Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Rok 1928. Do willi nad jeziorem w Błękitnych Brzegach przyjeżdża Maria, która ma objąć posadę guwernantki dwóch sióstr – Matyldy i starszej Adeli. Ale Maria ma także inny, ukryty cel. Chce rozwikłać pewną zagadkę z przeszłości. Nie wie jednak, że może okazać się to niebezpieczne. Nie tylko dla niej samej.
Rok 2017. Stary dom Matyldy położony nad brzegiem jeziora w Błękitnych Brzegach ma swoje tajemnice. Sekrety skrywa też Małgorzata, która pewnego letniego dnia wraz z kilkumiesięcznym niemowlęciem staje przed jego drzwiami. Ma za sobą bagaż trudnych doświadczeń i tylko jedną prośbę…
Losy kobiet skrzyżują się na dłużej. Połączy je między innymi zagadka śmierci Adeli, starszej siostry Matyldy, która zginęła jako dziecko niemal sto lat wcześniej. Zawartość skrytki znalezionej na strychu rzuca na jej śmierć nowe światło.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 644
Moim rodzicom i siostrom
Maria, sierpień 1929
Nie może zasnąć. Światło księżyca przesącza się przez okno, wyostrza myśli, odpycha sen. Maria odsuwa kołdrę i bierze kilka głębokich oddechów. W owalnym lustrze widzi swoją bladą twarz i szczupłą sylwetkę w haftowanej nocnej koszuli. Wygląda jak jedna z tych zjaw, o których tak lubiła opowiadać Adela. W jakimś stopniu zresztą jest nią, jest duchem, o czym dowiedziała się niedawno. Poznała tajemnicę, którą tak bardzo próbowano ukryć. Duchem stanie się też Adela ‒ a może już nim się stała?
Maria spogląda w okno. W oddali ciemnieje jezioro, a z ogrodu skąpanego w świetle księżyca pełzną niepokojące cienie. Maria otwiera na chwilę okno; chłodne, wilgotne powietrze owiewa jej twarz. Chyba zanosi się na deszcz. Podchodzi do szafy i wsuwa rękę do rozprutej podszewki płaszcza. Kluczyk na szczęście jest na miejscu. Wyłuskuje go spod podszewki, podchodzi do komody i otwiera szufladę. Stare blaszane pudełko po herbacie też jest na swoim miejscu. Ostrożnie unosi wieczko, czuje, że po raz kolejny musi przejrzeć zawartość pudełka. Nagle wydaje się jej, że za drzwiami słyszy jakieś dźwięki, jakby czyjeś wolne, ostrożne kroki. Pośpiesznie chowa pudełko z powrotem do szuflady, a potem zamiera przerażona, wsłuchując się w noc.
Nic. Cisza.
Ledwie się powstrzymuje, żeby nie rzucić się do walizki czekającej pod łóżkiem, spakować ją naprędce, wymknąć się ze śpiącego domu i uciec stąd jak najdalej. Wstaje i choć zrobiła to przed położeniem się, jeszcze raz sprawdza, czy przekręciła klucz w drzwiach. Zamknięte. Chowa kluczyk od komody pod podszewkę płaszcza. Oddycha z ulgą i wraca do łóżka.
Za nic nie może jednak zasnąć, wie już, że tej nocy nie zmruży oka. Nie po tym, co się stało. Znowu te myśli… Nie żyje. Adela nie żyje. Musi to sobie wciąż powtarzać, żeby uwierzyć. To ona, Maria, przyczyniła się do tego wszystkiego. Wciąż widzi idący pod wodę kształt, białą sukienkę i złocistorude włosy, które nikną w głębinach. Płynie ile sił, ale wie, że nie zdąży. Wie, że nie zdążą też inni. A później ta sama sukienka, skulony nieruchomy kształt, głęboki dół, złocistorude włosy niknące pod ziemią, deszcz zacinający w twarz jej i Wincentego. Wciąż nie może w to uwierzyć, choć przecież wszystko do tego zmierzało. Wydaje się to jednak zbyt nieprawdopodobne, niemożliwe. A przecież wiedziała, że tak się stanie. Nie dało się temu zapobiec, mimo że próbowała znaleźć inny sposób. Adela musiała zginąć.
Musi jak najszybciej wyjechać, zatrzeć za sobą ślady. Zastanawia się, jak wiele wiedzą inni. Czy ktoś się czegoś domyśla? Nikt nie może dowiedzieć się prawdy. Nie teraz, być może nigdy. Musi jeszcze wytrzymać. Odczekać trochę, żeby nie wzbudzić podejrzeń, a potem wyjechać. Wyjechać jak najdalej. To jedyne, co jej pozostało.
Małgorzata, sierpień 2017
Okolica jest piękna. Wzdłuż drogi, między domami, połyskuje w słońcu błękitna tafla jeziora. Jest początek sierpnia; termometr w samochodzie pokazuje trzydzieści jeden stopni, jest gorąco i parno. Ostatnio lato ciągle raczy nas upałami albo ulewami, jakby możliwe były tylko takie skrajności. Obserwuję drogę i rozglądam się z ciekawością. Czasami zastanawiam się, skąd biorą się niektóre nazwy miejscowości, nieraz dziwaczne, zabawne lub wręcz groteskowe. Błękitne Brzegi to jednak dobra nazwa. Pasuje do tego malowniczego zakątka.
Zerkam w lusterko. Zosia śpi spokojnie w foteliku, jej drobne ciałko jest rozluźnione. Mała uwielbia podróże, a dźwięk silnika i jednostajny ruch ją uspokajają. Usta ma lekko rozchylone, poruszają się jakby ssała przez sen. Niedługo skończy trzy miesiące. To nadal maleństwo, jednak przestała już być noworodkiem, staje się coraz bardziej ciekawska, coraz uważniej się we mnie wpatruje, świat coraz bardziej ją interesuje. Zapomniałam już, jak to jest, myślałam, że nigdy więcej nie będzie mi dane opiekować się tak małym dzieckiem. Życie jednak jest pełne niespodzianek. Niewiele pamiętam z czasu, kiedy Ida była taka mała. Minęło już prawie dwadzieścia lat. Teraz tak wiele się zmieniło. Kiedy się dowiedziałam o Zosi, kupiłam kilka książek o rodzicielstwie, godzinami siedziałam na stronach, forach i blogach parentingowych, żeby mieć o czymkolwiek pojęcie. Kremy, pieluszki, emolienty, szczepienia, pielęgnacja kikuta pępowinowego, sposoby na kolki, karmienie, przewijanie, odpowiednie mleko, smoczki. Utonęłam w tych informacjach na wiele dni, ale wiedziałam, że i tak nie dam rady się odpowiednio przygotować. To dziecko pojawiło się zbyt nagle, w dodatku, kiedy musiałam mierzyć się z czymś tak bolesnym i potwornym. Może zresztą nigdy nie da się do tego całkiem przygotować, niezależnie od okoliczności. Nie udało mi się też przecież z Idą, to była jazda bez trzymanki, upadki i wzloty. Macierzyństwo to rozpędzona kolejka górska, z której nie można wysiąść ani nawet na chwilę się zatrzymać. Z drugiej strony przygotowania, a później opieka nad małą zapełniały czas, pozwalały przetrwać. Może gdyby nie Zosia kompletnie bym się rozsypała i poddała. Może to dziecko było moim ratunkiem.
