Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W Domu nad Oniego Mariusz Wilk oprowadza czytelnika po magicznym świecie Północy. Tym razem t r o p a zawiodła Autora do Karelii, do starego, obmywanego falami jeziora Oniego domu, który ożywia zamieszkujący w nim człowiek. Książka — napisana przy jednym z trzydziestu siedmiu okien tego niezwykłego domu — to osobisty pamiętnik-esej, w którym Autor sugestywnie i głęboko, barwnym, wyrosłym z archaicznej wspólnoty rosyjskich i polskich znaczeń językiem pisze o wszystkim, czego doświadczył — od zmagań z naturą, przez spotkania z ludźmi, po fascynację kulturą japońską. Dziwna, niejednoznaczna rzeczywistość Północy, istniejąca na granicy tego, co swoje i tego, co obce, jest dla Autora przedmiotem zauroczenia i namiętności. Pozwala inaczej spojrzeć na świat — bo każdy szczegół odkrytego przez Wilka „peryferyjnego centrum” zbliża do tego, co najbardziej nieuchwytne.
Dom nad Oniego otwiera kilkutomowy Dziennik Północy. Kolejny tom opowiadał będzie o nieznanej cywilizacji Saamów.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 279
Natalii
Czasza
Pochylam się nad Oniego
jak cyzelator nad srebrną czaszą
i czernię je pieczołowicie.
Każdą gałązkę topoli za oknem
chciałbym wyżłobić i niellem wypełnić
i każdy głaz na brzegu wydrążyć
i każdą trzcinę drasnąć rysą
i wody letnią gładź wypolerować
by śladem nura ją zamącić
i kożuch śryżu rozkołysać na jesiennej fali
niczym cielsko szarego suma
i woalem dżdżu na horyzoncie wyspy pozaciągać
i białą ciszę wielkiej plamy obrysować
(nie mówiąc, o czym ona milczy...)
i smugi żywej wody pośród lodu sączyć tak
by światłem mżyły
i grę wiosennej chełbi w drobnych rytach wyciąć
i łodzie rybackie na tej chełbi wyrżnąć.
A na koniec własny cień rzucić
w prawym dolnym rogu.
Dom nad Oniego 2003–2005
Jak woda, świat przez ciebie przepływai na jakiś czas użycza ci swoich kolorów.Potem się cofa i znów cię zostawia samegoz tą pustką, którą nosisz w sobie.
NICOLAS BOUVIER
I
Konda, 1 września 2003
Po długim okresie milczenia mam wrażenie, jakbym wychynął z głębiny Oniego, pozostawiając w jego zielonkawej pomroce bezmowne widziadła.
Henryk Elzenberg, jeden z autorów, do których często powracam, zapisał w swoim dzienniku pod datą 5 kwietnia 1936 roku, że rzeczywistość przeżywana w odosobnieniu i nieodzwierciedlona w czyjejś (zewnętrznej w stosunku do mnie...) świadomości – nie istnieje.
Zali więc pisanie byłoby jednym ze sposobów utrwalenia własnej rzeczywistości?
2 września
Na początek parę słów objaśnienia długiej nieobecności mojego dziennika w „Rzeczpospolitej”.
Otóż wiosną ubiegłego roku – ledwie lody jęły tajać – zmieniłem miejsce zamieszkania w Rosji. Po dziesięciu latach życia pod kręgiem polarnym przeniosłem się z Wysp Sołowieckich na Morzu Białym do wsi Konda Biereżnaja nad Jeziorem Onieżskim i osiadłem w starym drewnianym domu, o którym już kiedyś w „Rzepie” pisałem.
Złożyły się na to trzy przyczyny:
po pierwsze – ostatnimi czasy Sołowki stały się zgiełkliwe (turyści, biznes, polityka), a ja kocham ciszę, o której ojciec Ludwik (Thomas Merton) mawiał, że jeśli nie nauczymy się jej słuchać, to nie będziemy mogli powiedzieć niczego, co jest warte powiedzenia;
po wtóre – jako temat Sołowki wyczerpałem, jako miejsce do życia Wyspy wyczerpały się same;
po trzecie zaś – polubiłem Karelię, jej oczy koloru Oniego i głębię w nich ukrytą, i w którymś momencie do mnie doszło, że w dwóch miejscach być nie sposób, w dwóch miejscach można jeno bywać.
Zatem osiadłem w Zaonieżu.
