Dom nocy (3). Wybrana - P.C. Cast, Kristin Cast - ebook

Dom nocy (3). Wybrana ebook

P.C. Cast, Kristin Cast

4,1

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej! 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. 
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.  

 

Do Domu Nocy zakradły się ciemne moce i żądza krwi, a szkolne przygody dorastającej wampirki Zoey Redbird stają się coraz bardziej tajemnicze. Ci, którzy wydawali się przyjaciółmi, okazują się wrogami, a zaprzysięgli wrogowie... stają się przyjaciółmi. Odwaga Zoey zostaje wystawiona na większą próbę niż kiedykolwiek przedtem. Przed nią nie lada wyzwanie. Wie, że tylko ona z pomocą przyjaciół może uratować Stevie Rea, która przeistoczyła się w nieumarłą. Wszystko co odkryje, musi być zachowane w tajemnicy przed resztą mieszkańców Domu Nocy, w którym zaufanie stało się towarem deficytowym. 
[Opis wydawcy] 

 

Cykl: Dom Nocy, t. 3 

 

Książka dostępna w zasobach: 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Księdza Bernarda Sychty w Pelplinie (2) 
Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy Barcin im. Jakuba Wojciechowskiego (2) 
Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy w Gostyniu (2) 
Biblioteka Publiczna Gminy Jaraczewo 
Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy Jarocin (2) 
Powiatowa i Gminna Biblioteka Publiczna w Jerzmanowicach (2) 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Asnyka w Kaliszu (6) 
Powiatowa i Miejska Biblioteka Publiczna w Kole 
Gminna Biblioteka Publiczna w Komorowie Żuławskim 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Zofii Urbanowskiej w Koninie (7) 
Biblioteka Miejsko-Powiatowa w Kwidzynie 
Miejska Biblioteka Publiczna w Łomży (5) 
Powiatowa i Miejska Biblioteka Publiczna im. Marii Fihel w Miechowie 
Gminna Biblioteka Publiczna im. Czesława Chruszczewskiego w Mieścisku 
Miejska Biblioteka Publiczna w Mińsku Mazowieckim (3) 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Jana Pawła II w Opolu (11) 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Próchnika w Piotrkowie Trybunalskim (3) 
Gminna Biblioteka w Pruszczu (2) 
Miejska i Powiatowa Biblioteka Publiczna w Słupcy 
Miejsko-Gminna Biblioteka Publiczna w Sompolnie (2) 
Biblioteka Publiczna w Dzielnicy Wola m.st. Warszawy (6) 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Stefana Żeromskiego w Zakopanem (2) 
Publiczna Biblioteka w Zatorze im. Pawła z Zatora 
Biblioteka Publiczna i Dom Kultury Gminy Zduny 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 310

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (15 ocen)
7
4
3
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
agata_wilczek

Całkiem niezła

Lubię antybohaterów, więc Afrodyta w tej części na pewno była dla mnie na plus. Nie lubię natomiast tego, jak strasznie powtarzalny jest styl narracji książki. Nie wiem, czy ktoś ma wrażenie, że ludzie będą czytać to w odcinkach, albo że tę część będzie czytać ktoś, kto nie czytał poprzednich dwóch, ale wydaje mi się, że przynajmniej kilkanaście stron tej książki można by było wyciąć, bo zawierają po prostu powtórki z tego, co albo było w poprzednich częściach, albo nawet wcześniej w tej części. No i przysięgam, że jeśli w kolejnych częściach będzie tyle opisów tworzenia kręgów i przyzywania żywiołów, ile było ich w tej części, to chyba nie przebrnę do końca.
00

Popularność




Wybrana

P.C. Cast + Kristin Cast

Wybrana

Tom III cykluDOMNOCY

Przełożyła z angielskiego

Iwona Michałowska-Gabrych

 

 

 

 

 

 

 

 

Książnica

 

Tytuł oryginału

Chosen

 

Koncepcja okładki

Michael Storrings

 

W książce wykorzystano fragmenty:

R. Frost, Którzy poznali noc, przeł. L. Marjańska [w:] Wiersze, PIW 1972

P.B. Shelley, Serenada indyjska, przeł. A. Lange [w:] Poezje wybrane, PIW 1961

W. Shakespeare, Romeo i Julia, przeł. M. Słomczyński [w:] Dzieła wszystkie, tom V, Tragedie 1, Zielona Sowa 2006

W. Shakespeare, Sonet 147 [w:] Sonety, przeł. S. Barańczak, a5 2003

 

Copyright © 2008 by P.C. Cast and Kristin Cast

 

Wszelkie prawa zastrzeżone. Bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy żaden fragment niniejszego utworu nie może być reprodukowany ani przesyłany za pośrednictwem urządzeń mechanicznych bądź elektronicznych. Niniejsze zastrzeżenie obejmuje również fotokopiowanie oraz przechowywanie w systemach gromadzenia i odtwarzania informacji.

 

Książka ta jest fikcją literacką. Wszystkie postaci, organizacje i zdarzenia są albo wytworem fantazji autorek, albo użyte zostały w celu wykreowania sytuacji fikcyjnych.

 

For the Polish edition

© Publicat S.A., MMX

 

ISBN 978-83-245-7850-4

 

Wydawnictwo „Książnica”

40-160 Katowice

Al. W. Korfantego 51/8

oddział Publicat S.A. w Poznaniu

tel. (032) 203-99-05

faks (032) 203-99-06

e-mail: [email protected]

www.ksiaznica.com

 

Wydanie pierwsze

Katowice

 

 

Tę książkę dedykujemy wszystkim, którzy pisali do nas mejle z prośbąo kolejne przygody Zoeyi jej przyjaciół.

Jesteście super!

 

Podziękowania

Dziękujemy naszej wspaniałej agentce, Meredith Bernstein, która wymyśliła szkołę dla nieopierzonych wampirów.

Wielkie dzięki także naszej ekipie z wydawnictwa St. Martin’s Griffin: Jennifer Weis, Stefanie Lindskog, Katy Hershberger, Carly Wilkins oraz wielkich geniuszy od marketingu i projektów okładek.

 

Od P. C.:

Dziękuję wszystkim swoim studentom, którzy ciągle mnie proszą, żebym ich umieściła w którejś z tych książek i zabiła. Dostarczacie mi mnóstwo humorystycznej pożywki.

Rozdział pierwszy

– Fakt – powiedziałam do swojej kotki Nali. – Mam kompletnie spieprzone urodziny.

Tak naprawdę nie tyle ona jest moją kotką, ile ja jestem jej osobą. Wiecie, jak to jest z kotami: nie mają właścicieli, tylko służbę. Staram się to jednak ignorować.

Gadałam więc do niej, jakby wsłuchiwała się z wielką uwagą w każde moje słowo, co oczywiście nijak się miało do rzeczywistości.

– Od siedemnastu lat te same kompletnie beznadziejne urodziny dwudziestego czwartego grudnia. Zdążyłam się już całkiem przyzwyczaić. Wisi mi to. – Wiedziałam, że wypowiadam te słowa jedynie po to, by przekonać samą siebie. Nala zamiauczała na mnie swoim głosem zrzędliwej staruszki i zajęła się lizaniem intymnych części, pokazując mi dobitnie, że ma mnie w głębokim poważaniu.

– Będzie tak – kontynuowałam, malując oczy kredką, ale leciutko, bo kreowanie się na wściekłego szopa pracza zdecydowanie mi nie służy (i nie podejrzewam, żeby służyło komukolwiek). – Dostanę furę życzliwych prezentów, które w gruncie rzeczy nie są prezentami urodzinowymi, tylko gwiazdkowymi. Ludzie ciągle starają się połączyć moje urodziny z gwiazdką, a to ani trochę nie wypala. – Spojrzałam w odbijające się w lustrze wielkie zielone oczy Nali. – Będziemy się uśmiechać i udawać, że cieszą nas te badziewne pseudourodzinowe prezenty, bo ludzie nie kumają, że nie można skutecznie połączyć urodzin z gwiazdką.

Nala kichnęła.

– Masz absolutną rację, ale musimy być grzeczne, w przeciwnym razie będzie jeszcze gorzej. Nie dość, że dostanę gówniane prezenty, to jeszcze wszyscy się zdenerwują i sytuacja zrobi się nieprzyjemna. – Nala nie wyglądała na przekonaną, więc skoncentrowałam się na własnym odbiciu w lustrze. Przez chwilę sądziłam, że za mocno pojechałam kredką, lecz kiedy przyjrzałam się bliżej, odkryłam, że to nie z jej powodu moje oczy wydają się takie wielkie i ciemne. Minęły dwa miesiące, odkąd zostałam Naznaczona jako przyszła wampirka, ale szafirowy półksiężyc między oczami i skomplikowane filigranowe koronki otaczających twarz tatuaży wciąż potrafiły mnie zaskoczyć. Przesunęłam koniuszkiem palca wzdłuż jednej z jaskrawoniebieskich spiralnych linii, po czym niemal bez namysłu pociągnęłam w dół i tak już szeroki dekolt czarnego swetra, odsłaniając lewe ramię. Machnięciem głowy odrzuciłam do tyłu długie ciemne włosy, żeby się przyjrzeć niezwykłemu układowi tatuaży, które rozpoczynały się w dolnej partii szyi i wędrowały poprzez ramię w dół po obu stronach pleców aż do lędźwi. Jak zawsze na widok tatuaży ogarnął mnie jednocześnie zachwyt i lęk.

– Jesteś inna niż wszyscy – szepnęłam do swojego odbicia, po czym odchrząknęłam i kontynuowałam przesadnie wesołym tonem: – A bycie innym jest całkiem w porządku. – Przewróciłam oczami do własnego wizerunku. – I tym podobne bzdury. – Spojrzałam ponad swoją głową i zdziwiłam się, że nie widać tam monstrualnej czarnej chmury, która podążała za mną przez ostatni miesiąc. Przynajmniej takie miałam wrażenie. – Kurde, dziwię się, że tu nie pada.

Czy nie byłoby to świetne dla moich włosów? – mruknęłam sarkastycznie do siebie z lustra. Po chwili westchnęłam i podniosłam kopertę, którą przedtem położyłam na biurku. W miejscu adresu nadawcy widniał połyskujący złoty nadruk: RODZINA HEFFERÓW. – I jakby tego było mało...

Nala znów kichnęła.

– Święta racja. Miejmy to już z głowy. – Niechętnie otworzyłam kopertę i wyjęłam kartkę. – O w mordę. Jest gorzej, niż myślałam. – Na froncie kartki widniał ogromny drewniany krzyż, do którego (zakrwawionym gwoździem!) przybito staroświecki pergamin. Napis (oczywiście naniesiony krwią) głosił: „Te święta zawdzięczamy JEMU!”. Wewnątrz wydrukowano (na czerwono) „WESOŁYCH ŚWIĄT”. Pod spodem, pismem mamy, napisano: „Mam nadzieję, że pamiętasz o swojej rodzinie w tym świątecznym okresie. Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin. Całujemy, Mama i Tata”.

