Królewska guwernantka - Wendy Holden - ebook + książka

Królewska guwernantka ebook

Wendy Holden

4,4

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Przyszła znikąd i... wychowała królową
Dramat abdykacji, przepych koronacji, trauma drugiej wojny światowej – Marion Crawford, pieszczotliwie nazywana Crawfie, przez cały ten czas stała u boku rodziny królewskiej.
W 1933 roku młoda postępowa nauczycielka została guwernantką małych księżniczek Elżbiety i Małgorzaty. Chcąc im zapewnić normalne, radosne dzieciństwo, jeździła z nimi autobusami, zabierała je na publiczny basen i świąteczne zakupy do Woolworths.
Przez siedemnaście lat służyła w samym sercu rodziny królewskiej. Jej oddanie i lojalność okazały się jednak daremne, gdy zrobiła jeden nierozważny krok, który spowodował, że wypadła z łask i została na zawsze zepchnięta w mrok niepamięci.
Ta dogłębna, bogata w szczegóły powieść przywołuje dawno zapomnianą historię i rzuca nowe światło na najsłynniejszą rodzinę świata.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 578

Oceny
4,4 (47 ocen)
25
15
6
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
londyneczka

Dobrze spędzony czas

Naprawdę interesująca historia
20
MaBy123

Dobrze spędzony czas

Bardzo przyjemna, świetnie się czyta. To moja trzecia powieść autorki i na pewno sięgnę po kolejne.
00
anula405

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna historia
00
Crooleeck806

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna! 🤩
00

Popularność




Tytuł oryginału: The Governess

Pierwsze wydanie: Welbeck Fiction Limited, part of Welbeck Publishing Group, London

Opracowanie graficzne okładki: Vawoq / Wojciech Wawroczny

Ilustracja na okładce: Arcangel / Joanna Czogala; Shutterstock

Redaktor prowadzący: Alicja Oczko

Opracowanie redakcyjne: Elżbieta Derelkowska

Korekta: Monika Ulatowska

Copyright © 2020 by Murgatroyd Ltd

Copyright © for the Polish edition by HarperCollins Polska sp. z o.o., Warszawa 2023

Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części lub całości dzieła w jakiejkolwiek formie.

Niniejsza książka to fikcja literacka z gatunku beletrystyki historycznej. Występujące w niej postaci i ich losy, poza postaciami dobrze znanymi, są wytworem wyobraźni autorki, a wszelkie podobieństwo do osób rzeczywistych – żywych lub umarłych – jest całkowicie przypadkowe.

HarperCollins jest zastrzeżonym znakiem należącym do HarperCollins Publishers, LLC.

Nazwa i znak nie mogą być wykorzystane bez zgody właściciela.

HarperCollins Polska sp. z o.o.

ul. Domaniewska 34a

02-672 Warszawa

www.harpercollins.pl

ISBN: 978-83-276-8852-1

Opracowanie ebooka Katarzyna Rek

Prolog

Aberdeen, Szkocja Lipiec 1987

Wszystko już przygotowano. Mahoniowy stół w jadalni nakryty był białym koronkowym obrusem. Światło słońca wpadające przez szerokie wykuszowe okno rozświetlało złocone brzegi porcelanowych filiżanek. Obok talerzy leżały białe lniane serwetki. Srebrne widelczyki do ciasta wyjęto z pudełek i wypolerowano. Szczypczyki do cukru, srebrny dzbanek do śmietanki i srebrne łyżeczki lśniły nienagannie.

W chłodzie kuchni na najlepszych talerzach czekały kanapki: wędzony łosoś, kurczak, szynka i ogórki, obrane ze skórek. Były też okrągłe kanapki z dżemem – tak zwane „grosiki z dżemem”, bardzo lubiane, a także bułeczki, muffinki i wspaniałe ciasto czekoladowe.

Wszędzie stały kwiaty, kupione specjalnie na tę okazję. Wazony i dzbanki wyciągnięto z ciemnych szafek, wymyto i przywrócono do użytku. Pastelowe letnie płatki pyszniły się na każdej płaskiej powierzchni, mocny zapach róż mieszał się z zapachem pszczelego wosku.

Po drugiej stronie korytarza, przy oknie salonu, stała wysoka, sztywno wyprostowana stara kobieta w bladoróżowej sukience. Na jej szyi i w broszce przypiętej do gorsu lśniły perły, duże oczy o opadających kącikach błyszczały wyczekiwaniem. Oddychała szybko, przyciskając kostki palców do parapetu, bez reszty skupiona na miejscu, gdzie ulica łączyła się z ruchliwą główną drogą. Stamtąd mieli nadjechać jej goście.

Jeszcze nigdy nie byli w tej pięknej, dużej willi z miejscowego szarego granitu, stojącej przy jednej z najlepszych ulic miasta. W kiepską pogodę willa wydawała się ponura, ale w słoneczne dni lśniła na tle błękitnego nieba. Dziś, przy końcu lipca, był właśnie jeden z tych pięknych, słonecznych dni.

Światło wpadające do salonu przez wielkie okno rozjaśniało elegancki kamienny kominek, na którym stał rządek fotografii oprawionych w srebrne ramki. Jedna z nich przedstawiała dwie uśmiechnięte dziewczynki, ubrane w identyczne sweterki i spódniczki w czerwoną szkocką kratę. Starsza trzymała w ramionach brązowego psa ze spiczastymi uszami, a młodsza go głaskała. Stały przy rabacie tulipanów, za nimi widać było wieże zamku.

Zdjęcie obok przedstawiało te same dziewczynki w małych koronach na głowach. Wyglądały bardzo poważnie w długich białych sukniach, płaszcze lamowane futrem spływały im z ramion jak aksamitna rzeka. Za nimi stali mężczyzna i kobieta, również w płaszczach, na głowach mieli korony ciężkie od klejnotów. Mężczyzna wydawał się niespokojny, ale spojrzenie kobiety miało stalową siłę.

Starsza pani wciąż czekała w ciszy salonu. Od czasu do czasu wzdychała z podnieceniem, jakby miało się spełnić z dawna hołubione marzenie. Może spełni się wreszcie w tym roku. Nigdy nie opuściła jej nadzieja i ta nadzieja każdego roku kazała jej polerować srebra, starannie wybierać kwiaty, przygotowywać kanapki.

Poza tym w salonie słychać było tylko tykanie stojącego zegara. W kominku między półkolistymi niszami tańczyły płomienie. Może i było lato, ale w wielkich szkockich domach panował chłód, a szkockie zamki były jeszcze zimniejsze. Niewielu ludzi wiedziało o tym lepiej od niej.

