Ogród Anastazji - Anna Bichalska - ebook

Ogród Anastazji ebook

Anna Bichalska

4,4

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Milena próbuje stanąć na nogi po bolesnej stracie i przeprowadza się z córeczką do domu bliskiej jej kiedyś Hortensji. Na jej drodze staje Adam, siostrzeniec Hortensji, z którym los zetknął ją przed laty. Teraz oboje mają za sobą trudne doświadczenia i inaczej patrzą na świat.

Stary dom, podobnie jak inne na urokliwej ulicy Jaśminowej, ma swoją historię. Kim była Anastazja, której ślady wciąż można znaleźć w domu Hortensji i w zapomnianym, zdziczałym zakątku ogrodu? Jaką rolę w tej historii odgrywa babcia Mileny, która zmarła wiele lat wcześniej?

Czasami w przeszłości i zasłyszanych historiach można przejrzeć się jak w lustrze i znaleźć w nich odpowiedzi. Bywa, że to, co uważaliśmy za koniec drogi, okazuje się zaledwie zakrętem. Czy można dopisać dalszy ciąg do historii, która wydawała się definitywnie zakończona? I czy będzie mieć szczęśliwe zakończenie?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 630

Oceny
4,4 (57 ocen)
32
16
8
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Bajkaa85

Nie oderwiesz się od lektury

Piekna, ciepla i wciagajaca. Polecam!
10
izabela19840723

Nie oderwiesz się od lektury

Przepiękna, wciągająca, zaskakująca i godna polecenia książka
10
agnieszka481976

Nie oderwiesz się od lektury

:)
00
wioolcia

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam
00
Elisabeth76

Nie oderwiesz się od lektury

Wzruszajàce historia kilku pokolen, a wlasciwie jednego domu.. Wszystko do odkrycia... Goràco polecam
00

Popularność




Wszystkim, którzy podarowali mi kilka dobrych słów, szczyptę życzliwości. Czasami z takich drobnych gestów, jak z maleńkich ziaren, wyrasta coś cennego.

Prolog

Anastazja, 1926

Anastazja wpatrywała się zafascynowana w nowy dom. Patrzyła, jak powstawał i kiedy był ledwie projektem na papierze, który pokazywał jej ojciec. A teraz widziała go przed sobą. Był rzeczywisty. To nie pierwszy raz, kiedy tutaj przyjechała, ale świadomość, że właśnie dziś, właśnie za chwilę, mieli tu zamieszkać, sprawiała, iż patrzyła na niego w innych sposób.

– Anastazjo, chodźmy już – usłyszała głos ojca i poczuła jego rękę na ramieniu.

Ścisnęła mocniej małą walizkę. Większość rzeczy przewieziono już wcześniej i teraz zabrali ze sobą tylko niewielki bagaż. W środku było już wszystko przygotowane – pani Franczak, która przychodziła do nich sprzątać i gotować, zrobiła porządki. Stara piastunka, Stasia, którą Anastazja znała od maleńkości, przyjechała razem z nimi. Nie widziała wcześniej domu i znała go tylko z opowieści Anastazji. Wolnym krokiem dołączyła do dziewczynki i jej ojca. Przypatrywała się wszystkiemu uważnie, a Anastazji zdawało się nawet, że w jej oczach pojawiły się łzy smutku albo wzruszenia.

– Wszystko w porządku, Stasiu? – spytała zaniepokojona, spoglądając na milczącą piastunkę.

– Jeszcze tutaj piękniej niż w twoich opowieściach, moja mała Anasiu. – Staruszka się uśmiechnęła. – Piękny dom. Oby dobrze nam się w nim wszystkim mieszkało i oby był szczęśliwy. Szczęśliwszy niż… – urwała szybko i ujęła Anastazję za rękę. – Pokażesz starej niańce, gdzie jest wszystko? Bo jeszcze przyjdzie mi się zgubić. Za dużo już mam lat na takie przeprowadzki. Do mieszkania państwa przywykłam, a tu nowe wszystko takie.

– No pewnie, Stasiu, że pokażę! – zawołała Anastazja. – Zobaczy Stasia, spodoba się jej tutaj.

