Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Świat Kaszub i całego Pomorza zamknięty w legendach spisanych przez kaszubskiego pisarza, działacza kultury i nauczyciela. Józef Ceynowa odwołuje się do codzienności zamieszkującej tu ludności, tłumaczy m.in. pochodzenie nazw, tajemniczych kamieni i objaśnia znane od pokoleń tradycje. Zbiór zawiera ponad 50 opowieści uporządkowanych jest geograficznie w czterech rozdziałach dotyczących Kaszub i Borów Tucholskich, Kociewia, Gdańska oraz ziemi chełmińskiej. Książka ta to zaproszenie do dawnego świata, gdzie zaprzeszłe wydarzenia, jak to w legendach bywa, łączą to co namacalne z tym, co magiczne. Po kaszubskich polach biegają purtki, w lasach kryją się zaklęci rycerze, a w starych osadach pogańscy bogowie. Historia przeplata się z wyobraźnią tak bardzo, że trudno je rozróżnić. Na szczęście jedno jest pewne – na Kaszubach i Pomorzu zawsze dobro zwycięża.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 198
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
OD WYDAWCY
Z KASZUBSKIEGO POBRZEŻA
STOLEMKA I RYBAK
MIŁOŚĆ JURATY
ZATOPIONE MIASTO
NIECH ODPŁYNIE WODA
GŁOWA ŚWIĘTEJ BARBARY
BABY Z BABIEGO DOŁU
ODARGOWSKI STOJĄCY
STRASZNE MOGIŁY
BOŻA STOPKA
ZAPIAŁ KOGUT, DIABEŁ STRUCHLAŁ
SWARZEWSKA STUDZIENKA
DWIEŚCIE WOZÓW ZE ZDOBYCZĄ
KRÓL WAZA W KROKOWEJ
WIERNI PRZYSIĘDZE
ZAKLĘTE WOJSKO
ZAMARZLI OKRĘTNICY
DUSZEK I SIEROTA
POŁCZYŃSKI FARMAZON
KAMIEŃ GRANICZNY
U UJŚCIA PIAŚNICY
NIE RZUCAJ PRZEKLEŃSTW, BO SIĘ SPRAWDZĄ
NAD JEZIORAMI KASZUBSKIMI
KASZUBA W NIEBIE
GARECZNICA
OTOMIN I ODYMINA
WIERNA SWOJEJ STRONIE
UPADEK SWAROŻYCA
DOBRO ZWYCIĘŻA
MORENKI
NIEDOKOŃCZONY MOST
WSZYSTKO SIĘ SPALIŁO, A FIGURKA NIE
DZWONY GŁOSZĄ CHWAŁĘ
NOCNE ZJAWY
W KOCIEWSKIEJ STRONIE
TAŃCZĄCE KAMIENIE
MOC KSIĄŻĘCEGO GROBU
KRZYŻ ZŁYCH W OCZY KŁUJE
PRZYGODA KSIĘCIA ŚWIĘTOPEŁKA
DIABEŁ I ZAKONNICY
MATKA BOSKA NA SZKUCIE
NIECH WAS GŁÓD I ZIMNICA!
WYSZLI I W OCZACH ZNIKNĘLI
ZJAWY NA MIEJSCU BITWY
DIABELSKA KAZALNICA
KUPIŁ A NIE ZAPŁACIŁ
WIERNY PIES ZNALAZŁ PANA
BYDŁO W DOMU, A GDZIE PASTERZ?
ZŁA ŚMIERĆ
Z GDAŃSKA I POMORZA
KSIĄŻĘ I PUSTELNIK
BOCHEN CHLEBA W KAMIEŃ ZAMIENIONY
CUDOWNY ZEGAR I JEGO MAJSTER
SZALONY RZEŹBIARZ
PROROCZY SEN
KAMIEŃ MŁYŃSKI
ARMATNI WYSTRZAŁ DO CZERWONEJ CZAPKI
KATARZYNKI
SMOK W ZAMKU
CHCIWOŚĆ UKARANA
SPIS MIEJSCOWOŚCI, KTÓRYCH DOTYCZĄ LEGENDY
Cover
Dobro zwycięża. Legendy z Kaszub i Pomorza
Józef Ceynowa
Korekta
Ewa Krefft-Bladoszewska
Skład
Ewa Kujaszewska
Ilustracje
Agnieszka Dmitruczuk
Okładka
Izabela Rzońca (projekt), Agnieszka Dmitruczuk (ilustracja)
Copyright by© Józef Ceynowa
Copyright by © Wydawnictwo RegionJarosław Ellwart 2023
Wydawnictwo Region Jarosław Ellwart
81-574 Gdynia, ul. Goska 8
tel. 58 629 59 46
fax 58 629 59 47
www.wydawnictworegion.pl
ISBN 978-83-7591-864-9 [druk]
ISBN 978-83-7591-969-1 [ePub]
ISBN 978-83-7591-970-7 [mobi]
Nigdy nie ubiegałem się o żadne zaszczyty. Zawsze starałem się służyć ludziom, a zwłaszcza dzieciom i młodzieży – tak dziękował za otrzymany „Laur Pokoleń”, nagrodę przeznaczoną dla wyjątkowych działaczy kultury, Józef Ceynowa w Czersku w 1983 roku*.
Józef Ceynowa urodził się w chłopskiej rodzinie mieszkającej w Połczynie koło Pucka w 1905 roku. Jako niespełna 15-latek uczestniczył 10 lutego 1920 roku w puckich Zaślubinach Polski z morzem, będąc świadkiem symbolicznego powrotu naszego kraju nad Bałtyk. Po ukończeniu szkoły powszechnej trafił do Kościerzyny, gdzie w Seminarium Nauczycielskim zdobył uprawnienia nauczycielskie. Jako pedagog pracował w Kuźnicy na Półwyspie Helskim, w borowiackich wsiach Dąbrówka i Ostrowite, a po wojnie, aż do emerytury, kierował szkołą średnią w Koronowie koło Bydgoszczy. Pierwsze próby literackie Józefa Ceynowy przypadły na czas nauki w Kościerzynie, gdzie znaczący wpływ na młodego pisarza miał kaszubski liryk i dramaturg ks. Leon Heyka, pełniący funkcje kapelana, prefekta i nauczyciela języka francuskiego. W latach 30. utwory Ceynowy ukazywały się m.in. w wejherowskim czasopiśmie „Klëka”. Po wybuchu wojny Ceynowa został zmobilizowany i jako podporucznik brał udział w obronie Pomorza. Pod Grudziądzem dostał się do niemieckiej niewoli i całą okupację spędził w obozie jenieckim Woldenburg (dziś Dobiegniew). Tam należał do nieformalnego Koła Pomorzan i pogłębiał wiedzę, studiując w filii Wolnej Wszechnicy Polskiej. Dzięki temu po wojnie formalnością było ukończenie przez Ceynowę studiów wyższych pedagogicznych w Krakowie.