Odtąd w moim życiu sporo się zmieniło:
– widok z okna (teraz co rano zaglądam w Oniego) i wonie z dworu (zapach glonów zastąpiła dzika mięta);
– ryba na stole (zamiast dorsza czy śledzia – łosoś, palia, krasny pstrąg) i goście za stołem (częściej są to tubylcy, rzadziej turyści z Polski);
– stosunek do narzędzi pracy (dobry topór cenię wyżej niż laptopa) i do samej pracy, bo praca – według Aleksandra Błoka – wszędzie jest jednaka, czy to piec budujesz, czy wiersz układasz.
Nie mam tu telewizora!
Nie słucham radia!
Nie czytuję gazet!
Do snu kołysze mnie już nie oddech Oceanu Lodowatego, ale szept topoli i pluskanie Oniego. Drugiego, co do wielkości, jeziora w Europie.
I tak dalej...
Słowem – inaczej tu żyję. Oraz wolniej – nieco.
Bo w obraz za oknem wchodzić należy powoli, aby pojąć grę światła w wodzie w zależności od pory roku, zachmurzenia nieba, czasu dnia. I zapachów z dworu warto się uczyć nieśpiesznie, by nie bajać o marihuanie tam, gdzie rosną zwyczajne konopie.
Ludzi także pierwej wypada poznać, żeby zrozumieć nie tylko to, o czym mówią, gdy wypiją, lecz także to, o czym milczą, gdy są trzeźwi. A dopiero potem o tym wszystkim można pisać.
Stąd ta przerwa w dzienniku.
11 września
Samodyscyplina jest jednym z elementówprawdziwej wolności człowieka.
THOMAS MERTON
Od rana dmie szałonnik (wiatr południowo-zachodni). Oniego staje dęba raz po raz i bieży ku mnie białymi grzywami fal. Lodowata woda zatyka dech... Ciało, mdłe jeszcze od snu i ciepłej pościeli, szybko kostnieje i nawet ostry kraul nie pomaga. Przy wyjściu z wody fala zbija z nóg. Zaiste morze.
Potem długo rozcieram szorstkim ręcznikiem brzuch, uda, plecy i ramiona, by na powrót sprowadzić się do własnego ciała, parę głębszych oddechów, witam słońce i siadam do pisania.
„Ten, kto chce pisać – uczył Zai Yun, słynny kaligraf chiński epoki Chan, autor pierwszego w Podniebiosach traktatu o sztuce pisania – niechaj usiądzie prosto, myśli uspokoi i puści je wolno, nie formułując słów, nie zakłócając oddechu, niechaj osadzi ducha swego głęboko w sobie i wtedy, niewątpliwie, pismo wyjdzie mu znakomite”.
Jednakże główną przyczyną mojej długiej nieobecności na łamach „Rzeczpospolitej” był brak prądu.
Tak, tak! – we wsi Konda Biereżnaja, gdy się do niej sprowadziłem, nie było elektryczności. A ja bez komputera – ni be, ni me. Odwykłem, niestety, od ręcznego pisania. Należało zatem prąd do Kondy najsamprzód doprowadzić.
To znaczy: postawić sześć słupów wysokiego napięcia od głównej linii do podstacji transformatorowej we wsi i dwa słupy od podstacji do domu, zamontować i uziemić samą podstację, przeciągnąć parę wiorst kabla, rozprowadzić przewody po domu i całość oficjalnie zatwierdzić.
– Ba, łatwo powiedzieć...
Każdy bowiem, kto choć trochę zna ruską głubinkę[1], domyśli się, ile z tym było mitręgi w urzędach, bieganiny od jednego naczelnika do drugiego – jak od Annasza do Kajfasza – według reguły: im niższy szczebel i dalej od centrum, tym większy lęk przed podjęciem decyzji. Ileż należało przedłożyć próśb do rozpatrzenia, zaświadczeń do podpisu, zezwoleń do ostemplowania. Ile trzeba było dawać w łapę.
Każdy też, kto choć raz miał do czynienia z ruskim mużykiem[2], przedstawi sobie, ile z majstrami przyszło się użerać, bo jak nie zapoj (długotrwałe pijaństwo), to sianokosy, by robotę, której się podjęli – zakończyli. Ileż straciliśmy czasu na oczekiwanie, pieniędzy na zaliczki, cierpliwości na niesłowność. Ileż wódy trzeba było nalać, wyciągając mużyków z pochmiela[3].
