam się wstrzymywać w tym wspaniałym dniu? – Czuła się niewyobrażalnie, szaleńczo szczęśliwa i pragnęła, by wszystko, od pereł zdobiących jej uszy po koronkowe rozety pantofelków, dało temu świadectwo.

– Mój skarbie, jestem z ciebie taki dumny! – Ojciec z pełnymi łez oczyma sięgnął po jej dłoń, na której lśnił wspaniały pierścień zaręczynowy. Wykonana z najszlachetniejszego złota obrączka ślubna znajdowała się w rękach księcia, a niebawem jej małżonka, który w tej samej chwili wkraczał po czerwonym dywanie na schody katedry, mijając kolumnowy portyk. W mundurze dowódcy królewskiej marynarki, z orderami błyszczącymi w słońcu i szablą u boku, był olśniewająco przystojny.

Na myśl o nim omdlewała wprost ze szczęścia. Wszystkie jej sny się ziściły. Była piękną księżniczką, która miała poślubić urodziwego księcia. A co najważniejsze, była zakochana i kochana. Oddawała mu swoje serce, a on oddawał jej swoje. Wierzyła, że ich małżeństwo będzie trwać wiecznie, będą mieć gromadę dzieci i długie, szczęśliwe życie, a on nigdy jej nie opuści i nigdy nie zawiedzie. Wiele wycierpiała, ale od teraz wszystko cudownie się ułoży.

– No i co? – Trzynastoletnia Diana wpatrywała się we mnie z siedzenia po przeciwnej stronie przedziału lśniącymi z przejęcia oczami. – Nie uważasz, Sandy, że to najbardziej romantyczne zakończenie, jakie można sobie wyobrazić?

Podniosłam wzrok znad książki w miękkiej okładce, którą mi podała. Nosiła tytuł Królewska narzeczona i najwyraźniej była wielokrotnie czytana. Na okładce jasnowłosa kobieta w długiej białej sukni obejmowała ciemnowłosego mężczyznę w mundurze przepasanym błękitną wstęgą i z szablą u boku.

– Zdecydowanie tak – potwierdziłam.

– Absolutnie najlepsze.

Wiedziałam, że mogę jej wierzyć. Wcześniej nie czytałam romansów, podczas gdy Diana znała ich dosłownie setki. Jej ulubioną pisarką była Barbara Cartland, której powieści opowiadały o dzielnych, twardych mężczyznach i pięknych kobietach z falującymi biustami.

A wszystkie obracały się wokół jednego tematu – miłości. Oszałamiającej, namiętnej, wiecznej miłości. Nic nie było tak ważne jak ona, a przecież Diana i ja miałyśmy obsesję na tym punkcie. Wierzyłyśmy, że wystarczy się zakochać i bez reszty oddać miłości, a wszystko samo idealnie się ułoży. W naszych wyobrażeniach miłość przypominała rozkoszną kąpiel w głębokiej wannie, kojącą swym ciepłem i musującą bąbelkami piany.

– Mogę ci powiedzieć coś niesamowitego, Sandy?

Gorliwie przytaknęłam.

– Mój tata ma nową przyjaciółkę. Nazywa się lady Raine Dartmouth.

Stwierdziłam, że to rzeczywiście rzadkie imię.

– Nie o to chodzi. – Diana nachyliła się do mnie, a jej wielkie błękitne oczy lśniły z przejęcia. – Niesamowite jest to, że jej matką jest właśnie Barbara Cartland.

Byłam zaskoczona, choć zdawałam sobie sprawę, że różne niezwykłe zdarzenia nieodłącznie towarzyszą rodzinie Diany. Z tego, co słyszałam zarówno od niej, jak i od innych osób, losy Spencerów były nadzwyczaj dramatyczne i zaskakujące. A ja właśnie jechałam na święta do ich domu.

Poznałam Dianę w szkole, choć nie od razu nawiązała się między nami przyjaźń. Pochodziłyśmy z zupełnie innych światów. Zostałam sierotą, gdy byłam małym dzieckiem, gdyż moi rodzice zginęli w wypadku samochodowym. Wychowywała mnie ciotka Mary, starsza siostra ojca, skromnie sytuowana, surowa stara panna. Nie była radykalna, ale głęboko wierzyła w potrzebę solidnej edukacji dziewcząt. Niezrażona brakiem środków na czesne w renomowanych szkołach, nieustannie wertowała „Daily Telegraph” w poszukiwaniu ofert stypendialnych.

Szkoła, w której się znalazłam, była najnowszym odkryciem ciotki, a ja miałam nadzieję, że również ostatnim, choć jej gorliwość w poszukiwaniu coraz to lepszych ofert wręcz graniczyła z manią. Byłam już zmęczona wiecznymi zmianami i chciałam się gdzieś zadomowić, spokojnie zdać egzaminy i rozpocząć studia. Wtedy bowiem, jak zapewniała mnie ciotka Mary, świat i to wszystko, co mógł ofiarować, stanie przede mną otworem.

Szkoła mieściła się w dużym jasnym budynku stojącym na końcu długiego, wysadzanego drzewami podjazdu. Po jego obu stronach rozciągał się rozległy park, co wraz z ogromnym portykiem oraz zwieńczonym blankami murem, który otaczał stajenny dziedziniec, sprawiało imponujące wrażenie.

W dniu, w którym tam się zjawiłam, widok rodzin żegnających się na podjeździe był również imponujący. Obok każdej stała lśniąca walizka, na której widniały co najmniej cztery inicjały. Wokół piętrzyły się nowe torby, kapelusze, pudła na smakołyki i sprzęt sportowy, zaś nieopodal lśnił luksusowy samochód.

Ciocia Mary nie miała samochodu. Przyjechałyśmy pociągiem. Dźwiganie wysłużonej starej walizy z zaledwie dwu inicjałami wymagało pomocy, której nie zawsze udzielano nam chętnie. Żakiet nabyłyśmy na wyprzedaży, a spódnica, z oszczędności uszyta przez ciotkę, nie miała regulaminowego kroju. W dodatku buty, o dwa numery za duże, gdyż kupione na wyrost, przypominały kajaki i wymuszały na mnie niezdarny, ciężki chód.

Moje nowe koleżanki tworzyły typową mieszankę. Były wśród nich piękne i pewne siebie, były energiczne sportsmenki i wreszcie dziewczęta pospolite i nijakie, pośród których ja, niska, pulchna i w grubych okularach, wyglądałam najbardziej pospolicie. Rzucały się w oczy również takie, które nigdy nie uczęszczały do prywatnej szkoły z internatem, ale po lekturze książek Enid Blyton ubłagały rodziców, by wysłali je w takie miejsce. Łatwo je było rozpoznać. Szeroko otwartymi oczyma rozglądały się wokół, jakby spodziewały się znaleźć żywe odpowiedniki bohaterek Malory Towers[1].

