Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Swoją opowieść-dziennik „Dom włóczęgi” Mariusz Wilk pisze tak, jak się bierze kolejny oddech. Albo tak, jak się po czasie wraca na wytyczoną niegdyś ścieżkę. To, co zdawało się odruchowe, odkryte, rozpoznane, nieoczekiwanie nabiera nowych znaczeń.
W domu nad Oniego nastąpiły zmiany. Pojawił się ktoś, kto sprawił, że Wilk na nowo czyta alfabet natury, a własną biografię tłumaczy na nieznane mu wcześniej emocje. Zmiana perspektywy spojrzenia na przyrodę, literaturę, ludzkie losy daje fascynujący efekt odkrywania tego, co bliskie, a dotąd niedostrzeżone. Książka mieni się, jak i poprzednie zmiennością planów narracyjnych i mikroopowieści. Tym razem Wilcza włóczęga wiedzie tropą wyznaczaną przez zdziwienie dostrzeżone w oczach Martuszy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 281
Powrót do siebie
W każdym włóczędze siedzi pustelnik,tęskniący za życiem osiadłym.
BRUCE CHATWIN
A jednak... Do tej pory opowiadał, że w każdym pustelniku siedzi włóczęga, tęskniący za życiem koczownym.
Wczoraj wróciliśmy nad Oniego. Ostatnie cztery kilometry ledwośmy przebrnęli, bo doroga pała, mówiąc słowami Saszy Tichonowa, który po nas wyjechał do Wielikoj Guby, to znaczy – rozkisła z kretesem. Jeszcze rano było twardo i mógł grzać na trzecim biegu, a z powrotem zrobiła się taka breja, że co chwilę buksowaliśmy w koleinach, wyżłobionych przez koła kamazów, traktorów i lesowozów.
Po drodze Tichon narzekał na minioną zimę, że była ciężka i śniegu spadło więcej niż zwykle, dokuczały mrozy. Pietro pił, nie złażąc z pieczki, aż zleciał z niej po pijaku... W Miedgorze zrobili mu trepanację czaszki. Wrócił ze szkaradnym szwem na łbie (wyglądał jak monstrum Frankensteina) i znowu zapił, i chyba w końcu wyzionął ducha, bo od trzech tygodni ani słychu, ani dychu. Sasza do niego zachodził, nikogo nie znalazł. W izbie panował bezład, wszystko do szczętu zgruchotane, jakby Piotr Michałycz w ataku białej gorączki z własnymi zwidami się zrażał. Może to one go porwały?
Natomiast Andriej Zacharczenko całą zimę przesiedział w laptopie (Tichon lubi pozłorzeczyć...), pieczki stroił na ekranie, aby babie oczy zamydlić, że pracuje. W rzeczywistości Andriej projektami pieczek zarabia na rodzinę, Tamara niebawem po raz czwarty się rozwiąże, lecz Sasza tego nie rozumie, sam co dzień wiorsty sieci przebiera, nie bacząc na purgę i ziąb, dlatego tylko fizyczną pracę ceni. Tichon zimuje w Kondzie samopas, żona z dorosłym synem mieszkają w Pietrozawodsku, nie musi zatem objaśniać babie, z czego tu żyje.
W końcu dotarliśmy do Kondy. Nasze sioło leży na uboczu od drogi, toteż ostatnie kilkadziesiąt metrów brnęliśmy pieszo, a to grzęznąc w śniegu, który brudnymi łachami zalega jeszcze tu i ówdzie, a to ślizgając się po błocie. Kiedy dochodziliśmy, nad naszymi głowami przeleciało duże stado łabędzi, kierując się na Północ. Co do gęsi, nikt nie potrafił w Wielkiej Zatoce wyjaśnić, czy już leciały, czy jeszcze nie? Widocznie tubylcy przestali patrzeć w niebo.
W domu ślady zapuszczenia, jako zwykle bywa w domach, w których zimą nikt nie mieszkał. Zanim Natasza posprzątała i rozpaliła w pieczy, przy wtórach radosnych okrzyków Martuszy, odnajdującej powszędy swoje zapomniane zabawki – a to kukłę szmacianą z wiechciem ryżych sznurków zamiast włosów, a to miszkę kosołapego, a to lwa bez ucha – ja wyrąbałem przerębel, żebyśmy mogli czaju się napić. Później długo bujałem Martuszę na „acielach” (tak zabawnie wymawia huśtawkę po rosyjsku), aż patrząc w coraz senniejsze oczy swej doczki[1], miałem wrażenie, jakbyśmy nigdzie stąd nie wyjeżdżali, a cała ta zima – czy to na Krymie, czy w Kamieńczyku, czy w Kirach – przyśniła mi się.