Ale nikt, kto nie żył czas jakiś na wsi w Rosji, nie może mieć pojęcia, jak wygląda obecnie wspólnota wiejska – a raczej to, co się z niej wyrodziło po wielu latach komunistycznych eksperymentów. Niegdyś pospołu mogli cerkiew w trzy dni postawić albo sąsiadowi pogorzelcowi dom odbudować, dzisiaj społem jedynie wypić potrafią, a i to potem się pobiją... Myśl, żeby razem prąd do wsi doprowadzić, nawet pijanemu nie przyszłaby do głowy.
W tym miejscu pozwolę sobie na dygresję. Michaił Priszwin, jeden z mych ulubionych autorów piszących o Karelii, twierdził, że zamiast tracić czas na tak zwane podróżowanie w pełnym tego słowa znaczeniu, to jest na „przemieszczanie się po bezkresnych przestrzeniach”, lepiej osiąść w jakimś charakterystycznym zakątku i, z bliska mu się przyjrzawszy, wyrobić sobie zdanie o całym kraju głębsze, aniżeli może dać nam jakakolwiek podróż.
Ja zaś, nauczony doświadczeniem, znajduję, że jeszcze lepiej w tym charakterystycznym zakątku przedsięwziąć coś, co wciągnęłoby miejscowych w dzieło, na przykład: kupić dom i rozpocząć jego remont, spróbować wiejski chram odrestaurować albo prąd do wsi doprowadzić. Bo co innego żyć wśród tuziemców na prawach obcego – wilka samotnika, zbieracza bylin[4] czy „dacznika” – z dala od ich problemów i trosk, a co innego wtargnąć w ichnie interesy, zderzyć je ze sobą i poruszyć do żywego. Tak właśnie – na sobie! – najlepiej się poznaje zarówno ludzi, jak i kraj, w którym oni żyją.
Wracając do Kondy Biereżnej, powiem, że awantura z prądem więcej mi powiedziała o bycie i obyczajach Zaonieżan niźli dziesiątki wcześniej przeczytanych książek i setki opowieści znajomych, którzy przyjeżdżają tutaj na lato zbierać jagody i byliny. Nauczyłem się – na przykład – nie słuchać ni rad, ni złorzeczeń sąsiadów, lecz patrzyć im na ręce, nie dawać mużykom zaliczek, dopóki nie zakończą roboty, i nie czekać do wiosny, aż leśnicy wyjdą z zimowego zapoju, tylko samemu walić sosnę na słupy elektryczne, póki soki nie zaczęły w drzewach krążyć. Sporo też do mnie doszło z rozważań Błoka o ruskim mużyku, ale o tym kiedy indziej napiszę.
I tak, po wielu miesiącach, prąd do Kondy Biereżnej doprowadziliśmy. Tym samym dokończyliśmy tu dzieło Lenina. Ale komunizmu od tego więcej nie stało. W międzyczasie bowiem władza sowiecka się stąd zmyła.
14 września
Latem gościł u nas Wienia Slepkow, naczelny redaktor gazety „Pietrozawodsk”. Przyjechał, aby zrobić ze mną wywiad, a przy okazji odpocząć od miejskiej „sujety” – tak się wyraził – to znaczy: próżnej bieganiny.
– A jak będzie „sujeta” po polsku? – zapytał.
– Marność – odpowiedziałem i zacytowałem Eklezjastesa w polskim przekładzie Jakuba Wujka.
– Po słowiańsku brzmi to krócej – zauważył Wienia.
– I mocniej – dorzuciłem.
Wątek języka przewijał się później w naszej rozmowie przez cały wieczór i pół następnego dnia, aż w końcu wyskoczył na pierwszej stronie „Pietrozawodska” w postaci zabawnego lapsusu. Ale o tym za chwilę.
Głównym motywem wywiadu była Rosja w oczach cudzoziemca, który w niej żyje – nieprzerwanie – od trzynastu lat. Czy Rosja to Europa, czy jednak coś innego?
– Jeśli Francuz lub Niemiec znajdzie się w Azji i ujrzy ludzi o żółtych twarzach, riksze na ulicach i pałeczki w knajpie, to od razu rozumie, że ma do czynienia z inną cywilizacją, a tym samym z inną skalą wartości, z innym podejściem do świata. Tenże Francuz lub Niemiec, znalazłszy się w Moskwie, widzi mercedesy i audi na ulicy, irlandzkie puby, włoskie pizzerie i białych ludzi (przeliczających wszystko na „jewro”), więc zdaje mu się, że jest u siebie. Po czym zaczyna narzekać, że demokracją tu się steruje i prawa kobiet łamie, klnie ruch na drogach, że jeżdżą bez kultury, uskarża się na chamską obsługę w sklepach i psioczy, że szaletów nie ma.