Ida… Znów pojawia się poczucie winy i ściska klatkę piersiową jak imadło. Gdybym była lepszą matką, prawdopodobnie TO nigdy by się nie stało. Byłaby tutaj teraz, biegała, śmiała się i rozmawiała ze mną, widziałaby jak rośnie Zosia. Biorę głęboki oddech. Nie chcę teraz o tym wszystkim myśleć. Psycholog, do której chodzę od dwóch miesięcy, twierdzi, że za dużo rozpamiętuję, że powinnam skupić się na działaniu, na tym, co mogę teraz zrobić, co zmienić. No i właśnie to robię, przyjechałam tu przecież w konkretnym celu.
Jadąc, zerkam na numery domów ulokowanych wzdłuż wąskiej drogi. Gdzieś tu powinien znajdować się dom Marcina i Leny, a obok – jej babci. Tylko Lena wie, co się stało. Poprosiłam ją, żeby nie mówiła o tym nikomu. Nawet gdyby miało to prowadzić do nieporozumień i niezręczności, ma milczeć jak grób. Nie chcę o tym rozmawiać, tłumaczyć, przeżywać po raz kolejny. Nie jestem jeszcze gotowa, żeby mówić o tym swobodnie.
Wreszcie widzę dwa bliźniaczo podobne domy, stojące blisko siebie, rozdzielone niskim płotem, który wygląda jakby był w trakcie rozbiórki. Numery się zgadzają, to tutaj. Dom Leny. A jednak nie zatrzymuję się, jadę wolno dalej, coś mnie przyciąga do zakrętu, który widzę w oddali. Prawdopodobnie tam znajdę dom tej kobiety. Matylda. Jak ją właściwie powinnam nazwać? Naprawiaczka lalek? Uzdrowicielka zabawek? Lekarka od zabawek? Tak ją nazywali w jakimś artykule, który znalazłam w jednym z lokalnych serwisów internetowych. Lena twierdzi, że to niezwykła kobieta, przyjaciółka jej babci. Chcę tylko zerknąć, rzucić okiem na ten dom. Kiedy Lena o niej wspomniała, a później skojarzyłam, kim ona jest, kim musi być, uznałam to za niezwykły zbieg okoliczności, za zrządzenie losu. Nie jestem przesądna, ale nie wierzę, że to zwykły przypadek. Musi być w tym coś więcej, jakiś zamysł, jak w dobrze skonstruowanej fabule.
Okrążam jezioro. Domów jest z tej strony o wiele mniej, a przy linii brzegowej znajdują się prawie same drzewa i łąki. Wreszcie widzę kolejny budynek i wydaje mi się, że to musi być ten, którego szukam, ale zaraz okazuje się, że nie, musiałam się pomylić. Widziałam go przecież na zdjęciu, ten jest o wiele mniejszy, choć też wydaje się stary, najprawdopodobniej przedwojenny. Czytałam, że znajdowało się tu przed wojną kilka willi zamożniejszych mieszkańców Lipowic, z których korzystali głównie w cieplejszych miesiącach roku. Dom, którego szukam, stoi trochę dalej. Teraz go rozpoznaję, jeszcze z daleka. Duży, samotny, trochę posępny. Z trzech stron otacza go kamienny mur, porośnięty gdzieniegdzie pnączami. Od frontu kuta ciemna brama, która sprawia wrażenie nowej albo odnowionej. Mijam go wolno, starając się przez zamkniętą bramę dostrzec więcej szczegółów. Miga mi żwirowa aleja obsadzona z obu stron drzewami, ławka, kamienny posąg porośnięty mchem, czerwona dachówka, balustrada balkonu porośnięta pnączami. Dojeżdżam do końca drogi i zawracam. W ostatniej chwili, kiedy mam ponownie minąć dom, podejmuję szybką decyzję i zatrzymuję się przy bramie.
Wysiadam z samochodu, starając się nie trzaskać drzwiami i z tylnego siedzenia wyciągam fotelik ze spokojnie śpiącą Zosią. Powinnam najpierw odwiedzić Lenę, tak byłoby łatwiej, jednak nie potrafię się powstrzymać. Czuję, że muszę wejść do środka. Ruszyć żwirową alejką, zastukać do drzwi. To silniejsze ode mnie. Zasuwka w żelaznej furtce ustępuje bez oporu i bez jednego skrzypnięcia. Stoję teraz na żwirowej alejce, nade mną górują stare drzewa o chropowatych, masywnych pniach, dalej zielenieje równo przycięty trawnik. Teraz mogę przyjrzeć się domowi dokładniej. Znajduje się na wprost mnie, jakby chciał stanąć ze mną twarzą w twarz. Jest duży, dwupiętrowy. Widzę ganek i dwie jasne kolumny, wykusz, lukarny i okna ze zdobnymi obramowaniami. Gdybym pisała powieści grozy, ten dom mógłby być inspiracją. Jest w tym coś niepokojącego i hipnotyzującego. Nie wzbudza jednak we mnie strachu, raczej ciekawość i dziwną nostalgię. Czuję coś znajomego, bliskiego, jakbym była tu już wcześniej. Ruszam alejką, żwir chrzęści pod butami, w koronach drzew ćwierkają ptaki. Czuję się trochę jak Alicja w krainie czarów, jakbym po otwarciu furtki znalazła się w innym świecie, w świecie z przeszłości, tkwiącym gdzieś poza czasem. Wchodzę na ganek i staję przed masywnymi, rzeźbionymi drzwiami z niewielką szybką. Wydają się bardzo stare, choć są zadbane, odmalowane. Stawiam fotelik z Zosią obok donicy z czerwonymi różami. Kwiaty są piękne, wypielęgnowane, płatki przywodzą na myśl aksamit. Czuję ich ciężki, słodki zapach.
Widzę przycisk dzwonka, ale jest też kołatka. Wyobrażam sobie, że to, czego użyję, co wybiorę, przesądzi o tym, co zobaczę za drzwiami. Dzwonek – ciągle będę w teraźniejszości, w zwykłym świecie. Kołatka – przeniosę się do przeszłości jak podróżnik w czasie. Nie mogę się powstrzymać, żeby nie zastukać najpierw kołatką. Jest ozdobna, koloru miedzi, przyjemnie chłodna w dotyku. Odczekuję chwilę, ale nic się nie dzieje. Może nikogo nie ma w domu. Nie brałam pod uwagę takiej opcji, a jest przecież możliwa. Zastanawiam się czy użyć teraz dzwonka, ale nie wiem, czy nie zabrzmi to zbyt napastliwie, postanawiam więc jeszcze trochę odczekać. W końcu za drzwiami mieszka staruszka, nie przybiegnie w podskokach. Poza tym coś we mnie sprzeciwia się użyciu dzwonka, jakby to miało przełamać czar, który roztoczył wokół ten budynek, obedrzeć go z tajemniczości, sprawić, że przestanę czuć się jak podekscytowane dziecko. W końcu słyszę kroki. Ktoś przekręca klucz w zamku. Po chwili na progu staje niewysoka, szczupła staruszka z włosami koloru mleka, upiętymi starannie do góry, ubrana w prostą, pastelową letnią sukienkę. Na nogach ma białe eleganckie sandały. Patrzy na mnie pytająco. Jej oczy są duże, jasnoniebieskie i bystre.