– Typowe – mruknęłam do Nali. Rozbolał mnie żołądek. – Poza tym on nie jest moim tatą. – Przedarłam kartkę na pół i wyrzuciłam do śmietnika, a potem stałam i gapiłam się na jej pozostałości. – Starzy albo mnie ignorują, albo obrażają. Wolę to pierwsze.

Podskoczyłam, słysząc nagle pukanie do drzwi.

– Wszyscy o ciebie pytają, Zoey! – przedarł się przez nie bez trudu głos Damiena.

– Chwila moment! Jestem prawie gotowa! – wrzasnęłam, wracając do teraźniejszości, po raz ostatni przyjrzałam się swojemu odbiciu w lustrze i w ewidentnie buntowniczym odruchu postanowiłam nie zasłaniać ramienia. – Mam inne znaki niż wszyscy. Czemu nie dać gawiedzi powodu do gapienia się? – mruknęłam.

I westchnęłam. Zwykle nie jestem taka zrzędliwa. Wszystko przez te przeklęte urodziny i wkurzających starych.

Nie. Nie mogłam się dłużej okłamywać.

– Szkoda, że nie ma tu Stevie Rae – szepnęłam.

Właśnie z tego powodu przez ostatni miesiąc unikałam przyjaciół – w tym obydwu swoich chłopaków – i odgrywałam rolę wielkiej, wodnistej, obrzydliwej chmury deszczowej. Tęskniłam za najlepszą przyjaciółką i współmieszkanką, która przed czterema tygodniami zmarła na oczach wszystkich, ale tylko ja wiedziałam, że w rzeczywistości przeobraziła się w nieśmiertelną sługę nocy. Niezależnie od tego, jak melodramatycznie to brzmiało i jak bardzo przypominało filmy klasy B, prawda była taka, że Stevie Rae zamiast być na dole i dopracowywać szczegóły moich kretyńskich urodzin, czaiła się gdzieś w starych tunelach pod Tulsą razem z innymi nieumarłymi pokrakami, które były naprawdę złe i do tego cholernie śmierdzące.

– Zo? – odezwał się znów Damien, przerywając moje dywagacje. – Nic ci nie jest?

Podniosłam wydzierającą się Nalę, odwróciłam się plecami do ohydnej gwiazdkowo-urodzinowej kartki od wapniaków i pospiesznie wyszłam z pokoju, omal nie nokautując zaniepokojonego Damiena.

– Wybacz – wymamrotałam. Ruszył obok mnie, rzucając mi szybkie, krótkie krzywe spojrzenia.

– W życiu nie znałem nikogo, kto byłby tak mało entuzjastyczny w kwestii swoich urodzin jak ty – zauważył.

Puściłam wiercącą się Nalę i wzruszyłam ramionami, siląc się na nonszalancki uśmieszek.

– Po prostu ćwiczę na przyszłość, gdy będę już stara jak świat, to znaczy koło trzydziestki, i będę musiała kłamać na temat swojego wieku.

Przystanął i spojrzał mi w twarz.

– No dooobra – rzekł przeciągle. – Wszyscy wiemy, że trzydziestoletnie wampirki nadal wyglądają na dwudziestkę i są czadowe, więc cała ta gadka o wieku to bzdura. O co naprawdę chodzi?

Gdy się wahałam, co powinnam i co mogę mu powiedzieć, on uniósł jedną wypielęgnowaną brew i wygłosił swoim najlepszym profesorskim tonem:

– Wiesz, jak wrażliwi jesteśmy na emocje, więc może po prostu ustąpisz i powiesz mi prawdę?

Znów westchnęłam.

– Fakt. Wy, geje, macie jakąś dziwaczną intuicję.

– Właśnie. My, homo: nieliczni, dumni i hiperwrażliwi.

– Myślałam, że wyraz „homo” jest obraźliwy.

– Nie wtedy, gdy używa go homo. Nawiasem mówiąc, kiepsko ci wychodzi odwracanie mojej uwagi.

Nie uwierzycie, ale mówiąc to, oparł dłoń na biodrze i zaczął przytupywać.

Uśmiechnęłam się, choć wiedziałam, że oczy wciąż mam poważne. Ku własnemu zdumieniu poczułam nagle, że rozpaczliwie pragnę wyjawić Damienowi prawdę.

– Tęsknię za Stevie Rae – wyrwało mi się, nim zdążyłam ugryźć się w język.

– Wiem – odrzekł bez wahania z podejrzanie wilgotnymi oczyma.

To wystarczyło. Słowa zaczęły się ze mnie wylewać, jakby pękła tama.

– Ona powinna tu być! Latałaby w tę i we w tę jak szalona, wieszając urodzinowe dekoracje i pewnie bez niczyjej pomocy piekąc ciasto!

– Zupełnie niezjadliwe ciasto – dodał Damien, wciągając powietrze z lekkim świstem.

– Upieczone na podstawie jednego z ulubionych przepisów jej mamy – zauważyłam, wypowiadając ostatnie słowa z nosowym akcentem mieszkańców Oklahomy, co miało być aluzją do prowincjonalnej wymowy Stevie Rae. Uśmiechnęłam się przez łzy zdziwiona, że teraz, kiedy pokazałam Damienowi, jak fatalnie w rzeczywistości się czuję i dlaczego, mój uśmiech objął całą twarz łącznie z oczami.

– Bliźniaczki i ja bylibyśmy wściekli, bo kazałaby nam wszystkim założyć te szpiczaste urodzinowe czapki z gumką, która wrzyna się w brodę. – Damien zadrżał w udawanym przerażeniu. – Matko, jakie one są odpychające!

Roześmiałam się, czując, że napięcie w klatce piersiowej zaczyna słabnąć.

– Stevie Rae ma w sobie coś, co sprawia, że od razu zaczynam się dobrze czuć. – Nie zdawałam sobie sprawy, że powiedziałam to w czasie teraźniejszym, póki łzawy uśmiech nie zszedł z twarzy Damiena.

– Owszem, była świetna – przyznał chłopak, akcentując słowo „była” i przyglądając mi się takim wzrokiem, jakby się obawiał, że coś ze mną nie tak.

Gdyby tylko znał całą prawdę. Gdybym mogła mu ją zdradzić!

Ale nie mogłam. W przeciwnym razie zginęłaby któraś z nas – Stevie Rae albo ja – a może nawet zginęłybyśmy obie. Tym razem na dobre.

Zamiast tego złapałam swojego wyraźnie zaniepokojonego towarzysza za ramię i pociągnęłam w kierunku schodów prowadzących na dół, do wspólnej części internatu dziewcząt, gdzie czekała reszta moich przyjaciół (i ich badziewne prezenty).

– Chodźmy. Czuję nieodpartą potrzebę otwarcia prezentów – skłamałam entuzjastycznie.

– Ojejku! – zachwycił się Damien. – Wprost nie mogę się doczekać chwili, w której otworzysz mój. Szukałem go całe wieki!

Uśmiechałam się i kiwałam uprzejmie głową, gdy on nawijał i nawijał o swoim Polowaniu na Idealny Prezent. Zazwyczaj nie zachowuje się tak ostentacyjnie gejowsko. Nie żeby słynny Damien Maslin nie był gejem. Jasne, że nim jest. Ale jest też wysokim, ciemnowłosym, wielkookim przystojniakiem, który sprawia wrażenie idealnego partnera (i jest nim – pod warunkiem, że jesteś facetem). Żaden tam z niego egzaltowany pedałek, choć wystarczy skierować rozmowę na zakupy, a ujawniają się jego wybitnie dziewczęce cechy. Szczerze mówiąc, nie mam mu tego za złe. Uważam, że wygląda zabójczo, gdy peroruje o tym, jak wielkie znaczenie ma kupno naprawdę dobrych butów. W tym konkretnym momencie jego gadanie działało na mnie uspokajająco, pomagając się przygotować na stawienie czoła złym prezentom, które (niestety!) czekały na dole.

Szkoda, że nie mogło mi pomóc w konfrontacji z tym, co naprawdę mnie dręczyło.

Nie przestając nawijać o polowaniu na prezent, Damien poprowadził mnie przez główną salę internatu. W drodze do małego bocznego kantorka służącego za salę komputerową i bibliotekę pomachałam kilku grupkom dziewcząt zebranym wokół płaskoekranowych telewizorków. Gdy Damien otworzył drzwi, wszyscy zgromadzeni w środku niespójnym chórem odśpiewali mi „Sto lat”. Usłyszałam syk Nali i kątem oka patrzyłam, jak wycofuje się tyłem za drzwi i odchodzi w siną dal. Tchórz, pomyślałam, choć tak naprawdę miałam ochotę dać drapaka razem z nią.

Skończywszy (na szczęście) śpiewać, przyjaciele otoczyli mnie.

– Wszystkiego najlepszego! – zawołały unisono Bliźniaczki. No dobrze, tak naprawdę nie są bliźniaczkami. Erin Bates jest absolutnie białą dziewczyną z Tulsy, a Shaunee Cole czarującą istotą o karmelowej skórze pochodzącą z Jamajki, lecz wychowaną w Connecticut. Są jednak tak diabelnie podobne, że kolor skóry i pochodzenie schodzą na dalszy plan. Są bliźniętami duchowymi, co znaczy o wiele więcej niż biologia.

– Wszystkiego najlepszego, Zo – odezwał się głęboki, seksowny, doskonale mi znany głos. Wydostałam się z objęć Bliźniaczek i wpadłam w ramiona swojego chłopaka

Erika. Ściśle rzecz biorąc, jest to jeden z moich chłopaków. Drugim jest Heath, ludzki nastolatek, z którym chodziłam, zanim zostałam Naznaczona, więc teraz nie powinnam się z nim już spotykać, tylko że niejako przypadkiem wyssałam mu trochę krwi, przez co zostaliśmy Skojarzeni i Heath stał się moim „domyślnym” chłopakiem. Owszem, to komplikuje sprawę. I owszem, wkurza Erika. I wreszcie – owszem, podejrzewam, że w końcu z tego powodu mnie rzuci.

– Dzięki – mruknęłam, spoglądając mu w oczy i po raz kolejny rozkoszując się ich niezwykłością. Erik jest wysoki i atrakcyjny: z czarnymi włosami i niesamowicie niebieskimi oczami wygląda jak Superman. W jego ramionach potrafiłam się rozluźnić, co przez ostatni miesiąc rzadko bywało moim udziałem, więc teraz po prostu rozkoszowałam się jego słodkim zapachem i poczuciem bezpieczeństwa, jakie zawsze mnie ogarniało, gdy był blisko. Erik odwzajemnił spojrzenie i przez chwilę było jak w filmach: wszystko gdzieś odpłynęło i zostaliśmy my dwoje. Tyle że im dłużej przytulałam się do niego, tym bardziej jego uśmiech, ku mojemu zasmuceniu, stawał się mniej entuzjastyczny i nieco zdziwiony. Wiedziałam, że Erik cierpi z mojego powodu katusze, a w dodatku kompletnie nie ma pojęcia dlaczego. Odruchowo wspięłam się na palce i pocałowałam go – ku wielkiej uciesze pozostałych zebranych.