– Chcesz powiedzieć, że...
– ...że gdyby Rosjanie mieli zieloną albo fioletową skórę, nikt nie czepiałby się ich o brak demokracji w europejskim tego słowa znaczeniu czy o nadmiar alkoholu we krwi, nikogo nie raziłby u nich niedostatek europejskich manier, to na przykład, że zdejmują buty w gościach, czy też infantylny stosunek do kobiet. Zielony jegomość i Europa, sam pomyśl.
– No, a jak ty, Europejczyk, było nie było, a więc biały człowiek, czułbyś się wśród tych zielonych ludzi?
– Widzisz, Wienia, zbyt długo mieszkam w Rosji, aby was mierzyć europejską miarką. Dlatego wszystko mi jedno, czy jesteś zielony jak sałata, czy czerwony jak barszcz. Kolor twojej skóry nie odgrywa dla mnie dzisiaj żadnej roli. Ale wtedy, trzynaście lat temu, kiedy po raz pierwszy wysiadłem z pociągu na Dworcu Białoruskim w Moskwie, gdybym wtedy ujrzał na ulicy zielonych ludzi, hm... Pewnie nieco mniej bym rezonowal, szybciej odrzucił uprzedzenia i prędzej czy później sam pozieleniał, trochę.
– ?
– Bo wielu z nas, cudzoziemców, po dłuższym okresie życia w Rosji zaczyna się czuć w Europie jak w szafie: ciasnota na półkach, jakieś szuflady, szufladki i wszędzie pachnie naftaliną. Tu zaś powała wysoko, sąsiedzi daleko.
– Taaak – westchnął Wienia, wyjrzawszy przez okno – przestworu ci tu pozazdrościć... Tutaj w rzeczy samej można się zagłębić i nikt ci w tym nie przeszkodzi. Ani znajomi nie oderwą od pracy, ani telewizja nie popsuje nastroju, ni kino, ni knajpa nie kusi.
– Teraz tu ludno... Konda Biereżnaja latem ożywa, naród z miasta przyjeżdża i w ogrodzie całymi dniami się garbi. Lub nad wodą z wędką sterczy. Albo chodzi po lesie, grzyby i jagody zbierając. Za to zimą pustosz. Jeno wilki wyją.
– Co cię pociągnęło w takie odludzie?
– To odludzie nie zawsze było takie odludne. Nie zapominaj, że Zaonieże, dzięki szungitowym glebom zwanym północnym czarnoziemem, należało do najbogatszych i najgęściej zaludnionych rejonów rosyjskiej Północy. Wspomnij choćby słynne jarmarki w Szuńdze, na które przyjeżdżali kupcy z całej Rosji, i nie tylko. Jak ten Żyd z Warszawy, który przyjechał po zamówione 20 tysięcy sroczych skór, bo damy polskie nosiły wtedy srocze piórka w kapeluszach. Albo spójrz na zdjęcia w niedawno wydanym albumie Zaonieże na starych fotografiach, na te bogate domy, na tych dostatnich ludzi, zauważ, z jaką dumą się nosili. A samo Kiży! Przecież te zabytki nie mają sobie równych na świecie. Nie przypadkiem profesor Orfiński, wybitny znawca Karelii, nazwał Zaonieże fenomenem wiejskiej kultury. To jedna z przyczyn, dla których osiadłem nad Oniego.
– Mnie jednak dziwi, że szukasz prawdy o Rosji na jej obrzeżach. Tam, gdzie rosyjska kultura stykała się i podlegała wpływom innych kultur? Najpierw odsiedziałeś dziesięć lat na Wyspach Sołowieckich, czyli jak u nas mawiają: u czorta na rogach, gdzie szamańskie kamienie Saamów sąsiadują z głazami prawosławnych murów, oplecionych na dodatek drutem kolczastym. Teraz się zapchałeś w wymierające Zaonieże, gdzie uczeni do dziś wyszukują to wepskie wpływy, to karelskie, to ruskie. Być może na jakimś zadupiu centralnej Rosji, gdzieś nad Wołgą lub Oką, znalazłbyś więcej materiału, więcej ruskiego folkloru i czysto ruskich typów.