– Dzień dobry – odzywam się po chwili. – Pani Matylda? – pytam, choć raczej nie spodziewam się tu nikogo innego.
– Tak. We własnej osobie. – Posyła mi lekki uśmiech, choć wygląda na trochę zaskoczoną. Wydaje się nastawiona przyjaźnie, ale wyczuwam pewien dystans, może powściągliwość. Raczej nie należy do ekstrawertyków. Domyślam się tego, bo mnie samej bliżej do introwertyka.
– Nie przeszkadzam? Czy mogłabym z panią chwilę porozmawiać? Mam pewną sprawę. Jestem znajomą Leny – dodaję, żeby nie wyjść na intruza.
– Ach, Leny, trzeba było tak od razu. – Wyciąga do mnie rękę. – Miło mi panią poznać pani…
Podaję jej dłoń, zauważam, że zerka przelotnie na blizny.
– Małgorzata – mówię, odwzajemniając uścisk.
Przygląda mi się uważniej i chyba dopiero teraz zauważa fotelik ze śpiącą Zosią stojący obok.
– Och, widzę, że nie jest pani sama! – Podchodzi do fotelika i zagląda do środka. Zosia śpi z jedną ręką uniesioną do góry i przytkniętą do twarzy, jakby się zadumała. – Śliczne to pani maleństwo – mówi lekko przyciszonym głosem. – To dziewczynka?
– Tak, ma na imię Zosia.
– Z daleka pani przyjechała? – Patrzy na mnie pytająco, z namysłem. Pewnie zastanawia się, o co może mi chodzić. – Nie wygląda pani na tutejszą.
– Z Białegostoku. Jechałyśmy trochę ponad godzinę. Ale Zosia lubi jazdę samochodem, więc to żaden problem.
Nie chcę tłumaczyć, że właściwie stamtąd też nie jestem. Że w pośpiechu zostawiłam za sobą stolicę i przyjechałam na Podlasie. To wymagałoby wyjaśnień, a ja nie mam na to siły.
– Wprawdzie niedługo miałam wychodzić, ale mogę zostać jeszcze trochę, to nic pilnego.
Robi mi się głupio. Chyba podświadomie zakładałam, że staruszka w tym wieku będzie całymi dniami siedzieć na ławeczce przed domem podpierając się laską i dumać o minionych latach. Pani Matylda nie pasuje jednak do tego stereotypu babuni. Ma w sobie wciąż jakąś żywotność, przenikliwość, energię.
– Proszę, wejdźcie – zaprasza mnie.
W sieni natychmiast witają nas trzy ciekawskie koty. Jeden jest bury, drugi czarny, a trzeci tricolor. Zawsze lubiłam koty, ale nigdy żadnego nie miałam. Najpierw, kiedy byłam dzieckiem, mama się nie zgadzała, później, kiedy wyszłam za mąż i miałam już swoją rodzinę ‒ ze względu na alergię Adama.
Pani Matylda prowadzi mnie chłodnym, zaciemnionym korytarzem i po chwili wchodzimy do jasnego salonu. Jej ruchy i gesty mają w sobie jakąś elegancję, ale są jednocześnie naturalne i niewymuszone. Koty ocierają się o moje nogi, obwąchują z ciekawością fotelik, trącają różowymi nosami bose, pulchne stópki Zosi, która dalej spokojnie śpi, nieświadoma zaciekawienia, jakie wzbudziła. Potrafi tak spać kilka godzin kamiennym snem.
Rozglądam się z zaciekawieniem po salonie. To mieszanina starego z nowoczesnym, co tutaj wcale się nie gryzie, ale współgra i dopełnia. Jasna nowa kanapa, stara komoda i okrągły stolik z ciemnego drewna, modne zasłony, miękki puszysty dywan, na którym kładzie się z zadowoleniem jeden z kotów, czarny, ten który wygląda na najmłodszego i wydaje się najbardziej ciekawski. Dwa fotele przy wyjściu na taras, kolejny stolik. Na jednej ze ścian przy oknie wisi kilka fotografii, głównie czarno-białych.
– Proszę sobie usiąść – mówi pani Matylda.
Zajmuję miejsce na jednym z foteli przy oknie. Obok stawiam fotelik samochodowy z Zosią. Koty natychmiast znów go obwąchują, po chwili jednak szary wskakuje na fotel, trójkolorowy sadowi się na kanapie, a czarny znika za otwartymi drzwiami na taras.
– Chce pani coś do picia? Kawy, herbaty?
– Nie chcę robić kłopotu, to zajmie właściwie chwilę, a wiem, że się pani śpieszy.
– To naprawdę nie problem. Nie śpieszy mi się aż tak bardzo. Właściwie wybierałam się do babci Leny. Mamy takie swoje spotkania. – Uśmiecha się. – Można powiedzieć, że zloty starych czarownic.
– Ja też wybieram się do Leny. Nie byłam tam jeszcze. Wprawdzie miałam jechać tam od razu, ale…
– O, widzi pani! – woła z entuzjazmem. – Świetnie się składa. Wybierzemy się razem. Dojście tam i tak by potrwało, a jeśli pani zgodzi się mnie podwieźć, zaoszczędzę trochę czasu. – Patrzy na mnie pytająco. – To jak, napije się pani czegoś, pani Małgorzato? Może coś zimnego, sok? – Wachluje się ręką. – Strasznie dziś parno.
– Wystarczy szklanka wody, jeśli to nie problem.
Pani Matylda znika w kuchni, która łączy się częściowo z salonem. Przyglądam się fotografiom na przeciwległej ścianie. Muszą być jeszcze sprzed wojny. Uśmiechnięte twarze, szykowne stroje, na kilku rozpoznaję ten dom, na innym dwójka dzieci – dwie dziewczynki, na następnym matka z niemowlęciem, na jeszcze kolejnym portret mężczyzny o surowym spojrzeniu. Szukam znajomej twarzy i chyba dostrzegam ją wśród osób na grupowym zdjęciu. Ale może mi się tylko wydaje, może to wcale nie jest ta twarz?
Po chwili wraca pani Matylda, w rękach trzyma dwie szklanki. Jedną z wodą, drugą z sokiem. Odrywam wzrok od zdjęć, nie chcę żeby zauważyła, że się im przyglądam. Jeszcze nie zdecydowałam, czy wyznam jej prawdę, może powinnam zrobić to od razu, ale czuję opór, nie wiem jak to przyjmie. Poza tym nie po to tu przyszłam.
– Może wyjdziemy na taras? – proponuje. – Taka piękna pogoda…
– Tak, przyjemnie będzie posiedzieć na zewnątrz.
