Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Sparaliżowany Ogi pogrąża się w reminiscencjach uciętego nagle życia małżeńskiego. Jego żona była zresztą nie lada ziółkiem. Gdy pogrążona w żałobie teściowa porządkuje gabinet po zmarłej córce, przypadkiem dowiaduje się, że Ogi także miał na sumieniu kilka grzeszków. Następnego ranka staruszka wychodzi do ogrodu z łopatą.
Dół to elektryzująca powieść psychologiczna, eksplorująca najmroczniejsze zakamarki ludzkiego psyche. Pyun Hye-young kreśli precyzyjne portrety bohaterów, uwikłanych w emocjonalną wojnę na wyniszczenie. Przez świat napiętych stosunków rodzinnych Czytelnika prowadzi niedostrojony kompas moralny i wartka narracja.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 173
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Pyun Hye-young
Dół
Pyun Hye-young
Dół
Z języka koreańskiego przełożyła
Marzena Stefańska-Adams
1
Ogi powoli uniósł powieki. Oślepiło go światło. Wśród zamglonej jasności mignął błysk. Zamknął oczy i po chwili otworzył je ponownie. Trudność, z jaką mu to przyszło, dodała mu pewności, że żyje. Fizyczny dyskomfort związany z rażącym światłem i trudnością w otwieraniu oczu był na to dowodem.
W końcu zobaczył: rozpościerał się nad nim sufit z płyt gipsowych, równo obramowany świetlówkami. Każda z nich była włączona, co oznaczało, że musi znajdować się w szpitalu. Tylko w szpitalu używa się takiego oświetlenia.
Próbował poruszyć głową, ale okazało się to zbyt trudne. Udało mu się jedynie przenieść wzrok z jednej strony na drugą.
– Ogi.
Usłyszał kobiecy głos. Na początku nie mógł nikogo dostrzec, ale stopniowo w jego polu widzenia pojawił się biały fartuch. Kobieta (jak sądził – pielęgniarka) podeszła do niego. Poczuł jej zapach – nie był przyjemny, raczej ostry, jakby właśnie wstała od posiłku. Która to godzina?
Ogi chciał coś powiedzieć. Nie musiał pytać, gdzie jest, to już wiedział. Co by to mogło być za miejsce, jeśli nie szpital? Najwyraźniej nie grozi mu, że umrze. Nie, jeśli mógł poczuć jej zapach.
– Już pan nie śpi?
Pielęgniarka pochyliła się, żeby przyjrzeć się twarzy Ogiego, i nacisnęła przycisk wezwania na ścianie.
– Lekarz zaraz przyjdzie. Czy wie pan, gdzie pan jest?
Spojrzała na zegarek i zanotowała godzinę na karcie.
Ogi z trudem rozchylił suche usta, ale nie wydostało się z nich żadne słowo, jedynie trochę powietrza.
– Jest pan w szpitalu. Długo pan spał.
Kobieta mówiła donośnym głosem.
– Póki czekamy na lekarza, sprawdzę panu ciśnienie. Kiedy przyjdzie, będzie musiał pana zbadać.
Pielęgniarka wyjęła szary rękaw ciśnieniomierza. Ogi gapił się na swoje ramię, pewnym ruchem złapane przez pielęgniarkę, która zakładała mu opaskę na biceps. Dziwne. Nie czuł, kiedy mankiet napełniał się powietrzem i zaciskał. Nie czuł też, gdy powietrze z niego zeszło i materiał ponownie zrobił się luźny. Tak samo nie poczuł, kiedy pielęgniarka odwinęła opaskę i położyła jego rękę z powrotem na łóżku.
Kobieta zapisała coś w karcie i uśmiechnęła się do Ogiego, sygnalizując, że skończyła.
– Co z moją żoną? – zapytał.
Nie wydał jednak żadnego dźwięku. Szczęka nie poruszyła się, a struny głosowe nie zawibrowały. Speszony poruszył językiem i ostrożnie przełknął ślinę.
