Tropami rena - Mariusz Wilk - ebook + książka

Tropami rena ebook

Mariusz Wilk

4,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Tropami rena to drugi – po Domu nad Oniego – tom „Dziennika północnego”, w którym Mariusz Wilk ukazuje świat Dalekiej Północy. Tym razem stara się poznać życie, obyczaje, pochodzenie tajemniczego ludu Saamów (popularnie zwanego Lapończykami).

Saamowie zamieszkują głównie Norwegię, a także Szwecję i Finlandię. W Rosji żyje ich zaledwie garstka. Tradycyjni przedstawiciele tego ludu trudnią się rybołówstwem, myślistwem, rękodziełem, czasem uprawą roli, ale przede wszystkim hodowlą renów. Aby ich bliżej poznać, autor zamieszkał wśród nich w Łowozierze na Półwyspie Kolskim.

Kluczem do zrozumienia duszy Saamów wydają się reny żyjące dziko. Autor, wędrując w ślad za nimi, stopniowo odkrywa swoją własną t r o p ę: szlak, który każdy musi odkryć i wyznaczyć tylko dla siebie.

Wychodząc na „tropę Saamów”, nie planuję z góry, dokąd mnie ona zaprowadzi. Może wyjdę nią poza czas teraźniejszy, zarażony fanatyzmem bądź kasą. Może spotkam na niej mądrego rena i zobaczę w jego oczach odbicie samego siebie sprzed wielu tysięcy lat? A może idąc nią, dotrę na „najdalszą Północ”? Tam, gdzie kończy się ziemia ludzi i zaczyna pustka. Bo przecież nie cel się liczy, lecz Droga.

(fragment książki)

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 252

Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




MARIUSZ WILK
TROPAMI RENA
NOIRSUR BLANC
Opracowanie redakcyjne: ROMAN WŁODEK
Konsultacja redakcyjna: NATALIA LASOŃ
Korekta: LUCYNA DYCZKOWSKA, BEATA WYRZYKOWSKA
Zdjęcie na pierwszej stronie okładki: VLADISLAVA VLADIMIROVA
Copyright © Les Editions Noir sur Blanc / Mariusz Wilk, 2007
Copyright © Noir sur Blanc, 2021
ISBN 978-83-7392-745-2
Oficyna Literacka Noir sur Blanc Sp. z o.o. ul. Frascati 18, 00-483 Warszawa e-mail: [email protected] księgarnia internetowa: www.noirsurblanc.pl
Konwersja: eLitera s.c.

pamięci

Janka Michalskiego

Prawdziwym domem człowieka

nie jest budynek, ale Droga,

a życie to podróż,

którą należy przejść na piechotę.

BRUCE CHATWIN

Od autora

Gonię swe myśli

na Północ, za horyzont,

jak stado renów.

O, reny moich myśli

– to myśli moich renów!

Pierwsze ślady

Oni mają siebie za bardziej szczęśliwych od tych, co zdychają przy pługu, męczą się budową domu, czy też umierają ze strachu o swoje mienie lub z pożądania cudzego dobra. Nie bojąc się niesprawiedliwości ludzkiej ni gniewu bogów, osiągnęli to, co najtrudniejsze w życiu: nie mają czego żałować.

TACYT

Pierwszy ślad Saamów – kamienne labirynty – ujrzałem na Wyspach Sołowieckich. Noidzi[1] używali ich do swoich ekstatycznych podróży na tamten świat.

Saamskie labirynty to spiralno-koncentryczne budowle z kamieni. Na Sołowkach jest ich kilkanaście. To coś w rodzaju kościoła u chrześcijan, z tą jedynie różnicą, że do chramu Saamów wchodził tylko ich kapłan – noid. W czasie jego transu wierni pozostawali na zewnątrz. Poza labiryntem.

Wyjście z labiryntu wiodło na zachód, w kierunku życia pozagrobowego. Jeśli noid potrafił wydostać się na zewnątrz (co nie było łatwe, zwłaszcza po zażyciu muchomora), to „wędrował” po zaświatach, obcując z duchami. Jednych pytał o radę, drugich prosił o pomoc.

Zwykle po paru godzinach powracał do siebie.

W czasie kiedy noid wędrował w transie, jego ciało leżało gdzieś nieopodal w krzakach. Nikt z plemienia nie miał prawa go ruszać. Po powrocie pomagał ludziom. Niektórych leczył, innych wysyłał na tamten świat. Był panem życia i śmierci dla Saamów.