– Hej, Erik, może byś tak wszystkich poczęstował tą urodzinową słodyczą? – zażartowała Shaunee, znacząco unosząc brwi.

– Właśnie, słoneczko – zawtórowała jej Erin, doskonale kopiując taniec brwi swojej „siostry”. – Każdy ma ochotę na urodzinowego całuska.

Przewróciłam oczami.

– Hej, to nie jego urodziny. Całować można tylko solenizanta.

– No nie – mruknęła Shaunee. – Kocham cię, Zo, ale nie mam ochoty się z tobą całować.

– Całuski z osobami tej samej płci – dodała Erin, szczerząc się do Damiena, który wpatrywał się w Erika z uwielbieniem – pozostawiam Damienowi.

– No to jak? – zapytał Damien zdecydowanie bardziej zainteresowany Erikiem niż paplaniną Bliźniaczek.

– Tak czy owak... – zaczęła Shaunee.

– ...nie dla psa kiełbasa! – dokończyła Erin.

Erik zaśmiał się dobrodusznie, dał Damienowi zdecydowanie męską sójkę w bok i powiedział:

– Jak kiedyś postanowię zmienić strony, pierwszy się o tym dowiesz.

To kolejny powód, dla którego go uwielbiam. Chociaż jest superatrakcyjny i popularny, akceptuje ludzi takich, jacy są, i nigdy się nie wywyższa.

– Hm – zauważyłam – mam nadzieję, że to ja dowiem się pierwsza.

Erik znów się roześmiał i objął mnie.

– O to się nie martw – szepnął mi do ucha.

Kiedy poważnie rozważałam wykradzenie mu kolejnego całusa, do pokoju wpadła miniaturowa trąba powietrzna w postaci chłopaka Damiena, Jacka Twista.

– Hurra! Nie otworzyła jeszcze prezentów! Wszystkiego najlepszego, Zoey! – Otoczył nas (to znaczy Damiena i mnie) ramionami i mocno przygarnął.

– Mówiłem ci, żebyś się pospieszył – rzekł Damien, gdy wyplątaliśmy się z uścisku.

– Wiem, ale musiałem mieć absolutną pewność, że jest odpowiednio zapakowany – odparł Jack i zamaszystym gestem, na jaki stać jedynie geja, sięgnął do torby, którą miał na ramieniu, i wyjął pudełko owinięte czerwoną folią z połyskującą zieloną kokardą tak wielką, że niemal przysłaniała całość. – Kokardkę zrobiłem sam.

– Jack to prawdziwa złota rączka – pochwalił go Erik. – Szkoda, że nie jest tak dobry w sprzątaniu po swoich projektach.

– Soreczki – ukorzył się słodko Jack. – Obiecuję posprzątać zaraz po imprezie.

Erik i Jack mieszkają razem w pokoju, co jeszcze bardziej dowodzi, jaki z Erika fajny gość. Jest piątoformatowcem (co odpowiada trzeciemu rokowi studiów), do tego najpopularniejszym facetem w szkole, a Jack to trzecioformatowiec (czyli pierwszoroczniak), nowicjusz, miły, choć trochę walnięty, no i w dodatku gej. Erik mógłby zrobić scenę, że nie będzie mieszkał z pedziem, wyprowadzić się od niego i zamienić jego życie w Domu Nocy w piekło, on tymczasem wziął go pod swoje skrzydła i traktuje jak młodszego brata, podobnie zresztą jak Damiena, który oficjalnie chodzi z Jackiem od dwóch i pół tygodnia (co wiemy stąd, że Damien jest żałośnie romantyczny i obchodzi nie tylko tygodnice, ale i półtygodnice. Nie powiem, śmieszy nas to do łez, choć to oczywiście życzliwy śmiech).

– Halo! Co z prezentami? – przywołała ich do porządku Shaunee.

– Właśnie. Kładź to pudło z przerośniętą kokardą na stół i niech Zoey wreszcie rozpocznie otwieranie – poparła ją Erin.

– Przerośniętą? – szepnął Jack do Damiena, który spojrzał na mnie z paniką w oczach.

– No coś ty – zapewnił przyjaciela. – Jest idealna!

– Sama zaniosę je na stół, a potem otworzę w pierwszej kolejności – zadecydowałam, biorąc pudełko z jego rąk, szybko podchodząc do stołu, na którym leżała reszta prezentów, i zabierając się za pieczołowite odczepianie gigantycznej lśniąco zielonej kokardy od czerwonej folii. – Myślę, że sobie zatrzymam tę kokardę. Jest odjechana – powiedziałam i pochwyciłam dziękczynne mrugnięcie Damiena. Usłyszałam,jak Erin i Shaunee chichoczą, i udało mi się kopnąć jedną z nich, co sprawiło, że obie zamilkły. Odłożyłam kokardę, rozpakowałam małe pudełeczko, otworzyłam je i wyjęłam...

O matko.

– Szklana kulka – powiedziałam, starając się, by zabrzmiało to radośnie. – Z bałwanem w środku! – Powiedzmy sobie szczerze, szklana kulka z bałwanem nie jest prezentem urodzinowym. To dekoracja świąteczna. W dodatku kiczowata.

– Tak! Tak! I posłuchaj, co gra! – zawołał Jack, który dosłownie podskakując z podniecenia, wziął ode mnie kulkę i zakręcił korbką umieszczoną u podstawy. Po chwili ustrojstwo zaczęło odgrywać „Bałwanka Frosty’ego”, potwornie fałszując i rzężąc.

– Dzięki, Jack! Jest naprawdę piękna – skłamałam.

– Cieszę się, że ci się podoba – odparł. – Pasuje jak ulał do twoich urodzin. – Zerknął na Erika i Damiena i cała trójka wyszczerzyła się do siebie, jakby mieli coś na sumieniu.

Wysiliłam się na uśmiech.

– No dobrze. Jedźmy dalej.

– Teraz mój! – Damien podał mi długi miękki pakunek.

Z przyklejonym uśmiechem zaczęłam go otwierać, cały czas łapiąc się na pragnieniu, żeby móc zmienić się w kota i z sykiem wymknąć z pokoju.

Rozdział drugi

– O rany, super! – Pogładziłam złożony materiał chusty, totalnie zszokowana, że naprawdę dostałam coś fajnego.

– To kaszmir – obwieścił dumnie Damien.

Zaczęłam rozwijać elegancką, połyskującą kremową chustę, jakże odmienną od czerwonych i zielonych gwiazdkowych prezentów, które zwykle dostaję. 1 zamarłam, kiedy się zorientowałam, że moja radość była przedwczesna.

– Widzisz te bałwanki wyhaftowane na rogach? – zapytał Damien. – Prawda, że są śliczne?

– Taa – odparłam. – Śliczne.

Jasne. W prezencie świątecznym byłyby śliczne. W urodzinowym nieszczególnie.

– Teraz my – powiedziała Shaunee, podając mi wielkie pudło owinięte byle jak zieloną folią z choinkami.

– Niestety nie trzymałyśmy się motywu bałwana – dodała Erin, krzywiąc się do Damiena.

– Właśnie. Nikt nam nie powiedział. – Shaunee też się skrzywiła.

– Nie ma sprawy – odparłam nieco zbyt szybko i entuzjastycznie, po czym rozerwałam paczkę i znalazłam w środku skórzane szpilki, które byłyby rewelacyjne i niezrównane, gdyby nie... zieloniutkie choinki z czerwono-złotymidekoracjami przyszyte po bokach obu pantofli. Było to mniej więcej równe napisowi: „Te buty można nosić wyłącznie w Boże Narodzenie” i oznaczało, że jako prezent urodzinowy są absolutnie bezwartościowe.

– O rany, dzięki – krygowałam się. – Naprawdę niezłe.

– Strasznie długo ich szukałyśmy – oznajmiła Erin.

– Właśnie. Przecież nie mogłyśmy kupić zwyczajnych butów dla kogoś, kto się urodził dwudziestego czwartego grudnia – dodała Shaunee.

– No jasne. Zwyczajne szpilki z czarnej skóry w życiu by nie wystarczyły – przytaknęłam, omal nie wybuchając płaczem.

– Hej, został jeszcze jeden prezent!

Głos Erika wyciągnął mnie z czarnej dziury gwiazdkourodzinowej depresji.

– Jeszcze jeden? – Miałam nadzieję, że tylko w moich uszach zabrzmiało to, jakbym mówiła: „Kolejny tragicznie nieprezentowy prezent?”.

– Tak, jeszcze jedno małe conieco. – Niemal nieśmiało Erik podał mi maleńkie prostokątne pudełko. – Naprawdę liczę na to, że ci się spodoba.

Zanim wzięłam pudełko z jego ręki, zerknęłam na nie i omal nie pisnęłam z rozkoszy: na srebrno-złotym opakowaniu widniała elegancko przyklejona nalepka sklepu jubilerskiego Moody’s (przysięgam, że usłyszałam gdzieś w tle chór śpiewający „Alleluja” z oratorium Handla).

– Od Moody’ego! —jęknęłam z zachwytu, nie mogąc się powstrzymać.

– Liczę, że ci się spodoba – powtórzył Erik, unosząc dłoń i podając mi srebrzysto-złote pudełko niczym lśniący skarb.

Rozerwałam urocze opakowanie i odkryłam pod nim pudełko z czarnego aksamitu. Przysięgam: z aksamitu.

Prawdziwego. Przygryzłam wargę, by pohamować chichot, wstrzymałam oddech i otworzyłam wieczko.

Najpierw zobaczyłam błyszczący platynowy łańcuszek. Oniemiała przesuwałam spojrzenie, aż ujrzałam spoczywające w mięciutkim aksamicie cudowne perły. Aksamit! Platyna! Perły! Wzięłam głęboki oddech, żeby wykrzyknąć „Oranydziękierykjesteśnajlepszymchłopakiemnaświecie”, gdy nagle zauważyłam dziwny kształt pereł. Czyżby były wadliwe? Czyżby słynny z bajecznie ekskluzywnych i zabójczo drogich wyrobów Moody’s naciągnął mojego chłopaka?

A potem zrozumiałam, na co patrzę.

Perły ułożone były w kształt bałwana.

– Podoba ci się? – zapytał Erik. – Kiedy go zobaczyłem, dosłownie wrzasnął do mnie: „Urodziny Zoey!”, i po prostu musiałem go kupić.

– Jasne, że się podoba. Jest... hm... wyjątkowy – wyjąkałam.

– To Erik wpadł na pomysł motywu bałwana! – zawołał radośnie Jack.

– Hm, w sumie nie chodziło o żaden motyw – mruknął Erik, rumieniąc się leciutko. – Po prostu pomyślałem, że to będzie coś innego, nie tak typowego jak te wszystkie serduszka itepe.