Naraz wstrzymała oddech. Ta chwila nadeszła. Na głównej drodze prowadzącej z lotniska pojawiła się limuzyna. To na pewno eskorta policyjna. Jej goście powinni siedzieć w następnym samochodzie. Stare dłonie mocniej zacisnęły się na parapecie. Wydawało jej się, że dostrzegła z tyłu blady błysk znajomej twarzy.

Na przednim siedzeniu drugiego samochodu młody mężczyzna w konserwatywnym prążkowanym garniturze otworzył aktówkę. Był nowy w tej pracy i jego ruchy zdradzały nerwowość. Wyjął kartkę papieru i obrócił się do tyłu, gdzie siedziały dwie ciemnowłose kobiety w średnim wieku. Ich wyraźne podobieństwo zdradzało, że są siostrami.

Jedna miała mocny makijaż, ciemną opaleniznę, a na sobie jaskrawą sukienkę w koralowej barwie i teatralną białą biżuterię. Druga, bardziej konserwatywna, ubrana była w beżowy bliźniak i kraciastą spódnicę, jej szyję zdobił podwójny sznur pereł. Włosy nad jej czołem tworzyły ciemną falę.

Nowy koniuszy królewski odchrząknął z szacunkiem.

– Jeśli wolno mi wspomnieć, ma’am, za chwilę będziemy mijać ulicę, przy której mieszka była pracownica królewskiego dworu.

Kobieta w bliźniaku przeniosła spojrzenie z okna na koniuszego.

– Nazywa się Marion Crawford. Twierdzi, że przez siedemnaście lat była guwernantką Waszej Królewskiej Mości. Podobno co roku przysyła Waszej Wysokości zaproszenie na herbatę w drodze do Balmoral. – Koniuszy urwał na chwilę. – Pomyślałem, że może…

– Listy od Marion Crawford należy czytać, trzymając je w bardzo długich szczypcach! – zawołała piskliwie kobieta z opalenizną i wyraźnie poruszona, spojrzała na siostrę. – Lilibet?

Nie było odpowiedzi. Szofer delikatnie przycisnął hamulec. Niebieska tabliczka z nazwą wskazywała koniec ulicy, przy której mieszkała stara kobieta.

W domu, za błyszczącym oknem salonu, pomarszczona dłoń pomachała gorączkowo. Samochody zwolniły! W końcu, po tylu latach, skręcą w aleję i wjadą na jej podjazd! Brama była otwarta, jak co roku.

– Lilibet! – powtórzyła stanowczo kobieta w jaskrawej koralowej sukience.

Część pierwsza

EDYNBURG, 1932

Rozdział pierwszy

Klasa wyglądała ponuro. Wszystko było brązowe, od otwieranych pulpitów z otworami na kałamarze po drewniane ławki i deski podłogi. Brązowy był też ciężki bakelitowy zegar oraz rama otaczająca portret króla Jerzego V z wyłupiastymi oczami i królowej Marii z twardą, zaciętą twarzą. W kościstej dłoni nauczyciela podrygiwała brązowa skórzana dyscyplina. Wyglądała na wysłużoną, jakby była często używana.

Marion wzdrygnęła się na ten widok. Jej zdaniem w nowoczesnej szkole nie było miejsca na kary cielesne ani też dla takich osób jak doktor Stone, wychudzony nauczyciel w czarnym ubraniu, który prowadził lekcję.

– Spodziewałem się kogoś znacznie starszego – warknął, witając się z nią. – A także mężczyzny.

Marion nie miała pojęcia, dlaczego panna Golspie, dyrektorka college’u, wysłała ją na obserwację w takie miejsce. Glenlorne była najdroższą prywatną szkołą przygotowawczą w Edynburgu, przeznaczoną dla synów zamożnych mieszkańców miasta, którzy później wybierali się na najznakomitsze prywatne uczelnie. Panna Golspie dobrze wiedziała, że takie rzeczy nie przemawiają do Marion. Jej zainteresowania skupiały się na przeciwnym krańcu hierarchii społecznej.

Do tego doktor Stone przez cały czas wpatrywał się w jej włosy i w ich stronę kierował wszystkie swoje uwagi, jakby miał to być wyraz sarkazmu. W krótkiej nowoczesnej fryzurze Marion miała wyglądać szykownie i modnie, jak wyemancypowana kobieta. Ale może rzeczywiście przypominała królika obdartego ze skóry?

– Proszę usiąść z tyłu – powiedział doktor Stone do jej włosów.

Marion poczuła bunt. Tego już było za wiele. W każdym razie miała włosy, nawet jeśli krótkie, a na jego upiornej czaszce krzyżowało się zaledwie kilka tłustych pasm.

– Jeśli nie ma pan nic przeciwko temu – poinformowała go rzeczowo – wolałabym obserwować lekcję, siedząc z przodu.

Rozejrzała się za wolnym krzesłem. Zauważyła takie w zacienionym kącie, zwrócone siedzeniem do ściany. Przez drewniane listewki oparcia przeświecał biały stożek. Podeszła bliżej i zobaczyła literę O jak „osioł”. Zamrugała. Czy to możliwe? W dzisiejszych czasach?

– Zamierza pani usiąść na oślim krześle? – W głosie dyrektora brzmiało jadowite rozbawienie.

Marion nie odpowiedziała. Dwoma palcami podniosła upokarzające nakrycie głowy i opuściła je lekko na podłogę, a potem spokojnie usiadła na krześle i uśmiechnęła się do uczniów. Dwa rzędy chłopców wpatrywały się w nią okrągłymi ze zdziwienia oczami.

Rozległ się ostry trzask: doktor Stone uderzył pałką w dłoń i chłopcy drgnęli.

– Oto panna Crawley – powiedział z wyraźną niechęcią.

– Dzień dobry, panno Crawley – przywitali ją chórem.

– Crawford – poprawiła łagodnie. Spodziewała się, że poczuje odrazę do tych małych szkockich lordów, tymczasem było jej ich żal. Wyglądali tak słodko w szarych blezerkach. Nie zasłużyli sobie na takiego starego sadystę.

Kolejny trzask dyscypliny; chłopcy znów drgnęli.

– Panna Crawley szkoli się, aby zostać nauczycielką, i w ramach swojego szkolenia będzie obserwować naszą lekcję geografii. – W słowach „nauczycielka” i „szkoli się” brzmiało potępienie.

Chłopcy nadal wpatrywali się w nią z zaciekawieniem. Marion wciąż odpowiadała im promiennym uśmiechem, który mówił: „Nie zwracajcie uwagi na tego gburowatego starego piernika. Kobiety mogą teraz zdobywać stopnie naukowe, mogą kształcić się do różnych zawodów. Powiedzcie o tym swoim siostrom! Powiedzcie swoim matkom!”.