– Tutaj, nad Jeziorem Onieżskim, doszło do całego szeregu najróżniejszych styków, nie tylko zresztą kulturowych. Ich wyliczankę można zacząć, wedle reguł chronologii, od styku formacji geologicznych, czyli tak zwanej tarczy bałtyckiej z tak zwaną rosyjską płytą (granica między nimi właśnie tutaj przebiega!), a zakończyć na bulwersującym nas wszystkich ostatnio styku dwóch grup interesów, to znaczy tych, którzy chcą tutaj dobywać uran, i tych, którzy twierdzą, że to śmierć dla całego regionu tej części Europy. Co zaś do styków kulturowych, to jestem przeciwnego zdania, uważam bowiem, że styki kultur są bardziej płodne, a zarazem bardziej zachowawcze dla każdej ze stron, aniżeli jedna „monokultura” dla każdej z nich z osobna.
– Daj konkretny przykład.
– Proszę bardzo: ruska bylina. Wszak Zaonieże weszło do światowej folklorystyki pod nazwą Islandii ruskiego eposu. Ileż było ochów i achów, gdy zesłany do Pietrozawodska za wolnomyślność student filologii Paweł Rybnikow (notabene późniejszy wicegubernator Kalisza!), opublikował w 1861 roku pierwszy tom zebranych tu bylin. Z początku w ogóle nie chcieli mu wierzyć, że w ołonieckiej guberni, pod samym nosem stolicy, jakieś staroruskie eposy się zachowały. Co innego na Syberii, mówili, z dala od cywilizacji, tam, być może, rzeczywiście coś z ruskiej stariny (dawności) się ostało, ale tutaj, nie, to niemożliwe i... oskarżali Rybnikowa o mistyfikację. Później, gdy się przekonali, na rękach go nosili i orderami odznaczali. A sam Paweł Rybnikow przetrwanie bylin w Zaonieżu tłumaczył właśnie owym stykiem, czyli „ukrainą między Karelami i Czudami”, mówiąc jego językiem, na której znaleźli się Ruscy, „bo to ich zmusiło do podtrzymywania swojej narodowej pamięci bylinami o sławnej kijowskiej i nowogrodzkiej przeszłości i tym samym do zachowania narodowej samoistności”. Z drugiej zaś strony zachodził analogiczny proces, to znaczy Karelowie również, dla zachowania swej narodowej tożsamości od ruskich wpływów, śpiewali runy, ocalając narodową pamięć. Tak więc, dzięki temu spotkaniu kultur nad Jeziorem Onieżskim, doszły do nas dwa wspaniałe zabytki światowej literatury: zbiór staroruskich bylin i karelo-fiński epos Kalewala.
– Okay, przekonałeś mnie. Wróćmy zatem do fenomenu wiejskiej kultury Zaonieża. Po pierwsze, czy naprawdę uważasz, że coś z niego przetrwało oprócz starych fotografii i zabytków Kiży? A po drugie, jesteś jedynym cudzoziemcem, którego znam, żyjącym w rosyjskiej wsi. Dlaczego wieś?
– Ty to nazywasz wsią? Ejże...
– A ty jakbyś to nazwał?
– Nie wiem, Wienia, jak nazwać to, co się ostało po Kondzie Biereżnej, ale na pewno nie jest to wieś... Przynajmniej w tym znaczeniu, w jakim była ona wsią dawniej. Zresztą, na mapach Kondy Biereżnej albo w ogóle nie ma, albo jest oznaczona jako „nieżyłaja”, to znaczy wymarła. Innymi słowy, to raczej jakieś wieświdmo... Złudawieś... Wieśdziadło...
– Tym bardziej nie rozumiem, dlaczego tu osiadłeś?
– Bo uważam, że zagłada wsi była najważniejszym wydarzeniem XX wieku w Rosji. Nie wojny, nie rewolucje, ani nawet „budowa socjalizmu”, ale to właśnie zagłada wsi radykalnie zmieniła oblicze Rosji. Ażeby więc dobrze się przyjrzeć temu nowemu rosyjskiemu obliczu, pomyślałem sobie, nie wystarczy pooglądać lica nowych Ruskich, lśniące w pubach na Twerskiej, w kuluarach Białego Domu czy na ekranie telewizora, lecz należy także zajrzeć w twarze tym, którzy przetrwali na miejscu zagłady. Spojrzeć w ich pijane, oszalałe oczy.
– I długo tak zamierzasz spoglądać?