Na tarasie stoją trzy fotele i okrągły stolik. Siadam na jednym z foteli. Pani Matylda stawia szklanki na stoliku i podchodzi do drzwi tarasu.
– Zaraz wracam – mówi. – Przyniosę coś jeszcze.
Rozglądam się z ciekawością. Taras jest częściowo zadaszony, balustradę oplatają zielone, gęste pnącza, w donicach wiszą i stoją barwne kwiaty, gdzieś niedaleko ćwierkają ptaki. Z tarasu roztacza się piękny widok, trochę przesłonięty przez drzewa. Na wprost wije się szeroka aleja, ciągnąca się aż do położonego w oddali jeziora, które prześwieca przez drzewa i krzewy. Po bokach widać węższe alejki, ocienione ławeczki, staw, altankę i fontannę. Czuję się jak w rajskim zakątku. Zosia kręci się przez chwilę w foteliku, a później znów zasypia ‒ to znak, że prawdopodobnie niedługo się obudzi.
Po chwili starsza pani wraca, niosąc na talerzu cały stos pięknie udekorowanych babeczek, tartaletek i ciasteczek.
– Wyglądają przepysznie. – Patrzę na nie z podziwem. Choć w ostatnich miesiącach mam kiepski apetyt, wszystko wydaje się bez smaku, a jedzenie ledwie przechodzi mi przez gardło, na ich widok ślina napływa mi do ust, mam ochotę ich spróbować. – Gdzie można dostać takie cuda?
– W miasteczku jest cukiernia. – Pani Matylda siada przy stoliku. – Chatka Baby Jagi.
– A tak… – przypominam sobie. – Lena wspominała mi coś o tym. Chyba należy do jej babci?
– Prawdę mówiąc, należy do nas trzech – do Florentyny, do mnie i do Celiny, jeszcze jednej równie starej czarownicy. Te akurat przygotowałam sama. Lubię je ozdabiać, to mnie odpręża.
Zawieszam rękę nad talerzem i zastanawiam się, który z wypieków wybrać. W końcu decyduję się na babeczkę. Odgryzam kawałek – jest miękka, puszysta. Przy kolejnych kęsach ze środka wypływa krem czekoladowy, który rozpływa się w ustach.
– Przepyszna – mówię szczerze.
– Cieszę się, że pani smakuje, proszę spróbować też innych.
Upijam kilka łyków wody, a pani Matylda obraca w dłoni szklankę z sokiem i patrzy na mnie wyczekująco. Na pewno zastanawia się po co tu jestem.
Sięgam po kolorową torbę z rzeczami Zosi. Grzebię w niej chwilę, odsuwając na bok mokre chusteczki, pieluchy i ubranka na zmianę. Wreszcie wyjmuję tekturowe pudełko w kwiaty. Otwieram je. Lalka leży tam jak w małej trumience i przygląda mi się pełnymi wyrzutu niebieskimi oczyma.
– Słyszałam, że zajmuje się pani naprawą i odnawianiem zabawek – mówię.
– Tak, można powiedzieć, że to coś w rodzaju nieszkodliwego bzika. – Mruga porozumiewawczo.
Wyjmuję lalkę z pudełka i kładę na stoliku.
– Właśnie w tej sprawie przyszłam.
Przyglądam się zabawce ze smutkiem. Próbuję nie myśleć o tamtym dniu. Patrzę na popękane oko i jeden policzek z żyłkami pajęczych pęknięć, które upodabniają twarz lalki do twarzy staruszki. Ma odłamaną rękę i nogę, zakurzone ubranie. Mimo wszystko ciągle jest w niej coś pięknego i hipnotyzującego. W niebieskim oku, tym, które ocalało, widać błysk, jakby lalka przyglądała mi się z przenikliwością, włosy wydają się prawdziwe – rudozłote, miękkie i lśniące, karminowe usta wyginają się w lekkim półuśmiechu. Lalka ma na sobie jasnoniebieską haftowaną sukienkę ‒ kiedy byłam dziewczynką, marzyłam, żeby mieć podobną.
– Chyba nie miała bidula szczęścia – mówi pani Matylda. Patrzy na nią niemal ze współczuciem i czułością, jak na żywą istotę.
– Tak, jest okropnie zniszczona. – Wzdycham. – Już wcześniej nie była w najlepszym stanie, bo ma swoje lata, ale jakieś osiem lat temu zdarzył jej się pewien mały wypadek. Jest w rodzinie od dawna, dała mi ją babka, miała ją od dziecka.
Pani Matylda bierze lalkę i ogląda ją z uwagą. Unosi jasne włosy z tyłu jej głowy. Ogląda wytłoczony tam znak. Wiem, że jest tam trójkąt, a w środku litery A. S. i K.
– To ciekawy i dość rzadki egzemplarz, pochodzi z kaliskiej fabryki zabawek Adama Szrajera. Ten model produkowano przed wojną. Mam w swojej kolekcji kilka podobnych lalek. Prawdę mówiąc, to jeden z moich ulubionych modeli.
– Czy da się ją naprawić? – dopytuję.
– Nie powinno być problemu, choć to zajmie trochę czasu. Dobrze, że głowa jest w miarę dobrym stanie, strój też wygląda na oryginalny.
– Bardzo by mnie ucieszyło, gdyby zechciała pani się nią zająć.
Kiwa głową, oglądając dokładnie lalkę.
– Dobrze – zgadza się po chwili. – Zrobię, co się da.
– To świetnie! – Naprawdę się cieszę. Sama nie wiem, czemu to dla mnie takie ważne, może dlatego, że ta lalka stanowi dla mnie pewien symbol. – Słyszałam, że ma pani dużą kolekcję starych zabawek – mówię i rozglądam się automatycznie, ale przecież już wcześniej nie zauważyłam ani jednej. Muszą mieć swoje miejsce w innej części domu.
– Tak, mam nawet dla nich cały osobny pokój. – Uśmiecha się. – Czego jak czego, ale miejsca w tym domu nie brak.
– Chciałabym kiedyś zobaczyć tę kolekcję. Na pewno jest ciekawa.
– Ależ chętnie ją pani pokażę. – Pani Matylda ponownie się uśmiecha, jej twarz się rozjaśnia. – Do tego nigdy nie trzeba mnie namawiać. Ale ostrzegam, że szybko pani stąd wtedy nie wyjdzie.
– Może wobec tego innym razem – mówię z żalem, zerkając na zegarek w smartfonie.
Dochodzi trzynasta. Mam jedno nieodebrane połączenie od Leny i jednego esemesa, którego szybko odczytuję:
Wszystko okej? Nie zgubiłaś się po drodze? :)
– I tak zajęłam już zbyt wiele czasu – zwracam się ponownie do pani Matyldy. – Poza tym Lena się niepokoi, miałam być u niej prawie godzinę temu.
Szybko wklepuję odpowiedź:
Wszystko w porządku. :) Niedługo będę!
– U Leny zatrzyma się pani na dłużej? – dopytuje pani Matylda.
– Nie, zostanę tylko do wieczora, chcę wrócić dziś przed nocą.
– Wobec tego niech pani wpadnie tu jeszcze przed wyjazdem, jeśli czas pozwoli. Pokażę pani dom i kolekcję.