– Fakt. Serduszka itepe są urodzinowe do bólu – stwierdziłam. – Kto by je chciał?

– Daj, założę ci go – zaproponował Erik.

Nie pozostało mi nic innego, jak odsunąć włosy i pozwolić, żeby zapiął mi na szyi delikatny łańcuszek. Poczułam, jak bałwan ciężko i do bólu jarmarcznie zawisa na moim dekolcie.

– Zabójczy! – pisnęła Shaunee.

– I bardzo drogi – dodała Erin, po czym obie Bliźniaczki pokiwały z aprobatą głowami.

– Idealnie pasuje do mojej chusty – zauważył Damien.

– I do mojej kulki! – dodał Jack.

– To doskonały motyw na gwiazdkourodziny! – obwieścił Erik, zerkając z popłochem na Bliźniaczki, które w odpowiedzi wyszczerzyły się pobłażliwie.

– Jasne – powiedziałam, dotykając perłowego bałwana. – Typowy gwiazdkowy motyw. – I rozpromieniłam się, wykorzystując cały talent aktorski, jaki zdołałam z siebie wykrzesać. – Wielkie dzięki wszystkim. Naprawdę doceniam czas i wysiłek, jaki włożyliście w znalezienie dla mnie takich szczególnych prezentów. Naprawdę. – Nie żartowałam. Prezenty mogły być obrzydliwe, ale stojące za nimi intencje to zupełnie inna sprawa.

Moi przyjaciele, niemający zielonego pojęcia, co się dzieje w mojej głowie, ścieśnili się; wykonaliśmy coś w rodzaju dziwacznego grupowego uścisku, po czym wybuchnęliśmy śmiechem. Właśnie wtedy drzwi gwałtownie się otworzyły i światło z korytarza zabłysło na bardzo jasnej i bardzo wielkiej szopie włosów.

– Masz.

Na szczęście nie mogłam narzekać na swój prawie-już-wampirski refleks, więc udało mi się złapać rzucone w moim kierunku pudełko.

– Przyszła do ciebie poczta, kiedy siedziałaś tu ze swoją durną gromadką – zaszydziła Afrodyta.

– Spadaj, jędzo – burknęła Shaunee.

– Zanim polejemy cię wodą i roztopimy – dodała Erin.

– Mam was gdzieś – odparła Afrodyta i już miała się odwrócić, gdy nagle rzuciła mi szeroki, niewinny uśmiech.

– Fajny naszyjnik z bałwanem – powiedziała i przysięgam, że do mnie mrugnęła. Potem zarzuciła grzywą i oddaliła się pospiesznie. Jej śmiech jeszcze przez chwilę unosił się w powietrzu jak mgiełka.

– Co za pinda – rzekł Damien.

– Wydawałoby się, że poszła po rozum do głowy, gdy przejęłaś pieczę nad Córami Ciemności, a Neferet ogłosiła, że bogini pozbawiła ją daru – dodał Erik. – Ale ta dziewczyna nigdy się nie zmieni.

Rzuciłam mu gniewne spojrzenie. I to mówi Erik Night, jej były chłopak! Nie musiałam się jednak odzywać, bo szybkość, z jaką odwrócił wzrok, wyraźnie dała mi do zrozumienia, że wyczytał przesłanie z moich oczu.

– Nie pozwól sobie zepsuć urodzin, Zo! – rzekła Shaunee.

– Olej tę wściekłą jędzę. Wszyscy to robią – dodała Erin.

Miała rację. Odkąd z powodu swego samolubstwa Afrodyta została publicznie pozbawiona zwierzchnictwa nad Córami Ciemności, najbardziej prestiżową organizacją uczniowską, i stanowisko przewodniczącej Cór oraz przyszłej kapłanki przypadło mnie, Afrodyta straciła pozycję najpopularniejszej i najpotężniejszej adeptki. Nasza starsza kapłanka, Neferet, będąca także moją mentorką, nie pozostawiła złudzeń, że bogini Nyks odebrała Afrodycie swe łaski. Mówiąc najkrócej, dziewczyna była obecnie ignorowana w tych samych kręgach, w których niegdyś wynoszono ją na piedestał i całowano jej stopy.

Ja niestety wiedziałam, że ta historia posiada drugie dno. Afrodyta użyła swoich wizji, których wbrew powszechnemu mniemaniu wcale jej nie odebrano, by uratować moją babcię i Heatha, mojego ludzkiego chłopaka. Wprawdzie zachowywała się przy tym chamsko i samolubnie, ale fakt jest faktem: Heath i babcia żyli, co zawdzięczali w dużej mierze właśnie jej.

Poza tym dowiedziałam się niedawno, że Neferet, nasza starsza kapłanka i najbardziej poważana wampirka w szkole, także nie jest tym, za kogo uchodzi. Konkretnie mówiąc, coraz bardziej utwierdzałam się w mniemaniu, że jest równie zła jak potężna.

Ciemność nie zawsze oznacza zło, a światło nie zawsze niesie ze sobą dobro. Te słowa, wypowiedziane do mnie przez Nyks w dniu, w którym zostałam Naznaczona, przeleciały mi teraz przez głowę, podsumowując problem Neferet. Nie była tym, za kogo uchodziła.

Tyle że nie mogłam tego nikomu powiedzieć – w każdym razie nikomu żywemu, co pozostawiało mi do dyspozycji wyłącznie moją najlepszą przyjaciółkę, która zasiliła szeregi półmartwych nieumarłych i z którą przez cały ubiegły miesiąc nie udało mi się porozmawiać. Na szczęście przez ten czas nie dostąpiłam też wątpliwej przyjemności, jaką była rozmowa z Neferet, która wyjechała do swojej zimowej posiadłości w Europie i zamierzała wrócić dopiero po Nowym Roku. Miałam wprawdzie pewien plan postępowania wobec niej... Cóż, w zasadzie na razie mój plan polegał jedynie na myśleniu o tym, że trzeba opracować plan. Bla, bla, bla. W ogóle nie miałam żadnego planu.

– Hej, co jest w tej paczce? – zainteresował się Jack, budząc mnie z koszmarnych myśli i wrzucając w sam środek koszmarnych urodzin.

Wszyscy spojrzeliśmy na pakunek w brązowym papierze, który trzymałam w dłoni.

– Nie wiem – mruknęłam.

– Na pewno kolejny prezent! – wykrzyknął Jack. – Otwórz!

– O rany —jęknęłam, lecz na widok zdziwionych spojrzeń przyjaciół szybko zabrałam się za rozpakowywanie pudełka. Pod nijakim papierem pakowym widniało kolejne pudełko, tym razem owinięte w piękną lawendową bibułkę.

– Ojejku! – pisnął Jack. – To naprawdę prezent!

– Ciekawe od kogo? – zapytał Damien.

Ja też się nad tym zastanawiałam. Papier przywodził mi na myśl moją babcię mieszkającą na niesamowitej lawendowej farmie. Po co jednak miałaby wysyłać mi prezent pocztą, skoro tego wieczoru miałam się z nią spotkać osobiście?

Pod bibułką znajdowało się gładkie białe pudełko. Otworzyłam je i zobaczyłam kolejną porcję lawendowej bibułki, a pośrodku niej drugie, znacznie mniejsze białe pudełko. Umierając z ciekawości, wyjęłam je z lawendowego gniazdka, strząsnęłam kawałki bibułki, które przyczepiły się do dna, i otworzyłam pudełko. Bibułki sfrunęły na stół. Zajrzałam do wnętrza podarunku i omal nie padłam z wrażenia. Na wyściółce z białej bawełny leżała najpiękniejsza srebrna bransoletka, jaką w życiu widziałam. Podniosłam ją, piszcząc z zachwytu na widok migoczących cudów. Były tam rozgwiazdy, muszelki i koniki morskie, a każdy element oddzielony od kolejnego małym, ślicznym srebrnym serduszkiem.

– Ideał! – ogłosiłam, zapinając bransoletkę na nadgarstku. – Ciekawe, od kogo to? – Ze śmiechem poruszałam nadgarstkiem, pozwalając, by światło lamp gazowych, które nie raziły naszych wrażliwych wampirskich oczu, tańczyło na wypolerowanym srebrze błyskającym niczym fasetowane klejnoty. – Na pewno od mojej babci, chociaż to trochę dziwne, bo jesteśmy umówione na... – Zamilkłam, uświadamiając sobie, że wokół zaległa niezręczna cisza.

Podniosłam wzrok znad bransoletki. Wyraz twarzy moich przyjaciół oscylował między zdumieniem (Damien), niezadowoleniem (Bliźniaczki) i wściekłością (Erik).

– Co jest?

– To. – Erik podał mi kartkę, która musiała się wyśliznąć z pudełka razem z kawałkami bibułki.

– Och... – bąknęłam, od razu rozpoznając widniejące na niej bazgroły. Kurczę, to od Heatha! Lepiej znanego jako mój chłopak numer 2. Czytając krótki liścik, czułam uderzające mi na twarz gorąco i wiedziałam, że przybiera ona całkowicie nieatrakcyjny odcień buraczanej czerwieni.

Wszystkiego najlepszego, Zo! Wiem, jak nienawidzisz tych okropnych gwiazdkourodzinowych prezentów, więc postanowiłem podarować Ci coś, co na pewno Ci się spodoba. Prawda, że nie ma nic wspólnego z gwiazdką? Ha! Nienawidzę tych durnych nudnych wakacji na Kajmanach, na które zabrali mnie starzy, i liczę dni do naszego kolejnego spotkania. Widzimy się 26! Buźka! Heath.

– Och... – powtórzyłam jak półgłówek. – To od Heatha. – Miałam ochotę rozpłynąć się w powietrzu.

– Hej. Tylko bez wykrętów. Czemu nam nie powiedziałaś, że nie lubisz dostawać na urodziny prezentów, które mają coś wspólnego z gwiazdką? – zapytała Shaunee swoim zwykłym tonem sugerującym, że nie zadowoli się byle odpowiedzią.

– Właśnie – poparła ją Erin. – Wystarczyło jedno zdanie.

– Hm – odparłam lakonicznie.

– Uważaliśmy, że pomysł z bałwanem jest fajny, ale skoro nienawidzisz gwiazdkowych prezentów, to chyba nie za bardzo – dodał Damien.

– Nie nienawidzę gwiazdkowych prezentów – zaprzeczyłam.

– Ja lubię szklane kulki ze śniegiem – rzekł cicho Jack. Wyglądał, jakby miał się rozpłakać. – Czuję się szczęśliwy, gdy patrzę, jak pada.

– Wygląda na to, że Heath zna cię lepiej niż my – zauważył Erik bezbarwnym, pozbawionym emocji głosem. Oczy miał jednak pociemniałe z bólu, a mnie ściskało w żołądku na ten widok.

– Nie, Erik, to nie tak – powiedziałam szybko, robiąc krok w jego kierunku.