Podążyli w stronę wejścia, mijając zasadzone wzdłuż alei drzewa. Większość z nich była jeszcze młoda, ale kilka rosło tu od dziesięcioleci i zostało oszczędzonych podczas budowy domu. Górowały nad innymi grubymi chropowatymi pniami i rozłożystymi koronami. Anastazja z miejsca pokochała te stare drzewa i od razu zastrzegła, że muszą zostać. Teraz popołudniowe słońce przeświecało między gęstymi gałęziami, sprawiając, że wyglądały jak pozłacane. Ruszyli po schodkach na górę i stanęli przed masywnymi drewnianymi drzwiami. Pan Zarzecki otworzył je uroczyście.

– No to jesteśmy w domu – powiedział wesoło, kiedy weszli do środka. – Anastazjo, pokaż wszystko Stasi, jak obiecałaś. Ja pójdę teraz do siebie trochę się urządzić – dodał i ruszył w stronę gabinetu.

– Dobrze, tatku!– zgodziła się Anastazja i pociągnęła za sobą rozglądającą się niepewnie dookoła piastunkę. – Zobacz, Stasiu, tu mamy salon. Jest i weranda! Popatrz, jaki piękny stąd widok… Drzewa i kwiaty już kwitną, a jak się wszystko za parę lat rozrośnie, to dopiero będzie cudnie.

– Ma panienka rację. Niby tak niedaleko do centrum miasteczka, a ja czuję się, jakbym na wsi była. Piękne miejsce pan Lucjan wybrał na dom.

– Bo tutaj cała ulica będzie, teraz ledwie kilka domów, ale już powstają nowe. Zobaczy Stasia. – Uśmiechnęła się Anastazja. – Ulica Jaśminowa. Czy to nie piękna nazwa?

– A piękna, piękna – przyznała Stanisława.

– I jaśminowce zaraz zakwitną, co przy drodze posadzone, wiosną cała ulica cudnie pachnieć będzie.

Anastazja poprowadziła Stanisławę dalej, pokazała pomieszczenia na dole i piętro.

– Tutaj jest mój pokój. – Wskazała kolejne drzwi. – O, a tamten Stasi. Będziemy miały blisko do siebie.

Stanisława wpatrywała się niepewnie w drzwi, więc Anastazja pchnęła je energicznie. Pokoik był niewielki, ale bardzo ładnie urządzony. Kilka mebli Stasia znała ze swojego dawnego skromnego pokoiku w kamienicy. Były też jednak i całkiem nowe, piękne i eleganckie. Stasia pogładziła blat niewielkiego stolika przy oknie i się rozejrzała. To pomieszczenie było większe i jaśniejsze niż dawne, bardziej słoneczne, weselsze.

– I jak, podoba się Stasi? – dopytywała Anastazja.

– Takiego pięknego pokoju, to ja jeszcze nigdy nie miałam, panienko Anasiu – przyznała.

– Niech Stasia wyjrzy przez okno…

Stanisława patrzyła przez chwilę urzeczona. Na pierwszym planie rozciągał się duży ogród ze starannie wytyczonymi alejkami, obsadzony drzewami, krzewami i kwitnącymi już kwiatami. Stare drzewa górowały nad mniejszymi, mającymi im dopiero dorównać. Anastazja miała rację. Było tutaj pięknie, a kiedyś będzie jeszcze piękniej. W oddali było widać las, jezioro i centrum miasteczka, a nad wszystkim górował kościół. Niedaleko stała ich dawna kamienica. Stasia na początku niezbyt chętnie przyjęła wieść o przeprowadzce. Przywykła do tamtego miejsca. Stało się jej domem. Ale późnej wydarzyło się tamto zło, coś, co nigdy nie powinno było się wydarzyć. Stanisława pomyślała o biednej Joannie. Może to miejsce będzie szczęśliwsze. Może tutaj uda im się pogrzebać dawny ból.

– To może Stasia się rozpakuje, a ja też trochę się jeszcze u siebie urządzę? – Anastazja wyrwała ją z rozmyślań. – Spotkamy się na obiedzie. Tatko mówił, że pani Franczakowa przygotowała dziś nie lada ucztę. Śmiał się, że chyba przez tydzień tego wszystkiego nie zjemy. To z okazji naszej przeprowadzki. Upierała się, że trzeba to uczcić, by się dobrze mieszkało.