Choć ze względu na życie zawodowe kilkukrotnie zmieniał miejsce zamieszkania, wszędzie aktywnie działał na rzecz lokalnych społeczności. Doświadczenie różnorodności kulturowej Pomorza znalazło odzwierciedlenie w jego twórczości – pisząc w języku kaszubskim i polskim sławił ukochaną pomorską ziemię, pozostawiając dla potomnych dziesiątki wierszy i doskonale przemawiające do najmłodszych czytelników zbiory legend i podań. W twórczości posługiwał się własnym nazwiskiem lub pseudonimem Półczińsczi Józk. Jego utwory publikowane były m.in. w „Kaszëbach”, „Literach” i w wydawanym od 1963 roku miesięczniku społeczno-kulturalnym „Pomerania”. W wersjach książkowych ukazały się m.in. zbiory bajek Skôrb i moc (1975), Bursztinowé serce (1981), Dobro zwycięża. Legendy z Kaszub i Pomorza (1985) i Legendy i podania z Kaszub i Pomorza (2020), tomiki wierszy Z Tatczëznë (1981) i Chajowi czas. Wòjenné wspòminczi (2020) oraz powieści Urënamle. Powiôstczi z komudnëch lat (1982) i Marcin i jego czasy (2017).
Ostatnie lata życia Józef Ceynowa spędził w Czersku, gdzie zmarł i został pochowany w 1991 roku. Choć upłynęło już ponad 30 lat od odejścia Półczińsczégo Józka jego twórczość nadal jest obecna w pomorskiej kulturze i znajduje wiernych czytelników, także wśród najmłodszego pokolenia. Pamięć o tym wybitnym synu kaszubskiej ziemi trwa w rodzinnym Połczynie, gdzie w setną rocznicę jego urodzin, na dawnym domu Ceynowów, odsłonięto pamiątkowa tablicę. Także w Czersku, gdzie Ceynowa spędził lata 1968–1991, dom, w którym mieszkał, ozdabia okolicznościowa tablica. Uroczystości jej odsłonięcia w 2005 roku uświetniły referaty, koncerty i wspomnienia. Twórczości i życiu Ceynowy poświęcono wydany wówczas jeden z tomów gdańskiej serii Pro memoria Instytutu Kaszubskiego (Józef Ceynowa. 1905–1991). Dzięki licznym wydaniom drukowanym i rękopisom (znajdującym się m.in. w domu w Czersku, Bibliotece PAN w Gdańsku, w Muzeum Piśmiennictwa i Muzyki Kaszubsko-Pomorskiej w Wejherowie oraz w rękach rodziny), można także dziś popularyzować i prezentować kolejnym pokoleniom jego bogaty dorobek, co również czynimy ponownym wydaniem zbioru legend Dobro zwycięża…
* Cytat za: J. Borzyszkowski, C. Obracht-Prondzyński, „Ludzie Czerska i okolicy XIX i XX wieku. Księga pamiątkowa z okazji 80-lecia nadania praw miejskich”, Gdańsk–Czersk 2007, s. 69.
Przed tysiącami lat na Kępie Oksywskiej żyli stolemi. Z czasem zaczęli wymierać. A szkoda. Wiele dobrego czynili w tych stronach. Wiemy, że stworzyli Małe Morze, które rozciągało się daleko wewnątrz kraju, bo aż pod miasto Wejherowo, oni też wykopali Depkę, aby rybacy mogli wypływać z Pucka na Wielkie Morze, nawet Rewę Mew usypali, by rewianie i kuźniczanie mogli przechodzić przez morze.
Ale tak już jest na tym świecie, że jedni umierają a drudzy się rodzą, wymarli więc stolemowie, a ludzie się zmartwili. Na szczęście zostało jeszcze na Oksywiu jedno dziewczę – ostatnia stolemka w tej stronie. Ludzie cieszyli się choć z tego. Tym bardziej, że stolemka była bardzo dobra – gdzie kto potrzebował jej pomocy, zaraz, bez słowa, chwytała się nawet najcięższej pracy, aby ulżyć komuś w potrzebie.
Teraz chodziło o wydanie za mąż stolemki. Szukano dla niej narzeczonego. Ona żadnego nie chciała, bo ten był za mały, tamten za słaby, jeszcze inny za gruby. Ale sąsiedzi ją przekonywali:
– Wyjdź za mąż. Koniecznie wyjdź za mąż. Chcemy, żebyś miała dzieci tak mocne jak ty. Będziemy je kochali tak jak ciebie kochamy.
W końcu dała się uprosić. Pod jednym warunkiem.
– Wyjdę za mąż za waszego chłopaka, ale ten musi iść ze mną w zawody. Jeśli mnie pokona, wówczas za niego się wydam i zostanę tu, w tych pięknych stronach. Jeśli ja go pokonam, to odejdę gdzie indziej. Może tam znajdę właściwego dla siebie męża.
Ludzie musieli się na to zgodzić.
A był we wsi pewien młody rybak – sprawny fizycznie, bystry, mocny, ostry w każdej pracy, biegać potrafił jak trzyletnia sarna. On też od dawna kochał stolemkę, myślał o niej we dnie i w nocy. Ludzie wiedzieli o tym miłowaniu. A że był urodziwy i miły, więc się mógł dziewczęciu podobać.
Pewnego dnia przyszedł do niej swat i powiedział:
– Na Oksywiu mieszka piękny rybak, który potrafi wiele. Jest najlepszym rybakiem na całej Kępie. On bardzo cię kocha, chce być twoim mężem.
– Wiem, że on mnie miłuje. Znam go i podoba mi się. Ale postanowiłam wyjść za mąż za takiego, który w tym, co ja wskażę, potrafi mnie pokonać. Bo co by ludzie powiedzieli, gdyby kobieta była mocniejsza od mężczyzny?