Na Sołowkach do dzisiaj krąży zabobon, że jeśli któryś z turystów zabłądzi w labiryncie, to jego dusza na zawsze pozostanie na Wyspach.

Natomiast Aleksandr Martynow, sołowiecki archeolog, urządzał dawniej na Zajęczych Wyspach „noce Kupały” dla swoich studentów. Brat Gieorgij mi opowiadał, że o północy skakali tam przez ogień i grali w „dziewczęce pląsy w babilonach”.

Prawosławni babilonami nazywali saamskie labirynty dlatego, że jakoby poganie zapędzali tam dziewicę i który do niej dotarł, ten ją deflorował. Ot, taki pogański obyczaj.

Paru uczonych złapało się na ten haczyk i jedna z ich teorii głosiła, że labirynty Północy to „droga inicjacji dziewicy w kobietę”. Stąd nazwa: dziewczęce pląsy.

W książce Sołowieckie labirynty akademik Nikołaj Winogradow pisał, że dla kamiennych budowli Saamów nie sposób znaleźć wyjaśnienia zadowalającego wszystkich. Niektórzy twierdzą, że to dziewczęce pląsy, inni, że to obierze na siomgę[2], jeszcze inni, że to ścieżki pieśni, którymi noidzi próbowali wyjść na tamten świat.

Sam nie dawałbym jednoznacznych objaśnień. Jedno nie ulega dla mnie wątpliwości – kamienne labirynty Saamów to symbole Drogi.

Drugi ślad Saamów znalazłem na Kuzowach, ostrowach leżących na Morzu Białym po drodze z Kiemi na Sołowki. To największa na Północy świątynia seid-kamieni[3]. Pierwszy raz trafiliśmy tam z Wasylem na jachcie „Antur” w samym środku białej nocy. W zatoce pomiędzy Niemieckim i Ruskim Kuzowem z jednej strony tajało nad samą wodą rozpławione słońce, a naprzeciwko, po drugiej stronie, księżyc nalewał się światłem. Pachniało pączkami brzozy. Ptaki się darły – jak zwykle o tej porze – wniebogłosy. Ledwie rzuciliśmy kotwicę, Wasyl zabrał się do gotowania barszczu. A ja, by mu nie przeszkadzać w tym czarnoksięskim obrzędzie, wybrałem się na północną ścianę Niemieckiego Kuzowa. To najwyższa wyspa na Morzu Białym. Tam, na potężnym granitowym zboczu, opadającym ku wodnej kipieli stromymi tarasami, stoją jak na stopniach chramu święte kamienie Saamów. Duchy wielkich noidów.

Stoją, jakby patrzyły na Północ.

Potem wielokroć tam podchodziliśmy. Ostatni raz tuż po śmierci Redaktora. Na Kuzowach akurat jarzyło się babie lato. Mchy się zrobiły osobliwie miękkie, jagody pokraśniały jakby ze wstydu, a brzozy wyglądały jak ze złota. Usiadłem na jednym z górnych tarasów. Nisko w dole burzyło się Morze Białe, ubijając pianę na obłych granitach pod moimi nogami. W uszach wciąż słyszałem głos Brata: „Właśnie umarł twój starzec z Maisons-Laffitte”. Wyraźnie, tuż za plecami... Odwróciłem się. Za mną stał seid-kamień. Dopiero później do mnie dotarło, że widziałem go już gdzie indziej.

Wiele razy spotykałem jeszcze święte kamienie na swych północnych szlakach. I w Zaonieżu, i na Terskim Brzegu. Rok temu w Wjogaruksie saamski kamień pokazały nam dwie młodziutkie aborygenki, które tylko co wyszły z wody i przez całą drogę do kamienia wyżymały włosy.

Ostatnio seid-kamienie widziałem tydzień temu nad świętym jeziorem Saamów Seidjawr[4] na Półwyspie Kolskim. Siedzieliśmy z Nataszą wieczorem, przed pałatką u ogniska, na północnym brzegu jeziora u podnóża góry Kujwaczorr (czyli u samych stóp Kujwy, gospodarza tych miejsc). Słońce powoli zachodziło nam za plecami, podświetlając Ninczurt, Tawajok i Mannepahk. Z dolin i wąwozów między nimi podnosiła się mgła. Mieliśmy za sobą parę dni ciężkiej wyrypy, nazajutrz wracaliśmy przez przełęcz Elmorajok do Rewdy. Zatem wino i solona sieja. W pewnej chwili Ninczurt z mgły wychynęła, jak gdyby uniosła się w powietrzu. Z daleka przypominała dwa potężne cyce ziemi. Na każdym sterczał święty kamień.