Cofnął się, jakbym cierpiała na jakąś straszną zakaźną chorobę, i to mnie wkurzyło. Nie moja wina, że Heath znał mnie od trzeciej klasy i już lata temu zauważył, że nie cierpię mieszania urodzinowych prezentów z gwiazdkowymi. Więc owszem, wiedział o mnie rzeczy, których nie wiedzieli ci tutaj, ale nie było w tym nic dziwnego! Znaliśmy się od siedmiu lat, a Erik, Damien, Bliźniaczki i Jack byli obecni w moim życiu od dwóch miesięcy albo i krócej. Czy to moja wina?

Z teatralnym namaszczeniem spojrzałam na zegarek.

– Za piętnaście minut mam się spotkać z babcią w Starbucksie. Nie chciałabym się spóźnić. – Po tych słowach podeszłam do drzwi. Przed opuszczeniem pokoju przystanęłam, odwróciłam się i spojrzałam na zebranych przyjaciół. – Nie chciałam zranić niczyich uczuć. Przykro mi, że kartka Heatha wprawiła was w zły nastrój, ale nic na to nie poradzę. Poza tym powiedziałam komuś, że nie lubię, jak ludzie łączą moje urodziny z gwiazdką. Mówiłam o tym Stevie Rae.

Rozdział trzeci

Starbucks na Utica Square, fajnym placu targowym mieszczącym się na końcu ulicy, przy której stał Dom Nocy, był znacznie bardziej zatłoczony, niż się spodziewałam. Znaczy, wprawdzie było wyjątkowo ciepło jak na zimowy wieczór, ale w końcu był 24 grudnia i w dodatku prawie dziewiąta wieczór. Można by sądzić, że o tej porze ludzie przygotowują pierniki i takie tam, zamiast popijać kawkę w knajpach.

Nie, powiedziałam sobie stanowczo, nie będę w złym humorze podczas spotkania z babcią. Nie zepsuję tej krótkiej chwili, którą możemy spędzić razem. Poza tym babcia doskonale wiedziała, że gwiazdkourodzinowe prezenty są do kitu, i zawsze przynosiła mi coś równie wyjątkowego i wspaniałego jak ona sama.

– Zoey! Tu jestem!

Na skraju otwartego ogródka przed Starbucksem dostrzegłam wymachujące do mnie ręce. Tym razem wcale nie musiałam przywoływać na twarz sztucznego uśmiechu, bo fala radości, jaka zawsze mnie zalewała na widok babci, była absolutnie autentyczna i sprawiła, że pognałam przez tłum jak na skrzydłach.

– Och, Zoey, ptaszyno! Tęskniłam za tobą, u-we-tsi-a-ge-ya! – Czirokeskie słowo oznaczające córkę owinęło się wokół mnie wraz z ciepłymi, znajomymi ramionami babci, słodko i uspokajająco pachnącymi lawendą i domem. Przytuliłam się do niej, chłonąc jej miłość, bezpieczeństwo i akceptację.

– Ja też za tobą tęskniłam, babciu!

Raz jeszcze przygarnęła mnie do piersi, a potem odsunęła na odległość ramienia.

– Niech no ci się przyjrzę. Tak, widać, że skończyłaś siedemnaście lat. Wyglądasz znacznie dojrzalej i zdaje mi się, że nieco urosłaś od czasu, gdy miałaś szesnaście.

Wyszczerzyłam się od ucha do ucha.

– Dobrze wiesz, babciu, że ani trochę się nie zmieniłam.

– Jasne, że tak. Lata zawsze dodają urody i siły pewnemu typowi kobiet, do którego i ty należysz.

– Podobnie jak ty, babciu. Wyglądasz świetnie!

I nie było to czcze gadanie. Babcia była stara jak świat – miała dobrze ponad pięćdziesiątkę na karku – ale dla mnie w ogóle się nie zmieniała. Co nie znaczy, że była taka jak te wampirki, które mając dobrze ponad pięćdziesiątkę (albo ponad sto pięćdziesiątkę) wyglądają na dwadzieścia parę. Była po prostu cudowną, ludzką, niestarzejącą się babcią z gęstymi srebrzystymi włosami i życzliwymi orzechowymi oczami.

– Naprawdę żałuję, że musisz ukrywać te śliczne tatuaże, żeby móc się tu ze mną spotykać. – Babcia dotknęła przelotnie mojego policzka, pokrytego pospiesznie nałożonym grubym makijażem, który my, adepci, musieliśmy stosować, gdy wybieraliśmy się poza teren Domu Nocy. Owszem, ludzie wiedzieli o istnieniu wampirów. Dorośli nie musieli się kryć. Adeptów obowiązywały inne zasady i widziałam w tym pewien sens: młodzież nie zawsze potrafi unikać konfliktów, a ludzka część świata lubi zadzierać z wampirami.

– Tak już musi być. Regulamin to regulamin, babciu – mruknęłam ze wzruszeniem ramion.

– Ale nie zamalowałaś tych pięknych znaków na szyi i ramionach, prawda?

– Nie. Dlatego siedzę w kurtce. – Rozejrzałam się, sprawdzając, czy nikt nas nie obserwuje, po czym odgarnęłam włosy i odchyliłam fragment kurtki, odsłaniając szafirowy koronkowy tatuaż na karku i ramieniu.

– Och, Zoey, ptaszyno, to takie czarowne! – rzekła miękko babcia. – Jestem ogromnie dumna, że bogini uznała cię za wybraną i tak wyjątkowo naznaczyła.

Znów przygarnęła mnie do siebie, a ja przylgnęłam do niej uszczęśliwiona, że w moim życiu jest ktoś taki. Babcia akceptowała mnie taką, jaka byłam. Nie obchodziło jej, że przeobrażam się w wampira, że odczuwam już żądzę krwi i że posiadam moc manifestowania wszystkich pięciu żywiołów: powietrza, ognia, wody, ziemi i ducha. Dla niej byłam jej prawdziwą u-we-tsi-a-ge-ya, córą jej serca, wszystkie inne wiążące się ze mną rzeczy miały drugorzędne znaczenie. Dziwaczne i cudowne było to, że potrafiłyśmy być sobie tak bliskie i tak do siebie podobne, podczas gdy jej prawdziwa córka, moja mama, tak bardzo się od nas różniła.

– O, jesteście. Straszne korki były. Nienawidzę wyjeżdżać z Broken Arrow i przepychać się do Tulsy przed świętami.

Chyba moje myśli w jakiś tragiczny sposób ją przywołały, bo nagle usłyszałam znajomy głos i poczułam się, jakby mi ktoś wylał na głowę kubeł zimnej wody. Babcia wypuściła mnie z objęć i obie podniosłyśmy głowy. Mama stała obok stolika, trzymając w rękach prostokątne pudełko z kupnym ciastem i zapakowany prezent.

– Mama?

– Linda?

Obie z babcią odezwałyśmy się jednocześnie. Nie zdziwiło mnie, że babcia wygląda na równie zszokowaną widokiem mamy jak ja. Nigdy by jej nie zaprosiła bez mojej wiedzy. Obie miałyśmy do niej identyczny stosunek. Po pierwsze, jej osoba napawała nas smutkiem. Po drugie, pragnęłyśmy, by się zmieniła. Po trzecie, wiedziałyśmy, że najpewniej tak się nie stanie.

– Co się tak dziwicie? Czyżbyście myślały, że nie przyjdę na urodziny własnej córki?

– Ależ Lindo, kiedy w zeszłym tygodniu z tobą rozmawiałam. mówiłaś, że wyślesz Zoey prezent pocztą – zauważyła babcia wyglądająca na równie niezadowoloną jak ja.

To było, zanim mi powiedziałaś, że się z nią tu umówiłaś – odparła mama, po czym spojrzała na mnie, marszcząc brwi. – Zoey mnie wprawdzie nie zapraszała, ale już się przyzwyczaiłam, że mam nieczułą córkę.

– Mamo, nie rozmawiałyśmy ze sobą od miesiąca. Niby jak miałam cię dokądkolwiek zaprosić? – Usiłowałam zachować neutralny ton. Naprawdę nie chciałam, żeby wizyta babci zmieniła się w żałosną scenę, ale mama nie zdążyła nawet wypowiedzieć dziesięciu zdań, a już doprowadziła mnie do szału. Nie licząc durnej kartki gwiazdkourodzinowej, którą mi przysłała, jedyny nasz kontakt w ostatnim czasie polegał na tym, że ona i jej porąbany mąż, mój ojczym, przyjechali do Domu Nocy na zebranie rodziców. Wyszła z tego totalna kicha. Ojczym, który był starszym zgromadzenia Ludzi Wiary, zachowywał się tamtego wieczoru równie zaściankowo, przemądrzale i świętoszkowato jak zwykle, co skończyło się tym, że praktycznie wyrzucono go z Domu i zabroniono kiedykolwiek wracać. A matka, też jak zwykle, podreptała za nim jak dobra posłuszna żoneczka.

– Nie dostałaś mojej kartki? – Chłodny głos mamy zaczął pękać pod moim badawczym spojrzeniem.

– Owszem, dostałam.

– No widzisz. Myślałam o tobie.

– W porządku, mamo.

– Wiesz, mogłabyś od czasu do czasu zadzwonić do matki – powiedziała nieco płaczliwym tonem.

Westchnęłam.

– Wybacz. Mam teraz w szkole trzy światy. Egzaminy semestralne i tak dalej.

– Mam nadzieję, że dobrze się tam uczysz.

– Dobrze, mamo. – Przez nią poczułam się jednocześnie smutna, samotna i zła.

– No to w porządku. – Mama otarła oczy i zaczęła wywijać w tę i we w tę przyniesionymi pakunkami. – Usiądźmy, co? – rzuciła z ewidentnie wymuszoną wesołością. – Zoey, może skoczysz do środka i przyniesiesz nam coś do picia? Cieszę się, że babcia mnie zaprosiła. Chociaż jak zwykle nikt oprócz mnie nie wpadł na pomysł, żeby przynieść ciasto.

Usiadłyśmy i mama zaczęła się mocować z taśmą, którą owinięte było pudełko z cukierni. Widząc, że jest zajęta, wymieniłam z babcią spojrzenia, w których nie było cienia wątpliwości: ja wiedziałam, że babcia wcale mamy nie zaprosiła, a ona wiedziała, że ja dogłębnie nienawidzę urodzinowych ciast. Zwłaszcza tych tanich przesłodzonych torcików, które mama zawsze zamawiała w cukierni.

Z potworną fascynacją, zwykle zarezerwowaną dla gapienia się na wraki samochodów, patrzyłam, jak mama otwiera pudełko i wyciąga małe, jednowarstwowe białe ciasto, na którym widniało nieodzowne „Wszystkiego najlepszego” wypisane literami równie czerwonymi jak gwiazdy betlejemskie ciapnięte we wszystkich rogach. Całość obramowana była zielonym lukrem.

– Prawda, że ładne? Milutkie i takie gwiazdkowe! – zachwycała się mama, usiłując odkleić od pokrywki pudełka nalepkę z napisem „50% zniżki”. Nagle zamarła i spojrzała na mnie wielkimi oczyma. – Ale ty nie obchodzisz już Bożego Narodzenia, prawda?