Młody rybak myślał, że stolemka wybierze zawody w bieganiu, bo biegi najbardziej do zawodów pasują. Więc ćwiczył i ćwiczył, i był już w biegach takim mistrzem, że inni młodzieńcy zostawali daleko w tyle za nim. W oznaczonym dniu stawił się na zawody z tym wspaniałym, mocnym dziewczęciem. Ona przyjęła go miłym uśmiechem. Popatrzył na nią i tak dziwnie ciepło zrobiło mu się koło serca, że nie wiedział co powiedzieć. Tak był w nią zapatrzony, że na pytanie: „O co chcesz się założyć?” nic nie odrzekł. Wtedy ona zdecydowała:
– Będziemy się zmagali w ciskaniu kamieni.
Chcąc nie chcąc, kiwnął głową.
Zaczęli więc szukać odpowiednich kamieni, każdy według swojej siły i wyobrażenia. Kamieni było wiele. Były większe i mniejsze, nagromadzone przez dzieci stolemów, które przed laty się nimi zabawiały. Stolemka czekała, aż rybak jakiś sobie wybierze. On szukał długo, przebierał, nim znalazł odpowiedni.
Dziewczę rzekło:
– Będziemy rzucali jak najdalej. Kto raz rzuci, nie będzie mógł rzucać po raz wtóry, będzie musiał poprzestać na tym pierwszym rzuceniu. Kto rzuci dalej, ten zwycięży. Jeśli ty rzucisz dalej ode mnie, zostaniesz moim mężem i wszystko będzie dobrze.
Musiał się na to zgodzić. Wziął kamień i cisnął. Ten leciał i leciał, aż spadł przed małym stawem. Teraz stolemka cisnęła, a jej kamień był większy i cięższy od kamienia chłopaka. Leciał on i leciał, gwiżdżąc w powietrzu, aż spadł za stawkiem, a więc dalej niż kamień rybaka. Stolemka zwyciężyła. Ale się tym zwycięstwem zasmuciła. W głębi serca miłowała tego pięknego i dzielnego chłopaka. Kochała też strony oksywskie. Przekonała się jednak, że jest jej przeznaczona wędrówka, włóczęga po świecie, a na przeznaczenie nie ma rady. Zostawiła więc miłych jej ludzi i udała się na południe, pewno pod Wdzydze.
A co zrobił rybak? Tak było mu wstyd, że uciekł z Oksywia jak stał, żeby jak najszybciej zginąć kolegom z oczu. Powiadali, że zaszedł aż pod Łebę, gdzie założył nową osadę rybacką. Długo, długo myślał o swoim pierwszym dziewczęciu, bo wiadomo, pierwsza miłość najgłębiej tkwi w sercu. Jeśli się spełnia, to cieszy, jeśli przemija, to gnębi. Często żeglował daleko w morze i stamtąd spoglądał w stronę Oksywia, lecz nigdy jego wzrok nie zahaczał o te kamienne głazy, co spokojnie leżały przy stawku i czekały na nowych stolemów. Ale się ich nie doczekały.
Czas te kamienie pokonał. Gdy zaczęto budować Gdynię, wzięto je na kamienne podwaliny pierwszych wspaniałych domów. Ludzie powiadają, że na nich jest oparta cała moc tego miasta. Taka, że żaden purtk nic mu nie zrobi.
W bardzo, bardzo dawnych czasach w Bałtyku panoszył się bożek imieniem Gosk. Miał tam gdzieś bursztynowy zamek, ale że był pyszny, Pan Bóg zesłał nań orkan, który tak wzburzył morze, że fale rozwaliły ów zamek, a jego części rozkruszyły i rozniosły po całym morzu daleko i szeroko. Niektóre jego bryły i kawałki jeszcze się tułają i nieraz w czasie sztormu są wyrzucane na ląd. Gosk musiał z zamku uciekać i teraz wędruje po różnych stronach Bałtyku. Czasem, gdy się złości, sztorm burzy morze wiatrem, a fale walą o wydmy, żeby je zniszczyć.
Bożek ten miał piękną, bardzo piękną córkę imieniem Jurata, która nie pozostawała stale przy ojcu w morzu, ale wychodziła na ląd. Upodobała sobie zakątek rozewski, tam spacerowała przy świetle księżyca, spoglądając na lasy i pola. Często też za dnia, w słońcu, patrzyła na rybaków, jak łowili ryby. Szczególnie jej się podobał pewien młody chłapowianin. Był dość wysoki, gibki, szybki w robocie, miał piękną twarz i bystre oczy. Na tego spoglądała najczęściej. Za nim też chodziła, o czym z początku nie wiedział.
Pewnego razu młody rybak wypłynął sam jeden daleko w morze. Jurata popłynęła za nim, chociaż jej ojciec nie życzył sobie, aby trzymała się ludzi. Chciał, żeby stale towarzyszyła jemu, przecież ją jedną tylko miał. Rybak żeglował, a Jurata mu pomagała. Kiedy wreszcie ją dojrzał, uśmiechnął się do niej, przywołał do siebie, pogłaskał po złotych włosach i zaczął całować cudną buzię, bo tak wypadało mu uczynić. Przecież śmiała się do niego, jej oczy świeciły jak gwiazdy, promieniały miłością.
Gosk prawdopodobnie to widział, bo był wszystkowidzący i wszystkosłyszący. Jurata tej mocy co tatk nie miała. Może by ją posiadła, gdyby była zawsze z nim w morzu. Początkowo Gosk młodemu krzywdy nie robił, pozwolił mu nawet napełnić sieci i skierować się do Chłapowa. Jurata popłynęła za rybakiem. Gosk myślał, że wróci do niego, wołał za nią, ale ona, jak każda zakochana w chłopcu dziewczyna, tego wołania jakby nie słyszała. Wobec tego Gosk postanowił działać inaczej i kiedy chłapowianin wypłynął po raz drugi w morze, ściągnął nań orkan, który tak rozkołysał fale, że wznosiły się powyżej masztów. Jurata czyniła, co mogła, żeby je uspokoić, ale nie dawały się udobruchać ani zastraszyć, bo to przecież Gosk był ich panem. I rybak utonął.