Pielęgniarka powiedziała, że wróci, i wyszła z pokoju. Ogi starał się ruszyć szczęką, ale ta ani drgnęła. Kiedy napiął mięśnie, jego suche usta rozchyliły się lekko i tym razem spróbował powiedzieć „a”. Usłyszał szept, cichy jak podmuch osiadłego na dnie płuc powietrza, które próbowało wysączyć się spomiędzy warg.
A więc to tak. Bez względu na to, jak bardzo się starał, aby wydobyć z siebie dźwięk, to, co docierało do jego uszu, nie przypominało mu własnego głosu. Słyszał jedynie stały, mechaniczny rytm pochodzący z urządzenia podłączonego do jego ciała i odgłosy z zewnątrz, z korytarza: lekko przytłumione dźwięki delikatnego skrzypienia butów szpitalnego personelu.
Po chwili weszła pielęgniarka z lekarzem. Mimo że widzieli się pierwszy raz, lekarz zachowywał się tak, jakby dobrze go znał. Na powitanie uśmiechnął się i z przesadnym gestem rozłożył ramiona.
– Ogi, dobrze cię spotkać! Jak długo się nie widzieliśmy? – zapytał.
Ogi pomyślał o tym samym. Jak długo? Jak długo go nie było?
– Czy wiesz, gdzie jesteś?
Ogi patrzył na lekarza.
– Jesteś w szpitalu, prawda?
Spróbował kiwnąć głową. Bez skutku.
– A teraz mrugnij raz na „tak”.
Zrobił, co mu kazano. Zamknął oczy i otworzył je.
– Dobrze, bardzo dobrze.
W głosie lekarza słychać było napięcie, jakby mówił przez zaciśnięte zęby. Nigdy wcześniej nikt nie zareagował tak emocjonalnie na mrugnięcie Ogiego.
– Moja żona?
Ogi ponownie spróbował coś powiedzieć. Lekarz podniósł mu prawą powiekę, następnie lewą. Potem wydawało się, że naciska i dotyka różnych części jego ciała, ale pacjent nic nie czuł. Lekarz sprawdził liczby wyświetlane na maszynach za łóżkiem chorego, coś napisał w karcie i wyszeptał instrukcje do pielęgniarki.
– Brawo, Ogi! Świetnie sobie poradziłeś, ale teraz musisz znowu być silny. Rozumiesz? Teraz zaczyna się prawdziwa walka i od teraz najważniejsza jest twoja siła woli. Tego właśnie potrzeba: siły woli, a nie medycyny. Będę mieć pełne ręce roboty, próbując pomóc ci dojść do siebie. Zrobię absolutnie wszystko, ale moje zadanie to nic w porównaniu z twoim. Rozumiesz? Teraz walczyć nie muszę ja, lekarz, ale ty. Jednak najpierw musimy zrobić kilka badań, więc przejdziemy do innego pomieszczenia. Dobrze? Mrugnij raz, żeby pokazać, że rozumiesz.
Ogi znów zrobił, co mu kazano.
– Doskonale! Bardzo, bardzo dobrze. Zobaczymy się znów za chwilę.
Po tej ostatniej, trochę przesadzonej pochwale lekarz wyszedł razem z pielęgniarką.
Pochwalił Ogiego za odzyskanie przytomności. Dobra robota. Ogi zastanawiał się nad tymi słowami. Czy jego przebudzenie to naprawdę coś pozytywnego? Zwrot, którego użył lekarz – siła woli, a nie medycyna – nie dawał mu spokoju. Te słowa były nader wymowne.
Po chwili wróciła pielęgniarka, odłączyła kilka kabli łączących pacjenta z maszynami, dwukrotnie sprawdziła łóżko i powoli wytoczyła go na korytarz.