– Chętnie – zgadzam się.
Niedługo później wszystkie trzy siedzimy już w samochodzie. Czuję się niemal radośnie, jakby z mojego serca spadła część ciężaru, co nieczęsto mi się teraz zdarza. Cieszę się, że pani Matylda zajmie się lalką, choć to przecież niewiele zmieni, problemy nie znikną jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, to nie bajka. Mimo wszystko czuję się lepiej ‒ może towarzystwo pani Matyldy tak na mnie działa, może ten piękny letni dzień, a może perspektywa spotkania z Leną?
Kiedy dojeżdżamy na miejsce, Lena stoi już przed bramą i macha nam na powitanie.
– Widzę, że poznałaś już panią Matyldę – mówi.
Ma na sobie krótkie dżinsowe szorty i podkoszulek z logo Pink Floydów. Jej ramiona pokrywa opalenizna, kasztanowe włosy błyszczą w słońcu, twarz promienieje. Wygląda na szczęśliwą i swobodną, bardziej niż podczas jej wizyt, kiedy spotykałyśmy się na mieście po moim przyjeździe na Podlasie. Widać, że tu jest jej dom. Czuję się przy niej wyblakła jak stara kartka papieru wyrwana z książki, choć przecież nie dzieli nas aż tak duża różnica wieku. Może dlatego, że ona wygląda na mniej lat, niż ma, a ja, szczególnie ostatnio, na więcej. Mimo wszystko po chwili jej wesołość mi się udziela, cieszę się, że zdecydowałam się przyjechać.
Lena zagląda do fotelika z Zosią.
– Jest prześliczna! – mówi przyciszonym głosem, a Zosia marszczy lekko nosek przez sen, mruga oczami, ale dalej śpi.
Po chwili podbiega do nas wielkie czarne psisko z białym krawacikiem na szyi. Tańczy wokół nas, merda z zapamiętaniem ogonem. To musi być ta znajda, którą Lena przygarnęła jako szczeniaka jakieś półtora roku temu i o której mi opowiadała.
– To jest Driada, o ile się nie mylę – mówię, wyciągając rękę, a psisko natychmiast przesuwa po niej językiem, jakbym była porcją najlepszych lodów świata.
– Tak, miała wyrosnąć na średniego psa… – Lena się śmieje. – Ale sama widzisz… Koń, nie pies. Marcin żartuje, że Ada ma własnego kucyka.
– No już, już – uspokaja suczkę pani Matylda, głaszcząc ją po głowie. – Wystarczy tej radości, bo nas stratujesz.
Driada z daleka mogłaby uchodzić za nowofundlanda, tak jest wielka. Jednak budową ciała i wyglądem przypomina owczarka niemieckiego.
– Chodźcie, wszyscy już czekają.
Lena bierze mnie pod ramię i prowadzi podjazdem. Pani Matylda idzie obok żwawym krokiem, nawet zadziwiająco żwawym jak na staruszkę. Rozglądam się dookoła, kiedy przechodzimy przez piękny, wspaniale utrzymany ogród, mijamy zadbany warzywnik i niewielki sad. To należy chyba do babci Leny, a podwórko jej i Marcina zapewne jest obok. Chociaż obie części są teraz prawie połączone (został tylko mały kawałek płotu do rozebrania, tuż przy ulicy), różnią się od siebie. Druga część jest bardziej zarośnięta, trochę zaniedbana, choć widać, że ktoś wykonał już sporo pracy. Lena mówiła, że do końca jeszcze daleko. Przez lata ogród był zaniedbany po śmierci właścicielki. Dalej, nad brzegiem jeziora zauważam kilkoro ludzi. Przybliżamy się i widzę, że to dwie starsze kobiety, mężczyzna i dziewczynka. Wszyscy odwracają głowy w naszą stronę. Jedna ze staruszek ubrana jest w ładną sukienkę, choć nie tak elegancką jak Matyldy, ma długi siwy warkocz i oczy niezwykłego chabrowego koloru, które przyciągają wzrok. Domyślam się, że to pewnie babcia Leny, bo Lena sporo mi o niej opowiadała. Druga kobieta ma krótko przycięte włosy pomalowane na intensywny rudy kolor, nosi długą, jaskrawą spódnicę i kolorową bluzkę. Kolory bluzki i spódnicy gryzą się ze sobą, starsza pani trochę przypomina przez to barwną, egzotyczną papugę. To pewnie przyjaciółka pani Matyldy i babci Leny. Kobiety uśmiechają się na nasz widok, przerywają rozmowę, a mężczyzna podchodzi bliżej.
– To Marcin – przedstawia go Lena.
– Cześć. – Podajemy sobie ręce. – Miło cię poznać, Lena wiele o tobie opowiadała. – Marcin wygląda na trochę starszego od Leny, może jest w moim wieku, może trochę młodszy. Jest przystojny – ciemne włosy, duże niebieskie oczy, dołeczek, kiedy się uśmiecha. Od razu wzbudza moją sympatię. Najbardziej intrygujący jest jego głos – niski i dźwięczny z dobrą dykcją – rzadko się taki słyszy.
– To Ada. – Lena wskazuje na dziewczynkę, siedzącą na pomoście, która uśmiecha się do mnie lekko, drapiąc pomrukującą z zadowolenia Driadę za uchem. Psisko ułożyło się wzdłuż pomostu, opierając wielki łeb na kolanach dziewczynki. Ada jest podobna do ojca, te same niebieskie oczy, ciemne włosy, ładna buzia. O dziwo, jest w niej także coś z Leny, wyczuwa się jakieś podobieństwo, choć przecież to jej przybrana córka. Gdybym tego nie wiedziała, nigdy bym się nie domyśliła.
Witam się z obydwiema kobietami. Tak jak się domyślałam, ta z siwym warkoczem to Florentyna – babcia Leny, a rudowłosa to pani Celina, mieszkająca po drugiej stronie drogi. Babcia Leny wita mnie serdecznie, a pani Celina zalewa potokiem pytań. Jak minęła podróż? Skąd przyjechałam? Ile miesięcy ma Zosia? Na jak długo zostanę, czym się zajmuję?
Kiedy indziej te pytania i dociekliwość pani Celiny by mi nie przeszkadzały, ale teraz wolałabym mówić o sobie jak najmniej.
– Celka, daj dziewczynie żyć, buzia ci się nie zamyka, jak zawsze – wybawia mnie z opresji pani Matylda. Może zauważyła, że czuję się skrępowana.
Uśmiecham się na myśl, że ktoś nazywa mnie jeszcze dziewczyną. Czy kiedyś ta moja czterdziestka, która jeszcze niedawno mnie tak przerażała, wyda mi się młodością? Czy kiedykolwiek dożyję tylu lat, co te kobiety? Nie mogę sobie tego wyobrazić, a przecież życie tak szybko ucieka; czasami czuję się, jakbym jeszcze wczoraj była małą dziewczynką w szkolnym fartuchu i kapciach, a dziś ktoś za pomocą sztuczki zamienił mnie w kobietę, którą teraz jestem. Jak mam sobie z tym wszystkim poradzić? Gdzieś w głębi duszy chyba ciągle jestem tym dzieckiem, ono nigdy nie zniknęło, siedzi cichutko w środku i obserwuje jak odgrywam dorosłą. Jak udaję, że wszystko wiem i ze wszystkim sobie radzę, a tak naprawdę często mam ochotę wybuchnąć histerycznym płaczem jak przedszkolak, który zgubił się w wielkiej galerii handlowej.