– O tak, jak pani Zenia się uprze, to ciężko ją od czego odwieść – zaśmiała się Stanisława. – Ale potrawy robi wyśmienite – dodała sprawiedliwe. – Szkoda, panienko, że żołądek już nie ten, to i za wiele zjeść nie mogę. Ale w twoim wieku to mogłam i konia z kopytami zjeść. No leć, leć do siebie, a ja tutaj się rozpakuję. – Spojrzała na walizkę, którą postawiła przy oknie. Niedużo tam było rzeczy, bo nigdy ich za wiele nie miała. Ale też i nigdy za wiele nie potrzebowała.

Anastazja pobiegła do swojego pokoju i kiedy tylko przestąpiła próg, przepełniło ją szczęście. Był piękny, taki, jak sobie wymarzyła. Sama wybrała meble i wszystko urządzała. Lubiła jasny regał w kształcie domku, gdzie poustawiała stare lalki i książki. Sekretarzyk należał podobno jeszcze do jej babci. Przy oknie stanął stół do rysowania i malowania, a na nim ułożyła rysownicę, pędzle, farby i ołówki. Tutaj światło było o wiele lepsze niż w jej dawnym pokoju, choć i tak planowała, kiedy tylko będzie ku temu okazja, szkicować i malować jak najwięcej w plenerze. Ogród doskonale się do tego nadawał. Ileż teraz będzie miała żywych modeli – i roślinnych, i zwierzęcych! Wyjrzała przez okno. Na jezioro w oddali, i ogród – jasny, słoneczny. Przy oknie rósł wielki stary dąb. W gęstej, rozłożystej koronie zapamiętale ćwierkały ptaki. Wiosna była w pełnym rozkwicie; Anastazję otaczała zieleń i biel kwiatów na młodych owocowych drzewach, które zasadzili jeszcze przed budową domu. Takich widoków i zapachów próżno było szukać w samym centrum miasteczka, gdzie stała ich kamienica, mimo że okolica była ładna. Anastazja dopiero tutaj poczuła się jak w domu. Uwielbiała, kiedy otaczała ją przyroda. Pomyślała, że powinna zdążyć jeszcze przed obiadem pójść na krótki spacer po ogrodzie i okolicy. Minęła drzwi pokoju Stasi, a potem kolejne, kierując się w stronę schodów. Przystanęła przed dużymi ciężkimi drzwiami. Wisiało na nich lustro, jakby w ten sposób chciano zamaskować ich obecność. Anastazja zobaczyła swoje odbicie – szczupłą, drobną dziewczynkę o niebieskich oczach i bardzo długich jasnych włosach. Wpatrywała się w drzwi. Podeszła i pociągnęła za klamkę. Były zamknięte, tak jak poprzednio, kiedy to sprawdzała. Wiedziała, że tatko ma klucz, a kiedy zapytała, co tam jest, powiedział, że tylko stare rupiecie. Dopytywała, dlaczego zamyka drzwi i czy mogłaby tam zajrzeć, ale wydawał się zdenerwowany i stwierdził, że nie chce, by tam wchodziła, z powodu okropnego bałaganu. Anastazji nie przekonała ta wymówka. Wyraźnie czuła, że musi kryć się za tym coś innego, a kto jak kto, ale ona miewała bardzo trafne przeczucia. Tatko kazał jej też obiecać, że za nic nie będzie próbować otwierać tych drzwi. W ich dawnym mieszkaniu w kamienicy też było takie zamknięte pomieszczenie – znajdowało się za drzwiami w gabinecie ojca. Tam też nie wolno było Anastazji wchodzić. Jednak mimo obietnicy ciągle czuła pokusę sprawdzenia, co tam jest. Czasami śniła, że naciska klamkę i drzwi się otwierają… W tym momencie zawsze się budziła. Anastazja spojrzała na swoje odbicie; dziewczynka z lustra popatrzyła na nią z dezaprobatą, mrużąc niebieskie oczy. Westchnęła i zdjęła dłoń z klamki. Czy gdyby drzwi któregoś razu okazały się jednak otwarte, zdołałaby oprzeć się pokusie? Tego nie była pewna.