Głęboko im współczułam. Wiedziałam, że się załamią, gdy zrozumieją, że świat nocnych zabaw i klasowych psot nie istnieje, a rzeczywistość prywatnych szkół z internatem w niczym nie przypomina powieści Enid Blyton. Tam bowiem największą wagę przypisywano kształtowaniu indywidualności, podczas gdy w rzeczywistości królował konformizm. W powieściach Blyton utytułowane dziewczęta z bogatych domów traktowane są na równi z innymi. W prawdziwym życiu otaczane są wręcz uwielbieniem. Jako uboga dziewczyna, która poznała wiele prywatnych szkół, dobrze to wiedziałam.

Ogarnęło mnie rozpaczliwe poczucie samotności, gdy pomyślałam o grach zespołowych, w których nikt nie będzie chciał włączyć kogoś takiego jak ja do swej drużyny, oraz lekcji tańca, na których nie znajdę partnerki. Ale zaraz się opamiętałam. Przecież to szczęście, że się tu znalazłam. Tylko tą drogą mogłam dotrzeć do upragnionego celu. Ciotka Mary zrobiła wszystko, co mogła, a do mnie należało ukończenie dzieła.

Ciotka szybko mnie pożegnała, zatrzasnęła drzwi i taksówka ruszyła, a ja skierowałam się w stronę budynku. Patrząc na czułe rozstania wszystkich pozostałych, na gorące objęcia i pożegnalne pocałunki, zmierzałam w stronę szkoły i przyszłości.

Sypialnia internatu nie różniła się niczym od innych z długimi rzędami łóżek stojących naprzeciw siebie. Jedynym niespodziewanym elementem był wiszący nad wejściem portret księcia Karola. Futurystyczna korona, którą miał na głowie, w zestawieniu z jego wielkimi uszami i zakłopotaną miną sprawiała dość komiczne wrażenie. Mała tabliczka informowała, że fotografię podarował szkole jeden z członków zarządu.

Zaraz też zaczęły się zwykłe gorączkowe zabiegi zaprzyjaźniających się uczennic o zdobycie sąsiadujących ze sobą łóżek. Lata doświadczeń nauczyły mnie, że najlepszym sposobem ukrycia mojego braku popularności jest upolowanie jednego z łóżek przy ścianie. Ruszyłam więc w tamtą stronę, mijając po drodze łóżko wypełnione małymi puszystymi zwierzątkami. Na oko było ich ze dwadzieścia w różnych kolorach, rozmiarach i rodzajach, wszystkie starannie ułożone i wyczekująco wpatrujące się w górę szklanymi oczkami.

Spojrzałam na nie z troską. Ponieważ nie mogłam się dopuścić najmniejszego uchybienia, ciotka Mary nabyła szkolny biuletyn z regulaminem i starannie mi wpajała punkt po punkcie, począwszy od zakazu biegania po korytarzach, a kończąc na dozwolonej liczbie zabawek na łóżku. Ograniczała się do dwu sztuk. Wiedziałam zatem, że dziewczyna, do której należy cała ta menażeria, znajdzie się w kłopocie, gdy tylko, a więc wedle zapowiedzi lada chwila, wkroczy przełożona, by dokonać inspekcji sali.

Rozejrzałam się wokół. Dziewczęta paplały, z chichotem i piskami rozpakowując koszule nocne i piżamy, rozrzucając pantofle i wymachując szczotkami do włosów. I choć nie czułam się jedną z nich, nie chciałam również, by którąś publicznie upokorzono. Z doświadczenia wiedziałam, że przełożone z reguły są sadystkami. Fakt, że dla którejś z dziewcząt mogła to być pierwsza noc z dala od domu, nie wzbudziłby cienia litości.

Zaczęłam zbierać zwierzątka i pospiesznie wpychać je pod łóżko.

I nagle usłyszałam gdzieś z tyłu:

– Co ty robisz?

Obróciłam się i ujrzałam wysoką, piękną dziewczynę. Miała bardzo czerwone usta, gęste złociste włosy, a jej alabastrową cerę podkreślały jeszcze delikatnie zaróżowione policzki. Było w niej coś promiennego i wzniosłego. Przywodziła na myśl kroplę rosy we wnętrzu kwiatu albo gęstą kremówkę w szklanym dzbanie.

– Chowam twoje zabawki – odparłam. – Wolno mieć tylko dwie i przełożona ci je odbierze, jeśli to zobaczy.

Nie odpowiedziała, ale gdy zerknęłam na nią, odchodząc, zobaczyłam, że pospiesznie chowa resztki swej kolekcji.

Jak zawsze łóżko najbliżej ściany było najmniej pożądane. Postawiłam więc obok walizkę i zaczęłam się rozpakowywać. Dziewczyna z sąsiedniego łóżka, która przedstawiła się jako Catherine, najwyraźniej obserwowała nasze zabiegi.

– Wiesz, że jej ojciec jest wicehrabią, prawda? – wyszeptała. – Lord Althorp. A ona nosi tytuł czcigodna lady Diana Spencer.

Nie byłam zaskoczona. Jej wykwintny akcent i szlachetne rysy wskazywały na arystokratyczne pochodzenie. Natomiast zdziwiły mnie nieco jej maniery, gdyż nawet nie powiedziała „dziękuję”.

Tymczasem w drzwiach pojawiła się przełożona.

– Stańcie przy swoich łóżkach! – ryknęła.

Nastąpiło ogólne zaskoczenie, zduszone piski i nerwowa krzątanina. Tymczasem przełożona ruszyła wzdłuż rzędów łóżek, dokonując przeglądu z zapałem marszałka polnego. Czarne półbuty ciężko stąpały po linoleum, a małe oczka z metalicznym błyskiem złośliwie przesuwały się po powierzchni łóżek, gdy stałyśmy na baczność, wstrzymując oddech.

Zatrzymała się przy jednym z nich i triumfalnie zmiotła z szafki nocnej kilka starannie ustawionych fotografii w ramkach.

– Dozwolone są dwie. Nie więcej – warknęła do zrozpaczonej właścicielki. – Te zostaną skonfiskowane.

– Ale… to jest moja rodzina. – Wargi dziewczyny drżały.

Jednak czarne brogsy już z chrzęstem się oddalały. Zerknęłam na czcigodną Dianę Spencer. To mogłaś być ty, pomyślałam. Ty i twoje zabawki. Ale ona patrzyła w zupełnie inną stronę.

Ledwie drzwi zatrzasnęły się za przełożoną, gdy kolejna z bogatych dziewcząt, która, jak dosłyszałam, miała na imię Celia, wolno skierowała się ze swego uprzywilejowanego miejsca pośrodku sali do mojego kącika przy ścianie,

– Imię? – warknęła z góry.