Potem były Biesowe ślady pod Biełomorskiem i sam Bies z ogromniastym rząpiem – ryty naskalne Saamów sprzed siedmiu tysięcy lat na granitowych płytach wysp u ujścia rzeki Wyg do Morza Białego. Oglądaliśmy je z Wasylem, idąc przez Biełomorkanał na „Anturze”. Na Wasi wrażenie zrobiło rząpie Biesa, na mnie – jego ślady.

Trzysta wiorst dalej – Biesow Nos. Słynna galeria rysunków naskalnych z wczesnego neolitu. Wielki saamski latopis-palimpsest, ponad tysiąc rytów wybitych w czerwonym granicie. Nierzadko jeden na drugim.

To niezwykła księga!

Profesor Nadieżda Łobanowa z Pietrozawodska twierdzi, że karelskie petroglify są unikatowym zbiorem myśliwskiej sztuki naskalnej epoki neolitu. Poznałem ją na Biesow Nosie latem 1999 roku. Żar lał się wtedy z nieba. Zaiste flauta. Całe Oniego przecięliśmy wszerz bez podnoszenia żagla: od Brusna do Biesa na motorze.

Pod Biesem na redzie stał „Ekolog” – kuter ekspedycyjny Karelskiej Akademii Nauk. Rzuciliśmy kotwicę u samego Nosa. Na cyplu krzątali się jacyś ludzie, rej śród nich wodziła niewysoka dama w szortach. To była Nadieżda Walentinowna. Podeszła nieufnie, biorąc nas za turystów, którzy są tam plagą, bo śmiecą i palą ogniska na rytach. Mój akcent nie był naszym atutem. Dopiero gdy zobaczyła, że mam na jachcie książkę Vladislava Ravdonikasa Rysunki naskalne Jeziora Onieżskiego i Morza Białego z 1936 roku, lody pękły.

Od tamtej pory się przyjaźnimy. Nadia nauczyła mnie, jak czytać naskalne pisma Saamów: gdzie wodą zwilżyć skałę, by rysunek wyszedł, gdzie zasłonić czarną błoną, aby światło padło skośnie, a gdzie lustro wstawić. Przegadaliśmy niejedną noc w jej maleńkim mieszkanku przy ulicy Anochina w Pietrozawodsku o epoce kamiennej i o czasie obecnym, o archeologach i o ich książkach. Dzięki Nadii dowiedziałem się sporo o arktycznym paleolicie i o technice obróbki narzędzi z kamienia, a także poznałem rachunek, jaki przyszło zapłacić uczonym za rozkopywanie cudzych grobów: Ravdonikas rozpił się i umarł w zapomnieniu, Liniewski zakończył życie w domu wariatów... Aż sam zacząłem się w końcu zastanawiać, jak Chatwin w Ścieżkach śpiewu, czy na archeologii nie ciąży przypadkiem jakieś przekleństwo?

Parę dni temu Nadia podarowała mi podłużny kamień, który od razu ułożył się w mojej dłoni. Poczułem ciepło idące od niego. Falę energii.

– To ciosło z Biesow Nosa. Epoka wczesnego neolitu. Oni tym wybijali rysunki na skale. Zapisywali...? Trzymasz w ręku prawdziwe wieczne pióro. Dłuto z brunatnego kwarcu.

– Ciekawe, czy Henry Miller napisałby czymś takim swą Czarną wiosnę?

– Życia by mu nie starczyło.

Kwarc – od słowiańskiego słowa „kwardy”, czyli twardy – to dwutlenek krzemu, pospolity minerał krystaliczny. Dziś używany do produkcji szkła. W przyrodzie występuje w wielu odmianach: i pod postacią przezroczystego kryształu górskiego, i sinych ametystów. Bywa też zabarwiony na ciemnobrunatno (kwarc zadymiony). Starożytni Rzymianie z kryształu górskiego szlifowali soczewki.

Ryty na skałach Biesow Nosa wybite kwarcowym dłutem mają ponad siedem tysięcy lat.