Odnalazłam fałszywy uśmiech, który wykorzystywałam wcześniej, i znów przylepiłam sobie do twarzy.

– Obchodzimy Jul, czyli przesilenie zimowe. Przypadało dwa dni temu.

– Jestem pewna, że wasz campus wspaniale teraz wygląda – powiedziała babcia, uśmiechając się i klepiąc mnie po dłoni.

– Niby dlaczego miałby wspaniale wyglądać? – zapytała mama, odzyskując wcześniejszy chłodny ton. – Skoro nie świętują Bożego Narodzenia, po co mieliby stroić choinki?

Babcia pospieszyła z wyjaśnieniami, nim zdążyłam otworzyć usta.

– Lindo, Jul obchodzono na długo przed Bożym Narodzeniem. Starożytne ludy stroiły „choinki” – wypowiedziała to słowo odrobinę sarkastycznie – od tysięcy lat. To chrześcijanie przejęli tę tradycję od pogan, nie odwrotnie. Ściśle rzecz biorąc, Kościół wybrał dwudziesty piąty grudnia jako datę narodzin Chrystusa po to, by się zbiegła z uroczystościami z okazji Julu. Pewnie pamiętasz, że kiedy byłaś nastolatką, zawsze obtaczałyśmy szyszki w maśle orzechowym, robiłyśmy łańcuszki z jabłek, popcornu i żurawin i dekorowałyśmy na dworze drzewko, które nazywałam naszym jutowym drzewkiem, oprócz choinki, którą trzymałyśmy w domu. – Babcia uśmiechnęła się do mamy z mieszaniną smutku i konsternacji, po czym zwróciła się do mnie: – I co, udekorowaliście drzewka w campusie?

Skinęłam głową.

– Tak. Wyglądają super. Ptaki i wiewiórki po prostu wariują.

– Cóż, może otworzysz prezenty, żebyśmy mogły wreszcie zjeść to ciasto i wypić kawę? – zapytała mama, udając, że babcia w ogóle się nie odezwała.

Babcia poweselała.

– Właśnie. Od miesiąca czekam na chwilę, w której je rozpakujesz. – Pochyliła się i wyjęła spod stołu dwa prezenty. Jeden był duży, stożkowaty, owinięty w kolorowy (i bynajmniej niegwiazdkowy) papier, drugi miał kształt książki i spowijała go kremowa bibułka przywodząca na myśl towar z eleganckiego butiku. – Otwórz najpierw ten. – Babcia przesunęła w moją stronę wyższy prezent, a ja ochoczo go rozpakowałam i odkryłam w środku magię swojego dzieciństwa.

– Ojej, babciu! Wielkie dzięki! – Przycisnęłam twarz do obsypanej jaskrawym kwieciem lawendy, którą babcia umieściła w fioletowej doniczce, i wciągnęłam zapach. Aromat tej niesamowitej rośliny odrodził wizje leniwych letnich dni i pikników spędzanych w towarzystwie babci. —- Jest idealna – powiedziałam.

– Musiałam ją szybko wyhodować w cieplarni, żeby zdążyła dla ciebie zakwitnąć. No i będzie ci potrzebne także to. – Podała mi papierową torbę. – W środku jest lampka z uchwytem, żeby roślina miała dość światła, a ty żebyś nie musiała rozsuwać zasłon w pokoju i ranić sobie oczu.

Wyszczerzyłam się.

– O wszystkim pomyślałaś. – Zerknęłam na mamę i zobaczyłam na jej twarzy znajomy beznamiętny wyraz oznaczający, że wolałaby w tej chwili być gdzie indziej. Chciałam ją zapytać, po co w ogóle przychodziła, ale ból ścisnął mnie za gardło. Byłam zaskoczona, bo sądziłam, że mam już za sobą czasy, w których potrafiła mnie ranić. Wyglądało na to, że siedemnaście lat nie jest tak zaawansowanym wiekiem, jak się spodziewałam.

– Zoey, ptaszyno, przyniosłam ci jeszcze drugi prezent – przypomniała mi babcia, podając pakunek w bibułce. Oczywiście zauważyła kamienne milczenie mamy i jak zwykle usiłowała zrekompensować mi jakoś jej beznadziejne zdolności wychowawcze.

Połknęłam gulę, która zalegała mi w gardle, i rozwinęłam paczuszkę, odkrywając w środku książkę w skórzanej oprawie, bez wątpienia starą jak świat. Rzuciłam okiem na tytuł i jęknęłam z rozkoszy.

– Drakula\ Zdobyłaś dla mnie stary egzemplarz Drakuli!

– Zerknij na stopkę, kochanie – poprosiła babcia z błyszczącymi z radości oczami.

Otworzyłam stronę z informacjami o wydaniu i prawie padłam.

– O kurczę! To pierwsze wydanie!

Babcia zaśmiała się radośnie.

– Przerzuć jeszcze kilka stron.

Zrobiłam to i znalazłam autograf Stokera nabazgrany u dołu strony tytułowej i datowany na styczeń 1899.

– Pierwsze wydanie, i to z autografem! Musiała kosztować ful kasy! – Otoczyłam babcię ramionami i przygarnęłam.

– Szczerze mówiąc, znalazłam ją w zrujnowanym antykwariacie, który kończył działalność. Była tania jak barszcz. W końcu to tylko pierwsze amerykańskie wydanie.

– Babciu, przecież to rewelacja! Wielkie, wielkie dzięki.

– Cóż, wiem, jak uwielbiasz tę koszmarną opowieść, a w świetle ostatnich wydarzeń podarowanie ci podpisanego wydania wydało mi się ironicznie zabawne.

– Wiedziałaś, że Bram Stoker został Skojarzony przez wampira i dlatego napisał tę książkę? – wyrzuciłam z siebie, z wielką pieczołowitością przerzucając grube karty i przyglądając się ilustracjom, które rzeczywiście były koszmarne.

– Nie miałam pojęcia o jego związkach z wampirami – odparła babcia.

– Nie wiem, czy ukąszenie przez wampira i działanie pod jego wpływem można nazwać związkiem – wtrąciła mama.

Obie z babcią spojrzałyśmy na nią.

– Mamo – powiedziałam z westchnieniem – człowiek i wampir jak najbardziej mogą wchodzić ze sobą w związki. Na tym właśnie polega Skojarzenie. – Hm, polegało też na żądzy krwi, bardzo silnym pożądaniu i więzi nadprzyrodzonej, która potrafiła być dość niepokojąca. Wszystko to znałam ze swoich doświadczeń w Heathem, lecz bynajmniej nie miałam zamiaru opowiadać o tym mamie.

Ona tymczasem zadrżała, jakby jakiś odrażający stwór przesunął jej palcem po kręgosłupie.

– Jak dla mnie brzmi to obrzydliwie.

– Mamo, czy ty nie rozumiesz, że istnieją dwie możliwe, bardzo konkretne opcje mojej przyszłości? Jedna jest taka, że stanę się istotą, którą nazywasz obrzydliwą. Druga taka, że w ciągu najbliższych czterech lat umrę. – Nie zamierzałam z nią o tym rozmawiać, ale jej nastawienie zaczynało mnie poważnie wkurzać. – Wolałabyś, żebym umarła, niż wyrosła na wampira?

– Ani jedno, ani drugie, rzecz jasna – powiedziała.

– Lindo. – Babcia ścisnęła mnie za udo pod stołem. – Zoey chodzi o to, że musisz zaakceptować ją z jej nową przyszłością i że twoja postawa rani jej uczucia.

– Moja postawa!... – Myślałam, że mama zaraz rozpocznie kolejną tyradę w stylu „dlaczego zawsze się mnie czepiacie?”, tymczasem zaskoczyła mnie: wzięła głęboki oddech, po czym popatrzyła mi prosto w oczy. – Nie chcę ranić twoich uczuć, Zoey.

Przez chwilę wyglądała jak jej dawne wcielenie – jak mama sprzed ślubu z Johnem Hefferem i przemiany w Idealną, Bogobojną Żonę ze Stepford – i serce mi się ścisnęło.

– Aleje ranisz, mamo – usłyszałam własny głos.

– Przepraszam – powiedziała, po czym wyciągnęła do mnie rękę. – Może rozpoczniemy te urodziny jeszcze raz?

Chwyciłam jej dłoń, pozwalając sobie na odrobinę ostrożnej nadziei. Może gdzieś w głębi mojej mamy pozostała cząstka jej dawnego ja. W końcu przyszła tu sama, bez ojczyma, co niemal zakrawało na cud.

– Brzmi nieźle – stwierdziłam, ściskając jej dłoń.

– W takim razie może rozpakujesz już prezent i zaczniemy jeść? – zaproponowała mama, przesuwając w moją stronę pakunek leżący obok nienapoczętego ciasta.

– Jasne! – Starałam się mówić entuzjastycznie, choć prezent zapakowany był w papier przedstawiający posępną szopkę bożonarodzeniową. Uśmiech trwał dopóty, dopóki nie rozpoznałam białej skórzanej oprawy i złoto obramowanych stronic. Tracąc resztki nadziei, odwróciłam książkę i przeczytałam: Słowo Boże. Wydanie kongregacji Ludzi Wiary. Tytuł był wytłoczony na okładce kursywą, literami z drogiej złotej folii. U dołu okładki widniał kolejny napis wykonany przy użyciu przesadnej ilości złota: „Rodzina Hefferów”. Wewnątrz znalazłam zakładkę z czerwonego aksamitu ze złotym frędzlem. Rozpaczliwie szukając w myślach czegoś, co mogłabym powiedzieć zamiast „Co za ohydny prezent”, otworzyłam książkę w miejscu, w którym tkwiła zakładka, i zamrugałam w nadziei, że to co czytam, jest zwykłym złudzeniem optycznym. Niestety. To naprawdę tam było. Książka otworzyła się na drzewie genealogicznym. Dziwacznym, pochylonym do tyłu leworęcznym pismem, które rozpoznałam jako należące do ojczyma, naniesiono nazwisko mamy: Linda Heffer, i pociągnięto od niego linię do nazwiska John Heffer. Z boku umieszczono datę ich ślubu. Pod tymi dwoma nazwiskami widniały imiona mojego brata, mojej siostry i moje, jakbyśmy wszyscy byli dziećmi tej pary.

No dobra, mój prawdziwy ojciec, Paul Montgomery, odszedł od nas, gdy byłam jeszcze mała, i szybko rozpłynął się w powietrzu jak kamfora. Raz po raz przychodziły od niego żałośnie niskie alimenty bez adresu zwrotnego. Poza tym od ponad dziesięciu lat nie uczestniczył w naszym życiu. Owszem więc, był beznadziejnym ojcem. Ale mimo wszystko nim był, a John Heffer, który nienawidził mnie jak psa, nie był nim.