Ogi leżał i patrzył, jak przesuwają się nad nim sufit szpitala i świetlówki. Miał przeczucie, że w tym łóżku spędzi całkiem sporo czasu – nie kilka godzin, ale dni. Całe to gadanie o znaczeniu woli sugerowało, że o ile nie będzie tego chciał wystarczająco mocno, dochodzenie do siebie będzie trudne. Oznaczało to prawdopodobnie, że nie ma absolutnie żadnej szansy, by ciało Ogiego wyzdrowiało samo, a nawet, by regularne leczenie gwarantowało stuprocentowy powrót do zdrowia. Po reakcjach lekarza i pielęgniarki Ogi zrozumiał, że spał naprawdę długo. Zapewne już został poddany wszystkim rodzajom zabiegów – kable, respirator, rury prowadzące do i od niego wskazywały na to, że nie była to łatwa walka.
Łóżko brzęczało i sunęło wzdłuż korytarza, by następnie się zatrzymać. Stanęli przed drzwiami windy. Wyglądała na przeznaczoną tylko do przewozu pacjentów, ale za nimi wtłoczyli się do środka zdrowi ludzie. W miarę wsiadania kolejnych osób pielęgniarka przesuwała łóżko Ogiego coraz dalej na bok. Ludzie stojący w windzie ukradkiem rzucali spojrzenia na leżącego na wznak pacjenta.
Dopiero wtedy Ogi zdał sobie sprawę, że wrócił do rzeczywistości. Nie do szpitalnej sali z nadmiernym oświetleniem, nie do delikatnie badającej go pielęgniarki czy lekarza klepiącego go po plecach i mówiącego „Brawo” w odpowiedzi na jego mruganie oczami. Tak naprawdę wrócił do hałaśliwego, zatłoczonego, czekającego w kolejkach i zerkającego podstępnie świata. Świata, w którym – jak wyjaśnił lekarz – jedynym sposobem na przetrwanie jest siła woli.
W trakcie badania Ogi nie miał nic do roboty. Nie musiał kłaść się w aparacie do rezonansu, nie musiał wyciągać ręki, aby mogli pobrać mu krew, nie musiał zdejmować samodzielnie żadnych wenflonów. Był przekładany z jednego łóżka na drugie; podłączano do niego i zdejmowano mu czujniki, mrugał zgodnie z poleceniem lekarza, ale zasadniczo leżał z zamkniętymi oczami i nic nie czuł. Gdy badanie zbliżało się do końca, zapadł w sen.
Kiedy pociemniało mu przed oczami, zobaczył samochód wiozący jego i jego żonę, a następnie poślizg, w którym kręcąc się w kółko, rozbili się na wysokiej betonowej przeszkodzie. Musiał to sobie wyobrażać. Zdał sobie z tego sprawę, bo widział siebie wewnątrz pogniecionego pojazdu. A jednak głowa bolała go tak strasznie, jakby uderzył nią o ścianę lub został uderzony czymś ostrym i niebezpiecznym.
Wewnątrz mglistego, białego światła, które widział nawet z zamkniętymi oczami, Ogi rozmyślał nad tym, czy przeżyje. A jeśli miałby żyć w takim stanie jak teraz, co powinien zrobić, i czy w ogóle chce tak żyć.
Zastanawiał się nad tym, co powiedział lekarz. Miotał się między pesymizmem „siły woli” i optymizmem „trochę bardziej”. Zdał sobie sprawę, że mocniej skupia się na sformułowaniu lekarza niż na jego zaleceniach co do polegania na sile woli. Czy ten zwrot nie oznacza, że dojdzie do siebie, jeśli po prostu podejmie trochę więcej wysiłku? Jeśli będzie próbował więcej, będzie w stanie i ruszać szczęką, i mówić, i chodzić do sali badań o własnych siłach? Bez wątpienia. Ogi liczył na „trochę więcej”. Tak bardzo chciał żyć.
Ile czasu minęło od badania? Kilka dni? Kilka godzin? Nie był pewien. Nie odzyskał jasności myśli, miał wrażenie, że nadal śni, ale przy świetle mrużył oczy, więc nie spał. Czuł się tak, jakby właśnie ktoś zrobił mu badanie pod kątem jaskry. Światło zwężające jego źrenice było nie do zniesienia. Zamrugał powoli, aby sprawdzić, czy wciąż umie zmusić powieki do posłuszeństwa. Ucieszył się, że ta część jego mózgu dalej reaguje na polecenia.