Poczułam znajome dławienie w gardle. Czyżby to się znów zaczynało? Zazwyczaj los miłosiernie dawał mi kilka dni, zanim mnie zdemaskowano. Ze strachu zaschło mi w gardle, więc z trudem wydusiłam:

– Alexandra. Dla koleżanek Sandy.

– Ale ja będę mówić Alexandra. – Celia silnie zaakcentowała „an” przy akompaniamencie chichotów. – Jesteś gdzieś z północy, co?

Przez wszystkie lata usiłowałam ukryć swój akcent, ale nigdy nie zdołałam skutecznie tego dokonać. Język angielski jakby się sprzysiągł przeciw mieszkańcom północy kraju. Wciąż zastawiał na nich pułapki. Słowa, które wymawialiśmy z krótkim „a”, wszyscy inni zastępowali długim, a moje imię było tego typowym przykładem. Alexandra z długim „a” pośrodku byłoby właściwą wymową, ale brakowało mi pewności, by do niej aspirować.

– No więc skąd pochodzisz, Alexandro? – zabrzmiał przesadnie elitarny akcent.

Zawahałam się. Nazwa naszego miasta wprost prowokowała żarty na temat północy. Miałam obawy przed jej wymawianiem, ale jeszcze bardziej nienawidziłam tego lęku.

– Huddersfield – powiedziałam głośniej, niż zamierzałam.

Celia osłupiała, wręcz nie dowierzając swemu szczęściu, po czym wybuchła śmiechem, jakby nie posiadała się ze zdumienia.

– Uddersfield! Hej, chodźcie tu poznać Alexandrę z Uddersfield! – wrzasnęła, przedrzeźniając mój akcent.

Podniosłam głowę, przygryzając wargi, i zacisnęłam dłonie, by ukryć ich drżenie. Nie byłam jednak w stanie zapobiec nagłej miękkości kolan, które się pode mną ugięły.

– Nigdy nie byłam w Uddersfield – prychnęła Celia, okrążając mnie niczym treser obserwujący obce zwierzę. Pozostałe mieszkanki sypialni zaczynały gromadzić się wokół nas i chichoty się potęgowały. – Jak tam jest? Co czują wasze wymiona[2]?

– Bardzo śmieszne – usiłowałam zdobyć się na ironię. – Tego jeszcze nie słyszałam. – Czułam jednak, że łzy napływają mi do oczu. Schyliłam głowę, by włosy zasłoniły moją płonącą z upokorzenia twarz. Nie płacz, powtarzałam sobie. Nie pozwól im wygrać. Ale one już wygrały. Aż zbyt dobrze znałam takie typy jak Celia. To był najgorszy rodzaj agresorki i wiedziałam, że od tej pory moje życie tutaj stanie się piekłem.

Poczułam szarpnięcie za rękaw. A więc Celia dobrała się teraz do mojego mundurka.

– To jakiś starożytny żakiet, a odznaka ma zły kolor. I skąd ty wytrzasnęłaś tę spódnicę? Nikt już nie nosi fałd.

Milczałam. Z całych sił powstrzymując łkanie, modliłam się, by weszła przełożona. Wszystko, byle tylko odwrócić uwagę moich prześladowczyń. I wtedy, jakby w odpowiedzi na moje milczące błagania, w grupie nastąpiło poruszenie. Wyczułam zmianę atmosfery.

– Przestań się nad nią pastwić – rozległ się czysty, dźwięczny głos.

Lekko unosząc głowę, zerknęłam poprzez opadające włosy. To była ona. Córka wicehrabiego. Blondynka z zabawkami. Czcigodna lady Diana.

– Po prostu się bawimy. – Uśmiech Celii ukrywał złość. – Gdzie twoje poczucie humoru?

– Nie widzę w tym nic zabawnego – odparła Diana. – Bawiłoby cię, Celio, gdybyś sama była na jej miejscu? A was też by to bawiło? – Powiodła wokół szeroko otwartymi błękitnymi oczyma.

Nie była to ostra interwencja. Diana nie podniosła głosu i nie gestykulowała. Mówiła spokojnie, a nawet łagodnie. Ale mną wstrząsnęła jak wybuch bomby. Nikt nigdy się za mną nie ujął, były natomiast takie, które wkładały moje kupione na wyrost buty i zachęcały inne, by też je wypróbowały.

Gdy Celia oddalała się, zadzierając nosa, a za nią podążała reszta dziewcząt, ogarnęło mnie tak gwałtowne uczucie ulgi, że z trudem wymamrotałam podziękowania. Ale Diana skierowała się już w stronę swojego łóżka.

[1] Mowa o szkole dla dziewcząt z serialu ekranizowanego na podstawie powieści Enid Blyton (przyp. tłum.).

[2] Gra słów: udder – wymię, feel – czuć (przyp. tłum.).

Rozdział 2

Podobnie jak we wszystkich poprzednich szkołach, dziewczęta, których rodziny nie zabrały na weekend do domu, spędzały niedzielne popołudnia w sali jadalnej. Wdychając snujący się w powietrzu zapach gotowanej kapusty, siedziałyśmy przy długich stołach, prowadząc zdawkowe rozmowy i czekając na powrót koleżanek, którym bardziej się poszczęściło.

Nauczyłam się wybierać książki traktujące o bohaterach tak bardzo nieszczęśliwych, że czułam się przy nich wybranką losu. Przez pewien czas nie odrywałam się zatem od Dziwnych losów Jane Eyre, ale teraz fascynowały mnie Wilki z Willoughby Chase. Właśnie przeżywałam los osieroconej Bonnie, która musiała przetrwać, mając zaledwie dwie surowe cebule, gdy ktoś odezwał się do mnie dźwięcznym głosem.

Zdumiona podniosłam wzrok i ujrzałam wysoką postać. Słońce, które wpadało przez duże okna jadalni, przenikało przez jej blond włosy.

Moja wybawicielka.

Od zajścia z Celią rzadko widywałam Dianę. Jak przypuszczałam, została wciągnięta przez szkolną elitę pięknych i możnych. Ponadto uczęszczała na większość przedmiotów do klas o niższym poziomie nauczania, podczas gdy mnie zakwalifikowano do najwyższych. Widywałam ją tylko z daleka, zawsze otoczoną roześmianymi dziewczętami. To, że ktoś taki jak ona wstawił się za kimś takim jak ja, wydawało się coraz bardziej tworem mojej wyobraźni.

Pomyślałam, że przyszła do jadalni, by coś zabrać. Tymczasem usiadła w ławce obok mnie, opierając się plecami o stół, i zaczęła machać długimi nogami.