Jurata, jak nieprzytomna, cała pogrążona w żalu, zaniosła ukochanego do zakątka przy blizie – latarni morskiej, i tam złożyła w grobie. Aby mógł widzieć okręty i łodzie przepływające obok rozewskiego półwyspu. Ojciec ją wołał do siebie, ale ona pozostała przy umiłowanym. Często siadywała przy blizowej podwalinie i płakała. Jej łzy, spadające w dół, po drodze oblepiały się w muszki, bączki, pyłki kwiatów i zamieniały w bryłki bursztynu. Kto taką bryłkę z muszką czy bączkiem, lub pyłkiem kwiatowym znajdzie, niech wie, że to łzy ślicznej Juratki, która bardziej miłowała jednego z naszych rybaków niż własnego ojca.
Przed wieluset laty, kiedy jeszcze pływały po morzach żaglowce, Hel był wielkim i bogatym miastem. Pewno większym i bogatszym od Gdańska. Ze wszystkich mórz przypływały do niego z towarami okręty i wyruszały zeń z ładunkiem w daleki świat. Bo były w Helu warsztaty różne: szkutnicy mieli stocznie, bursztyniarze wyrabiali cuda z bursztynu, rzeźbiarze wycinali piękne figury tak ludzi, jak zwierząt. Byli też kupcy, którzy sprzedawali sukno i jedwab, a także poszukiwacze przedmiotów wyrzuconych przez morze, bitnicy, którzy wystawiali na targ różne zdobycze znajdowane po sztormach na brzegu, czasem również odebrane obcym siłą. Bo, jak zapisano w starodawnych księgach, w mieście tym mieszkali i morscy rabusie czyhający w ukryciu między wydmami na statki wyrzucone przez sztorm na piaszczyste brzegi. Najpewniej to oni najwięcej bogactwa przysparzali Helowi, ale było to bogactwo nabyte krzywdą i przelewem krwi, które powodowało lament, ściągało zemstę.
Bogaty Hel zaczął się panoszyć także poza granicami, w świecie. Nadęte, bogate helanki chodziły w złotogłowiach, na innych ludzi spozierały z wysoka. Ich mężczyźni nosili się jak baronowie, obcymi pomiatali i gardzili. Wiadomo, do tych, którzy się wzbogacili, zagląda diabeł, podtyka im nowe, brzydkie myśli, wciąż podsuwa pragnienie czegoś jeszcze lepszego. Tak było i w Helu. Helanie mieli wszystkiego wiele, a chcieli mieć tego jeszcze więcej, coraz wspanialszego, strojniejszego, wygodniejszego. Te zachcianki przerastały możliwości tak majstrów, jak ich czeladników. Panowie zaczynali więc uciskać biedniejszych. Bo tylko panowie rządzili w Helu, choć powiadali, że są demokratami. Ale nimi nie byli – trzymając się razem, narzucali swoją wolę biednym, robiąc z nich niewolników.
Krzywda biedaków, a tych było coraz więcej, rosła. Aż urosła tak bardzo, że prawie sięgała obłoków. Wówczas biedacy udali się do Boga i prosili o pomoc. Ale bogacze też Boga pro-sili – o jeszcze większe dobra, o jeszcze większe dochody, o jeszcze lepsze stroje, a nawet o jeszcze większe wygody życiowe. Zaczęli się bawić, upijać, hulać, głupieć z rozpusty. Najbardziej w święta kościelne, bo prawdopodobnie zapomnieli o Bogu, myśląc, że ich rozum wystarczy na urządzenie sobie życia i porządku na całym świecie.
Gdy właśnie tak czynili w którąś Gwiazdkę, rocznicę narodzenia Pana Jezusa – zagwizdał orkan. Zagwizdał i zaszumiał tak, że muzykanci przestali słyszeć swą muzykę: trąby, skrzypce, bębny. Ale tancerze chcieli, by dalej grali. Więc orkan się wzmocnił, zmężniał, zaczął zrywać dachy z chałup, łamać maszty okrętów, podnosić fale wysokie jak drzewa. Te fale wdarły się na wydmy, zburzyły checze i – wlały się na sale taneczne. Teraz dopiero helanom otworzyły się oczy, zaczęli wołać o pomoc. Wrzeszczeli, ale przecież nie było nikogo, kto mógłby im tę pomoc dać. Okręty były zatopione, chałupy rozwalone i zmyte przez fale, ludzie w topielach. Nawet kościół się rozpadł, dzwony spadły na dół, tyle że odlane ze złota zmieszanego z miedzią nie popękały. Zatonęły dzwoniąc, biedne, na lament. Tak dzwonią podobno do dziś, kiedy jakieś nieszczęście na morzu lub jakiś rybak tonie.
Ci najbiedniejsi, najbardziej przez bogaczy krzywdzeni, na zabawach nie byli. Jak zorientowali się, że nadciąga orkan, szybko zaczęli uciekać na najwyższe wydmy, a z nich w las i lasem dalej. Tak się uratowali. Powiadają, że to oni dali początek Jastarni. A miasto Hel zginęło. Tylko te jego dzwony zostały w głębi morza i do dziś tam są. Opowiadają czasem, dzwoniąc, o tym, co się zdarzyło i o tym, dlaczego nowy Hel ma lepszych mieszkańców niż Hel stary. W nowym Helu nie ma ani rozbójników, ani bogaczy, co chcieli rządzić pospołu, żeby biednych zmieniać w niewolników.
Przed tysiącem lat między Oksywiem a dzisiejszą Gdynią kołysały się morskie fale. Ludzie z Oksywskiej Kępy przepływali na wysoczyznę czółnami. Ale ruszali poza swoje zagrody rzadko; mieli u siebie swojego księcia, swoich kapłanów, swojego bożka. Tym bożkiem był Jastrzebóg. On ich wspierał w walkach z obcymi, którzy napadali na nich od strony morza. On im podsuwał dobre pomysły, opiekował się nimi wiosną, latem, zimą. Najlepiej życzył samemu władcy i jego przybocznym, pomagającym mu w zarządzaniu włościami. Jastrzebogowi zaś służył czarownik Czarza, żerca-kapłan, najmądrzejszy ze wszystkich.