Drzwi lekko zaskrzypiały, kiedy ktoś je otworzył i cicho wszedł do pokoju. Ogi obserwował. Osoba, która podeszła do jego łóżka, była ubrana na biało. Patrzył, jak jej ciało wyciąga się w górę, stając się cienkie i sięgające aż do sufitu. Przerażony patrzył na osobę czatującą na niego pod sufitem.
Postać powoli zniżyła się ku Ogiemu. Zamknął oczy. Zacisnął mocno powieki i był zdecydowany ich nie unosić. Tylko tak mógł zwalczyć własny strach. To nie mogły być halucynacje, na pewno słyszał otwieranie drzwi. Co więcej, osoba, która teraz przysuwała twarz do Ogiego, miała znajomy zapach.
Zapach jego żony.
2
Punkty zwrotne w życiu Ogiego często były związane z kobietami.
Z pewnością dotyczyło to jego matki. Zmarła, gdy miał dziesięć lat. Najpierw Ogi myślał, że jej śmierć była spowodowana chorobą, bo często leżała w łóżku i przy każdym posiłku przyjmowała przepisane tabletki.
Nie zdawał sobie sprawy, że jest w błędzie, dopóki nie usłyszał swoich krewnych szepczących w szpitalnym korytarzu. Jego matka połknęła zbyt wiele tabletek na raz, powodując nieodwracalne szkody w swoim ciele.
Odwiedził matkę w szpitalu tylko raz. Nie mógł sobie przypomnieć, czy to dlatego, że jego ojciec nie pozwolił mu jej odwiedzać, czy dlatego, że jej pobyt tam był bardzo krótki. Kable wiły się między wygiętym ciałem matki a maszynami podłączonymi do ścian. Zdawało się, że do podtrzymywania życia potrzeba znacznej pomocy.
Matka skinęła na niego, żeby podszedł bliżej. Nie potrafił wziąć jej za rękę. Pod jej krtanią wycięto otwór; włożona tam rurka do oddychania prowadziła do płuc. Nigdy wcześniej nie widział czegoś podobnego. Zamiast wziąć matkę za rękę, zamarł ze strachu i rozpłakał się. Miał prawo nie rozumieć dokładnie, co oznacza „odebrać sobie życie”, ale jako dziesięciolatek był już na tyle duży, aby mieć o tym ogólne pojęcie. Widok matki w tak strasznym stanie napełniał go troską i trwogą.
Jej śmierć była dla Ogiego końcem dzieciństwa. Jego nieogarnięty, obojętny ojciec albo nie zauważył zmiany w synu, albo udawał, że jej nie dostrzega. Ogi przestał przejmować się czymkolwiek. Już nie narzekał, gdy musiał jeść potrawy, których nie lubił, ani nie jęczał, gdy musiał kupić prezent na urodziny przyjaciela. Nie tupał gniewnie w sklepie spożywczym, gdy czegoś chciał. Nie domagał się uparcie czytania godzinami komiksów lub grania przez całą noc w gry komputerowe. Co jakiś czas ojciec próbował z nim rozmawiać. Za każdym razem, gdy to robił, Ogi przypominał sobie o matce. Widział otwór zrobiony w jej krtani i rurkę do oddychania. I coraz bardziej zamykał się w sobie.
W szkole pojawiły się problemy, a Ogi nie mógł nic na nie poradzić. Kiedy rozeszła się wieść, że jego matka popełniła samobójstwo, koledzy zaczęli go prześladować. Wtedy nie rozumiał, dlaczego śmierć matki uczyniła go celem dokuczania. Dopiero po jakimś czasie dotarło do niego, że inne dzieci prawdopodobnie po prostu bały się tego, co mu się przytrafiło.
Początkowo po prostu go unikano, nie robiąc tego jednak ostentacyjnie. Ale że był powściągliwy i nie dołączał do rozgadanej, chichoczącej gromady, w pewien sposób ułatwiał im nękanie.