Doktor Stone na chwilę odłożył dyscyplinę i pisał coś na tablicy. Kreda skrzypiała przy każdym ruchu kościstej żółtej dłoni. Imperium Brytyjskie, mówiły nieporządne bazgroły. Z biurka pod tablicą wyłoniła się teraz długa, cienka trzcina. Zbiorowe westchnienie w klasie sugerowało, że ona również w swoim czasie wymierzała bolesne kary.

Trzcina zastukała w szybę, pod którą znajdowała się duża mapa świata.

– Widzicie ten kolor, który pojawia się wszędzie? – warknął Stone.

Podniosło się kilka rąk.

– Chodzi o różowy, sir?

Oczy za okularami w stalowych oprawkach błysnęły triumfalnie.

– W istocie! Różowy to kolor Imperium Brytyjskiego! Nie ma na Ziemi kontynentu, na którym nasz wielki i chwalebny naród nie posiadałby terytoriów!

Marion poruszyła się niespokojnie. Tego rodzaju staromodny szowinizm sprawiał, że czuła się nieswojo.

– Więc nawet jeśli ktoś mieszka tutaj – trzcina zatrzymała się na zachodniej części Afryki – jest poddanym brytyjskim.

– A więc oni są tacy sami jak my, sir? – odważył się zapytać jeden z chłopców i wzdrygnął się, gdy nauczyciel zbliżył się do niego ze złością.

– Absolutnie nie są tacy sami jak my! To poddani z kolonii!

– Ale co to za różnica, sir?

– Bo oni – parsknął doktor Stone – są dzikusami.

Po powrocie do Kolegium Nauczycielskiego Moray House, z sercem łomoczącym z oburzenia, od razu pospieszyła do dyrektorki, stukając obcasami po pachnących woskiem korytarzach.

– Proszę wejść.

Gabinet panny Golspie był jasny i nowoczesny, o ścianach wyłożonych boazerią z jasnego dębu, niemal w całości zastawionych półkami na książki, pełen kolorowych dywanów, obrazów i wazonów. Dyrektorka, równie nowoczesna jak otoczenie, w zwiewnej sukience z jaskrawym abstrakcyjnym wzorem, podniosła wzrok znad biurka. Przystojna, inteligentna twarz pod dobrze obciętymi na pazia siwymi włosami wyrażała zdziwienie.

– Marion, moja droga, wydajesz się blada. – Sięgnęła po filiżankę w barwne wzory. – Napijesz się herbaty?

– Tak, dziękuję.

Panna Golspie napełniła filiżankę z imbryka projektu Clarice Cliff, podała ją Marion i wskazała dużą pomarańczową sofę we wnęce okiennej.

– Usiądź i wszystko mi opowiedz.

Marion usiadła i opowiedziała. Była zbulwersowana wszystkim, ale najbardziej uwagą o dzikusach.

– Nie powinno się tak mówić o ludziach – złościła się. – Wszyscy jesteśmy równi, a w każdym razie powinniśmy być. Ilu jeszcze nauczycieli wbija dzieciom do głów takie staroświeckie uprzedzenia?

– Sądzę, że wielu – odrzekła sucho panna Golspie. – W każdym razie w tego rodzaju szkołach.

Duże oczy Marion zapłonęły.

– Nigdy nie zgodziłabym się pracować w takim miejscu!

Dyrektorka odstawiła filiżankę na spodek.

– Moja droga, nie możesz ignorować pewnych postaw tylko dlatego, że ci się nie podobają. Poza tym takie poglądy dominują. Jeśli chcesz to zmienić, musisz otwarcie wystąpić w obronie tego, co słuszne.

– To brzmi jak wypowiedzenie wojny – wymamrotała Marion.

– A czym innym jest walka z ignorancją?

Zapadła cisza. Marion piła herbatę o niezwykłym dymnym aromacie.

– Lapsang souchong – uśmiechnęła się dyrektorka na widok jej pytającego spojrzenia. – Bardzo ją polubiłam, kiedy uczyłam w Chinach.

Najwyraźniej dotychczasowe życie panny Golspie pełne było przygód i ukształtowało w niej egzotyczne upodobania oraz zaangażowaną osobowość. Była najbardziej ciekawą świata i interesującą osobą, jaką Marion znała, pełną energii i pomysłów, nieustającą inspiracją dla uczniów. Mogła być mniej więcej w tym wieku co doktor Stone, ale na tym podobieństwo się kończyło. Wydawało się zadziwiające, że tych dwoje ludzi żyje na tej samej planecie, nie mówiąc już o tym, że również w tym samym mieście i że wykonują ten sam zawód.

– Dlaczego wysłała mnie pani do Glenlorne? – zapytała Marion już spokojniej. – To naprawdę nie miejsce dla mnie.

Dyrektorka przyglądała się jej bystrymi, ciemnymi oczami znad brzegu wzorzystej filiżanki.

– Nie, twoje miejsce jest w dzielnicach biedoty.

Marion szybko zatrzymała na niej spojrzenie. Panna Golspie zawsze wspierała jej ambicje, by uczyć właśnie tam.

– Tak – stwierdziła stanowczo. – Ktoś musi to robić.

Trzy lata po krachu na Wall Street i kryzysie gospodarczym, który nastąpił później, wciąż trwało przekonanie, że biedacy są sami sobie winni. Ale nawet jeśli była to prawda, w co Marion wątpiła, ich dzieci na pewno nie były temu winne. Czysto zawodowa ciekawość zaprowadziła ją na cuchnące uliczki Grassmarket, jednej z najbardziej znanych dzielnic biedoty w Edynburgu. Litość i oburzenie sprawiły, że od tego czasu wracała tam w każdą sobotę. Nędza i smród były już wystarczająco złe, ale to, co bieda potrafiła zrobić z umysłem, zapierało dech w piersiach. Dzieci ze slumsów miały trudności z koncentracją, były otępiałe, a skrajne niedożywienie upośledzało ich wzrok i słuch. Przebrnięcie przez jedną prostą książkę zajmowało im całą wieczność. Wskaźnik analfabetyzmu wynosił niemal sto procent, przez co ich szanse na wyrwanie się z Grassmarket, znalezienie pracy i ułożenie sobie życia w sposób, który można byłoby uznać za satysfakcjonujący w jakimkolwiek stopniu, były niemal zerowe. Chyba że ona sama coś z tym zrobi.

Ciemne oczy panny Golspie patrzyły na nią w zamyśleniu.

– Rozumiem, dlaczego czujesz to, co czujesz. Ale co z drugim końcem skali?

– Z bogatymi? – zdziwiła się Marion. – Oni nie potrzebują mojej pomocy.

– Jesteś pewna?

– Oczywiście. To elita. Mają wszelkie przewagi.

– Mają doktora Stone’a – zauważyła dyrektorka. – Sama przed chwilą powiedziałaś, że żal ci jego uczniów.

– Tak. Bardzo.

– Więc cóż to za przewaga?

Marion zastanowiła się.