Czas mijał, połykał dzieje, stare pochłaniał, nowe głaskał. Zmieniał ludzi, rozbudzał w nich nowe pragnienia. Ludzie zaczęli wypływać w dal morską, kumać się z obcymi, tymi, co po swojsku gadali i tymi także, którzy na naszą mowę odpowiadali machaniem rąk i wzruszeniem ramion. Z czasem w stronie oksywskiej zagnieździły się też ciężkie, bardzo paskudne choroby. Czarownik je odczyniał, ale chociaż wzywał pomocy bożka, był za słaby, nie mógł im drogi do ludzi zagrodzić. Przyszły deszcze, szarugi i zimnice, ludzie cierpieli głód. Wyglądało na to, że Jastrzebóg albo się na nich rozgniewał, albo sam stracił moc. Jednak książę i jego przyboczny czarownik Czarza trzymali jak przedtem z bożkiem, nie pozwalali na żadne inne zabiegi, na wołanie kapłanów innej wiary, kręcących się już w Gdańsku.
Wśród tych nowych kapłanów był biały zakonnik, o którym ludzie szeptali, że czyni cuda, że zna się na leczeniu. Wieści o biedzie na Oksywiu doszły do tego świętego człowieka. Wyruszył z Gdańska, żeby nauczać ludzi. Doszedł do chat stojących na miejscu dzisiejszej Gdyni i dalej nie mógł iść, chociaż czuł, że wyniosły oksywski gród przyzywa go do siebie. Musiał nająć rybaka, aby go przewiózł czółnem na stronę oksywską. Morze kołysało łodzią, biały zakonnik spoglądał przed siebie i modlił się do Boga o pomyślność dla swojej misji.
Ludzie z Oksywskiej Kępy obserwowali go już z daleka. Jedni się cieszyli, że ktoś nowy do nich zmierza, inni się bali tego co może się zdarzyć, nowych walk, łupiestw. Wyszedł też na powitanie zakonnika książę w asyście przybocznych, między którymi był Czarza.
– Cześć wam, możni tego pięknego zakątka – rzekł kapłan wychodząc z czółna.
– Cześć i szacunek dla ciebie, gościu – odrzekł na to książę.
– Z czym przybywasz? Widzę, że nie jesteś rycerzem – wtrącił zaraz Czarza.
– Jestem posłańcem Boga prawdziwego, który ponad Jastrzebogiem panuje – odparł zakonnik i pokazując krzyż błyszczący w słońcu dodał: – On tak umiłował ludzi, że dał się za nich ukrzyżować, umarł w mękach. Ale po trzech dniach wstał z grobu, by nad nami wszystkimi roztoczyć opiekę, a przede wszystkim nad tymi co błądzą i tymi co cierpią biedę.
Czarza podszedł do księcia i coś mu szepnął do ucha. Książę kiwnął głową i powiedział:
– To śmieszne, co mówisz. Możny, najmożniejszy Bóg na świecie dał się zabić? Zapewne uważasz nas za chłopców, za wyrostków, którzy świata nie znają. Mamy swojego boga. Na jego święto, Jastra, które wkrótce będzie, i ciebie zapraszamy. Musisz naszemu bogu się przedstawić, musisz uczynić cud. Nasz Czarza cuda czyni, Jastrzebóg mu w tym pomaga.
– Niech zrobi cud! Cud! Tak, cud! Niech ten nowy nam pokaże wielki cud, wówczas będziemy go słuchali! – jeden przez drugiego zaczęli wołać przyboczni, a i prości ludzie z gromady książęcej.
Zakonnik chciał dalej prawić, ale mu nie dali.
– Jeden wielki cud albo też cudów więcej! – żądali.
Wreszcie książę uspokoił ludzi, zapraszając gościa raz jeszcze na Jastra, największe wiosenne święto, przypadające za tydzień.
Zakonnik odpłynął. Czółno ślizgało się po falach, a on się modlił. Rozmyślał też o cudzie. Jaki cud ma uczynić, aby uwierzyli? Ci ludzie nie są źli. Tylko ten Czarza bardzo chytry. A książę jest mu oddany. Te i inne myśli krążyły mu po głowie.
Za tydzień przewoźnik i zakonnik – powiadali później, że był nim sam święty Jacek – znowu płynęli na Oksywską Kępę ze wszystkich stron oblaną morzem, a więc będącą prawdziwą wyspą. Tym razem wyspiarze wprowadzili ich do gaju, gdzie stał wykuty w kamieniu Jastrzebóg. Było tam wiele ludzi. Czarza, w dziwnym stroju z rogatym czerepem byka na głowie, który zapewne miał mu przysparzać mocy, dawał przed bożkiem niecodzienny popis. Po oddaniu mu wielu darów wykonanych w bursztynie i w drewnie, po postawieniu dzieżek z jadłem jeszcze parę razy skłonił się przed nim aż do ziemi, po czym wstał i wskazując zakonnika, rzekł:
– Wielki nasz Jastrze, ten tu mizerny mnich chce uczynić cud, aby nam pokazać, że jego Bóg jest możniejszy od ciebie. Książę mu na to zezwala, a ja, twój wierny i pierwszy sługa, proszę cię, byś mu swą tajemną mocą w tym przeszkodził.
– Tak ma się stać! Tak ma się stać! – zakrzyknęli zebrani.
Książę pogładził brodę, pokręcił wąsa, przyzwał do siebie zakonnika i powiedział:
– No to do dzieła. Nie chodzi o gadanie, bo w tym zapewne jesteś mistrzem, ale o rzecz nadzwyczajną. Widziałeś, co czynił Czarza. Wątpię, czy ty byś mógł tego dokazać.
– Co mam robić? – zapytał zakonnik. – Mówicie wszyscy: cud, wielki cud. Nie wiem, czy czasem nie ściągnę na was gromu, jakiego nieszczęścia – nie chciałbym tego. Przychodzę do was z dobrym słowem. By ulżyć wam w biedzie, leczyć.
Chciał mówić dalej, ale zebrani, cisnąc się do niego, zakrzyczeli jego słowa:
– Nie pleć. Uczyń cud!
Czarza podszedł do księcia i zaszeptał. Książę się uśmiechnął i zawyrokował:
– Twój cud ma być na miarę wieków. Jak widzisz, woda odgradza nas od wyżyny, tyś przybył do nas morzem. Uczyń, by woda odpłynęła do Bałtyku, abyś do Gdańska mógł wrócić suchą nogą.