Pewnego dnia, gdy ktoś popchnął Ogiego, a ktoś inny go uderzył, Ogi – w samoobronie – mocno ugryzł jednego z chłopców w nogę. Sam stracił ząb, a chłopiec – kawałek ciała. Ząb był tylko mleczakiem, ale wgłębienie w nodze chłopca prawdopodobnie pozostało.
Po tym wypadku nikt już mu nie dokuczał ani go nie napastował. Wszyscy szeptali tylko, że Ogi musi być równie szalony jak jego matka. Aby utwierdzić ich w tym przekonaniu, uśmiechał się do nich złośliwie, a potem nagle zmieniał wyraz twarzy na doskonale obojętny.
Jeśli matka Ogiego wyprowadziła go z dzieciństwa, jego żona wprowadziła go w świat dorosłych.
W miarę zbliżania się końca studiów licencjackich Ogi przygotowywał się do wejścia na rynek pracy. Było to jeszcze przed kryzysem finansowym Międzynarodowego Funduszu Walutowego, kiedy firmy szukające pracowników wciąż zalewały uczelnie reklamami. Ogi chciał się szybko ożenić, ale dla jego narzeczonej to było za wcześnie. Chciała razem z nim uzyskać dyplom magistra. Choć Ogi wiedział, że będzie klepał biedę, imając się prac w niepełnym wymiarze, bo dochód z nich wystarczał ledwie na pokrycie kosztów czesnego i bieżących wydatków, bez jakiegokolwiek planu złożył podanie na uniwersytet. Szukał byle pretekstu, by odłożyć przyjęcie pracy w urzędzie, która nie dawała żadnych perspektyw. Wysłał podania o pracę wszędzie, ale w rzeczywistości nie zależało mu na zatrudnieniu; jeśli pomysł z uniwersytetem by nie wypalił, Ogi mógł po prostu dalej wysyłać aplikacje.
Jego żona powiedziała, że chce zostać dziennikarką. Chciała być reporterką jak Oriana Fallaci i robić ważne, przełomowe wywiady ze znanymi ludźmi. Nosiła jej fotografię w portfelu, ale nie było to zdjęcie Fallaci jako korespondentki wojennej na polu bitwy ani z jej wywiadu z Kennedym lub Deng Xiaopingiem. To było ujęcie Oriany siedzącej przed maszyną do pisania, wpatrującej się z zadumą w przestrzeń, ubranej w sztywny garnitur Chanel, z naszyjnikiem pereł – zdjęcie pozowane, wykonane dla magazynu Vogue czy Elle. Ogi nie miał pojęcia, czy ta śmieszna fotografia rzeczywiście miała w sobie „dziennikarskiego ducha”, o którym ciągle mówiła jego żona, ale wiedział, że pokazywała osobę, którą jego żona bardzo chce zostać.
Wtedy Ogi podchodził do tej płytkiej próżności żony z miłością. Wiedziała dokładnie, jakie ma cele, i choć w nie wierzyła, ponosiła porażki prawie we wszystkim, czym się zajęła.
Klęski znosiła jednak bez uszczerbku i po każdej z nich dzielnie się podnosiła. Potem szybko znajdowała sobie nowy wzór do naśladowania i do znudzenia wychwalała jego zalety. Dzięki temu wydawało się, że rozumie różnicę między tęsknotą a ambicją. Jeśli zachodziła potrzeba, była gotowa zmienić nastawienie. W każdej chwili potrafiła zdecydować, co może odpuścić, a czego musi się trzymać. W związku z tą przypadłością ludzie postrzegali ją jako kobietę kapryśną, której życie jest pozbawione celu. Jednak dla niego miało to swój urok.
Ogi obawiał się ludzi, którzy szczycili się, że idą przez życie jedną, skrupulatnie wytyczoną ścieżką, którzy niezmordowanie realizowali swoje cele, przymykając oko na wszystko inne – dopóki w pełni ich nie osiągnęli. Osoby tego pokroju miały tak wielką siłę woli, że z łatwością pozwalały sobie na drwiny z ludzi pozbawionych mocnego kręgosłupa. Krytykowały tych, którzy polegali na szczęściu; nie chciały zaakceptować nawet najbłahszych zbiegów okoliczności. Tacy silni ludzie byli zbyt uparci i pewni siebie, nieświadomi, że duma może się przekształcić w przemoc. Nie ukrywali, że uważają się za lepszych niż ktokolwiek inny, i wyśmiewali poczucie straty – braku, bycia pominiętym oraz upadku – odczuwane przez tych, którzy się z nimi nie zgadzali.