– Może jeszcze rok, może półtora... Znalazłem tu bowiem masę tematów, które zamierzam przerobić własnymi rękami jak glinę dla mojej ruskiej pieczki.
– To metafora?
– Bynajmniej, to doświadczenie... Kiedy się sprowadziłem do tego domu, piece tutąj były rozbite, sklepienia w nich zawalone. Do zimy należało je wyremontować. Zacząłem od poszukiwań zduna. Pierwszy przyszedł, popatrzył i rzecze, że od nowa należy je stawiać, wyliczył parę tysięcy cegieł, które mam znaleźć, i więcej się nie pojawił. Dobrze, że go nie posłuchałem, bo co bym zrobił z taką kupą cegieł? Drugi cały się utytłał, włażąc do pieca, pomedytował, pokręcił nosem, pobrał zaliczkę na piasek i znikł. Trzeci zjawił się znienacka, jakby spadł nam z nieba na traktorze, przywiózł piasek, wziął pieniądze za ten piasek i zleciał z traktora po pijaku, łamiąc sobie szyję... Więcej zdunów nie szukałem, sam zabrałem się za piec. Sąsiad pokazał mi, w jakich proporcjach glinę z piachem mieszać i ile sadzy do ciasta dodać. Dzięki temu wiem dzisiaj o budowie ruskiej pieczki więcej niż niejeden nowy Ruski.
– Nie mówiąc o Polakach. Powiedz szczerze, czy rodacy cię jeszcze rozumieją?
– Zapytaj rodaków... Co jakiś czas dochodzą mnie odgłosy, prawie zawsze są to utyskiwania na rusycyzmy. Zrazu się tłumaczyłem, wyjaśniałem, potem dałem spokój, wychodząc z założenia, że kto to przeżył, będzie wiedział, o czym mówię, kto zaś tego nie doświadczył, no cóż... Mój kumpel Helmut P., wieloletni korespondent jednej z niemieckich gazet w Moskwie, powiedział kiedyś, że aby pisać z sensem o Rosji, trzeba tu pożyć co najmniej dziesięć lat. Tylko że wtedy już nie za bardzo chce się pisać.
I tutaj Wieniamin mnie zadziwił. Okazało się bowiem, że przygotowując się do tej rozmowy, przeczytał nie tylko wszystkie moje teksty tłumaczone na rosyjski, lecz odnalazł także stary Prolog, który pisałem od razu po rosyjsku na prośbę ojca Josifa, przeora sołowieckiego monasteru.
– A nie myślałeś, by przejść na ruski? Jak wasz Conrad na angielski?
– Póki co, nie. Aczkolwiek coraz częściej mam wrażenie, że jestem rosyjskim pisarzem piszącym po polsku.
Z ostatnią frazą wyszedł ów zabawny lapsus, o którym wspomniałem na wstępie rozmowy. Otóż Wienia oddał gotowy tekst wywiadu do składania, a sam pojechał na wczasy do Gagry nad Morze Czarne. Wywiad ukazał się z moim zdjęciem, podpisanym: „Polski pisarz piszący po rusku”. I w rzeczy samej nie wiadomo, kto zacz?
19 września
Babie lato w Zaonieżu – jak u Nikołaja Klujewa – złotem tka wrześniowe dni. Skraj boru zdaje się kruchtą, w której sosny, rozmodlone, sączą żywiczne aromaty. Nocami nad naszą czasownią Mars czerwono się jarzy.
W lesie grzybów istne zatrzęsienie – prawdziwki, koźlarze, opieńki, mleczaje, czarne i białe chruszczę... – najstarsi Zaonieżanie nie pamiętają takiego urodzaju. Zbieramy grzyby całymi łodziami, tak, tak – bo grzyby szczególnie obficie wysypują się na wyspach, a i zwozić je na łodziach lżej, niż w rękach dźwigać. Potem Natalia czyści je, sortuje, suszy, gotuje, marynuje, kisi, soli, dusi. Cały dom przesiąkł zapachem grzybów i zalewy octowej do marynaty. Na śniadanie zupa grzybowa z prawdziwków, na obiad kartofle i koźlarze czerwone w śmietanie, a na kolację opieńki z rusztu.
Starzyki wspominają, że Mars tak się jarzył na wojnę.
Przypisy
Nakładem wydawnictwa Noir sur Blancukazały się następujące książki Mariusza Wilka:
DOM NAD ONIEGO2006
WILCZY NOTES2007
TROPAMI RENA2007
DOM WŁÓCZĘGI2014