Uniosłam wzrok znad swojego fałszywego drzewa genealogicznego i spojrzałam matce w oczy. Gdy się odezwałam, mój głos okazał się zdumiewająco opanowany, wręcz spokojny, choć w środku byłam kłębkiem nerwów.

– Co sobie myślałaś, gdy postanawiałaś, że dasz mi to w prezencie?

Sprawiała wrażenie rozdrażnionej.

– Cóż, myśleliśmy, że chciałabyś wiedzieć, iż wciąż należysz do naszej rodziny.

– Przecież tak nie jest. Nie należałam do niej na długo przed swoim Naznaczeniem. Dobrze to wiesz i chyba nie muszę ci mówić, że John wie to również.

– Twój ojciec z całą pewnością...

Uniosłam rękę, by ją uciszyć.

– Nie. John Heffer nie jest moim ojcem. Jest twoim mężem i nic poza tym. To ty go wybrałaś, nie ja. – Rana, która jątrzyła się we mnie od chwili, w której moja matka się tu zjawiła, teraz otwarła się i zalała całe ciało gniewem. – Posłuchaj, mamo. Kupując dla mnie prezent, powinnaś wybrać coś, co twoim zdaniem by mi się spodobało, a nie coś, co twój mąż pragnął mi wepchnąć do gardła.

– Nie masz pojęcia, o czym mówisz, młoda damo – oznajmiła mama, po czym spojrzała spode łba na babcię. – To ty ją nauczyłaś takiej postawy.

Babcia uniosła jedną siwą brew.

– Dziękuję, Lindo – rzekła – to chyba najprzyjemniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek od ciebie usłyszałam.

– Gdzie on jest? – zapytałam mamę.

– Kto?

– John. Przecież nie przyszłaś tu ze względu na mnie. Przyszłaś, bo on chciał, żebym się podle poczuła, i z pewnością nie zamierzał przegapić tego spektaklu. No więc gdzie jest?

– Nie wiem, o co ci chodzi. – Uciekła wzrokiem w bok, jakby miała coś do ukrycia. Więc nie pomyliłam się.

Wstałam.

– John! – zawołałam na cały ogródek. – Już nie musisz się chować!

No i rzeczywiście, ktoś wstał od stolika po drugiej stronie ogródka, w pobliżu wejścia do kawiarni. Patrzyłam, jak podchodzi do nas, i próbowałam zrozumieć, co moja matka kiedykolwiek mogła w nim widzieć. Był kompletnie nieciekawy. Średniego wzrostu, z ciemnymi siwiejącymi włosami, niewyraźnie zarysowanym podbródkiem, wąskimi ramionami i chudziutkimi nóżkami. Dopiero kiedy spojrzało mu się w oczy, można było zobaczyć coś wyjątkowego, a tym czymś był brak ciepła. Zawsze wydawało mi się dziwaczne, że taki zimny, bezduszny typ może ciągle nawijać o religii.

Dotarł do naszego stolika i już otworzył usta, ale nim zaczął kłapać dziobem, rzuciłam w niego swoim „prezentem”.

– Zatrzymaj to sobie. To nie moja rodzina i nie moja wiara – powiedziałam, patrząc mu prosto w oczy.

– Zatem wybierasz zło i mrok – odrzekł.

– Nie. Wybieram kochającą boginię, która mnie naznaczyła jako swoją sługę i obdarzyła szczególnymi mocami. Wybieram inną drogę niż twoja. I tyle.

– Tak jak powiedziałem: wybierasz zło. – Położył rękę na ramieniu mamy, jakby potrzebowała jego wsparcia, żeby móc tam wysiedzieć. Mama przykryła jego dłoń swoją, wydając jakieś rozpaczliwe jęki.

Zignorowałam Johna i skupiłam się na niej.

– Mamo, proszę, nie rób tego więcej. Jeśli potrafisz mnie zaakceptować i jeśli naprawdę chcesz mnie widywać, po prostu zadzwoń i umów się ze mną. Udawanie, że chcesz się ze mną zobaczyć dlatego, że on tego od ciebie żąda, rani mnie i nie jest dobre dla żadnej z nas.

– Żona powinna być posłuszna mężowi – wtrącił John.

Już miałam mu odparować, że brzmi to seksistowsko, protekcjonalnie i po prostu niewłaściwie, ale stwierdziłam, że szkoda sił, i zamiast tego rzuciłam jedynie:

– Idź do diabła, John.

– Chciałam tylko, żebyś się odwróciła od zła – odezwała się mama, popłakując cicho.

Wtedy przemówiła babcia. Głos miała smutny, lecz surowy.

– Źle się stało, Lindo, że trafiłaś na system wierzeń, którego podstawowe założenie głosi, iż „inny” oznacza „zły”, i całkowicie go zaakceptowałaś.

– Tym, na co trafiła twoja córka, bynajmniej nie dzięki tobie, jest Bóg! – fuknął na nią John.

– Nie. Tym, na co trafiła, byłeś ty, a z przykrością muszę stwierdzić, że nigdy nie lubiła sama za siebie myśleć. Teraz ty ją w tym wyręczasz. Jest jednak odrobina niezależnego myślenia, którą Zoey i ja chciałybyśmy się z tobą podzielić. – Nie przestając mówić, babcia podała mi moją lawendę i pierwsze wydanie Drakuli, po czym schwyciła mnie za łokieć i podniosła. – Żyjemy w wolnym kraju, co oznacza, że nie masz prawa myśleć za nas. Lindo, zgadzam się z Zoey. Jeśli zdołasz odnaleźć w tej swojej łepetynie trochę rozsądku i będziesz chciała się z nami spotkać dlatego, że kochasz nas takie, jakie jesteśmy, zadzwoń do mnie. Jeśli nie, nie chcę nigdy więcej mieć z tobą do czynienia. – Babcia przerwała i z niesmakiem pokręciła głową, patrząc na Johna. – A z tobą nie chcę mieć do czynienia w żadnych okolicznościach.

Gdy odchodziłyśmy, uderzył w nas jego ostry, tnący furią i nienawiścią głos:

– Och, usłyszycie o mnie jeszcze. Jest mnóstwo przyzwoitych bogobojnych ludzi, którzy mają dość tolerowania takiego diabelskiego nasienia jak wy i uważają, że czas zrobić porządek. Nie zamierzamy dalej żyć obok czcicieli zła. Zapamiętajcie moje słowa... tylko zaczekajcie... czas się ukorzyć...

Na szczęście wkrótce znalazłyśmy się zbyt daleko, by go rozumieć. Czułam się tak, jakbym za chwilę miała się rozpłakać, póki nie usłyszałam, co mamrocze do siebie moja kochana, słodka babunia.

– Co za cholerny gówniany palant!

– Babciu!—upomniałam ją.

– Och, Zoey, ptaszyno, czyżbym głośno nazwała twego ojczyma cholernym gównianym palantem?

– Owszem, babciu.

Spojrzała na mnie z błyskiem w swoich ciemnych oczach.

– To dobrze.

Rozdział czwarty

Babcia usiłowała uratować to, co pozostało z mojej urodzinowej uroczystości. Przeszłyśmy przez Utica Square do restauracji Stonehorse, by zjeść jakieś porządne urodzinowe ciasto – co w praktyce oznaczało dwa kieliszki czerwonego wina dla babci, a dla mnie browarek i ogromny, ociekający kremem kawał diabelskiego przekładańca (owszem, bawiła nas ironia tej nazwy).

Oczywiście babcia bynajmniej nie starała się naprawić sytuacji usprawiedliwianiem mamy i gadaniem głupot, w które sama by nie wierzyła – „Jeszcze zmądrzeje”, „Daj jej czas” itede, itepe. Jest na to stanowczo zbyt praktyczna i sto razy fajniejsza.

– Twoja matka jest słabą kobietą, która swoją tożsamość potrafi odnaleźć wyłącznie poprzez mężczyznę – powiedziała, popijając wino. – Niestety, wybrała zdecydowanie niewłaściwego.

– Nigdy się nie zmieni, prawda?

Babcia łagodnie dotknęła mojego policzka.

– Nie jest to niemożliwe, choć szczerze mówiąc, bardzo w to wątpię, Zoey.

– Podoba mi się, że mnie nie okłamujesz, babciu – powiedziałam.

– Kłamstwa niczego nie załatwiają. Ani nawet nie ułatwiają, przynajmniej na dłuższą metę. Najlepiej powiedzieć prawdę, a później posprzątać uczciwy bałagan.

Westchnęłam.

– Kochanie, czyżbyś miała do posprzątania jakiś bałagan? – zapytała babcia.

– Tak. Niestety nie jest on uczciwy. – Uśmiechnęłam się do niej wstydliwie i opowiedziałam o swojej katastrofalnej imprezie urodzinowej.

– Wiesz, będziesz musiała jakoś wyjaśnić tę sprawę ze swoimi chłopakami. Heath i Erik dadzą radę przymykać oko na obecność drugiego zaledwie tak długo. – Uniosła kciuk i palec wskazujący, rozstawiając je na odległość mniej więcej cala.

– Zrobię to, ale Heath prawie tydzień leżał w szpitalu po tej historii z seryjnym mordercą, z której go uratowałam, a potem rodzice zabrali go na święta na Kajmany. Od miesiąca się nie widzieliśmy. Więc tak naprawdę nie miałam okazji wiele w tej sprawie zrobić.

Skoncentrowałam się na skrobaniu w dno talerza, byle nie patrzeć babci w oczy. Cała sprawa z „seryjnym mordercą” była oczywiście szyta grubymi nićmi. Uratowałam Heatha, ale nie przed czymś tak prostym jak stuknięta istota ludzka. Uratowałam go przed hordą stworów, którą kierowała moja najlepsza przyjaciółka, przeistoczona w nieumarłą Stevie Rae. Nie mogłam jednak powiedzieć tego babci. Ani nikomu innemu. A to dlatego, że stała za tym starsza kapłanka Domu Nocy i moja mentorka, Neferet, która miała stanowczo zbyt silną intuicję. Nie wyglądało na to, żeby potrafiła czytać w moich myślach – przynajmniej nie robiła tego zbyt dobrze – wystarczyłoby jednak, żebym komuś opowiedziała, a ona by odczytała jego myśli i bylibyśmy ugotowani.

I jak tu się nie stresować?

– Może powinnaś wrócić do domu i wszystko naprawić – powiedziała babcia. – To znaczy – dodała na widok mojej przerażonej miny – wyjaśnić sprawę z prezentami gwiazdkourodzinowymi, a nie z Heathem i Erikiem.

– Aha. Jasne. Powinnam to zrobić. – Zamilkłam, zastanawiając się nad jej słowami. – Wiesz, to już naprawdę jest mój dom.

– Wiem. – Uśmiechnęła się. – I cieszę się. Znalazłaś swoje miejsce, Zoey. Jestem z ciebie dumna.