Co jakiś czas, na pokaz, prezentowali się jako otwarci, wspaniałomyślni, miłosierni, ale było to wynikiem nie tyle miłości bliźniego, ile faktu, że nie muszą się martwić o pieniądze. Ogi dobrze znał ten typ. Taki był jego ojciec.
Ojciec był człowiekiem, który zawdzięczał wszystko sobie – pracował przez całe życie w stoczni i wyśmiewał Ogiego za to, że chce iść na studia uczyć się kartografii.
– Prawdziwy mężczyzna za nic nie poszedłby się uczyć – mawiał.
Ogi tłumił chęć kłótni, choć miał ochotę powiedzieć mu, że uzyska dyplom na własną rękę, bez żadnej pomocy z jego strony. Ojciec był przekonany – a tak naprawdę obawiał się tego – że Ogi będzie ciągle próbował wyciągać od niego pieniądze.
Podczas gdy większość mężczyzn zdaje się szukać jakiejś wyidealizowanej postaci matki w kobietach, o które zabiega, Ogi był od tego jak najdalszy. Miał niewyraźne wspomnienie własnej matki jako kogoś, kto mógłby postawić się ojcu i kłócić się z nim nawet zanurzony w ciemnych, pesymistycznych myślach. W takich wyobrażeniach matka była najwspanialsza. Kiedy odpłacała pięknym za nadobne, kiedy ojciec tracił cierpliwość i krzyczał na nią, sfrustrowany i z głupim wyrazem twarzy, ona tylko kwitowała lekko: „No, co jesteś taki poważny? Ja tylko się wygłupiam”; kiedy śmiała mu się w twarz, a on gniewnie fukał i prychał.
Nie, jego żona nie przypominała mu matki. Nie była też jej całkowitym przeciwieństwem. W pewnym sensie łączyła osobowości obojga rodziców. Wyglądała niepewnie, ale była pełna wiary. Była zadufana w sobie, ale łatwo było nawiązać z nią kontakt. Podziwiał jej sprzeczności, bo wydawała się niemożliwą kombinacją cech. Zawsze, kiedy myślał o swoich rodzicach, wyobrażał ich sobie osadzonych osobno i smutno w oddzielnych ramkach. Egzystowali niezależnie, odcięci od siebie, a mimo to współistnieli naturalnie w jego żonie.
Żona była powodem, dla którego poszedł na uniwersytet, choć ona odpadła w połowie studiów magisterskich. Twierdziła, że woli zdobywać realne doświadczenie zawodowe i dostała pracę w jednej z niedawno powstałych redakcji internetowych. Zrezygnowała jednak po zaledwie sześciu miesiącach. Potem wysyłała CV wszędzie, gdzie mogła, starając się znaleźć inną pracę jako dziennikarka, ale nikt nie chciał jej zatrudnić. Nie mając wyboru, podjęła pracę w czasopiśmie, o którym nikt nie słyszał, gdzie wytrwała zaledwie rok, pisząc dwanaście artykułów miesięcznie, ale to też rzuciła. I znowu uruchomiła ten sam mechanizm, wysyłając aplikacje lub podróżując trochę dzięki pieniądzom, które zarobiła w ostatniej pracy, zanim ostatecznie znalazła kolejną, w jeszcze mniejszym niż ostatnio magazynie, w którym produkowała tę samą liczbę artykułów o prawie tej samej treści. Tymczasem Ogi ukończył studia i zrobił doktorat.