– Niech to zrobi, a uwierzymy! – zawołali wszyscy dokoła. Nawet Czarza, który jakby chciał zakonnika zahipnotyzować, tak wwiercał się oczyma w białego mnicha.
Zakonnik oblał się potem, padł na kolana i zaczął się modlić. Długo się modlił. Ludzie mu nie przeszkadzali. Spodziewali się, że będzie skakał, wyginał się, krążył w różne strony, jak Czarza, kiedy się modlił do bożka; chętnie by takie popisy oglądali. Ale życzenie księcia było ponad to wszystko, czego oczekiwali. Odepchnąć morze, tak by piechotą można było przejść na ląd – to byłoby coś! Za wiele czółen przecież nie mieli.
Zakonnik wstał. Cały był zagłębiony w sobie, zupełnie odmieniony. Słaniał się, tak wycieńczyły go modły.
– Prowadźcie nad zalew – rzekł do ludzi.
Wskazali mu drogę. Ruszył pomału, pomalutku, z rękoma skrzyżowanymi na piersiach, a gdy dotarli do brzegu, znów rzucił się na kolana i modlił się gorąco. Czarzę to dziwiło, innych też, ale wkrótce dziwić się przestali. Ogarnął ich strach, gdy zagrzmiało raz i drugi. Na zalewie powstały fale. Gnał je wiatr, który się zerwał. Od lądu w stronę morza. A one, posłuszne jak pieski, uciekały, skacząc i rozdzielając się – jedne w stronę dzisiejszej Redy, a inne w stronę dzisiejszego portu. Wiatr też się rozdwajał. A wyglądało tak, jakby wiał od zakonnika. Ludzie zaczęli się trząść. Widzieli cud, wielki cud, cud na całe wieki. Mieli to, czego chcieli.
– Wierzymy! Wierzymy, że twój Bóg jest większy od Jast-ra! – wołali.
Także książę coś szeptał. Tylko Czarza zbladł. Nie wiedział, co czynić; już dawno przestał świdrować oczyma zakonnika. Wreszcie ze słowami: „Nic tu teraz po mnie!” zaczął uciekać. W stronę Babiego Dołu.
Fale zaczęły opadać. Pokazał się grunt. Wiatr go osuszył. Zakonnik mógł powrócić do Gdańska piechotą. Ale ludzie prosili, by został, by ich pouczał co powinni robić. Zaczął więc prawić im kazania i nauki, przygotowywać ich do chrztu. Miał i inne zadania, także ważne, jak budowa kościoła, leczenie, pokazywanie, jak lepiej gospodarować – za wiele tego wszystkiego jak na jednego człowieka. Więc ściągnął innych zakonników do pomocy. I tak, pomału, Oksywska Kępa rozkwitać zaczęła na całą stronę pomorską.
Było to za panowania księcia Świętopełka zwanego Wielkim. Za czasów, gdy obowiązywało zwyczajowe prawo brzegowe, że wszystko, co morze wyrzuci, należy do tych, których jest ląd, ziemia. Czerpał z tego dochód książę, także jego przyboczni i rycerze. Sztorm na morzu był jak żniwa, im więcej rozbił okrętów, tym większa była na przymorzu radość.
Zdarzyło się, że pewnego sztormowego, listopadowego poranka strażnicy pana na Oksywiu dostrzegli na morzu kołyszący się w oddali, pod Półwyspem Helskim, okręt z Lubeki. Kolebał się w ramionach bożka morza Goska rozwścieczonego w tym dniu tak, że sztormem unosił fale wyżej masztów i gnał okręt na wydmy, choć sternik kierował go na wschód. Strażnicy obserwowali, co będzie dalej. Wkrótce zaczęli zacierać ręce, bo okręt, wpychany w Małe Morze, zbliżał się do nich.
– Wygląda, że będzie z nim licho – powiedział pierwszy ze strażników i podniósł topór, jakby chciał się na kogoś zamierzyć.
– Ma od sztormu przesunięty na lewy bok ładunek – dodał drugi.
Nie trwało długo, a okręt zaczął tonąć. Strażnicy zbiegli z wzniesienia, aby jak najszybciej znaleźć się przy okręcie niesionym przez fale na brzeg. Po drodze gwizdali na pomocników. Ale niepotrzebnie, bo tamci też widzieli, co się dzieje.
Z okrętu wydostali się na brzeg ludzie odziani inaczej niż ci oksywscy, w skórzane kamizele z rękawami, długie spodnie, jakieś szerokie czapki na głowach. Wśród nich był jeden cały w czerni, w czarnym długim płaszczu. W rękach trzymał małą, piękną skrzyneczkę.
– Szybko! Szybko! – krzyczeli na przemoczonych rozbitków strażnicy. – Pokazujcie wszystko, co macie!
Ale ci nie mieli nic ponadto, w co byli odziani. Fale połknęły cały okręt, a więc całe ich mienie, które wieźli.
Strażnicy pchali biedaków na wysoki brzeg, ci szli, padając z osłabienia walką ze sztormem i falami. W oksywskim grodzie wszystkich przyjął oksywski wójt. Najbardziej zainteresował się człowiekiem odzianym w czarny strój, wyglądającym na księdza, bo miał na piersiach duży krzyż na srebrnym łańcuchu. Tym samym, który trzymał skrzynkę, tak jakby była wielkim skarbem. Pan Oksywia chciał mu ją zabrać. Rozbitek coś odpowiedział na to, ale nikt z obecnych go nie zrozumiał.
– Obcy język, obcy ludzie, możemy ich sprzedać albo posłać do ciężkiej pracy – rzekł wójt do gromady.
Pan grodu chwycił skrzynkę, ale trzymający jej nie puścił. Coś mówił, tłumacząc zapewne, dlaczego jej nie daje. Zaczęli się szarpać. Pan był mocniejszy, skrzynkę wydarł, ale tak nieostrożnie, że upadła, potoczyła się po utwardzonej kamykami powierzchni placu i – otworzyła. Teraz wszyscy się przerazili, a najbardziej rozbitek, aż ręce załamał. Widzieli to i zaraz do niego doskoczyli z pięściami.
– Rozbójnik! Zabójca! On tę młodą, piękną kobietę zabił, uciął jej głowę, wysuszył i wsadził w tę skrzynkę, żeby komuś sprzedać! – krzyknął pan grodu.