Tym dłutem można zrobić wszystko, co trzeba: wyciosać łódź z sosny, zabić zwierzę i sprawić tuszę, odeprzeć wroga, a w wolnych chwilach wybijać ryty na skałach. Po co? Różne wymyślano odpowiedzi.

Aleksander Liniewski widział w rytach symbole magii myśliwskiej, Ravdonikas – znaki solarne i łodzie umarłych, a Łaukszyn czytał ryty na Biesow Nosie jako Kalewalę. Tylko Łobanowa nic nie wymyśla. Nadieżda Walentinowna kopiuje petroglify i ciągle odkrywa nowe. Tego lata pod rysunkami z Załawrugi, skopiowanymi w 1936 roku przez Ravdonikasa, odnalazła dwieście pięćdziesiąt starszych rytów, na których późniejsze nałożyły się jak w palimpseście i dlatego do tej pory nikt ich nie zauważył. Nadia zobaczyła je dzięki norweskiej ciemni. Dotąd takiej na Załawrudze nie używano.

Norweska ciemnia to czarna, nieprzepuszczająca światła błona, którą się rozwiesza w formie namiotu nad płytą skalną z rytami. Potem wystarczy unieść jeden bok, aby światło dzienne – wszystko jedno, czy jasno na dworze, czy dżdży – upadło na ryty ukośnie jak promienie zachodzącego słońca. To najnowsza metoda odczytywania saamskich petroglifów.

Ja jednak wolę czytać je po staremu. Jak sami Saamowie oglądali swoje ryty. Przy niskim słońcu.

Do dziś pamiętam tamten wieczór nad Oniego. Nadia ze studentami odpłynęła na „Ekologa” na kolację. My zostaliśmy na Nosie. Miejscowi przywieźli nam małosolnego łososia, w kambuzie znalazła się flaszka czerwonego wina i tak doczekaliśmy chwili, kiedy słońce zaczęło siadać po drugiej stronie jeziora. Mniej więcej na wysokości Olenich Ostrowów.

I wtedy zobaczyłem je w całej krasie! Ukośne promienie wyświetlały na lśniącym granicie kolejne rysunki – najpierw te, potem tamte – w miarę, jak reflektor słońca przesuwał się wolno po widnokręgu. Konstantin Łaukszyn nazwał ów spektakl kinem kamiennego wieku. Dla mnie był to raczej japoński teatr cieni. Każdy detal tej monumentalnej kompozycji w kamieniu zdawał się bowiem zaledwie cieniem rytu. Jakby same ryty gdzieś wyżej się znajdowały – nie wiem, może w głowie tego, kto je wybijał? A może w Niebie?

Ileż to czasu musieli poświęcić artyści z neolitu, by taki efekt uzyskać? Najpierw długa kontemplacja ruchu słońca, jego zmiennych trajektorii w zależności od pory roku, potem mozolne wybijanie w granicie. Aby po tysiącach lat milczenia w końcu do nas przemówić.

Pytanie: po co?

Zacząłem kopać w książkach o Saamach, korzystając z biblioteki i wskazówek Nadieżdy, żeby odgrzebać, skąd się tutaj wzięli. Aliści w trakcie lektury pojąłem, że choć pisano o nich wiele – jak chyba o żadnym innym z plemion Północy – do dzisiaj pozostają najbardziej zagadkowym ludem Europy. Największe bodaj spory pośród uczonych budziło właśnie ich pochodzenie.