Trzy lata przed ich ślubem zmarł ojciec Ogiego. Sześć miesięcy przed śmiercią bardzo cierpiał. W nocy, kiedy zaczął się ból, spotkał się z pewnymi kontrahentami. Byli to ludzie, którzy pracowali z nim, zanim został emerytem. Nawet po przejściu na emeryturę ojciec Ogiego działał jako dostawca części dla firmy produkcyjnej, którą stworzył. Zastosował się do ich rad, aby zwiększyć produkcję, ale międzynarodowy kryzys finansowy doprowadził do serii załamań rynków, w wyniku czego ojciec poniósł ogromne straty.
Jego dawni pracownicy spotkali się z nim na sushi, aby przekazać mu złe wieści. Ból brzucha zaczął się późno w nocy. Gdy ojciec Ogiego próbował wstać, powiedział, że czuje, jakby metalowy gwintowany drąg przeszywał mu jelita. Początkowo myślał, że to wina sushi – było tak absurdalnie drogie, że kiedy poszedł zapłacić rachunek, wnętrzności zacisnęły mu się w supeł.
Gospodyni, która przyszła rano, znalazła ojca Ogiego leżącego na podłodze, więc wezwała karetkę. W szpitalu powiedziano mu, że to kamienie nerkowe, i że natychmiast muszą operować. Lekarz niezwłocznie zaplanował zabieg, ale dopiero kiedy chirurg otworzył pacjenta, zorientował się, że to nie kamienie nerkowe były problemem.
Ogi zakończył swój wykład na uniwersytecie w Pyeongtaek i pospieszył do szpitala w Ulsan. Był środek nocy, ale ojciec uparcie nalegał, by natychmiast jechać do szpitala w Seulu. Byli odsyłani od placówki do placówki, ponieważ jeden z pierwszych lekarzy stwierdził, że to zespół jelita drażliwego, a następnie inny – że to po prostu zaparcie. I tak dalej, po kolei, jakby diagnozy stawiali po omacku, korzystając z listy powszechnych dolegliwości.
Po jakimś czasie ból powrócił, ale tym razem chory poszedł od razu do wielkiego szpitala uniwersyteckiego w Seulu. Zdiagnozowano u niego niedrożność jelit i został wysłany na salę operacyjną. Ogi prowadził zajęcia na uczelni, kiedy jego ojciec przesłał mu w esemesie nazwę zdiagnozowanego stanu. Na myśl, że ściany jelit jego ojca mogły ulec rozerwaniu, bo w tyłku utkwił mu kawałek gówna, Ogi nie mógł powstrzymać się od śmiechu w trakcie prowadzonego wykładu.
Jednak to, co wyłoniło się z jelita grubego ojca, nie było stwardniałą bryłą kału, ale guzem wielkości piłki golfowej. Ojciec odetchnął na wieść, że pozbył się go w ten sposób, a nawet sam na ten temat żartował. Mówił, śmiejąc się, że w jego wieku mógł to być albo rak, albo choroba Alzheimera, a ponieważ teraz ma raka, nie musi się już martwić o Alzheimera.
Lekarz udzielił Ogiemu zawiłych wyjaśnień. Choć guz został usunięty, inny mógł odrosnąć w tym samym miejscu, a jeśli tak by się stało, nowotwór mógłby zaatakować włókna mięśniowe i rozprzestrzenić się po tkance tłuszczowej. Ogi nie miał pojęcia, co to wszystko znaczy, więc lekarz dodał, że na takim etapie rak byłby nieuleczalny. I niebawem tak właśnie się stało.
Kiedy ojciec, który spędził całe swoje życie, zajmując się żelazem, został pochowany w twardej drewnianej trumnie wykonanej ze świerku, Ogi otrzymał wiele dokumentów, ale nie był to testament. Tak jak ojciec obiecał, niektóre z dokumentów przyniosły Ogiemu pieniądze, ale inne wymagały od niego zapłaty. Kiedy wszystko podliczył, okazało się, że został z długiem. Ojciec wydał ogromną sumę pieniędzy na wydobycie firmy z tarapatów. Kwota nie była jednak na tyle straszna, aby Ogi miał ojcu za złe to, że ten umarł i przekazał mu w spadku same rachunki. W rzeczywistości zastanawiał się, czy jego ojciec, który zawsze skrupulatnie prowadził księgi rachunkowe, nie zaplanował tego starannie od samego początku – była to prawie dokładnie kwota, o której mawiał, że wydał ją na wychowanie Ogiego, jednocześnie podkreślając, że Ogi powinien mu ją zwrócić.