– Co tu robisz? – spytałam. Nie chciałam, by zabrzmiało to obcesowo, ale zażenowanie sprawiło, że nie znalazłam odpowiednich słów.

– To samo co ty.

– Tu są tylko dziewczęta, których rodzice nie mogli przyjechać.

Energicznie machnęła nogami.

– Czyli takie jak ja. Moi rodzice też nie przyjadą.

– Dlaczego?

– Bo są rozwiedzeni.

– Co to znaczy?

– To znaczy, że mama nie mieszka już z tatą.

– Dlaczego?

– Och – odparła wymijająco – to niezbyt ciekawe. A gdzie są twoi rodzice?

Nienawidziłam tłumaczyć, że jestem sierotą. Moi rozmówcy stawali się wtedy zakłopotani lub udawali współczucie, co było równie trudne do zniesienia. Odetchnęłam głęboko.

– Ja nie mam rodziców.

Niebieskie oczy szeroko się otworzyły.

– Całkiem? Ani jednego?

Potrząsnęłam głową. Zdawała się bardziej zaciekawiona niż zakłopotana.

Skinęłam.

– Co się stało?

– Zginęli w wypadku samochodowym. Ale nie pamiętam tego. Byłam za mała.

Niebieskie oczy przyglądały mi się z namysłem.

– Jak to jest?

– Co takiego?

– Być sierotą.

Wzruszyłam ramionami.

– Przywykłam do tego.

– Ale czy coś pamiętasz? Wysoką postać ojca stojącego w drzwiach? Pachnący szelest sukni twojej matki, gdy schylała się, by ucałować cię na dobranoc?

Patrzyłam na nią zdumiona. Pachnący szelest? Wysoka sylwetka? Skąd, na Boga, ona to wytrzasnęła?

– Ee… nie.

– Nie usychasz z tęsknoty do nich?

Nikt mnie o to nigdy nie pytał, nawet ciotka Mary. Zwłaszcza ciotka Mary. W jej domu uczucia nie były tematem do dyskusji. Trudno było mi znaleźć odpowiedź na to pytanie.

– Po prostu staram się o tym nie myśleć i wykonywać swoje obowiązki – odparłam w końcu.

Skinęła, ale milczała.

Zrobiło mi się przykro, że moja odpowiedź zabrzmiała tak chłodno i obojętnie.

– Nigdy ich nie znałam – dodałam. – Dlatego trudno mi tęsknić.

Patrzyła na mnie intensywnie.

– Ale jak naprawdę się z tym czujesz? – dociekała. – Tak w głębi serca?

Zamierzałam powiedzieć, że nic nie czuję, ale w tej samej chwili uderzyło mnie coś, co gdybym nie siedziała, zmiotłoby mnie z nóg. Zupełnie jakby serce przeszył mi pocisk, pozostawiając po sobie najbardziej bolesne uczucie straty, jakie kiedykolwiek znałam.

Zwiesiłam głowę, czując w oczach piekące łzy. Uświadomiłam sobie, że po raz drugi płaczę przed tą dziewczyną. Ale tak jak poprzednio, nie mogłam temu zapobiec.

Nagle poczułam, że ktoś ściska mnie za ramię. Diana mnie obejmowała. Oparłam się o nią, próbując się opanować. Ciekło mi z nosa, więc z wdzięcznością przyjęłam chusteczkę, którą podała.

– Przepraszam – wyjąkałam, niezdarnie się odsuwając.

– W porządku – odparła tak naturalnie, jakby nie widziała w tym nic kłopotliwego.

Potem siedziałyśmy długo w przyjaznym milczeniu, czytając. Ona również przyniosła ze sobą książkę. Nieco wysłużony tomik w miękkiej oprawie nosił tytuł Królowa serc. Nigdy nie słyszałam o jego autorce, która nazywała się Barbara Cartland. Okładkę zdobił tandetny obrazek, który przedstawiał blondynkę w białej sukni wpatrzoną z uwielbieniem w pięknego mężczyznę w mundurze.

Diana bez reszty pogrążyła się w lekturze. Z zapartym tchem przewracała stronice, ja natomiast nie potrafiłam wrócić do Bonnie i jej surowych cebul. Ta rozmowa mnie odmieniła. Czułam się dziwnie lekka, jakby wielki ciężar spadł mi z serca.

Kilka godzin później dochodzące zza okien odgłosy zamykanych drzwi samochodów i serdecznych pożegnań oznajmiły powrót naszych koleżanek.

Niebawem i Diana dołączyła do swej grupy. Być może została zaproszona przez którąś z tych dziewcząt, gdyż nie spotkałam jej w jadalni w następną niedzielę, a także w kolejną.

Byłam rozczarowana, ale nie zdziwiona. Zdawałam sobie sprawę, że moje nadzieje na nasze bliższe kontakty są mrzonką. A jednak czułam się wdzięczna. Uwolniła mnie z przymusu udawania, że brak rodziców jest mi obojętny. Odzyskałam prawo do smutku i tęsknoty, których dotąd nie znałam. Poczułam się wolna.

Tymczasem rok szkolny nabierał tempa. Uczyłam się sumiennie, do czego byłam zobowiązana, i zdobywałam dobre oceny, czego ode mnie oczekiwano. Natomiast edukacja Diany przebiegała nieco mniej przewidywalnie. Zyskała sobie opinię śmiałej i gotowej na wszelkie wyzwania. Pewnego razu widziałam, jak przy aplauzie koleżanek zjadła za jednym zamachem osiem kromek chleba z masłem i dwa śledzie, ustanawiając nowy rekord obżarstwa.

Gdy jednak dotarły do mnie wieści, że wspina się na wysokie drzewa i biega o północy nad brzegiem rzeki, zaczęłam się niepokoić. Prowokowana przez grupę swych wielbicielek podejmowała coraz bardziej ryzykowne przedsięwzięcia. Kiedyś, stojąc z dala od jej rozchichotanego grona na krawędzi szkolnego basenu, ujrzałam, jak rozpościerając ręce, wystrzeliła niczym pocisk z najwyższej trampoliny. Serce mi zamarło i przez jakiś czas, gdy tylko zamknęłam oczy, widziałam na tle bezkresnego błękitu nieba jej smukłe ciało w czarnym szkolnym kostiumie. Przeszywało powietrze, po czym spadało i jak ostrze noża przecinało powierzchnię wody.

W końcu pojawiły się pogłoski, że nocami tańczy w jadalni, łamiąc szkolną dyscyplinę, a kiedy dotarły do naszego krańca sypialni, z przerażeniem spojrzałam na Catherine.

– W końcu wpadnie. – Byłam naprawdę zrozpaczona.

Odpowiedziała tonem wyższości:

– Nie byłaby pierwszą ze Spencerów, gdyby tak się stało. Jej siostrę wyrzucili ze szkoły. Nie słyszałaś?