– Nie jestem do końca pewna, do czego pani zmierza – odrzekła w końcu.

Isabel Golspie z uśmiechem odchyliła się na oparcie krzesła.

– To, do czego zmierzam, jest dość radykalne. Próbuję ci zasugerować, że choć twoja chęć pomocy najniższej warstwie społeczeństwa jest godna podziwu, najwyższa warstwa też cię potrzebuje. Jeśli im pomożesz, oni będą mogli pomóc innym.

Marion czuła się zupełnie zagubiona. Ale jeżeli panna Golspie sugerowała jej zatrudnienie w Glenlorne, nic z tego.

Dyrektorka spokojnie piła herbatę.

– Widziałaś, jak wygląda elitarna szkoła. Ci chłopcy pewnego dnia będą mieli władzę. A jedną z osób o największym wpływie na ich dzieciństwo będzie doktor Stone. Jak ma z tego powstać sprawiedliwe społeczeństwo?

Marion wpatrywała się w filiżankę herbaty. Nie potrafiła sobie teraz przypomnieć nazwy tego brązowego płynu, pamiętała jednak dyscyplinę, oślą czapkę, strach na twarzach chłopców.

– Chcę pracować w slumsach – stwierdziła z uporem.

– I właśnie dlatego powinnaś uczyć bogatych – oznajmiła panna Golspie. – Kto inny może im opowiedzieć, jak żyją biedacy? Kto im powie o feminizmie, równych szansach, sprawiedliwości społecznej i innych rzeczach, które są dla ciebie ważne? Możesz być pewna, że doktor Stone tego nie zrobi.

Rozdział drugi

Następnego dnia była sobota, dzień, kiedy Marion chodziła do slumsów. Jak zawsze przed wyjściem do Grassmarket ubrała się starannie. Tamtejsze dzieci dość już się napatrzyły na brudne szmaty. Chciała pokazać im coś lepszego i nieco je rozweselić widokiem swoich najmodniejszych i najbarwniejszych ubrań.

Nowa różowa sukienka wirowała wokół kolan. Nikt by nie pomyślał, że uszyto ją według darmowego wykroju dołączonego do czasopisma. Matka Marion umiała sobie radzić z igłą. Obniżony stan opadał idealnie, spódnica miała akurat taką długość, by widać było szczupłe nogi.

Szła szybko, jakby chciała zostawić za sobą słowa panny Golspie, które przez całą noc rozbrzmiewały w jej snach. Rozumiała argument dyrektorki, jak zwykle błyskotliwy, ale całym sercem była oddana edynburskiej biedocie.

W samą porę cofnęła się ze skraju ulicy. Obok niej przemknął samochód, błyszczący i ozdobiony królewskim herbem. Niedawna ulewa zostawiła w rynsztoku kałuże, w które teraz trafiły koła auta. Brudna woda ochlapała spódnicę i pończochy Marion.

Zaklęła pod nosem, patrząc na błyszczący, oddalający się samochód, który zmierzał w stronę pałacu Holyrood. Przechodnie stojący po obu stronach drogi również za nim spoglądali. Czy rodzina królewska przybyła tu na jedną ze swoich regularnych wizyt? Marion przypomniała sobie portret Jerzego V na ścianie klasy doktora Stone’a. Czy to ten władca imperium z wytrzeszczem oczu zniszczył jej sukienkę? Poczuła przypływ antypatii do rodziny królewskiej.

– Może się przyda? – Głos dobiegał zza jej pleców. Młody mężczyzna wyciągał do niej pomiętą chustkę.

– Dziękuję. – Przyjęła ją szybko, nie podnosząc wzroku. Najważniejsza w tej chwili była sukienka. Ale kiedy ją wycierała, jej wzrok padł na buty na chodniku. Brązowa skóra była przetarta, jedno sznurowadło rozwiązane, ale buty były w dobrym gatunku i drogie.

– Powinienem się przedstawić – powiedział mężczyzna. – Mam na imię Valentine.

– Valentine? – Przestała wycierać sukienkę, podniosła wzrok i napotkała spojrzenie bystrych ciemnych oczu. – Jak na walentynkowej kartce?

– Wszyscy tak mówią – odrzekł spokojnie. – Właściwie tak jak w sztuce Dwaj panowie z Werony.

Marion wyprostowała się.

– Nigdy nie widziałam tej sztuki.

– To też wszyscy mówią. Jak pani na imię?

– Marion.

– Jak z historii o Robin Hoodzie?

– Wszyscy tak mówią. – Właściwie nikt tak nie mówił, ale nie zamierzała mu tego powiedzieć.

Uśmiechnął się. Był bardzo atrakcyjny i biła od niego energia. Niższy od niej, podobnie jak większość mężczyzn, ale wydawał się silny. Włosy miał ciemne i gęste, lśniący kosmyk opadał na oko, nadając mu chłopięcy wygląd, chociaż przypuszczała, że ma tyle lat co ona – dwadzieścia dwa. Podniszczone buty pasowały do znoszonej tweedowej marynarki, pogniecionych flanelowych spodni i czerwonego jak płomień szalika. Niósł dużą płócienną torbę w zielonym kolorze, z klapą na górze. Cokolwiek w niej było, wydawało się ciężkie i nieporęczne. Książki?

– Student? – zapytała. Uniwersytet pełen był zuchwałych młodzieńców, którzy chodzili po ulicach takim krokiem, jakby to miejsce należało do nich.

Pokiwał głową.

– Przyznaję się do winy.

– Angielski?

– Właściwie studiuję historię.

Wzniosła oczy do nieba.

– Mam na myśli pana. Jest pan Anglikiem.– Z całą pewnością miał angielski akcent, ale nie z tych zimnych i nieprzyjaznych. Jego głos był niski, ciepły i nieco się łamał w bardzo atrakcyjny sposób.

Wydawał się rozczarowany.

– Czy to takie oczywiste?

– Cóż, nie mówi pan jak Szkot.

– To trudny akcent – odrzekł z kamienną twarzą. – Nawet dla Szkotów. Wydaje się, że ludzie w Glasgow bardzo się z nim męczą.

Roześmiała się, a on wyglądał na zadowolonego.

– Jestem z Londynu – powiedział. – Była tam pani kiedyś?

Potrząsnęła głową. Nigdy nie wyjeżdżała ze Szkocji. Naraz poczuła się jak ograniczona prowincjuszka. Oddała mu chusteczkę.

– Muszę już iść.

– Czy mogę pani towarzyszyć?

– Dlaczego? – zdziwiła się.

– Bo jest pani piękna.

Znów udało mu się ją rozśmieszyć. Cóż za pochlebca! Nie była piękna. Miała duże oczy i ładne kasztanowe włosy, choć teraz obcięte bardzo krótko. Do diabła z tą przeklętą fryzurą. Przyciągała tylko uwagę do jej dużego nosa i podkreślała sylwetkę, zbyt wysoką i zbyt chudą. Matka nazywała ją gidią.