Teraz wszyscy pochylają się nad fotelikiem. Zosia już nie śpi. Przygląda się wszystkim szeroko otwartymi wielkimi, niebieskimi oczami. Jest zaciekawiona, ale nie przestraszona, próbuje zrozumieć to zamieszanie.
– Ale malutka! – woła Ada, pochylając się nad fotelikiem.
– Ty też taka byłaś – Marcin klepie ją po głowie.
– Naprawdę? Aż taka mała?
Zosia jest spora jak na swoje prawie trzy miesiące i pulchna. Ida była mniejsza, szczuplejsza. Dopiero gdy stała się nastolatką, wyciągnęło ją w górę tak bardzo, że mogła poklepać mnie po głowie.
– Nawet mniejsza. Później obejrzymy stare zdjęcia.
W tej samej chwili Zosia niespokojnie kręci się w foteliku, wygina usta w podkówkę i słychać cichy płacz.
– Muszę ją przewinąć i nakarmić – mówię, biorąc ją na ręce.
Lena podnosi fotelik.
– Chodźmy do domu. Tam będzie wygodniej.
Prowadzi mnie alejką, którą przyszłyśmy, później przez taras do środka. W domu panuje przyjemny chłód. Jesteśmy w małym salonie. Czarny kot, leżący w plamie słońca przy drzwiach na taras, odwraca głowę w naszą stronę. Sierść mu błyszczy. Po chwili przeciąga się leniwie i przymyka oczy. To pewnie kotka Buka, Lena mi o niej wspominała i opowiadała czasami zabawne anegdotki na temat jej i Driady. Kotka ponoć rządzi w domu niepodzielnie i owinęła sobie to wielkie psisko wokół pazura.
– Tu na kanapie będzie wygodnie? – pyta Lena.
– Tak, poradzę sobie.
– Chcesz coś do picia? – pyta. – Może jesteś głodna? Niedługo będzie grill, ale może chcesz przedtem coś przekąsić?
– Nie dzięki, poczekam. – Kładę Zosię na kanapie, a ona rozgląda się z zaciekawieniem. Nie boi się nowych miejsc ani ludzi. Przynajmniej na razie. – Pani Matylda mnie już częstowała. Dawno nie jadłam takich pysznych babeczek.
– O tak, babcia, Matylda i Celina są cudotwórczyniami, jeśli chodzi o słodkości! To prawie czary. – Klepie się po brzuchu. – Na moje nieszczęście. Odkąd tu mieszkam, znów przytyłam. Nawet ostatnimi mdłościami się nie przejmuję.
– A właśnie, jak się czujesz? – pytam, wyjmując z torby podkład, mokre chusteczki i pieluchy.
– Ogólnie dobrze, tylko często mnie mdli, najgorzej rano, ale w dzień często też. Poranny paw to już rytuał.
– Powinno być lepiej. Przynajmniej zazwyczaj jest. Ja też tak miałam z Idą, później już mniej. Apetyt wrócił i zaczęłam tyć i rozrastać się jak ciasto drożdżowe.
– Nie strasz mnie! Brzuch może się rozrastać, a w innych częściach ciała i tak jestem już zanadto rozrośnięta.
– Który to tydzień? – Zdejmuję Zosi body, a ta macha z zadowoleniem nóżkami, uśmiecha się. Jest takim pogodnym dzieckiem, że czasami zadziwia mnie, jak bardzo ludzie mogą się od siebie różnić już na etapie niemowlęctwa.
– Piętnasty. – Lena pochyla się nad Zosią i dotyka jej rączki, a mała zaciska piąstkę na jej palcu. Lena patrzy na nią z czułością. – Jest śliczna. Nie mogę uwierzyć, że już niedługo będę miała swoje dziecko. Zwłaszcza że jeszcze nie tak dawno zastanawiałam się, czy w ogóle chcę kiedykolwiek mieć dzieci. A później, kiedy już się zdecydowaliśmy, okazało się, że mogę mieć problemy z zajściem w ciążę. Jednak udało się szybciej, niż się spodziewałam.
– Na pewno się cieszysz. – Uśmiecham się. – To wyjątkowy czas.
– Czasami wprawia mnie to w ekscytację i mam ochotę skakać z radości, czasami przeraża. Wtedy to też przypomina skakanie, tyle że głową w dół, jak na bungee. – Wzdycha. – I te myśli… Czy okaże się zdrowe? Czy wszystko będzie w porządku? Jak ja dam radę? Chyba zwariowałam, że się zdecydowałam!
– Dasz radę. – Uśmiecham się, przypominając sobie swoje własne obawy. – Nie da się uniknąć błędów, czasami bywa ciężko, ale będzie dobrze, zobaczysz. I nie bój się prosić o pomoc, gdybyś nie miała siły, gdyby coś było nie tak. Początki bywają trudne. Czasami potrzeba chwili wytchnienia, żeby nie zwariować.
Przez chwilę mam ochotę opowiedzieć jej, jak to było z Idą, jak wyglądał początek, ale nie chcę jej straszyć. Na pewno nie mogę jej powiedzieć, jaką okropną matką byłam ostatnio. Nie wie, że miałam swój udział w tym, co się stało, choć nie bezpośredni. Zna tylko skutki, ale nie przyczyny. Nie mam odwagi ani siły, żeby o tym rozmawiać, nawet z nią, mimo że jest od niedawna jedną z najbliższych mi osób. Może ona poradzi sobie lepiej? W końcu podobno niektóre kobiety cieszą się macierzyństwem od początku do końca, są idealnymi matkami, ze wszystkim sobie świetnie radzą. Podobno. O dziwo, z Zosią jest o wiele lepiej, a tak bardzo się bałam, że sobie nie poradzę, co zresztą nie było dziwne, biorąc pod uwagę okoliczności i mój stan psychiczny. Nie wiem, dlaczego jest inaczej, może przyczyną jest mój wiek, może jej charakter, a może moje doświadczenie.
– Przeszły jej już te kolki? – Lena gładzi Zosię po jasnych włoskach.
– Prawie. Zdarza się to jeszcze raz, czasami dwa razy w tygodniu. Od jakichś dwóch tygodni ładnie śpi w nocy, czasami budzi się raz na karmienie, ale zazwyczaj już tego nie robi. Śpi od dwudziestej do około szóstej, siódmej rano.
– O, to super. Pewnie w końcu się wysypiasz.
– Tak – kłamię. Nie chcę jej mówić prawdy, nie chcę, żeby się martwiła. A prawda jest taka, że często i tak nie mogę zasnąć. Budzę się w nocy i snuję się jak zjawa. To niespokojne myśli nie dają mi spać, wwiercają się w głowę, pulsują pod czaszką.