A roki się snują w moim dzienniku, coraz wyżej i wyżej. Coraz bliżej do wyjścia.
19 kwietnia
Gwoli wyjaśnienia. Wielka Zatoka – czyli Wielikaja Guba po rosyjsku – jest nazwą jednej z największych zatok Jeziora Onieżskiego, a zarazem dużego posiołka nad nią. Ponieważ są to ważne punkty orientacyjne marszruty do naszego domu, słowo o drogach dojazdowych, żeby się nie myliło.
Wystarczy spojrzeć na mapę północnej Rosji, aby bez trudu odnaleźć dwie niebieskie plamy pomiędzy Bałtykiem a Morzem Białym – to największe jeziora Europy: Ładoga i Oniego. Oniego przypomina potężnego raka, obejmującego kleszczami ażurowy półwysep Zaonieże. Ten ażur to ślady lodowca, który uchodząc na północ, zbruździł tutaj ziemię, po czym bruzdy wypełniły się wodą. Wielka Zatoka jest jedną z takich bruzd, wrzynającą się głęboko w półwysep. Na jej końcu leży posiołek Wielikaja Guba, skąd do naszego domu trzy wiorsty z hakiem przez las.
Do Wielikiej Guby można się dostać zarówno drogą wodną, jak i lądową, obie zaczynają się w Pietrozawodsku. Latem lepiej mknąć wodolotem (zwanym kometą), bo wygodnie, szybko i pięknie. Rejs trwa zaledwie półtorej godziny, ale wrażeń moc! Bartosz M., który był u nas parę lat temu, mówił, że początkowo przejęła go gra świateł i złudzeń, to znaczy stolica Karelii odbita w lustrze Oniego, ale kiedy za Wyspami Iwanowskimi wyszli na otwartą wodę i przestrzeń się rozsnuła w błękitnawym lśnieniu, a horyzont sczezł, to mu się wydało, że się znalazł na dłoni Pana Boga. Po powrocie do Polski ochrzcił się.
No, a dalej skazka. Kometa przesmyka się między wyspami archipelagu, zwanego Kiżskim Ożerelijem, w którym ostrów Kiży z chramem Preobrażenija Gospodnia i jego dwudziestoma dwiema kopułami łyska osinowym światłem jak wielokaratowy brylant, a po obu stronach przesuwają się istne cuda drewnianej architektury na zielonych klombach wysp śród srebrzystej mieni – jak we śnie. Za każdym razem, mijając Kiży, z przyzwyczajenia wypatruję korpulentnej sylwetki ojca Nikołaja, którego zawsze było tam pełno, ale niestety... Ojciec Nikołaj teraz w Nicei służy Panu Bogu. Dalej po prawej Wołkostrow, czyli Wyspa Wilcza z przecudną czasownią Piotra i Pawła, po lewej Jegłowo, udzielny ostęp Jury Naumowa z czasownią Matki Bożej Bolesnej i kurną bańką na brzegu, raptem perpektywa się rozszerza, Krasne Pola długą grzędą tycich ostrowków uciekają na prawo, a przed nami rozwiera się Wielka Zatoka.
I toli kometa przyśpiesza, toli odległość sprawia, że brzegi szybciej mykają się w tył. Nie zdążysz rozpatrzyć, a już Sibowo chyłkiem po prawej znika jak powidok w smugach zieleni, linia brzegowa bieży, wysepki z lądem stałym się ścigają, w ciemnozielonej gmatwie cypel Jelniaka smyrgnął i już nasza czasownia smukłą sylwetą na tle nieba się wyświetliła, domu zza topoli nie widno, Konda przemyka, pora się zbierać. Za chwilę przybijemy do przystani w posiołku Wielikaja Guba.
Przypisy
[1] Upierdliwym rusofobom językowym, którzy ciągle się mnie czepiają, że nadużywam rusycyzmów, wyjaśniam, że słowo docz (doczka) traktuję na równi z córką (córeczką), gdyż moja Martusza jest pół Polką, a na poły Rosjanką, a więc mówię do niej i piszę o niej – to po polsku, to po rusku – zależnie od mojego nastroju. Kogo to oburza, niechaj dalej nie czyta i basta!