Przeszył mnie dreszcz grozy. Niezbyt lubiłam szkołę, ale nie umiałam sobie wyobrazić niczego gorszego. Relegacja, oprócz kompromitacji i wstydu, oznaczałaby również unicestwienie wszystkich moich nadziei. Zresztą nigdy nie słyszałam o czymś podobnym. Nasza dyrektorka, panna Rudge, nie wydawała się osobą zdolną do tak radykalnych posunięć.

– Za co? – spytałam.

– Za picie.

– Picie czego? – Przecież picie to nie zbrodnia, pomyślałam.

– Oczywiście alkoholu. Wódki.

Poczułam się naiwna i nieokrzesana. Niemal nie słyszałam o wódce, a tym bardziej nie rozumiałam, dlaczego uczennica miałaby ją pić.

– Gasić światła! – wrzasnęła dyżurna sali, apodyktyczna dziewczyna o imieniu Rose.

Pokój zalała ciemność i wszystkie wsunęłyśmy się pod kołdry. Wciąż jednak nie mogłam się uspokoić. W głowie wirowały mi pytania.

Obróciłam się do Catherine.

– Dlaczego piła wódkę?

Catherine, która już zasypiała, gwałtownie się ocknęła.

– Co?

Powtórzyłam szeptem pytanie.

– Bo nie można jej wyczuć w oddechu, więc nikt się nie połapie – syknęła w odpowiedzi.

Jednak najwyraźniej komuś się udało.

– Nie o to mi chodzi – ciągnęłam. – Pytam, po co w ogóle to pić?

– Kto wie? Te stare arystokratyczne rodziny mają różne świry. Myślę, że dla draki.

Wydawało się to bez sensu, ale myśl, że Diana, która mi tak pomogła, mogłaby podzielić los siostry, była nie do zniesienia. Postanowiłam mieć na nią oko.

Z mojego łóżka na końcu sypialni trudno było objąć wzrokiem całość długiej sali, ale starałam się, jak mogłam.

Na wpół drzemiąc, nasłuchiwałam każdego odgłosu, który przypominałby stąpanie.

Gdy w końcu ucichły szepty i chichoty, na kilka godzin zapadła cisza. Wyglądało na to, że pogłoski o nocnych tańcach Diany są jednak bezpodstawne.

Musiałam się zdrzemnąć, bo coś nagle wyrwało mnie ze snu. Usiadłam na łóżku. Wokół panowała cisza. Światło księżyca padało na twarze śpiących dziewcząt. Wtem na dalekim końcu, przy drzwiach, dostrzegłam jakiś ruch. Ktoś wykradał się z pokoju.

Odsunęłam kołdrę i niechętnie opuściłam nogi na podłogę. Nadchodziła zima i noce były już chłodne. Przeszył mnie ziąb, gdy sięgałam po szlafrok. W ciemności wymacałam pantofle i szybko przemknęłam po linoleum między łóżkami w stronę drzwi. Mijając łóżko Diany, z przerażeniem dostrzegłam, że jest puste.

Z chwilą gdy wyszłam z sypialni, serce zaczęło mi jeszcze mocniej bić. Zdawałam sobie sprawę, że moje poczynania mogą mieć konsekwencje również dla mnie. Włóczenie się nocami po budynku szkolnym było ściśle zakazane. Wpadłabym w nie lada kłopoty, gdyby mnie złapano. Wolałam nie zastanawiać się nad tym, jak poważne.

Przemykając korytarzem w stronę schodów, zerknęłam na portrety wiszące na pokrytych boazerią ścianach. Surowe oblicza zdawały się mi doradzać, bym zawróciła, nim będzie za późno.

Ale już zbiegałam po śliskich, lśniących schodach. Patrząc na potężny mosiężny kandelabr nade mną, jak zawsze wyobrażałam sobie, że nagle się odrywa i z potężnym hukiem spada na ziemię.

Korytarz na parterze był ciemny i pusty. Nigdy nie widziałam szkoły nocą. Była zupełnie inna niż w ciągu dnia, gdy wypełniały ją ruch i wrzawa naszych głosów. Przypominała teraz prywatną rezydencję, którą zresztą kiedyś była. A ja nie mogłam oprzeć się pytaniom, kto tu mieszkał i czy duchy tych ludzi wciąż błądzą po korytarzach.

Ta myśl była tak przerażająca, że omal nie zawróciłam biegiem. Wtem coś mnie zatrzymało. Oprócz bicia własnego serca wychwyciłam inny dźwięk – słaby odgłos muzyki. Dobiegał od strony jadalni.

Pospieszyłam korytarzem, w którym jak zawsze unosił się zapach kapusty. W miarę jak zbliżałam się do podwójnych drzwi, dźwięki się wzmagały. Teraz je rozpoznałam. To był Czajkowski, Dziadek do orzechów.

Uchyliłam lekko drzwi i zajrzałam do środka. Światło księżyca padało przez okna na długie stoły nakryte do jutrzejszego śniadania rzędami białych talerzy. Na wszystkich leżały pomarańcze, które zdawały się jarzyć dziwnym światłem pomarańczowych lamp. Między nimi w białej flanelowej falującej koszuli nocnej tańczyła Diana.

Miała szeroko otarte oczy, ale widziałam, że jest gdzieś daleko. Wraz z dźwiękami muzyki wirowała bosymi stopami na parkiecie. Nie miałam pojęcia, skąd wytrzasnęła adapter, pewnie z sąsiedniego sekretariatu. Byłam pod wrażeniem jej odwagi, lecz znacznie bardziej jej tańca. Nie wiedziałam, że jest aż tak dobra.

Zastygłam, patrząc, jak wiruje, a potem rozciąga się we wdzięcznej arabesce. Nie miałam pojęcia, gdzie się nauczyła tych baletowych kroków, które zdawały się naturalnie wypływać spod jej stóp i płynnie przechodziły w skomplikowane układy.

Na lekcjach madame Vacani rzadko wychodziłyśmy poza podstawowe pozycje.

Jej taniec przemienił jadalnię wraz z wonią kapusty w jakiś bajkowy świat. Otaczała ją tajemnicza światłość, aura spokojnej siły i absolutnej pewności, jakby dokładnie wiedziała, co robi i dlaczego.

Wtem coś wyrwało mnie ze świata marzeń i przywołało do rzeczywistości. Z głębi korytarza dobiegły jakieś odgłosy. Szybko zbliżały się czyjeś ciężkie kroki.

Rozdział 3

Serce podeszło mi do gardła. Bez zastanowienia wpadłam do jadalni i zrzuciłam igłę z płyty. Triumfalne crescendo w Grand Pas de Deux gwałtownie się urwało. Diana opuściła tęsknie wyciągnięte w zimną przestrzeń ramiona i błyskawicznie się obróciła. Gdy mnie dostrzegła, jej spokojna twarz zapałała oburzeniem.