Zwijam brudną pieluchę i podkład. Wyjmuję butelkę do karmienia i mleko z opakowania termicznego. Na początku Zosi trudno było się przestawić z piersi, popłakiwała i wypluwała smoczek, ale nie miałam wyboru.
– Ale jak ty się czujesz? – dopytuje Lena. W jej oczach widać troskę.
– Jest lepiej. Jakoś sobie radzę. – To tylko część prawdy. Fakt, było gorzej i zazwyczaj jakoś sobie radzę, ale nie najlepiej. Nie wspominam o tych ponurych momentach, chwilach absolutnej rozpaczy, kiedy mam wrażenie, że utkwiłam w jakiejś ciemnej dziurze, z której nie ma wyjścia, a powietrze jest wtedy ciężkie, stęchłe. Nie wspominam o atakach paniki, które ciągle jeszcze się zdarzają, choć jest ich mniej niż na początku.
Po karmieniu idziemy na górę, gdzie Lena ma pracownię. Zajmuje się grafiką, a ostatnio coraz więcej ilustrowaniem książek dla dzieci. Tak właśnie ją poznałam. Jakieś półtora roku temu wydawnictwo, z którym współpracuję, urządziło konkurs na ilustracje do mojej książki dla dzieci. Lena wprawdzie wtedy nie wygrała; jej prace przyszły z opóźnieniem, ale bardzo mi się spodobały i to ona ilustrowała moją kolejną książkę. Później zajmowała się jeszcze kilkoma innymi projektami; wiedziałam, że jej prace wzbudzają coraz większe zainteresowanie.
Lena pokazuje mi akwarelowe ilustracje, nad którymi obecnie pracuje. Są świetne, jak zawsze. Jest w nich wszystko to, co mnie zauroczyło, kiedy pierwszy raz je zobaczyłam. Harmonia kolorów, jakaś ulotność i delikatność, ale jednocześnie niepowtarzalny, własny styl. Są dokładnie takie, jakie sama bym namalowała do swojej książki, gdybym tylko miała do tego talent i umiejętności. Lubiłam sobie pobazgrać, zwłaszcza kiedy myślałam nad książką, ale nie miało to wartości artystycznych. To, co robi Lena, jest świetne.
– Mam nadzieję, że będę miała okazję zilustrować jeszcze coś twojego – mówi. – Piszesz znowu coś dla dzieci? A może tym razem dla dorosłych? Chociaż pewnie nie masz teraz do tego głowy ani czasu?
Na dźwięk tego pytania czuję ukłucie gdzieś w środku, jakby ktoś dźgnął mnie nożem. Do tej pory napisałam dziewięć książek. Pięć dla dzieci i cztery dla dorosłych. Ostatnia została wydana ponad rok temu.
– Tak, pracuję nad jedną rzeczą – kłamię tak, jak kłamałam ostatnio redaktorce, kiedy pytała, czy piszę coś nowego. Nie wiem, dlaczego nie mówię prawdy, przecież Lena na pewno by mnie nie krytykowała, na pewno by zrozumiała i pocieszyła; znam ją na tyle dobrze, żeby to wiedzieć. Na dobrą sprawę chyba nikt nie miałby o to pretensji, nie w tej sytuacji. Może po prostu jest mi wstyd, nie chcę przyznać się do słabości, do klęski. A prawda jest taka, że nie napisałam ani słowa od ponad roku, prawie półtora. Najpierw potrzebowałam przerwy po napisaniu ostatniej książki dla dorosłych, bo to było coś innego, coś, co wymagało ode mnie większego zaangażowania i skupienia. Poprzednie to była seria kryminałów. Pisanie szło łatwo, szybko i przyjemnie. Chyba miałam do tego dryg. Wystarczyło tylko dobrze przemyśleć intrygę, zwroty akcji, motywacje postaci. To był gatunek, w którym czułam się dobrze i bezpiecznie. A później przy pisaniu kolejnego kryminału do głowy wpadł mi inny pomysł i nie chciał dać mi spokoju. To był pomysł na coś zupełnie innego, powieść obyczajową z wątkami psychologicznymi. Włożyłam w nią dużo pracy, myślałam o niej dniami i nocami, ślęczałam nad nią miesiącami, starałam się jak najlepiej oddać to, co miałam w głowie. Wreszcie skończyłam. W porównaniu z poprzednimi książka sprzedała się jednak słabo, pojawiło się sporo głosów krytycznych. Ludzie nie tego chcieli, nie tego oczekiwali. Ciężko to zniosłam, nie mogłam pogodzić się z tym, że coś, w co włożyłam tyle pracy, tyle siebie, zostało odrzucone. A później nie mogłam już pisać. Nie to, żebym nie miała pomysłów. Miałam, pojawiały się cały czas, tak jak poprzednio, ale wszystkie dusiłam w zarodku, kiedy tylko zaczynały kiełkować. Nic nie wydawało mi się dobre. Widok otwartego edytora tekstu wzbudzał we mnie lęk, jakbym stała przed salą pełną publiczności i nie mogła wykrztusić z siebie ani jednego sensownego słowa. Godzinami, aż do bólu oczu, wpatrywałam się w prawie pusty dokument na ekranie laptopa. Pisałam kilka zdań, a później je kasowałam. Po jakimś czasie w ogóle nie otwierałam już edytora, nawet to było zbyt wyczerpujące, zbyt frustrujące i bolesne. A później, dwa miesiące temu, zdarzyło się TO i moje życie wywróciło się do góry nogami jak koziołkujący samochód. Teraz miałam chociaż dobrą wymówkę. Cholernie dobrą, choć tak bardzo wolałabym jej nie mieć. Tak wiele bym za to oddała.
– To świetnie, że jednak piszesz – chwali mnie niezasłużenie Lena. – Nie mogę się doczekać.
Przełykam poczucie winy. Nie smakuje wiele lepiej niż wstyd. Powinnam się tego już dawano nauczyć, ja, która wiem tak wiele i o jednym, i o drugim. To moi starzy przyjaciele.
***
Wracamy do ogrodu i nad jezioro. Marcin zajął się już grillem. Trzy starsze panie siedzą na drewnianej ławce, żywo o czymś dyskutując. Rozkładamy w cieniu na trawie koc, układamy się tam z Leną i Zosią, a zaraz potem dołącza do nas Marcin. Doskonały stąd widok na jezioro. Jest tak gorąco, że nawet decyduję się na wejście do wody, mimo że nie lubię pokazywać się w stroju kąpielowym. Nie umiem pływać, więc brodzę niedaleko brzegu, a Lena, która doskonale zna jezioro, pokazuje mi, jak ominąć najbardziej zamuloną i pokrytą wodorostami część. Opieram brodę i ręce na materacu i zanurzam resztę ciała, cały czas sprawdzając, czy sięgam dna. Mam pod tym względem lekką obsesję, gdzieś głęboko we mnie tkwi strach przed utonięciem, choć nie wiem, skąd właściwie on się bierze. Woda jest przyjemnie chłodna, ale nie lodowata. Idealna.