Zawróciła i zbiegła po schodkach do holu. Tatko ciągle był w swoim gabinecie, a z kuchni niósł się zapach ciasta, które pani Franczakowa piekła na deser. Anastazja wymknęła się na zewnątrz i pobiegła aleją w stronę ogrodu za domem. Obsypane kwiatami drzewka owocowe i bzy pachniały oszałamiająco. Pobiega jeszcze dalej, aż dotarła do kamiennego murku, który odgradzał tę część ogrodu od pozostałych. Otworzyła furtkę i weszła do środka. To było jej wymarzone miejsce. Kwiaty już kwitły. Róże – mnóstwo róż, tulipany, hortensje i piwonie, dalej skromniejsze, choć równie piękne polne kwiatki. Anastazja zaglądała w każde miejsce. Nadała nazwę każdemu z nich. Wszystko narysowała wcześniej na swoim planie ogrodu, który pomagał jej zrobić tata. Była tu i Studnia Życzeń, i Magiczna Wieża, i Alejka Marzeń, Zakątek Rozmyślań i Miejsce Spotkań. Kiedy obmyślała ten plan, miała wrażenie, że tworzy mapę magicznej krainy. Nie mogła uwierzyć, że ma to wszystko dla siebie.

– Panienko Anastazjo, obiad już czeka! – usłyszała wołanie. – Gdzie też się panienka podziewa? – Pani Franczakowa nie lubiła, gdy jedzenie stygło na stole.

Anastazja popędziła w stronę domu. Zanim weszła do środka, przystanęła i spojrzała w górę. Wydało jej się, że dostrzegła jakiś ruch. To było to najwyższe, okrągłe okno na strychu. Przez moment zdawało jej się, że coś tam widzi – jakąś twarz. Po chwili jednak wrażenie zniknęło. Może to tylko cień gałęzi padł na okno. Tak, pewnie to… Przez głowę przemknęła jej jedna z tych nawracających natrętnych myśli, pojawiających się czasem niby krótki rozbłysk: „Oni już tu są. Już czekają…”.

Hortensja

Otwiera oczy i zerka na zegarek – dochodzi piąta rano. Zazwyczaj budzi się około szóstej, ale dziś nie może zmrużyć już oka. To pewnie przez te ostatnie wydarzania i napięcie, które wyczuwa się w domu. Martwi ją to, co dzieje się między Mileną a Adamem. Wszystko szło w dobrym kierunku i nagle nastąpił gwałtowny zwrot – niestety w zupełnie złą stronę. Ludzkie uczucia to taka krucha materia, szczególnie wtedy, kiedy dopiero się rodzą… – myśli Hortensja, wstając powoli. Postanawia, że pójdzie do ogrodu – lubi tam rozpoczynać nowy dzień. Jej praca nie idzie na marne i wszystko wygląda pięknie, szczególnie teraz, kiedy roślinność kwitnie, zieleni się. Ubiera się, zakłada cienką narzutkę, bo poranki bywają ostatnio chłodnawe. Dom jest cichy, z górnego piętra nie dobiegają żadne odgłosy, pewnie wszyscy jeszcze śpią.

Niedługo później przemierza ogrodowe alejki, ciesząc oczy barwnymi kwiatami, na których lśnią kropelki porannej rosy. Hortensja siada na poskrzypującej cicho ogrodowej huśtawce, nie takiej, na jakiej uwielbiała tutaj kiedyś huśtać się wysoko, wiele lat temu, jako dziewczynka. Dziś jej ciało, mimo że jak na swój wiek trzyma się nieźle, nie pozwoliłoby na taką ekstrawagancję. Tamta huśtawka była wysoka i wąska, podobna do tej, która wisi w tym samym miejscu, co kiedyś – na gałęzi starego dębu. To miejsce było świadkiem zabaw kilku pokoleń dzieci. Jej, Zosi, Kazia, później Adama i Mileny, teraz Meli. A jeszcze wcześniej Róży i tamtej dziewczynki – Anastazji – pierwszego dziecka, które biegało tymi ścieżkami, którego śmiech, płacz i tupot stóp wypełniał ten dom. Tak jak teraz małej Meli – po wielu latach ten dom znów rozbrzmiewa dziecięcym śmiechem. Hortensja myśli z troską o dziewczynce. Ostatnio wydaje się przygnębiona. Biedactwo, pewnie i jej udzieliła się cała ta atmosfera. Spróbuje z nią porozmawiać albo zasugeruje to Milenie – postanawia.