No cóż, nie zamierzała zarabiać na życie wyglądem. W dzisiejszych czasach kobiety miały inne możliwości.

– Podobają mi się włosy pani – powiedział Valentine.

Mimowolnie ogarnęła ją wielka fala ulgi. Uśmiechnęła się w podziękowaniu i ruszyła przed siebie.

Valentine szedł obok niej. Nie spodziewała się tego, ale nie było to niemiłe.

– Dokąd pani idzie?

– Grassmarket.

Ciemne oczy otworzyły się szerzej.

– Pani… tu mieszka?

Kusiło ją, by z niego zażartować, ale powiedziała prawdę.

– Nie, uczę tam w wolnym czasie.

Teraz z pewnością zostawi ją w spokoju. Jej zainteresowanie biedotą szokowało większość ludzi.

On jednak nie odszedł, tylko przerzucił ciężką torbę na drugie ramię.

– Jestem pod ogromnym wrażeniem.

To przesadne stwierdzenie wzbudziło w niej odruch obronny.

– Nie musi pan – odrzekła sztywno. – Kształcę się na nauczycielkę. Szczególnie interesują mnie upośledzone społecznie dzieci.

Teraz na pewno odejdzie. A jednak wciąż dotrzymywał jej kroku.

– Naprawdę? – powiedział pogodnie. – To niezwykle fascynujące.

– Można tak uznać – zgodziła się.

Byli prawie u szczytu Royal Mile. Wypogodziło się już zupełnie; niebo miało piękny błękitny kolor. Na północy zatoka Firth of Forth błyszczała jak kobierzec naszywany szafirami. Na południu ponad wieżami i iglicami wznosiła się wielka naga bryła Góry Artura. Nad ogromną czarną kamienną bramą zamku lśniło w słońcu złotem motto: „Nemo Me Impune Lacessit”.

– Nikt nie sprowokuje mnie bezkarnie – przetłumaczył swobodnie Valentine.

– Szkoci powiedzieliby: „Nie zadzieraj ze mną, bo…!” – dodała Marion.

– A jednak wciąż ktoś z nimi zadzierał – zauważył Valentine. – Maria, królowa Szkotów, i Karol I stracili głowy, a Jakub II i książę Karol Stuart całe królestwa. Tamci na dole – wskazał na pałac Holyrood na drugim końcu długiej ulicy – powinni uważać.

Marion zerknęła na swoją sukienkę. Wilgotny rąbek, poszarzały od błota, przyklejał się do kościstych kolan.

– Owszem – zgodziła się. – Niech pan tylko spojrzy, co zrobili z moją sukienką.

– Nie to miałem na myśli – powiedział. Ż artobliwy ton zniknął z jego głosu; teraz wydawał się nieco zniecierpliwiony. Jego twarz pod rozwichrzonymi ciemnymi włosami spoważniała. Miał piękne rysy, usta pełne i kształtne, kości policzkowe wyraźnie zaznaczone.

– Co więc pan ma na myśli? – zapytała. – Na co mają uważać?

– Na międzynarodową rewolucję proletariacką – oświadczył.

Przeszył ją dreszcz zdumienia.

– Jest pan republikaninem?

– Blisko. – Ciemne oczy rozbłysły. – Monarchia to przestarzała instytucja. Jak można usprawiedliwić system, w którym przywileje, władza i pozycja uzależnione są od zupełnie przypadkowego urodzenia? We współczesnym świecie nie ma na to miejsca. – Przerwał na chwilę i dodał z przejęciem: – Tak jak po zimie musi nastąpić wiosna, tak triumf robotników nad klasą rządzącą jest historycznie nieunikniony.

Otworzyła usta ze zdziwienia.

– Jest pan komunistą!

– A jeśli tak? Jeśli jestem czerwonym szpiegiem, który czai się pod pani łóżkiem?

Nie odrywał od niej rozbawionego spojrzenia. Wyobraziła go sobie pod swoim łóżkiem, a nawet w nim. Próbowała odsunąć od siebie ten obraz, ale było już za późno – poczuła ostry skurcz w podbrzuszu.

Otworzył klapę torby. W środku znajdowała się sterta nie książek, lecz gazet. Zobaczyła czerwony emblemat sierpa i młota oraz tytuł: „Daily Worker” . Gazeta dla robotników.

Valentine uśmiechnął się do niej.

– Czy chciałaby pani dostać egzemplarz? Coś sensacyjnego do poczytania w pociągu?

Nie odrywała od niego wzroku.

– Sprzedaje je pan? Tutaj? – Szacowny Edynburg nie był szczególnie lewicowym miastem.

– Wszyscy członkowie partii muszą je sprzedawać. Szerzenie słowa to nasz socjalistyczny obowiązek.

– A co to właściwie za słowo? – Marion była zaciekawiona. Interesowała się polityką, ale niewiele wiedziała o komunizmie. Kojarzył jej się z gwałtownymi, brodatymi Rosjanami, burzliwymi powstaniami i mordowaniem carów, a nie z dobrze wychowanymi młodymi Anglikami.

– No cóż – zawahał się. – Czy wierzy pani w równość płci?

– Bezwarunkowo.

– A czy zgadza się pani, że wszyscy powinni mieć równy status społeczny i ekonomiczny?

Ż arliwie pokiwała głową.

– Wierzy pani w miłość, a nie w pieniądze?

– Hmm… – Popatrzyła na niego i na widok jego uśmiechu oblała ją fala gorąca. Samo przebywanie blisko niego było ekscytujące. Nigdy wcześniej nie spotkała nikogo podobnego. Próbowała wymyślić jakąś ciętą odpowiedź, ale nic jej nie przychodziło do głowy i uznała, że ma już dość tego niepokojącego nieznajomego.

– Muszę iść – wymamrotała. Odwróciła się i stukając obcasami, zaczęła schodzić z zamkowego wzgórza po ciemnych schodach. Spodziewała się, że usłyszy za sobą jego kroki, a gdy tak się nie stało, poczuła ulgę przemieszaną z żalem. Wyczuła coś w kieszeni i zdała sobie sprawę, że nie oddała mu chusteczki.

U stóp wzgórza bruk był zabłocony, a drzwi wejściowe domów ciemne i przegniłe. W tych zniszczonych budynkach ze spadzistymi dachami mieszkała kiedyś miejska arystokracja. Teraz Grassmarket dawał schronienie – o ile można to tak nazwać – mieszkańcom z przeciwnego krańca skali. Wzięła głęboki oddech i zanurkowała w labirynt ponurych zaułków.