Pierwszym, który próbował wyjaśnić korzenie Saamów, był szwedzki przyrodnik i lekarz Carl von Linné. Twórca słynnej systematyki organizmów w młodości dużo podróżował po północnych rubieżach Europy, nieraz goszcząc u tamtejszych nomadów (znana jest mezzotinta przedstawiająca uczonego w odzieży saamskiej z rytualnym bębnem u pasa), po czym napisał książkę Iter Lapponicum, w której pochodzenia Lapończyków (Saamów) wprawdzie nie rozstrzygnął, jednakże twierdził, że nie mają oni nic wspólnego z innymi narodami Północy. Sporzyć jęli w dziewiętnastym stuleciu. Z początku do głosu doszli zwolennicy azjatyckiej teorii, wskazując na cechy zewnętrzne współczesnych Saamów: niski wzrost, barwę skóry, rysy twarzy. Jedni, na przykład niemiecki antropolog Johann Friedrich Blumenbach, zaliczali ich do rasy mongoloidalnej wraz z plemionami ugrofińskimi i paleoazjatyckimi, inni dowodzili, że przekoczowali do północnej Europy z ałtajskich dolin Azji Centralnej, a jeszcze inni w ogóle odmówili im samoistności, upierając się, że to odszczepieńcy Samojedów. Potem zaczęły pojawiać się teorie o europejskim pochodzeniu Saamów, niektóre mówiły o ich związkach z dawnymi Ligurami, inne z plemionami alpejskimi. Do sporu włączyli się specjaliści najróżniejszych dziedzin: archeologii, etnografii i lingwistyki. I nowe koncepcje rodziły się jak grzyby po deszczu. Jedni archeologowie dokazywali, że północni koczownicy przybyli z międzyrzecza Wołgi i Oki, drudzy przekonywali, że z dolin Dordogne i Vézère. Etnografowie kłócili się, czy bliżej im do Chakasów, czy do Hucułów. A znawcy od języka wyszukiwali w ich narzeczu podobieństwa to do dialektu Basków, to Finów, to znów Jukagirów. Od czasu do czasu rodziły się też pomysły zgoła fantastyczne. Na przykład jeden z nich głosił, jakoby Saamowie byli potomkami ludu, który zamieszkiwał na Północy jeszcze przed lodowcem i przetrwał go w jakiejś ciepłej niszy. Ostatecznie jednak żadna ze stron nie wzięła góry i spory o pochodzenie Saamów trwają nadal.

Mnie najbardziej przekonywają głosy o ich europejskich korzeniach (m.in. profesora Zacharija Jefimowicza Czerniakowa, nestora sowieckiej saamistyki), według których w okresie młodszego paleolitu, zwanego także epoką reniferów, ogromne połacie Europy – od Pirenejów po Ural – wzdłuż południowej granicy lodowca zasiedlali łowcy renów. Zostały po nich wspaniałe malowidła naskalne w grotach Hiszpanii i Francji (Altamira, Lascaux) oraz ostatki człowieka w jaskini Cro-Magnon.

Z pociepleniem klimatu – koniec epoki magdaleńskiej – lodowiec zaczął się cofać na północ, za lodowcem pociągnęły reny, a za renami – myśliwi. A więc Herbert nie był praw, pisząc w Barbarzyńcy w ogrodzie, że „człowiek pozostał sam, opuszczony przez zwierzęta i bogów”. Europę w tym czasie zaludniły plemiona rolnicze z basenu Morza Śródziemnego, wypierając resztki myśliwych w góry (stąd często kojarzą Saamów z Baskami) bądź asymilując ich do cna.

Mniej więcej w dziewiątym, a może w ósmym tysiącleciu przed naszą erą (zdania są podzielone) łowcy renów na swojej drodze na północ natrafili na naturalną przeszkodę w postaci wielkich jezior Karelii: Ładożskiego i Onieżskiego. Część z nich przedarła się dalej, zaludniając stopniowo Półwysep Kolski oraz północne obszary Skandynawii, reszta zatrzymała się tutaj na dłużej. Z tamtego okresu pochodzą najstarsze ślady człowieka na tych terenach: mogilnik na Olenim Ostrowie i ryty na skałach Biesow Nosa. Uczeni też sugerują, że to tutaj ludzie podjęli pierwsze próby oswojenia rena. Dowodem miałyby być wizerunki narciarzy (najdawniejsze na świecie!) śród onieżskich rytów, bo polować na reny bez nart można – twierdzi Roberto Bosi – ale paść ich bez nart nie sposób. Mnie natomiast zafrapował wizerunek łucznika na Biesow Nosie. Wszak z łukiem można polować samopas[5].

Jedno tylko nie dawało mi spokoju. Jeśli bowiem przyjąć, że twórcami karelskich rytów byli potomkowie artystów magdaleńskich, to czym wytłumaczyć jawną nieporadność ich stylu w porównaniu z malowidłami Altamiry czy Lascaux? Te schematyczne kontury łabędzi, figurki ludzików wyryte jakby ręką dziecka, które dopiero uczy się rysować, te sylwetki renów naniesione na skałę jakby od niechcenia. W niczym nie przypominało to wspaniałego realizmu sztuki młodszego paleolitu. Czym wytłumaczyć ten regres: warunkami życia, twardą skałą, innym światłem? A może po prostu zapomnieli?