Dużo rozmawiamy, śmiejemy się. Potrawy z grilla smakują mi jak nigdy, może to przez świeże powietrze, może przez dobre towarzystwo. Pokazuję Zosi ogród i jezioro – jej małe ciałko i umysł chłoną odgłosy, obrazy, zapachy. Może te chwile zostaną w niej jako krótkie rozbłyski wspomnień, wrażeń, odczuć, czegoś, co wyda się jej bliskie. A może całkiem o wszystkim zapomni.
Ada bawi się z psem, rzucając mu piłkę. Driada, jak na tak wielkiego psa, jest wyjątkowo szybka i zwinna. Od strony drogi, przy furtce stoi grupka dzieci machających do Ady.
– Tato, mogę iść? – pyta Ada Marcina, popatrując w stronę furtki.
– Pewnie, tylko wróć na obiad.
– Dobra, będziemy na Wzgórzu Niezapominajek. Filip ma quadcoptera!
– A cóż to takiego? – śmieje się babcia Leny.
Ale dziewczynka już tego nie słyszy. Biegnie szybko jak strzała, ścigając się z Driadą. Dwa czarne długie warkocze podskakują jej na plecach. Wreszcie dobiega do furtki. Ten widok wzbudza we mnie nostalgię, jakąś tęsknotę za dzieciństwem, choć przecież to wtedy po raz pierwszy nad moim światem pojawiły się ciemne chmury i później już nigdy nie było tak samo. I nigdy nie będzie. Ale przecież były też dobre chwile. Poczucie beztroski, swobody, niewinność. One też już nigdy nie wrócą.
– To takie małe latające ustrojstwo, dron, czy jak to się tam nazywa – wyjaśnia babcia chłopca, pani Celina, spoglądając na grupkę roześmianych dzieci. – Dostał na urodziny i prawie z rąk tego nie wypuszcza, ciągle toto warczy nad głową.
Marcin pomaga wyjąć z bagażnika wózek i drogą przy jeziorze idziemy z Leną i Driadą na spacer. Wstępujemy do sklepiku o zabawnej nazwie Za górką (rzeczywiście niedaleko znajduje się górka); Lena pokazuje mi wzgórze, które nazywa Wzgórzem Niezapominajek. Naprawdę jest tu pięknie, czuję się, jakbym trafiła do jakiejś bajkowej miejscowości. Nie wiedziałam, że jeszcze takie istnieją.
Po powrocie Lena pokazuje mi drugi dom.
– Musimy go wyremontować, ale chyba na razie tylko trochę odświeżymy, zmienimy wystrój. Choć nie całkiem, chcę żeby zostało coś z rzeczy pani Haliny.
Wiedziałam, że pani Halina też była bliską przyjaciółką jej babci, a Marcin wprowadził się tu po jej śmierci, kiedy dostał dom w spadku.
– Teraz mieszkasz tutaj? – pytam. – Czy jeszcze z babcią?
– Właściwie to czuję się trochę tak, jakbym miała jeden dom w dwóch osobnych budynkach. Przepołowiony.
– Są bardzo blisko siebie, więc to pewnie nie taki problem – stwierdzam.
– Właściwie nie. U babci na górze mam teraz pracownię, latem zresztą wolę pracować na werandzie albo w altanie. Śpię zazwyczaj na dole w tym domu. W jednym z pokoi mamy sypialnię, w drugim gabinet Marcina. Ada ma swój pokój na górze. Babcia śpi u siebie w pokoju obok saloniku. Róża w przybudówce w domu babci.
– Róża?
– Pracuje w cukierni. Wspominałam ci o niej. Teraz jej nie ma, wyjechała do rodziców na wakacje.
– A tak, przypominam sobie. – Kiwam głową.
– Może kiedyś ją poznasz, to świetna dziewczyna.
Zosia zasypia w wózku. Kiedy wracamy, zostawiam ją pod opieką trzech starszych pań, które obiecują strzec jej jak oka w głowie i patrzą na nią rozanielone, a Lena z Marcinem zabierają mnie jeszcze na przejażdżkę łódką. Jezioro jest błękitne i przejrzyste, zdaje się ciągnąć w nieskończoność, jak niebo. Z dala, z innej łódki, macha do nas jakiś człowiek łowiący ryby.
– To pan Ignacy – mówi Lena, odmachując. – Mieszka obok. Musisz kiedyś zobaczyć jego rzeźby. Dwie zresztą są w ogrodzie babci. Później ci je pokażę.
Słońce załamuje się na falach, wieje lekki wietrzyk, dookoła czysty błękit i zieleń, które koją nerwy. Przymykam oczy, dawno nie czułam się tak zrelaksowana.
Godziny szybko mijają i zbliża się wieczór. Muszę się zbierać, jeśli chcę wrócić przed nocą. Pogoda zresztą zaczyna się psuć, niebo ciemnieje, więc wszyscy przenosimy się do domu babci Leny.
– I jak, zajedzie pani do mnie na chwilkę? – pyta pani Matylda, kiedy pakuję rzeczy.
W pierwszej chwili chcę odmówić – jest już późno, do tego pogoda zrobiła się kiepska, zaczęło padać, więc będę musiała jechać ostrożnie i powrót zajmie więcej czasu, niż zakładałam. Coś nie pozwala mi jednak wyjechać. Pewnie ciekawość, bo chcę jeszcze raz rzucić okiem na dom pani Matyldy, spojrzeć na zdjęcia, obejrzeć inne pomieszczenia. Wprawdzie przyjadę tu jeszcze co najmniej raz, po odbiór lalki – pani Matylda obiecała, że do mnie zadzwoni, kiedy będzie gotowa, ale nie chcę czekać. Coś przyciąga mnie do tego miejsca, do tego domu.
– Dobrze, chętnie – zgadzam się po namyśle.
Niedługo później znów wita mnie znajoma już, tajemnicza i trochę posępna sylwetka domu. Wysiadamy, a ja zatrzymuję się i przyglądam mu się przez chwilę spod parasolki. Mam wrażenie, że on też mi się przygląda, że skrywa jakąś tajemnicę. Może nawet nie jedną. Tak jak ja. Ruszam za panią Matyldą, która już znika za żelazną furtką. W oddali, w deszczu, wygląda jak zagubiony duch.
Opracowanie graficzne okładki:
Emotion Media
Redaktor prowadzący:
Alicja Oczko
Opracowanie redakcyjne:
Elżbieta Derelkowska
Korekta:
Roma Król
© 2020 by Anna Bichalska
© for the Polish edition by HarperCollins Polska sp. z o.o., Warszawa, 2020
Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części lub całości dzieła w jakiejkolwiek formie.
Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – żywych lub umarłych – jest całkowicie przypadkowe.
HarperCollins jest zastrzeżonym znakiem należącym do HarperCollins Publishers, LLC. Nazwa i znak nie mogą być wykorzystane bez zgody właściciela.
Ilustracja na okładce: 123rf. Wszystkie prawa zastrzeżone.
HarperCollins Polska sp. z o.o.
02-516 Warszawa, ul. Starościńska 1B lokal 24-25
www.harpercollins.pl
ISBN: 9788327647016