Drzwi McGintych znajdowały się na pierwszym piętrze. Prowadziły do nich połamane schody bez poręczy. Zniszczony portal wyglądał tak, jakby mógł się zawalić od pukania. Przez szparę podejrzliwie wyjrzała drobna blada twarz, zaraz jednak zapłonęła zachwytem.

– Panna Crawford!

To Annie poprzedniej zimy po raz pierwszy przyprowadziła Marion do Grassmarket. Miała około siedmiu lat, ale wyglądała na trzy mniej. Jej ojciec był kataryniarzem; krążył po ulicach Edynburga i zabierał córkę ze sobą. Tamten dzień był mokry i zimny, a bose stopy dziecka na lśniącym od wilgoci chodniku wydawały się przemarznięte i bezbronne, jednak śpiewała The Bonnie Banks of Loch Lomond z uroczym entuzjazmem.

Płaszcz Marion był stary, a buty pamiętały lepsze czasy, mimo to cieszyła się, że je ma. Schroniła się pod markizą pobliskiego sklepu, udając, że patrzy na lśniące sztućce. Okazja pojawiła się, gdy ucichł zgrzyt katarynki. Odwróciła się; ojciec odsunął się na bok, więc podeszła.

– Dlaczego nie jesteś w szkole? – zapytała łagodnie, wzdrygając się na widok sińców na chudych ramionach dziecka. Pod brudnymi włosami dostrzegła na jej czole niezagojone rozcięcie.

Wielkie oczy Annie wypełniły się lękiem. Powiedziała, że chciałaby chodzić do szkoły, ale ilekroć jej ojciec wychodził z katarynką, ona musiała iść z nim. W tym momencie ojciec wyłonił się z drzwi podłego pubu. Miał małe, podłe oczy bojowego psa i wycierał usta wierzchem brudnej dłoni. Odezwał się szorstko do dziewczynki i pociągnął ją ulicą, wyrywając spomiędzy chudych palców sześciopensówkę, którą dała jej Marion. Poszła za nimi w dyskretnej odległości i znalazła nie tylko Grassmarket, ale również to, co teraz uważała za swoje powołanie.

Na szczęście McGinty’ego nie było. Matka Annie, blada, wymęczona istota, która pracowała jako szwaczka, leżała na łóżku. Oczy miała zamknięte, głowę obwiązaną kawałkiem brudnej flaneli.

– Mamę boli głowa – wyjaśniła Annie.

Marion spojrzała na nią, żałując, że nie jest w stanie pomóc. Ale nie była lekarzem, a tym bardziej hydraulikiem, szklarzem, stolarzem, elektrykiem ani przedstawicielką żadnego innego z zawodów, które, połączone, mogłyby choćby z grubsza przystosować to nędzne miejsce do zamieszkania. Była tylko nauczycielką, i to niezupełnie wykwalifikowaną. Ale to już było coś. Gdyby Annie nauczyła się czytać, pisać i trochę liczyć, mogłaby dostać porządną pracę i uciec z tej zatęchłej nory. Może nawet zabrać ze sobą matkę.

Annie szturchnęła ją.

– Będziemy czytać, panno Crawford?

– Przepraszam, Annie. Oczywiście. – Marion pospiesznie wyciągnęła Księżniczkę na ziarnku grochu. Teraz uznała, że był to niefortunny wybór, ale Annie chyba nie porównywała się do tych, którzy mieli więcej szczęścia w życiu. Była zachwycona obrazkiem przedstawiającym piękne rzeźbione łóżko z kolumnami i stosami wzorzystych materacy.

–…była prawdziwą księżniczką!

Chuda jak patyk dziewczynka przeliterowała proste słowa i serce Marion ścisnęło się boleśnie. Właśnie to chciała robić – pomagać takim dzieciom, by mogły się wydobyć na powierzchnię i uciec ze swojego środowiska. Nie potomkom bogaczy, którzy sami potrafili o siebie zadbać. Oczywiście, dopóki nie nadejdzie rewolucja. Uśmiechnęła się na myśl o Valentinie i jego płomiennych poglądach.

Zgadzała się, że rewolucja jest konieczna, ale nie taka wielka i gwałtowna, o jakiej on myślał, prowadząca do wojny domowej. Rewolucja, o jakiej ona myślała, zapewniłaby większy dopływ pieniędzy do szkół, by mogły je przeznaczyć na książki, których obecnie rozpaczliwie brakowało. Marion spędzała całe wieczory na przywracaniu do życia starych egzemplarzy. Wklejała wyrwane kartki, starając się robić to tak, by pozostały czytelne. Ale nie była w stanie nic zrobić z przeciekającymi dachami, rozsypującymi się bojlerami, żałosnym niedoborem piór i ołówków, a nawet tablic. Podczas swego szkolenia kilka razy musiała rysować mapy na ceglanych ścianach przy boiskach, ucząc grupę drżących dzieci geografii. Finanse budżetu oświatowego okrywały naród hańbą, ale jeszcze większą był budżet mieszkaniowy. Dzielnice biedoty powinny zostać zrównane z ziemią; przerażające było, że w roku 1932 dzieci takie jak Annie żyły w warunkach, które wstrząsnęłyby Dickensem. Gdyby nie ona, jakie te dzieci miałyby szanse?

Marion uznała, że panna Golspie jest w błędzie. Nie widziała swojej przyszłości wśród bogatych i potężnych, ale tutaj, pośród najbiedniejszych z biednych.

Rozdział trzeci

Została dłużej, niż zamierzała, i gdy wracała do domu, Stare Miasto pławiło się już w złocistym świetle wieczoru. W tym historycznym sercu miasta jego mroczna wspaniałość wydawała się najbardziej dominująca.

– Marion Crawford? – Młoda kobieta o rumianych policzkach, elegancko ubrana, z gładkimi, ciemnymi włosami upiętymi w kok, przyglądała się jej z zaciekawieniem. – Marion Crawford? Czy to naprawdę ty?

– Ethel. – Marion w końcu przypomniała sobie, skąd pamięta tę pospolitą twarz: z tylnego rzędu ławek w dawnej szkole. Były w tym samym wieku, ale zdawało się, że poza tym różni je wszystko. Ethel McKinley miała na sobie elegancki płaszcz, na palcu ślubną obrączkę, a przy jej piersi śliniło się śpiące dziecko.

Ethel patrzyła na włosy Marion, czy też raczej na miejsce, gdzie jeszcze do niedawna były jej włosy.

– Obcięłaś je zupełnie?

Marion zarumieniła się. Zdjęła biały kapelusz budkę, odsłaniając krótką fryzurę z przedziałkiem na boku. Ciemne oczy Ethel zaokrągliły się.

– To teraz modne – powiedziała Marion obronnie. – Cięcie Eton.