Odprowadziła mnie do miejsca, w którym zaparkowałam swojego starego garbusa, i objęła na pożegnanie. Raz jeszcze podziękowałam jej za wspaniałe prezenty. Żadna z nas nie wspomniała więcej o mojej mamie: są rzeczy, które najlepiej pomijać milczeniem. Powiedziałam babci, że wracam do Domu Nocy, żeby wyjaśnić sprawy z przyjaciółmi, i naprawdę miałam taki zamiar. Ale jakoś tak wyszło, że ruszyłam w stronę centrum miasta. Znowu.

Przez ostatni miesiąc co wieczór wymyślałam sobie jakiś głupi pretekst, żeby się wymknąć i samotnie nawiedzać ulice Tulsy. Nawiedzać!... Prychnęłam pod nosem. Idealne słowo na określenie poszukiwania mojej najlepszej przyjaciółki, Stevie Rae, która miesiąc temu zmarła, a potem ożyła.

Wiem, że to brzmi dziwacznie. No cóż – tak właśnie było.

Adepci umierali. To wiedzieliśmy wszyscy. Sama byłam świadkiem śmierci dwóch spośród trzech osób, które zmarły od czasu mojego przybycia do Domu Nocy. Było zatem wiadomo, że jesteśmy śmiertelni. Nie wszyscy natomiast wiedzieli, że ostatnio zmarła trójka zmartwychwstała, odrodziła się, czy też... do diabła, chyba najprościej będzie powiedzieć, że stali się stereotypowymi wampirami: wysysającymi krew monstrami, w których nie pozostała ani odrobina człowieczeństwa. 1 do tego okropnie śmierdzieli.

Ja o tym wiedziałam, bo miałam nieszczęście zobaczyć coś, co początkowo uznałam za duchy pierwszych dwojga zmarłych adeptów. Kiedy zaczęły ginąć ludzkie nastolatki i wyglądało na to, że ktoś próbuje wrobić w ich śmierć wampira, od razu było wiadomo, że coś tu śmierdzi – zwłaszcza że znałam dwóch chłopaków, którzy zginęli w pierwszej kolejności, więc przez pewien czas interesowała się mną policja. Jeszcze bardziej śmierdziało to, że jako trzeciego porwano Heatha.

Nie mogłam tak po prostu pozwolić mu zginąć. Poza tym niejako przypadkiem zostaliśmy Skojarzeni. Dzięki pomocy Afrodyty dowiedziałam się, jak podążyć za Skojarzeniem i odnaleźć Heatha, a policja była przeświadczona, że uratowałam go – choć w bardzo kiepskim stanie – z rąk seryjnego mordercy.

Co naprawdę odkryłam?

Moją rzekomo nieżyjącą przyjaciółkę i jej obrzydliwe sługi. Wydostałam stamtąd Heatha (stamtąd – to znaczy ze starych tuneli z czasów prohibicji, znajdujących się pod nieczynnym już dworcem w Tulsie) i stawiłam czoło Stevie Rae. Czy też raczej temu, co z niej pozostało.

Widzicie, problem po części polegał na tym, że nie wierzyłam, aby utraciła całe swoje człowieczeństwo, tak jak to (przynajmniej z pozoru) miało miejsce w przypadku pozostałych nieumarłych, odrażających adeptów, którzy próbowali skonsumować Heatha.

Drugą częścią problemu była Neferet. Stevie Rae powiedziała mi, że to co się z nimi stało, to jej sprawka. Wiedziałam, że mówi prawdę, bo na chwilę przed pojawieniem się policji Neferet rzuciła na Heatha i na mnie okropny czar, który miał sprawić, że zapomnimy, co się wydarzyło w tunelach. Chyba w przypadku Heatha czar zadziałał. W moim przypadku też, choć tylko chwilowo. Pokonałam go przy użyciu mocy pięciu żywiołów.

Podsumowując: od tamtej pory zachodziłam w głowę, co u licha mam zrobić po pierwsze, ze Stevie Rae, po drugie, z Neferet, po trzecie, z Heathem. Mogłoby się wydawać, że pomocny będzie fakt, iż żadnego z nich nie było w pobliżu mnie przez ostatni miesiąc – ale nie.

– No dobra – powiedziałam na głos – mam urodziny i jak dotąd są to bardzo parszywe urodziny. Więc wyświadcz mi, Nyks, tę jedną przysługę. Chcę odnaleźć Stevie Rae. To znaczy, bardzo cię o to proszę – dodałam pospiesznie. (Damien zawsze mi przypominał, że rozmawiając z własną boginią, należy zachowywać się uprzejmie).

Nie spodziewałam się odpowiedzi, więc kiedy w moim umyśle zaczęły krążyć w kółko słowa „opuść szybę”, sądziłam, że pochodzą z jakiejś lecącej w radiu piosenki. Rzecz w tym, że nie miałam włączonego radia i słowom nie towarzyszyła muzyka. Poza tym nie płynęły z radia, lecz krążyły w mojej głowie.

Więcej niż odrobinę zdenerwowana opuściłam szybę.

Przez cały tydzień było niezwykle ciepło. Dzisiaj temperatura doszła niemal do sześćdziesięciu stopni Fahrenheita1, co w grudniu jest nieco dziwne, ale w końcu byliśmy w Oklahomie, a tutejsza pogoda ma skłonność do wariowania. Teraz zbliżała się północ i wyraźnie się ochłodziło. Nie żeby mnie to martwiło. Dorosłe wampiry nie odczuwają zimna tak dotkliwie jak ludzie. Nie dlatego, że są zimnymi martwymi kawałami chodzącego reanimowanego mięsa (hm, Stevie Rae może akurat jest), lecz dlatego, że ich metabolizm znacznie się różni od metabolizmu ludzi. Jako adeptka, w dodatku bardziej zaawansowana niż większość młodzieży Naznaczonej dopiero przez paroma miesiącami, już teraz miałam większą odporność na zimno niż młoda istota ludzka. Chłodne powietrze wpadające do wnętrza garbusa wcale mi nie przeszkadzało, więc tym bardziej się zdziwiłam, kiedy nagle zaczęłam kichać i czuć się jakoś nieswojo.

1 Czyli ok. 15,5° Celsjusza (przyp. tłum.).

Co tak, u licha, śmierdziało? Przypominało odór zatęchłej piwnicy i sałatki jajecznej, którą zapomniano w porę włożyć do lodówki, i wreszcie brudnej ziemi, a wszystko to razem wzięte tworzyło wstrętny smród czegoś obrzydliwie znajomego.

– O w mordę! – Uświadomiłam sobie, co czuję, i gwałtownie przejechałam w poprzek trzech nitek jezdni, by zaparkować nieco na północ od centralnego dworca autobusowego. Szybko zasunęłam szybę i zamknęłam drzwi (chybabym umarła, gdyby mi ktoś zwinął moje pierwsze wydanie Drakuli), po czym wbiegłam na chodnik, stanęłam w bezruchu i węszyłam. Od razu wyłapałam ten smród. Ble. Był tak koszmarny, że nie dało się go zignorować. Węsząc dalej jak pomylony kundel, ruszyłam za smrodem wzdłuż chodnika, oddalając się od pokrzepiających świateł dworca.

Znalazłam ją w alejce. Początkowo sądziłam, że pochyla się nad wielkim worem pełnym śmieci, i serce mi się ścisnęło. Musiałam ją uratować od takiego życia – ukryć w jakimś bezpiecznym miejscu do czasu, kiedy tę straszną rzecz, która się z nią stała, da się jakoś naprawić. W przeciwnym razie musi raz na zawsze umrzeć. Nie! Zamknęłam umysł przed takimi myślami. Już raz patrzyłam na śmierć Stevie Rae. Nie miałam zamiaru robić tego znowu.

Nim zdążyłam do niej podejść i objąć ją (wstrzymując oddech), mówiąc, że znajdę wyjście z tej sytuacji, worek ze śmieciami stęknął i poruszył się, a ja zrozumiałam, że Stevie Rae nie grzebie w śmieciach, tylko gryzie jakąś kloszardkę w szyję!

– Jeeezu! Przestań natychmiast!

Stevie Rae odwróciła się z nieludzką szybkością. Kloszardka opadła na ziemię, ale Stevie wciąż trzymała ją za nadgarstek, sycząc na mnie z obnażonymi zębami i gapiąc się oczami błyszczącymi potworną czerwienią. Byłam zbyt zdegustowana, żeby się bać. Poza tym miałam za sobą beznadziejne urodziny i byłam wkurzona na wszystkich, nawet na swoją najlepszą przyjaciółkę, która stała się nieumarłą.

– Stevie Rae, to ja. Daruj sobie ten wygłup z syczeniem, który zresztą jest idiotycznym wampirskim stereotypem.

Przez chwilę nie odpowiadała. Przyszła mi do głowy straszna myśl, że w ciągu ostatniego miesiąca pogorszyło jej się i stała się taka jak pozostali: zezwierzęcona i niekomunikatywna. Żołądek fiknął mi koziołka. Mimo to spojrzałam jej prosto w oczy i przewróciłam swoimi.

– Nawiasem mówiąc, strasznie śmierdzisz. Czyżby w Krainie Obmierzłych Zombiaków nie było pryszniców?

Stevie Rae zmarszczyła brwi, co trochę poprawiło sytuację, bo jednocześnie musiała schować zęby.

– Odejdź, Zoey – powiedziała. Jej głos był zimny i matowy, przez co słodki niegdyś oklahomski akcent zabrzmiał jak szorstka mowa biedoty, ale wypowiedziała moje imię i to wystarczyło mi za całą zachętę.

– Nigdzie nie odejdę, póki nie porozmawiamy. Zostawmy więc tę kloszardkę... nawiasem mówiąc, Stevie Rae, ona pewnie ma wszy i diabli wiedzą co jeszcze... i pogadajmy.

– Jeśli chcesz rozmawiać, musisz zaczekać, aż skończę się posilać. – Stevie Rae pochyliła na bok głowę owadzim gestem. – Czy dobrze pamiętam, że Skojarzyłaś swojego ludzkiego fagasa? Coś mi się widzi, że sama masz apetyt na odrobinę krwi. Może się przyłączysz? – Uśmiechnęła się i oblizała kły.

– Fuj, jesteś po prostu obrzydliwa. I jeśli chcesz wiedzieć, Heath nie jest żadnym fagasem. Jest moim chłopakiem, a przynajmniej jednym z nich. To, że wyssałam mu trochę krwi, było, że tak powiem, niefortunnym przypadkiem. Zamierzałam ci o tym powiedzieć, ale umarłaś. No więc nie, nie mam ochoty gryźć tej tu osoby. Kto wie, gdzie ona się obracała? – Rzuciłam biednej, przerażonej potarganej kobiecinie słaby uśmiech. – Bez obrazy, proszę pani.

– W porzo. Będzie więcej dla mnie. – Stevie Rae zaczęła się pochylać ku gardłu ofiary.

– Przestań!

Zerknęła na mnie przez ramię.

– Mówiłam już, żebyś sobie poszła, Zoey. To nie miejsce dla ciebie.

– Ani dla ciebie – zauważyłam.