Odpowiedź znalazłem w książce Zbigniewa Florczaka Sztuka łamie milczenie. Okazuje się, że to nie tutaj, na Północy, ale jeszcze w jaskiniach Pirenejów nastąpił ów rzekomy upadek sztuki. Rzekomy, bo w rzeczywistości była to zmiana funkcji naskalnych malowideł i rytów. Już nie o piękno szło, lecz o przekaz. Figurę zastąpił symbol i znak. „Za cenę utraty pewnych form piękna – sugeruje Florczak – człowiek zbliżył się do wynalazku pisma, bez czego w ogóle nie byłby do pomyślenia dalszy rozwój cywilizacji”.

Z tego by wynikało, że i Saamowie nie ryli swych rytów dla krasoty, jeno próbowali coś zapisywać na skałach Biesow Nosa. Pozostaje pytanie: po co? Czy chcieli to coś dla siebie utrwalić, czy też komuś innemu przekazać? Niekiedy to samo pytanie zadaję sam sobie.

– No, a czym tłumaczyć mongoloidalne cechy niektórych szkieletów z mogilnika na Olenim Ostrowie – pyta Nadieżda, słuchając moich wywodów z Florczaka – jak to się ma do człowieka kromaniońskiego?

Nadieżda jest archeologiem materialistką i tylko to, co wykopane, do niej przemawia: gliniane skorupy, ułamki kości, kamienne narzędzia. Teoriom snutym na marginesie rozważań historyka sztuki nie dowierza. Woli stawiać pytania, niż dawać odpowiedzi. Jest ostrożna, przez to się nie myli. Często prowokuje do myślenia.

– Cóż, i na to pytanie znajduję odpowiedź u Florczaka. Około piętnastu tysięcy lat temu na południu Francji w rejonie rzeki Vézère, zasiedlonym dotąd przez kromaniończyków, pojawiły się nowe plemiona, które notabene Florczak nazywa łowcami renów. Byli to szansladczycy, od miejscowości Chancelade, gdzie odkopano jeden z ich szczątków. Na podstawie rekonstrukcji szkieletu, dokonanej przez doktora Leo Testuta, udało się wyjaśnić, jak wyglądał jego właściciel. Pozwól, że zacytuję: „Łowcy renów byli podobni do dzisiejszych Eskimosów i Mongołów. Na krótkim i krępym tułowiu nieśli duże głowy. Pojemność czaszki, harmonijnie zbudowanej, przekraczała dzisiejszą, wynosiła tysiąc siedemset centymetrów kubicznych. Wypukłe czoło, mocne łuki brwiowe, wystające kości policzków, kwadratowa szczęka, nos prosty. Wzrost szansladczyka nie przekraczał jednego metra sześćdziesięciu centymetrów, był więc pigmejem w porównaniu z kromaniończykami”. Wypisz, wymaluj, to typ z mogilnika na Olenim Ostrowie, o którym mówiłaś. Dalej polski autor pisze, że prawdopodobnie nastąpiło skrzyżowanie kromaniończyków z szansladczykami i przez pięć tysięcy lat żyli wspólnie, tworząc wspaniałe dzieła sztuki magdaleńskiej, a potem zgodnie uszli na północ za renami. Warto też dodać, że w mogiłach szansladczyków znajdowano tajemnicze „laski czarodziejskie” niejasnego przeznaczenia. A przecież to nic innego, jeno pałki do szamańskich bębnów, używane jeszcze do niedawna przez saamskich noidów.

Po minie Nadieżdy widać było, że jej nie przekonałem, choć nie znalazła argumentu, aby mi zaprzeczyć. Większość z naszych rozmów kończy się podobnie, ale te rozmowy bardzo wiele mi dały. Dzięki Nadii bowiem odkryłem dla siebie „epokę milczenia” człowieka. Dawniej żyłem w cieniu słowa pisanego i mój widnokrąg czasowy wyznaczały najdawniejsze zabytki piśmiennictwa. Teraz gładzę dłonią ciosło z kwarcu i nasłuchuję, co ogień mówi.

Ba...! Ostatnio coraz częściej mi się zdarza, że spoglądam na dzisiejszy świat z dystansu, jakbym patrzył nań oczami łowcy renów z młodszego paleolitu. I cały ten zgiełk podziwu nad obecnymi możliwościami ludzkości niewiele więcej dla mnie znaczy niźli głuchy pomruk radości jaskiniowego brata, który właśnie wynalazł łuk.