– Cięcie czy golenie? – Ethel uśmiechnęła się drwiąco i Marion poczuła zniecierpliwienie. Kim była Ethel, żeby z niej kpić? Co zrobiła ze swoim życiem poza tym, że wyszła za mąż i urodziła dziecko? Każdy mógł się na tyle zdobyć.

– Eton – powtórzyła. – To taka szkoła w pobliżu Londynu. Droga szkoła dla chłopców. Widzę, że zostałaś matką – dodała, żeby zmienić temat.

Ethel, podobnie jak ona, miała zaledwie dwadzieścia dwa lata. Była za młoda, żeby zakładać rodzinę i mieć dzieci, szczególnie że mogła się zająć tyloma innymi rzeczami. W dzisiejszych czasach kobiety mogły pracować zawodowo; czy Ethel o tym nie wiedziała?

– To jest Elizabeth – powiedziała Ethel z dumą, układając dziecko wygodniej.

– Urocza – rzekła Marion uprzejmie.

– Na cześć małej księżniczki – wyjaśniła Ethel.

– Ach… tak.

Księżniczka Elizabeth i jej młodsza siostra Margaret Rose były córkami księcia i księżnej Yorku. Marion, podobnie jak cała reszta narodu, widziała ich zdjęcia w gazetach: niebieskookie i złotowłose dziewczynki w białych skarpetkach i falbankach. Nie śledziła jednak pilnie losów rodziny królewskiej; uważała to za domenę starszego pokolenia i Ethel wydała jej się żałosna.

Co jednak było irytujące, Ethel zdawała się patrzeć na nią z takim samym politowaniem. Wpatrywała się w nagi palec serdeczny Marion.

– A więc nie wyszłaś za mąż?

Marion miała ochotę wykrzyknąć: „Chcę kariery, a nie mężczyzny i pierścionka!”, ale opanowała się i odrzekła cierpliwie:

– Uczę się w Moray House w Edynburgu. To kolegium nauczycielskie.

– Chcesz zostać nauczycielką? – wydedukowała Ethel błyskotliwie.

– Zgadza się.

– W drogiej szkole, takiej jak ta, o której przed chwilą wspomniałaś?

– W Eton? – Marion stłumiła prychnięcie. – Niezupełnie. Tak się składa, że mam zamiar pracować w dzielnicach biedoty.

– W dzielnicach biedoty! – Jak można się było spodziewać, Ethel wydała się oszołomiona. Pożegnała się i pospiesznie odeszła.

Marion szła dalej, uśmiechając się do siebie. Przy wylocie bocznej ulicy zobaczyła grupę młodych mężczyzn. Krzycząc i śmiejąc się, kopali coś leżącego na ziemi. Albo kogoś. Pośród nóg w czarnych spodniach i błyszczących butów chyba leżał człowiek? Kopali z całej siły. Zabiją go!

Bez namysłu puściła się biegiem uliczką zasłaną rozsypanymi gazetami. Między poruszającymi się nogami dostrzegła młodego mężczyznę w pozycji embrionalnej. Wydawało się, że już nie żyje.

Najbliższy zbir odwrócił się i dostrzegł ją. Wypomadowane włosy miał rozdzielone pośrodku przedziałkiem i gładko przyklejone do czaszki nad okrutną, przystojną twarzą. Spojrzał na nią przenikliwie, z zimnym błyskiem w oczach.

– To nie policja – stwierdził lekceważąco. – To tylko kobieta.

Chęć wytrwania przy feministycznych poglądach przygasła, gdy Marion otoczyli mężczyźni w czerni, patrząc na nią złowrogo. Choć była wysoka, oni wydawali się jeszcze wyżsi.

– Patrzcie, kogo tu mamy – powiedział jeden drwiącym tonem.

Próbowała się wycofać, ale coś pochwyciło ją gwałtownie. To była dłoń w czarnej skórzanej rękawiczce; odcinała się złowieszczo od niewinnie różowego rękawa sukienki.

– Gdzie się tak spieszysz, skarbie?

– Masz ochotę czegoś się napić?

– Chodź!

Skronie pulsowały jej z przerażenia.

– Puść mnie! – Próbowała strząsnąć z siebie skórzaną rękawicę, która teraz powędrowała do jej piersi.

– Chcesz wrócić do domu, do swojego chłopaka? – Mężczyzna był zwalisty i brutalny. Czuła jego nieświeży oddech. Nos, pokryty czarnymi plamkami i porami, niemal naciskał na jej nos, wielka dłoń boleśnie wykręcała jej pierś. – Ja mogę być twoim chłopakiem. Daj nam buziaka!

Marion poczuła odrazę i przerażenie. Rozejrzała się. Znajdowała się w bramie, w jej najciemniejszej części. Ż aden przechodzień by jej nie zauważył. Mogli ją pchnąć na ziemię i zrobić, co zechcą. Z najwyższym trudem zdobyła się na spokojny ton.

– Puść mnie!

Odpowiedział jej śmiech i pogardliwe, przedrzeźniające ją głosy. Ten z nieświeżym oddechem puścił ją teraz, a drugi dotknął jej ust palcem w skórzanej rękawiczce.

– No chodź, wybierz sobie jednego z nas. – Palec przesunął się po linii jej szczęki, stalowe oczy błysnęły. – Albo my wybierzemy za ciebie.

Instynktownie poderwała kolano i naraz w jego oczach pojawił się ból i wściekłość. Zbir zatoczył się, rycząc i przeklinając. Ten o nieświeżym oddechu ścisnął ją mocniej. Uniósł drugą pięść i w świetle dochodzącym z góry Marion zobaczyła błysk kastetu. Poczuła mdłości i zamknęła oczy, przygotowując się na uderzenie twardego metalu o miękkie ciało i delikatną kość.

Ale nic takiego się nie stało. Przy bramie rozległy się krzyki i ostry dźwięk policyjnych gwizdków. Mężczyźni w czerni zniknęli w jednej chwili w mrocznym końcu zaułka. Słyszała, jakby z bardzo daleka, stukot butów ze stalowymi noskami – chyba na schodach ewakuacyjnych. Na zakurzonym bruku leżał nieruchomo młody ciemnowłosy mężczyzna w białej koszuli poplamionej krwią. Było w nim coś znajomego.

– Jest pani odważna, panno Marion – powiedział Valentine.

– To znaczy głupia – mruknęła.

Pół godziny po tej przerażającej potyczce siedzieli w najbliższym pubie, tuż przy wylocie zaułka. Była to zwykła mordownia, ale miało to swoje zalety; nikt nawet nie mrugnął powieką, kiedy na wpół wniosła, a na wpół wciągnęła Valentine’a do środka i kupiła mu szklaneczkę whisky, by przezwyciężyć skutki szoku. Sobie kupiła drugą.

Był w znacznie lepszej formie, niż mogła w pierwszej chwili przypuszczać. Wyglądało na to, że pojawiła się w samą porę, zanim tamci na dobre zabrali się do bicia. Czerwień pokrywająca jego pierś okazała się szalikiem.