Hortensja wsłuchuje się w poranny śpiew ptaków. Natura działała na nią kojąco, chyba dlatego tak lubiła ten ogród. Pokochała go już pierwszego dnia, kiedy przybyła tutaj jako dziewczynka – blada, pogrążona w rozpaczy, ściskająca kurczowo walizkę, w której było wszystko, co pozostało z jej dawnego życia. Wtedy mówiono, że to cud, że przeżyła, że miała szczęście, ale ona myślała, że to przekleństwo. Chciałaby móc przenieść się teraz na chwilę w czasie, wyjść na spotkanie tamtej dziecięcej wersji siebie – przytulić i zapewnić, że jeszcze wszystko się ułoży, że poradzi sobie, że kiedyś będzie boleć trochę mniej. Przyjdzie dzień, gdy znów zacznie się uśmiechać, a nawet śmiać się całą sobą – radośnie i szczerze, chociaż w tamtej chwili wydaje się to niemożliwe. Ale nie uratuje już tamtej siebie, nie przyniesie jej ulgi. Uratować można tylko teraźniejszość i przyszłość, nie przeszłość. Czasami jednak tak trudno się z tym pogodzić… Hortensja zerka na dwa górne okna starego domu, wychodzące na ogród. Wie, że są tam teraz Milena i Adam – dwie tak bliskie jej osoby. Oboje pewnie jeszcze śpią, a może też nie mogą zmrużyć oka i przewracają się niespokojnie w łóżkach? Później będą pracować przy komputerach, ich palce zaczną uderzać w klawisze. A może będą siedzieć i wpatrywać się w ekrany, nie mogąc zebrać myśli? Wiedząc, że oddziela ich od siebie jedynie ściana, a jednocześnie są sobie tak bardzo dalecy. Hortensja wzdycha i bierze głęboki oddech. Powietrze wypełnia jej płuca, wdycha znajomy zapach ogrodu. Dziś też zapowiada się piękny dzień – ostatnio było ciepło, ale nie duszno czy upalnie. Teraz trudno o taką zrównoważoną pogodę, a Hortensja coraz ciężej znosi upały i ciężkie powietrze, w które obfitują ostatnimi czasy letnie miesiące. Może dlatego najbardziej lubi wiosnę, kiedy wszystko kwitnie, budzi się na nowo, a powietrze jest jeszcze orzeźwiające, zapowiada nowy początek. Ta wiosna była wyjątkowa – przyniosła sporo zmian, nie tylko dla niej samej. Hortensja znów patrzy przed siebie na dwa znajome okna. Oboje – i Adam, i Milena – są w jakiś sposób do niej podobni, spotkało ich to, co ją kiedyś: ich życie w pewnym momencie rozpadło się na drobne kawałki jak porcelanowa figurka, którą ktoś cisnął o podłogę. Długo zajęło jej, żeby wszystko poskładać, przy okazji popełniła kilka błędów. Gdyby wiedziała to, co wie teraz, nie zmarnowałaby tylu lat. Dlatego nie może patrzeć, jak tych dwoje zatrzaskuje drzwi, za którymi mogłoby czekać na nich szczęście. Widzi, jak zamykają się w swoich bezpiecznych kokonach, tak jak ona zamknęła się kiedyś na całe lata. Ze smutkiem patrzy, jak się mijają, oddalają się od siebie, zrywają tę kruchą więź, która niedawno się między nimi zrodziła. Ale czy może coś zrobić? Czy może mieszać się w sprawy dwóch dorosłych osób? Czuje jednak, że nie powinna tak tego zostawić. Nie ma prawa im niczego sugerować ani narzucać, ale zawsze może z nimi porozmawiać. Tak, to może zrobić…

Nagle na ogrodowej ścieżce Hortensja widzi jakąś postać. Mruży oczy. To Milena idzie od strony werandy. O tej porze zazwyczaj jeszcze śpi, więc Hortensję dziwi nagłe pojawienie się jej tutaj o świcie. Idzie szybkim krokiem, a kiedy się zbliża, Hortensja już wie, że coś się stało.