Dzisiaj w Karelii ni renów, ni Saamów. Reny zaczęły migrować dalej na północ w drugim tysiącleciu przed naszą erą w związku z kolejnym pociepleniem klimatu, Saamowie zaś zniknęli stąd w połowie minionego millennium, wyparci przez plemiona ugrofińskie i chrześcijańską Ruś bądź zasymilowani ponownie do cna. Odgłosy konfliktów pomiędzy aborygenami Karelii i nowymi osadnikami słychać w runach Kalewali, zapisanych przez Eliasa Lönnrota w XIX wieku, tudzież w relacjach prawosławnych misjonarzy. Na przykład Łazarz Muromski, założyciel jednego z największych klasztorów nad Jeziorem Onieżskim w pobliżu Biesow Nosa, uskarżał się w swoim Żywocie na obmierzłych pogan ludojadów, że ciskali w niego kamieniami, grożąc, że go zjedzą! Dziś pamięć o Saamach w Karelii przetrwała jedynie w toponimice.

A zatem po raz wtóry ów najstarszy lud Europy sczeznął nieomal bez śladu z terenów zamieszkałych przez tysiące lat. Zali to nie memento dla obecnych Europejczyków? Teraz, kiedy tak wiele gardłuje się o korzeniach europejskiej cywilizacji, a zarazem tyleż się biada o zagrożeniach ze strony przybyszów z innych stron świata, warto by przyjrzeć się nieco uważniej temu zapomnianemu plemieniu. Tym bardziej że przecież nie zniknęli zupełnie z powierzchni ziemi, niczym Etruskowie czy Słowianie połabscy, jeno wycofywali się, zachowując swój język, tradycje i obyczaje, i uchodzili coraz dalej i dalej na północne rubieże Europy. Można powiedzieć, że dawni łowcy reniferów stosowali wu-wei[6] na długo przed chińskimi taoistami.

Dlatego postanowiłem wyruszyć śladami Saamów na Półwysep Kolski, gdzie do tej pory przeżywają garstką. Chcę zobaczyć, jak przetrwali biedy XX wieku – industrializację, łagry i kołchozy – i jak sobie dają radę dziś, w postsowieckiej epoce zdziczałej konsumpcji, najazdu nowych Ruskich i zagranicznych turystów. Wszak dalej już ujść nie mogli. Dalej na Północy jest tylko Ocean Lodowaty.

Ciekawe, czy nadal mają siebie za bardziej szczęśliwych i niczego się nie boją – jak pisał o nich grecki historyk na początku naszej ery... To pierwszy ślad Saamów w literaturze. Cytat z Tacyta biorę ze sobą, niczym wiatyk na drogę.

Wychodząc na tropę Saamów, nie planuję z góry, dokąd mnie ona zaprowadzi. Może wyjdę nią poza czas teraźniejszy, zarażony fanatyzmem bądź kasą. Może spotkam na niej mądrego rena i zobaczę w jego oczach odbicie samego siebie sprzed wielu tysięcy lat? A może idąc nią, dotrę na najdalszą Północ? Tam, gdzie kończy się ziemia ludzi i zaczyna pustka. Bo przecież nie cel się liczy, lecz Droga.

Konda, jesień 2005

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Przypisy

[1] Noid – szaman u Saamów.
[2] Siomga – północny łosoś.
[3] Seid – po saamsku duch; seid-kamień – duch człowieka, który się przemienił w kamień.
[4] Jawr – jezioro po saamsku; Seidjawr – Jezioro Duchów.
[5] Pascal Quignard w książce Seks i trwoga pisał: „Pierwotni myśliwi, posłużywszy się łukiem, wygrali na jedynej jego strunie śmiercionośny dźwięk (a więc wynaleźli muzykę śmierci), to znaczy mowę przystosowaną do zdobywania łupu”. I nieco dalej: „Czytać – znaczy szukać oczami, poprzez wieki, tej jedynej strzały wypuszczonej z wnętrza, z głębiny, z początku, od początku”. Nie ukrywam, że intuicja francuskiego pisarza była jedną z głównych inspiracji do podjęcia przeze mnie tropy Saamów.
[6] Wu-wei – w taoizmie oznacza: nie-działanie, czyli życie podporządkowane Drodze.

Nakładem wydawnictwa Noir sur Blancukazały się następujące książki Mariusza Wilka:

DOM NAD ONIEGO2006, 2008

WILCZY NOTES2007

LOTEM GĘSI2012