– Sztuczka polega na tym, żeby przybrać pozycję jeża – wyjaśnił. – Zwinąć się w kulkę tak ciasno, jak tylko się da, by nie mogli cię kopać w głowę.

Zdawało się, że jego głowa przetrwała w całkiem niezłym stanie. Miał podbite oko, rozciętą wargę i spuchnięty policzek, ale zęby nie były naruszone, a uśmiech pozostał szeroki i promienny.

– Mówisz tak, jakby to nie było dla ciebie nic nowego – zauważyła.

– Ryzyko zawodowe. – Przechylił głowę na bok, wskazując gazety. Podążyła za jego wzrokiem. Zebrała wcześniej czyste egzemplarze z bruku zaułka i wepchnęła je do torby, którą znalazła przy ścianie. – Komunizm nie wszystkim się podoba. Szczególnie fanom Mussoliniego. Wiesz, kto to taki?

Uraził ją jego nieco protekcjonalny ton, szczególnie po tym, co właśnie dla niego zrobiła.

– Czytam gazety – warknęła. – To przywódca włoskich faszystów.

– Bardzo dobrze – uśmiechnął się. – Jest także inspiracją dla naszego drogiego pana Mosleya, który w hołdzie dla niego założył Brytyjską Unię Faszystów. Właśnie wyrwałaś mnie z ich przyjaznego uścisku.

Marion była zaciekawiona.

– Dlaczego faszyści nie lubią komunistów?

Oczekiwała długiego, elokwentnego wyjaśnienia, ale Valentine się zawahał.

– Zasadniczo chodzi o państwo – powiedział po chwili.

– O państwo?

– W komunizmie wszystkim rządzi państwo.

– Rozumiem. A w faszyzmie?

– No cóż, tam państwo jest najważniejsze. Zasadniczo na tym polega różnica.

Marion zmarszczyła brwi.

– A co to za różnica?

Valentine mocno zaciągnął się papierosem i wypuścił dym z ust. Efekt był dziwnie erotyczny. Potarł czoło.

– Posłuchaj, zwykle uwielbiam o tym rozprawiać. Ale moja głowa, rozumiesz?

Poczuła ukłucie winy. Został przecież pobity. W tych okolicznościach nie powinna go teraz wciągać w ideologiczne debaty.

Spojrzał na swoją pustą szklankę.

– Napijesz się jeszcze czegoś? To rzeczywiście zmniejsza ból. Podejdę do baru. Hm, czy mogłabyś mi pożyczyć parę szylingów?

Czekając, aż wróci, przeglądała egzemplarz „Daily Workera”. Przyniósł cztery szklaneczki whisky, po dwie w każdej dłoni.

– Pomyślałem, że oszczędzę sobie trudu – powiedział, nieuważnie stawiając szklanki na stole. Marion wyciągnęła rękę i przytrzymała je, starając się nie myśleć o tym, że to były jej ostatnie pieniądze. Liczyła na to, że dostanie z powrotem resztę.

– Dużo tego sprzedajesz? – zapytała, wskazując na gazetę.

Valentine opróżnił szklaneczkę jednym haustem.

– Teraz lepiej! Przepraszam, co mówiłaś?

Powtórzyła pytanie i dodała:

– To nie wydaje się zbyt ciekawe.

– Jeśli chcesz przez to powiedzieć, że nie ma tu takiego zepsucia i rozrywki jak w popularnej prasie, to celowe działanie.

– Naprawdę? Dlaczego?

– Oczywiście po to, żeby nie odwracać uwagi mas od walki.

– Ale jeśli masy tego właśnie chcą? – Ze zdziwieniem przewracała strony. – Tu nie ma kreskówek ani mody. Nie ma nawet typów na wyścigi.

– Typy na wyścigi nie zburzą burżuazyjnych cytadel – stwierdził Valentine stanowczo. – Ani moda, jeśli już o to chodzi.

Marion złożyła gazetę.

– Cóż, rewolucja nie wydaje mi się zbyt atrakcyjna.

Wzruszył ramionami i sięgnął po drugą whisky.

– Proletariusze wszystkich krajów, łączcie się!

Marion przyłożyła do ust swoją pierwszą szklaneczkę i upiła niewielki łyk. Poczuła palenie w gardle i przełyku. Valentine wyraźnie przedkładał ilość nad jakość.

– Czym się zajmujesz? – zapytała, bo nagle sobie uświadomiła, że tego nie wie.

– Jestem studentem – rzekł nieco obronnie.

– Więc właściwie nigdy nie pracowałeś? Nigdy nie zarabiałeś na życie? – Kąciki jej ust uniosły się w uśmiechu.

Wzruszył ramionami.

– Każdemu według potrzeb, od każdego według jego zdolności.

– Co to znaczy?

Wyciągnął rękę.

– To znaczy, że mogę wypić twoją drugą whisky, jeśli jej nie chcesz. Precz z burżuazją!

Rozdział czwarty

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji

Spis treści:

Okładka
Strona tytułowa
Prolog
Część pierwsza
Rozdział pierwszy
Rozdział drugi
Rozdział trzeci
Rozdział czwarty
Rozdział piąty
Rozdział szósty
Rozdział siódmy
Rozdział ósmy
Część druga
Rozdział dziewiąty
Rozdział dziesiąty
Rozdział jedenasty
Rozdział dwunasty
Rozdział trzynasty
Rozdział czternasty
Rozdział piętnasty
Rozdział szesnasty
Rozdział siedemnasty
Rozdział osiemnasty
Rozdział dziewiętnasty
Rozdział dwudziesty
Rozdział dwudziesty pierwszy
Rozdział dwudziesty drugi
Rozdział dwudziesty trzeci
Rozdział dwudziesty czwarty
Rozdział dwudziesty piąty
Rozdział dwudziesty szósty
Rozdział dwudziesty siódmy
Rozdział dwudziesty ósmy
Rozdział dwudziesty dziewiąty
Rozdział trzydziesty
Rozdział trzydziesty pierwszy
Rozdział trzydziesty drugi
Rozdział trzydziesty trzeci
Rozdział trzydziesty czwarty
Rozdział trzydziesty piąty
Rozdział trzydziesty szósty
Część trzecia
Rozdział trzydziesty siódmy
Rozdział trzydziesty ósmy
Rozdział trzydziesty dziewiąty
Rozdział czterdziesty
Rozdział czterdziesty pierwszy
Rozdział czterdziesty drugi
Rozdział czterdziesty trzeci
Rozdział czterdziesty czwarty
Rozdział czterdziesty piąty
Rozdział czterdziesty szósty
Rozdział czterdziesty siódmy
Rozdział czterdziesty ósmy
Rozdział czterdziesty dziewiąty