– Pani Hortensjo, czy Mela tutaj była? – pyta. – Czy widziała ją pani rano?

– Nie, jest przecież wcześnie… – Na twarzy Mileny pojawia się rozpacz, jakby odebrała jej nadzieję. – Nie ma jej w pokoju…? – pyta Hortensja zaniepokojona.

– Nie. Nie było jej już, kiedy się obudziłam – mówi Milena nerwowo. – Nie ma jej w naszym mieszkaniu na górze, wołałam na dole, ale też tam jej nie było.

– Spokojnie, na pewno gdzieś tu jest. – Hortensja dotyka serdecznie ramienia Mileny. Wyczuwa, że ta lekko drży. – Znajdziemy ją – zapewnia, próbując nadać głosowi opanowany ton.

Kiedy chwilę potem wracają do domu i nawołują Melę, pojawia się Adam. Widocznie dziś wszyscy zbudzili się wcześniej, jakby przeczuwając, że wydarzy się coś niedobrego.

– Coś się stało? – pyta zaniepokojony. – Coś z Melą?

Zerka na Milenę i na chwilę ich spojrzenia się spotykają. Patrzą sobie prosto w oczy. Po raz pierwszy od wielu dni nie odwracają głów, nie unikają swojego wzroku i Hortensja widzi, że to, co między nimi było, ta krucha nić nie pękła – nadal ich łączy. Nie zdołali jej zerwać, mimo że próbowali. Uznaje, że to dobry znak, choć teraz i tak nikt o tym nie myśli. Wszyscy mają w głowie tylko jedno: „Gdzie jest Mela?”.

Dokładnie przeszukują dom, ale na nic nie trafiają. Został jeszcze ogród, a jeśli tam jej nie będzie… Nie, o tym żadne z nich nie chce myśleć. Nagle Hortensja mija drzwi spiżarni i jej wzrok pada na pęk starych kluczy zawieszonych na haczyku. Zauważa, że jednego brakuje.

– Chyba wiem, gdzie może być… – mówi głośno i ma nadzieję, że przeczucie jej nie myli.

Rozdział 1

Milena, Adam – wcześniej

– Ale na siebie patrzą! – śmieje się młoda kobieta w szpitalnej koszuli.

– Wygląda na to, że się sobie spodobali… To by dopiero było! Miłość od kołyski – żartuje druga.

Przez chwilę obie patrzą na dwa noworodki, które tulą w ramionach – pucołowatą dziewczynkę i smukłego chłopczyka. Dzieci wpatrują się w swoje twarze szeroko otwartymi, lekko jeszcze zamglonymi niebieskimi oczami, wiercąc się w ramionach matek.

Zofia i Halina poznały się w szpitalnej sali, obie urodziły w podobnym czasie. Bardzo się do siebie zbliżyły i nawet trochę żałowały, że niedługo każda pójdzie w swoją stronę. Szczególnie dla Zofii, która rodziła po raz pierwszy, wsparcie nowej znajomej okazało się bezcenne. Poród nie był miłym i pięknym doświadczeniem, jak naiwnie sobie wyobrażała. Rodziły po kilka na przepełnionej sali, w nerwowej i ponurej atmosferze. Nie mogła się ruszyć, cały czas musiała leżeć w jednej pozycji. Położna, która jej się trafiła, okazała się wyjątkowo surowa i pozbawiona krzty empatii. Mówiła jej, że źle prze, i nazywała „krową”.

– Nie wrzeszczeć mi tu teraz! – syczała, kiedy Zofia jęczała z bólu, a łzy spływał jej po policzkach. – Trzeba było nóg nie rozkładać.

Zofia wciąż słyszała w głowie te wszystkie przykre słowa, które dokuczały jej bardziej niż ból. Czuła się samotna i upokorzona. Kiedy później zmęczona rozpłakała się w poduszkę, usłyszała obok czyjś łagodny głos.

– Wszystko w porządku?

Uniosła głowę. Obok stała drobna kobieta, która urodziła trochę wcześniej niż ona.

– Jestem Halina, a pani?

– Zofia… – powiedziała ledwie słyszalnie.

– Nie jest w porządku, co? – Kobieta popatrzyła na nią ze współczuciem.

Zofia pokręciła głowa.