– Co ty tu…?

Nim jednak skończyła zdanie, zamknęłam jej dłonią usta.

Gdy ostatnio zadała mi podobne pytanie, chciałam tylko ustrzec ją przed konfiskatą zabawek. Teraz stawka była znacznie wyższa. I nie miałam czasu na rozmowy. Jedną nogą pchnęłam adapter pod najbliższy stół, jednocześnie łapiąc Dianę za rękę, by pociągnąć ją za sobą na ziemię. Ledwie zdołałam wcisnąć nas obie między krzesła, gdy drzwi szeroko się otworzyły.

Z miejsca, w którym przykucnęłyśmy, nie śmiejąc oddychać, widziałam dół drzwi, a światło z korytarza padało na dolną część sylwetki w szlafroku i pantoflach.

Pantofle zaczęły się zbliżać. Miały wzór w tartanową kratkę i zdobił je pompon. Ich obecność w tej mrożącej krew scenie graniczyła z absurdem, niemniej nawet najsłabszy wydany przez nas odgłos mógł okazać się zgubny.

Tymczasem tuż nad nami rozległo się ziewnięcie, a potem szuranie. Pantofle ruszyły dalej, skrzypiąc na linoleum gumowymi podeszwami. Słyszałyśmy, jak okrążają pokój, a potem ruszają do wyjścia. Po chwili światło w korytarzu przygasło i drzwi jadalni się zamknęły.

Zastygłe pod krzesłami uśmiechnęłyśmy się do siebie. Nie było jednak czasu na wiwaty.

– Chodźmy – powiedziałam. – Jeśli zobaczą nasze puste łóżka, wszystko się wyda.

Skradałyśmy się cicho w ciemnościach, a gdy już bezpiecznie dotarłyśmy do sypialni, przypomniałam sobie, że adapter został pod stołem. Kiedy więc nazajutrz podczas matematyki wezwano mnie do panny Rudge, obawiałam się najgorszego.

Po bezsennej nocy czułam się zmęczona i rozbita. Odwaga i determinacja, z jakimi ratowałam Dianę, zupełnie mnie opuściły. Wlokłam się lśniącym korytarzem w stronę gabinetu dyrektorki, usiłując nie myśleć o ciotce Mary i tym, jak bardzo ją zawiodłam. Nigdy w życiu nie czułam się tak podle.

Jasne jesienne słońce przenikało przez czyste okna. Srebrne kinkiety lśniły na boazerii ścian, a powietrze przenikał słodki zapach pasty do mebli. Wszystko było eleganckie i zadbane. Szkoda się z tym rozstać, myślałam, patrząc na oprawne w ramy rzędy fotografii byłych dyrektorek w uniwersyteckich togach. I nigdy nie zostanę absolwentką.

Gdy zbliżałam się do drzwi panny Rudge, czułam, że zaczynają mi drżeć kolana. Myślałam o Dianie i głupim ryzyku, które dla niej podjęłam. Pochodziła z tak wielkiego rodu, że nawet gdyby ją relegowano, niewiele by straciła. A jednak i teraz, w tak trudnej chwili, nie potrafiłam szczerze żałować swego postępku. W końcu też jej coś zawdzięczałam.

– Proszę wejść – rozległ się poważny głos panny Rudge w odpowiedzi na moje pukanie.

Rzuciłam ostatnie spojrzenie na zalany słońcem korytarz i z uczuciem skazańca nacisnęłam klamkę.

Dotąd widywałam dyrektorkę jedynie na szkolnych zebraniach, lecz nigdy nie byłam w jej gabinecie. Przestronny i wygodny, z wielkimi oknami, sprawiał zaskakująco przytulne wrażenie. Na ścianach wisiały obrazy, a w głębi, na kominku płonął ogień. Przed nim stała różowa sofa i dwa różowe krzesła.

Panna Rudge, kobieta w średnim wieku z krótko ostrzyżonymi kręconymi włosami, siedziała w okularach za wielkim biurkiem pośrodku pokoju i szybko coś pisała czarnym wiecznym piórem. Gdy weszłam, podniosła głowę.

– Ach, to ty, Sandy – odezwała się spokojnym tonem, który nic mi nie mówił. – Dziękuję, że przyszłaś. Proszę, usiądź.

Przycupnęłam na krawędzi krzesła przed kominkiem. Ogień promieniował ciepłem i nasuwał myśli o ponurej przyszłości, która mnie czekała.

Panna Rudge osuszyła bibułą notatnik, wsunęła na pióro nakładkę, wstała i do mnie podeszła.

– Niestety mam dla ciebie złą wiadomość, Sandy – powiedziała, siadając na sofie. – Chodzi o twoją ciotkę.

Z trudem przełknęłam ślinę. Miała rację. Tu chodziło o ciotkę Mary. Z nas obu ją bardziej to dotknie. Była zdeterminowana, by mimo braku pieniędzy stworzyć mi wszelkie możliwości. A ja tak się odwdzięczam.

Panna Rudge pochyliła się do przodu.

– Nie czuje się najlepiej – zaczęła delikatnie. – Cóż, mówiąc szczerze, jest poważnie chora. Leży w szpitalu.

Do tej pory siedziałam skulona i wystraszona. Teraz, zelektryzowana tą wiadomością, gwałtownie się wyprostowałam.

– To przeze mnie, panno Rudge?

Byłam pewna, że to moja wina. Wiadomość o przestępstwie, którego się dopuściłam poprzedniej nocy, musiała nadszarpnąć zdrowie ciotki.

– Skąd ci to przyszło na myśl? – spytała zaskoczona dyrektorka. – Jesteś chlubą tej szkoły i twoja ciotka na pewno jest z ciebie dumna. – Zamilkła. – Niestety zachorowała na zapalenie płuc. Dziś rano otrzymaliśmy wiadomość ze szpitala.

– Zapalenie płuc? – wykrztusiłam. Ciotka Mary nigdy nie chorowała. Nie mieściło mi się to w głowie, że może być tak ciężko chora. – Czy wyzdrowieje?

Głos panny Rudge nie brzmiał pewnie.

– Zapewne przez jakiś czas pozostanie w szpitalu, a to oznacza, niestety, że na ferie zimowe nie możesz pojechać do domu.

Wpatrywałam się w nią, usiłując sobie przyswoić wszystkie te dramatyczne wiadomości. Ulga, którą odczułam, natychmiast ustąpiła miejsca lękowi, a potem oszołomieniu.

– A więc gdzie się podzieję? – spytałam.

– Czy masz jakąś koleżankę, do której możesz pojechać?