Rozbitek nie zrozumiał ani słowa z tych strasznych oskarżeń, ale cały się trząsł. Nie o siebie, choć liczył się z najgorszym. O ten skarb wieziony z Rzymu, od ojca świętego do króla duńskiego, który w tym czasie przebywał nie w Danii, lecz na Gotlandii.
– Dać go do najcięższej roboty, jeżeli zostanie przy życiu! – zakrzyczał śladem pana wójt.
– Do żaren z nim! A zakuć, żeby nie uciekł!
– To pewno ksiądz, ma krzyż – rzekł jeden z przybocznych pana.
– W taki strój mógł się oblec i zabijaka. Może on i księdza obrabował, zabrał mu krzyż, oszust. Do żaren do końca życia – zawyrokował pan grodu.
Innych rozbitków rozdał pomiędzy swoich wasali i przywołał gońca. Wręczył mu kosztowną skrzynkę z głową kobiety i kazał z nią pędzić jak najszybciej do Sartowic nad Wisłą, gdzie przebywał książę Świętopełk.
Rozbitka skazanego na pracę przy żarnach wziął do siebie młynarz. Zostawił mu krzyż. Dał wieczerzę, a po wieczerzy zaprowadził do młyna, gdzie pracowali przy żarnach skazani za rozboje i morderstwa. Mieli na nogach łańcuchy przytwierdzone do grubych słupów. Przy każdym z mężczyzn obracających żarna stała miara pół korca żyta, które musiał zemleć do nocy. Więźniowie byli wynędzniali, zarośnięci, mieli zapadnięte, zaczerwienione oczy. Patrzyli na rozbitka pytająco, jakby się chcieli dowiedzieć, skąd jest i co zrobił, że dostał najcięższą karę. Rozbitek został zakuty w łańcuch i musiał stanąć przy wolnych żarnach, zabrać się do ich obracania. Ale mu nie szło. Nie był przyzwyczajony do żadnej ciężkiej pracy, a cóż dopiero do obracania kamieni. Chciał pracować jak najlepiej, młynarz to widział, więc go nie bił. I chociaż dawał mu taką miarę zboża do zmielenia jak innym, to było ono jednak trochę lepiej wysuszone, więc obracanie górnego kamienia szło lżej. Młynarz nie chciał go uciemiężyć, bo tak naprawdę nie był pewien, czy rozbitek zamordował tę kobietę. Nie wyglądał na złoczyńcę.
Spostrzegli to także ci prawdziwi przestępcy. Ledwo młynarz poszedł do siebie, zaczęli się z nowego podśmiewać, oceniać jego przeszłość, pytać, co zrobił, skąd jest. Ale on, zamiast im odpowiadać, zaczął śpiewać „Santa Marija”, a później „Salve Regina” po łacinie. Tym ich rozzłościł. Krzyczeli na niego, że ma być cicho. Wówczas zaczął szeptać pacierze. To ich też gniewało. Byliby się na niego rzucili, ale łańcuchy nie puszczały. Skarżyli nań młynarzowi, który jednak na ich skargi nie zwracał uwagi. Z czasem wszyscy się do śpiewu rozbitka przyzwyczaili, nawet zaczęli go naśladować, wpierw melodię, a potem słowa. A on się zaczął do nich uśmiechać, jakby mu się stało lżej na sercu. Pogodził się ze swoim katorżniczym losem, ciągle jeszcze tylko ciążyła mu sprawa skrzynki z głową świętej Barbary, wielkiej włoskiej męczennicy, której tę głowę uciął jej własny ojciec. Co dzień modlił się do niej o pomoc. Co dzień też stawiał sobie pytanie: gdzie jest jej główka? A głowę tę już porwali księciu Świętopełkowi Krzyżacy-rozbójnicy i zawieźli do Malborka.
Modlitwy dawały księdzu nadzieję, że relikwia znajduje się w dobrych rękach. Powoli się uspokajał. Przecież chciał dobrze, gotów był nawet bić się o to, by oddać ją w ręce Duńczyka. Przyrzekł to ojcu świętemu, przyrzeczenie utwierdził przysięgą…
Czas połykał księżyce i lata. Nowi rozbitkowie bogacili Pomorze. Nasz rozbitek opadał z sił. Lata ciężkiej pracy robiły swoje, upodobnił się do nieszczęśliwych towarzyszy, ale wciąż niezmiennie śpiewał pobożne pieśni i starał się zemleć tyle ziarna, ile wymierzał mu młynarz.
Pewnego dnia, a było to latem, niecodzienny widok przejeżdżających nieopodal młyna panów zwrócił uwagę wszystkich, którzy mieszkali w tej stronie. Panowie ci podążali na koniach, w sukiennych obleczeniach z kapturami na głowach. Jeden z nich siedział wygodnie w kolebie umocowanej między dwoma końmi. Koło niego jechał zwalisty, wysoki mężczyzna w kołpaku przystrojonym ozdobami, takim, jaki nosili książęta. Wyglądało jakby tego w kolebie najbardziej ze wszystkich szanował. Jechali z południa na północ, a więc jakby z głębi Pomorza nad morze. Tak też było. Tym wysokim rycerzem w koł-paku był sam pan ziemi pomorskiej, książę Świętopełk, który odprowadzał biskupa z Kamienia Pomorskiego. Mieli jeszcze do obgadania jakieś sprawy graniczne. Jechali drogą wedle Rumi, gdzie był młyn, w którym znany nam rozbitek obracał żarna. Zajechali tam do dworu. Rozgościli się w komnatach, bo byli zmęczeni. Wtedy jeden z przybocznych biskupa zaczął opowiadać o niezwykłym w tej zapadłej stronie śpiewie, który usłyszał z młyna.
– Ktoś tam śpiewa, zupełnie poprawnie, dźwięcznym choć starczym głosem, „Salve Regina” – powiedział biskupowi. A spojrzawszy na księcia dodał: – Czy to naprawdę ktoś tam może śpiewać? Czyżby mi się tylko tak zdawało? Może to jakiś omam?