W roku, w którym wzięli ślub, żona Ogiego dostała pracę w sporym wydawnictwie – tylko po to, żeby wściekać się na niewybredne seksualne komentarze nowego szefa. Odeszła po ośmiu miesiącach, ale przedtem zebrała zeznania od innych kobiet z miejsca pracy, które były w ten sam sposób molestowane przez przełożonego, i zamieściła w internecie list otwarty opisujący szczegółowo jego zachowania – to była jej wersja wypowiedzenia. Mniej więcej w tym samym czasie Ogi właśnie zastosował się do sugestii swojego nowego promotora co do zmiany tematu pracy doktorskiej i zmniejszenia liczby godzin wykładów.
Ogi i jego żona lepiej lub gorzej dawali sobie radę. Nie odważyli się jednak marzyć o ubezpieczeniu czy robieniu oszczędności. Przyszłość była kwestią bardzo mało obiecującą i odległą, a teraźniejszość – cyklem powtarzających się, codziennych wydarzeń. Życie z dnia na dzień było spokojne. Zabawiali się, czytając na zmianę te same książki i rozmawiając o nich, kiedy oboje je skończyli. Żona dostała kontrakt na napisanie książki dokumentalnej dla wiodącego wydawnictwa i zaczęła kursować tam i z powrotem między ich domem a biblioteką Yeouido. Wieczorem, kiedy Ogi wracał do domu po dniu wykładów, wypróbowywała na nim nowe potrawy. Ogi zjadał do ostatniego kęsa wszystko, co ugotowała żona, nie dbając o to, czy jest smaczne, czy nie. Myli razem naczynia po kolacji i co wieczór przed pójściem spać zabierali swoje pełne, syte ciała na spacer po ich nijakiej okolicy.
W końcu jego żona nigdy nie opublikowała książki – nawet nie skończyła rękopisu. Ogi przeglądał wstępne wersje co najmniej sześć razy. Pierwszy rozdział ciągle się zmieniał. Najciekawsza była trzecia próba, ale małżonka chyba zbyt mocno wzięła sobie do serca uwagi Ogiego, że książka wydaje się za bardzo beletrystyczna jak na literaturę faktu. Początkowo się broniła, mówiąc, że takie właśnie było jej zamierzenie, ale nie wytrzymała długo. Jakby w odpowiedzi na sugestie Ogiego czwarta wersja była wierną litanią samych faktów. Ogi powiedział, że czytanie sprawiało mu frajdę porównywalną do czytania artykułu prasowego. Piąta wersja łączyła oba style, co dało wstęp, który brzmiał bardziej jak początek znanej i stereotypowej powieści, a szósta była zupełnie inna i napisana w formie wywiadu, pierwszy czytelnik skrytykował więc żonę za brak konsekwencji.
Potem przestała mu pokazywać jakiekolwiek nowe próby. Przegapiła termin ustalony z wydawcami, aż w końcu zupełnie zarzuciła pisanie. Wydawnictwo zasugerowało, żeby napisała zamiast tego inną książkę, ale ona się wycofała, zwracając zaliczkę wraz z niemałą karą za naruszenie warunków umowy. Do tego czasu Ogi ukończył pracę doktorską i w idealnym wieku, by wejść do zawodu, otrzymał pełen etat na macierzystej uczelni.
Wkrótce zmienili miejsce zamieszkania – razem zdecydowali się na lokal w kompleksie apartamentowców. Dom ten miał największy w całym budynku, ale zaniedbany ogródek, co prawdopodobnie pozwoliło obniżyć koszty inwestycji. Mimo tego jednak, że wyceniono ją poniżej ceny rynkowej, nadal kupno lokalu było znaczącym wydatkiem dla Ogiego, który właśnie rozpoczął nową pracę.
W