Skurczyłam się ze wstydu, myśląc o towarzystwie, do którego mnie nie dopuszczano, jedynie czasem tolerując moją obecność. Potrząsnęłam głową, czując, jak krew napływa mi do twarzy.

– Raczej nie – wymamrotałam.

– No cóż, szkoda – orzekła panna Rudge, jakbym nie była tego świadoma. Jakby wiadomość o chorobie ciotki Mary nie była wystarczająco dramatyczna, czarę goryczy przelała konieczność ujawnienia mojej izolacji. – W takim razie będziesz musiała zostać na ferie w szkole, prawda?

Później, po lekcjach, poszłam do ogrodów. Dzień kończył się szaleństwem zachodu. Wstęgi fioletu i różu przecinały niebo, rozświetlone ognistą czerwienią i płynnym złotem. Było w tym coś z krajobrazu wulkanu i dziwnie to współgrało z dręczącym mnie strachem i ponurą zadumą nad samą sobą.

Walczyłam z tym od chwili, gdy opuściłam gabinet panny Rudge, ale teraz, w zapadającym zmierzchu, dałam upust rozpaczy, która mnie pokonała. Przede wszystkim jednak łkałam z żalu nad sobą i samotnością, która, o ironio, zdawała się jedyną mi wierną towarzyszką. Brak rodziców był wystarczającym nieszczęściem, ale konieczność wyznania dyrektorce, że nie mam nawet koleżanki, do głębi mnie upokorzyła.

Czemu tak się dzieje? Czy to wszystko naprawdę jest moją winą?

Na niebie szalały barwy zachodu, a ja wylewałam morze łez. Gdy w końcu ich zabrakło, ogarnęło mnie otępiające przygnębienie. Zachód zgasł i zapadał mrok. Siedziałam pogrążona w głębokim żalu i drżałam z zimna.

Nagle przypomniałam sobie, że długie przebywanie na dworze w zimie może prowadzić do zamarznięcia, a ten, kto ma szczęście, po prostu zasypia i umiera, nic o tym nie wiedząc.

Z ponurą satysfakcją wyobrażałam sobie, jak nad ranem znajdują moje zwłoki. I choć nie liczyłam na to, że ktoś będzie po mnie rozpaczał, wiedziałam, że spowoduje to ogólne przygnębienie. Stojąc nad moim pokrytym szronem ciałem, panna Rudge może pożałuje bezmyślnego okrucieństwa, z jakim się odniosła się do mojego osamotnienia. Dziewczęta natomiast wyrzucałyby sobie swoje zachowanie, powtarzając z żalem: „Odtrąciłyśmy ją i patrzcie, co się stało”.

Ale w tej samej chwili uświadomiłam sobie ze zgrozą, że nie jestem sama. W lodowatym zimnie wieczoru ktoś siedział na ławce obok mnie. W ciemnościach widziałam jedynie zarys milczącej postaci. Nie miałam natomiast pojęcia, kiedy się pojawiła i jak długo tu była.

– Kto tu jest? – spytałam głosem zdławionym ze strachu.

– To ja, Diana.

Powinnam podskoczyć z radości na te słowa. Tymczasem wszystko było mi obojętne. W gruncie rzeczy odczułam nawet coś w rodzaju złości.

Myślałam o wszystkich wybrykach Diany i jej siostry. „Jej ojciec jest wicehrabią. Te stare arystokratyczne rody…”. Jak lekko te dziewczęta, które mają wszystko, marnują swoje szanse. Wspominając to, co mogłam sama stracić z jej powodu, ogarnęła mnie jeszcze większa irytacja.

Moja chusteczka była zupełnie mokra, toteż głośno pociągnęłam nosem i wytarłam go w rękaw. Nic mnie nie obchodziło, co sobie pomyśli.

– Co ty tu robisz? – spytałam.

– Szukałam cię.

Ale i tym razem nie zrobiło to na mnie wrażenia. Świat sprzyjał takim jak ona i sprzysiągł się przeciwko takim jak ja. Byłam pewna, że nic jej naprawdę nie obchodzę.

– Dlaczego? – wychrypiałam.

– Chciałam ci podziękować.

– Za co?

Zaśmiała się.

– Za to, co zrobiłaś dla mnie tej nocy. To jasne.

W ciemności wzruszyłam tylko ramionami.

– Nie ma za co.

– Nie wydaje mi się. Chyba się jednak gniewasz. – Gdy nie odpowiedziałam, spytała: – Co ci jest?

Mocno zacisnęłam usta. Nie zamierzałam jej zdradzać, jak się czuję. Już kiedyś to zrobiłam, ale jej to nie obchodziło. W każdym razie nie na serio.

– A więc, jak już mówiłam, chciałam ci podziękować – ciągnęła w konwersacyjnym tonie. – Gdybyś tam nie przyszła, pewnie by mnie złapano.

Obróciłam głowę. Teraz jej piękny, harmonijny profil był ledwie widoczny. Jej nieskazitelna mleczna cera i gęste złociste włosy zdawały się odbijać resztki dziennego światła.

– Tak – odparłam cierpko. Pewnie tak. Ale jakie to ma znaczenie?

– No cóż, mogliby mnie wyrzucić.

Ta lekka uwaga jeszcze bardziej mnie rozzłościła.

– Tacy ludzie jak ty – powiedziałam zbyt wściekła, by staranniej dobierać słowa – nie mają pojęcia, co to znaczy dla takich jak ja. Łatwo ci ryzykować, bo to nie pozbawi cię żadnych szans. Twoje życie jest łatwe. Ja natomiast muszę uważać na każdym kroku, pamiętać o każdym zakazie i zdobywać najlepsze oceny jedynie po to, by zyskać choć cząstkę tego, co dla ciebie jest oczywiste.

Moje gorączkowe, gniewne słowa rozbrzmiewały echem w zimowym ogrodzie.

Przez chwilę milczała. A potem wciągnęła powietrze, jakby zamierzała się odezwać.

– Zgadzam się z tobą – powiedziała w końcu. – Z wyjątkiem jednej rzeczy.

– Jakiej?

– Że życie takich jak ja jest łatwe.

– Oczywiście, że jest! – gwałtownie zareagowałam. – Twój ojciec ma hrabiowski tytuł, a ciebie otaczają miliony przyjaciół i rodzina. I to nie jakaś zwykła rodzina, ale niezwykle sławna i arystokratyczna. Ja natomiast, jeśli pamiętasz, nie mam nawet rodziców. – Pewnie powinnam zaprzestać tych wywodów, ale musiałam dać upust swej złości, więc ciągnęłam: – Moja jedyna żyjąca krewna leży w szpitalu, a ja muszę spędzić całe ferie w szkole. Jeśli ona umrze… – teraz do reszty mnie poniosło –…zostanę zupełnie sama! Tak to wygląda – dodałam z gorzkim triumfem – bo nie mam nikogo na całej tej planecie, kto mnie kocha. Jak twoim zdaniem się z tym czuję?