Pan dworu, który był w komnacie, wysunął się naprzód i rzekł:
– Wielmożny panie, w młynie jest rzeczywiście jakiś dziwny człowiek, ksiądz nie ksiądz, który śpiewa takim językiem jak księża w kościołach. Ale to złoczyńca. Zabił młodą kobietę, uciął jej głowę, wsadził do bogato zdobionej skrzynki i płynął z nią do obcego kraju, żeby ją sprzedać.
Biskup poderwał się ze stołka, spojrzał na panka, potem na księcia, ale zrazu nic nie powiedział, chociaż pamiętał pismo ojca świętego, w którym pytał on o zaginionego biskupa rzymskiego wysłanego z Rzymu z relikwią, do króla duńskiego. Biskup ten do Rzymu nie powrócił. Księcia też poruszyło opowiadanie dworaka. Przypomniał sobie o skrzynce z głową umęczonej za wiarę w Pana Jezusa, którą mu jego podwładni z tych stron przysłali do Sartowic. Zrobiło mu się przykro, że wówczas nie wypytał co i skąd, ale miał wtedy inne ważne sprawy – wojnę z biskupem włocławskim i z Krzyżakami, a później, kiedy biesy spaliły mu Sartowice i go obrabowały, wywożąc do Malborka tę skrzynkę, zupełnie o niej zapomniał.
Teraz spojrzał na pana dworu i rzekł:
– Szybko, przyjacielu, po tego łacińskiego śpiewaka. Zobaczymy, kto to jest. Bo sobie coś przypominam z dawnych lat, tę skrzynkę…
Panek klasnął w ręce i zaraz wybiegł ze dworu. Oczekujący na zewnątrz goniec po otrzymaniu polecenia pobiegł do młyna, który był niedaleko. A biskup tymczasem opowiedział o piśmie ojca świętego.
Za dobrą chwilę zebrani w komnacie usłyszeli kroki. Goniec prowadził rozbitka, już bez łańcucha. Szedł on pomaleńku, odzwyczajony od chodzenia, i ręką zasłaniał oczy przed promieniami słońca – w młynie było zawsze ciemno.
Biskup kamieński, bez płaszcza, w czerwonych szatach z krzyżem na piersiach, wyglądał wspaniale. Rozbitek zaledwie wszedł do komnaty, od razu rzucił się przed nim na kolana i rzekł:
– Święta Barbara, której najświętszą relikwię wiozłem, wysłuchała mnie. Wyspowiadam się przed wami, ojcze, ale wpierw proszę powiedzcie mi, gdzie jest skrzynka z jej główką?
– Wstań z klęczek i powiadaj, kim naprawdę jesteś. Bo tu mówią, żeś zabójca.
Rozbitek wstał i zaczął opowiadać o wszystkim, co się zdarzyło na morzu, pod grodem oksywskim i w młynie, a co trochę oglądał się, jakby szukał tego, co mu w Oksywiu wydarł skrzynkę.
Teraz włączył się do rozmowy książę. Powiedział, gdzie była i gdzie jest ta skrzynka.
– A więc ty jesteś tym biskupem rzymskim, o którego ojciec święty pytał mnie pismem, a ja nie mogłem mu odpowiedzieć, nic donieść o tobie i wiezionym przez ciebie skarbie – rzekł biskup kamieński.
Książę zażądał zaraz od pana dworu, by przyniesiono lepsze odzienie. Aby rozbitek, uznany już przez wszystkich za tego, kim był w rzeczywistości, mógł się oblec w należny mu strój. I zwracając się do niego, rzekł:
– Jesteś wolny. Daruj omyłkę. Moi ludzie są prości, jak zobaczyli uciętą głowę, pomyśleli, że tyś ją uciął. Wybacz im i mnie także.
Jeden z przybocznych biskupa słowa te powtórzył po łacinie. Dawny rozbitek lekko się uśmiechnął.
– Rozumiem, co książę mówi. Nauczyłem się w więzieniu po kaszubsku i z tego się cieszę. Nigdy nie jest za wiele znajomości obcych języków. Mogę tu teraz apostołować.
– Nie, księże biskupie – odezwał się na to biskup kamieński. – Musisz udać się do Rzymu i prosić ojca świętego, by do wszystkich władców, których kraje leżą nad morzem, zaapelował o zniesienie prawa grabieży tego, co wyrzuca morze.
– Ja już, o tej godzinie, prawa tego się zrzekam. Od dnia dzisiejszego żaden rozbitek w moim kraju nie będzie więzio-ny – rzekł książę.
I tak się też stało. Pomorze to okrutne prawo zniosło.
Po dobrym, wszystkim potrzebnym odpoczynku, a także należnym posiłku goście pożegnali pana dworu i pojechali dalej. Książę ze swymi przybocznymi towarzyszył im aż do granicy państwa, a ta była daleko, za rzeką Łupawą. Teraz dawny rozbitek jechał w kolebie między końmi, bo był za słaby, aby usiąść na wierzchowca. Cieszył się, że jest na swobodzie, że może wrócić do Rzymu, ale wciąż nękała go niepewność o los relikwii. Gdzie ten skarb? Gdzie teraz jest ten skarb? Jeżeli u Krzyżaków, to ojciec święty go odzyska i pewnie poleci mu znów zawieźć do Danii. Może teraz król duński już nie jest na Gotlandii?
Ale poszukiwania skarbu nie dały rezultatu. Krzyżacy na prośby Rzymu jakby byli głusi. Choć drogocenna skrzynka była u nich. Wyszło to na jaw dopiero po latach, za króla Kazimierza Jagiellończyka, kiedy wiodło im się źle i gdańszczanie ją od nich zdobyli. A kiedy z kolei gdańszczanom, za króla Stefana Batorego, szło licho, kiedy nie mieli pieniędzy na opłacenie najemnych żołnierzy, to razem z innymi kosztownościami kościelnymi kazali mennikom skrzynkę przetopić na talary, by zaspokoić żądania swoich obrońców. Bo co tam dla gdańszczan święta relikwia – byli luteranami i świętych nie uznawali.
Na Oksywskiej Kępie jest Babi Dół – głęboki jar opadający ku morzu. Legenda mówi, że nazwę wziął od dwóch bab, bardzo odważnych, bardzo chytrych i bardzo mądrych, które tę mądrość podobno przechwyciły od purtka. On też dał im moc największych czarownic, za co służyły mu niegodziwością skierowaną przeciw ludziom, a przede wszystkim przeciw dziewczynkom i chłopcom.
W