Nastąpiła krótka cisza. A potem Diana odezwała się cichym, beznamiętnym głosem:

– Doskonale wiem, jak się z tym czujesz.

Nie byłam przekonana. Jak ktoś taki jak ona mógł coś o tym wiedzieć?

– Gdy moja mama odeszła – ciągnęła tonem pozbawionym emocji – myślałam, że przestała mnie kochać. I że to moja wina.

– Twoja matka odeszła od ojca? – Niewiele wiedziałam o rozwodach, ale myślałam, że zawsze jest odwrotnie.

– Tak. – Skinęła jasną głową. – Odjechała swoim samochodem. Wciąż słyszę chrzęst opon ma żwirze. Ruszyłam za nią biegiem wzdłuż podjazdu, ale się nie zatrzymała. Nie mogłam biec szybciej. Miałam tylko sześć lat.

Natura nie obdarzyła mnie zbyt wielką wyobraźnią, ale mimo to stanął mi przed oczyma obraz zrozpaczonego, płaczącego dziecka. Małe stópki grzęznące w głębokim żwirze. Cichnący odgłos silnika samochodu, który znikał w oddali.

– Nasza ochmistrzyni powiedziała, że mama wyjechała na wakacje, więc spodziewaliśmy się, że wróci – ciągnęła Diana. – Ale nie wróciła.

Czytałam o ochmistrzyniach w Dziwnych losach Jane Eyre, ale nie zdawałam sobie sprawy, że niektórzy ludzie mają je w prawdziwy życiu. Zastanawiałam się także, dlaczego Diana używa liczby mnogiej.

– Ty, twoja siostra i…?

– Moje dwie siostry i brat.

Byłam zaszokowana. Co to za matka? Porzucić dwoje dzieci jest wystarczającym złem, ale czworo?

– To straszne.

– Tak, to było straszne – potwierdziła. – Siedziałam na schodach i płakałam. Tak długo płakałam, że wypłakałam cały kolor z moich oczu.

– Ale wciąż są bardzo niebieskie – sprzeciwiłam się.

– Powinnaś widzieć je wcześniej. A potem mama wyszła za mąż i znów nic nam nie powiedziała. Nie zaprosiła nas nawet na ślub.

Co za okropna kobieta, pomyślałam.

– Musiało ci to złamać serce. – Nigdy nie użyłam dotąd takiego określenia, ale też nigdy nie prowadziłam takiej rozmowy.

– Owszem – zgodziła się Diana. – Mogłabym być druhną. Uwielbiam śluby.

– Nie o to mi chodziło. Złamane serce z powodu jej odejścia – sprostowałam. – Wszyscy mogliście mieć złamane serca.

– O tak – przytaknęła. – Bardzo. Wciąż tak jest, ale okazujemy to na różne sposoby. Sarah zachowuje się okropnie wobec wszystkich, Jane jest dla wszystkich zbyt grzeczna, a tata po prostu się chowa.

Nie wiedziałam, co na to odpowiedzieć. Ale jej głos brzmiał bardzo rzeczowo.

– Ukrywa się? – powtórzyłam z niedowierzaniem. – Gdzie?

– W swoim gabinecie. Mówi, że pisze listy, ale jakoś nigdy żadnego nie wysłał.

– A co z twoim bratem? – O nim jeszcze dotąd nie wspomniała słowem.

– Charles? On płakał. Wciąż słyszę, jak woła z głębi korytarza: Mamo! Mamo! – Umiejętnie naśladowała dziecięce zawodzenie. – Zawsze chciałam pójść do niego i pocieszyć, ale boję się w ciemności wstawać z łóżka, więc tylko leżałam i nienawidziłam się za to.

Przeżyłam szok, ale też poczułam fascynację z powodu jej opowieści. Była tak dramatyczna i nasycona emocjami, tak niepodobna do mojej spokojnej egzystencji u boku ciotki Mary, jak tylko to możliwe. Pomyślałam o niej i szpitalnym łóżku, modląc się o jej zdrowie.

Na chwilę zapadła cisza. Chłód przejmował do szpiku kości, a ciemności coraz bardziej gęstniały, ale żadna z nas nie zaproponowała, by wejść do środka. Może obie czułyśmy, że ten zimny mrok jest najlepszym tłem dla tej rozmowy.

Diana lekko się poruszyła.

– No cóż, jak mówiłam, wiem, co się czuje, gdy myślisz, że nikt cię nie kocha i nic dla nikogo nie znaczysz.

Wreszcie zrozumiałam, że ma rację. Przynależność do wielkiej rodziny nie chroni przed bólem.

– Nigdy nie zamierzałam ci tego opowiadać – dodała. – Nigdy o tym nikomu nie mówiłam.

– Przecież masz setki przyjaciół – stwierdziłam zdumiona.

– Nie są prawdziwi. W gruncie rzeczy niewiele ich obchodzę. Namawiają mnie tylko, żebym robiła coraz więcej głupstw. „Jeszcze jeden kawałek, Spencer! Jeszcze jeden śledź!”. – Doskonale naśladowała okrzyki dziewcząt z jadalni. Była w tym zdumiewająco dobra. – Tylko ty mnie namawiasz, żebym robiła ich mniej.

Parsknęłyśmy śmiechem. Przypomniałam sobie, jak tańczyła między stołami, i spytałam zaniepokojona:

– Och, adapter… Czy stał pod stołem całą noc? Ktoś go tam znalazł?

– Nikt – odparła. – Wstałam wcześnie rano i odstawiłam na miejsce. – Mówiąc to, przytuliła się do mnie. Ogarnęło mnie ciepłe uczucie szczęścia. – Tak mi przykro z powodu twoich ferii – dodała cicho.

Radość natychmiast prysła. Wyobraziłam sobie siebie w opustoszałej sypialni.

– Może więc w takim razie – zakończyła lekkim tonem, siedząc tuż przy mnie – zechciałabyś przyjechać na ferie do nas?

Rozdział 4

Dalsza część dostępna w wersji pełnej

POLECAMY RÓWNIEŻ:

www.harpercollins.pl

POLECAMY RÓWNIEŻ:

www.harpercollins.pl

Spis treści:

Okładka
Strona tytułowa
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15
Rozdział 16
Rozdział 17
Rozdział 18
Rozdział 19
Rozdział 20
Rozdział 21
Rozdział 22
Rozdział 23
Rozdział 24
Rozdział 25
Rozdział 26
Rozdział 27
Rozdział 28
Rozdział 29
Rozdział 30
Rozdział 31
Rozdział 32
Rozdział 33
Rozdział 34