– To było okropne… – wyszeptała, przełykając łzy. – Ja…

– Tak, wiem coś o tym. Rodzące krowy na gospodarce rodzice lepiej traktowali niż oni nas tutaj – mruknęła. – Poprzednim razem miałam szczęście. Trafiła mi się położna z sercem i powołaniem, ale słyszałam, że już odeszła na emeryturę. No, a dzisiaj… – Kobieta pokręciła głową i skrzywiła się. – Lepiej zapomnieć. Aż strach, że jedna osoba może zamienić najważniejszą chwilę w życiu w koszmar. Ale zobaczy pani, wszystko będzie dobrze. – Pogładziła ją po włosach.

– Nieprawda… – Zofia pociągnęła nosem, broda zadrżała jej lekko. – Nawet urodzić nie umiałam. Okropnie mi szło… I z dzieckiem też nie dam pewnie rady.

– A właśnie, że wspaniale pani sobie poradziła i ma pani pięknego zdrowego synka. – Kobieta objęła ją i uścisnęła. – Niech pani nie myśli o gadaniu tamtej podłej baby. Zobaczy pani, wszystko się ułoży.

Później często rozmawiały i żartowały, rozładowując ponurą atmosferę. Halina opowiadała o swoim małym synku, który został w domu. Miały wrażenie, że w ciągu tych kilku dni poznały się lepiej niż z innymi w ciągu lat.

Kiedy pewnego razu przynoszą im dzieci do karmienia, w pewnej chwili mała rączka dziewczynki zaciska się na paluszkach chłopczyka. Obie matki patrzą na tę scenę rozczulone.

– No, chyba teraz są połączone na zawsze – śmieje się Zofia.

– Założę się, że ich drogi jeszcze nieraz się przetną – mówi Halina. – Może to głupie, ale chyba wierzę w przeznaczenie.

Zofia kiwa głową.

– Ja chyba też.

– Jak oboje wierzymy, to musi tak być – stwierdza kategorycznie Halina.

Dziewczynka w końcu rozluźnia uścisk. Po chwili oba maluchy wykrzywiają buzie w podkówkę i kwilą jak na komendę.

– Trzeba je już chyba zawinąć – decyduje Zofia, patrząc na przemykającą po korytarzu jedną z położnych. To akurat ta najbardziej opryskliwa i niemiła. Zofię przechodzi dreszcz.

– Ta jędza znów gotowa się przyczepić – krzywi się Halina.

Halinie już się dostało, że ośmieliła się rozwinąć na chwilę córeczkę, ciasno opatuloną jak w kokonie. „Możesz zobaczyć głowę swojego dziecka, ale reszta dopiero w domu” – mruczała pod nosem Halina. „Jakbym urodziła samą głowę, a nie całe dziecko”.

– Tak – wzdycha Zofia. – Zaraz je pewnie zabiorą.

Dzieci przynoszono tylko na karmienie, a później zaraz zabierano.

– Wybrała pani już imię? – pyta Halina, patrząc, jak Zofia delikatnie gładzi chłopczyka po ciemnych włoskach.

– Tak. Będzie Adam. – Zofia czule patrzy na synka. Już dawno takie wybraliśmy. – Jest jeszcze ciągle oszołomiona tym wszystkim. Radość miesza się z obawami. Rozczulenie i szczęście ze strachem. Czy będzie dobrą matką? Czy sobie poradzi? Wszystko jest dla niej nowe, wszystko stanowi wyzwanie, a ból nadal dokucza. Wierzy jednak, że poradzą sobie z mężem, wychowają to maleństwo najlepiej, jak tylko potrafią. – A pani ma już imię, pani Halinko? – pyta.

– Chyba będzie Milena. – Halina patrzy na córeczkę, która przysypia w jej ramionach, i zamyka jej malutką piąstkę w dłoni. Jest taka delikatna i drobna, ma takie malutkie paluszki. Marek był sporo większy. – Tak… Milenka.

Halina myśli w tej chwili o tym, jakie to niesamowite, że już po raz drugi udało jej się wydać na świat człowieka. Trochę tęskni za synkiem. Nigdy nie zostawiała go na tak długo. Ma dopiero dwa lata, na pewno też za nią tęskni. Nie może doczekać się powrotu do domu, chciałaby go już przytulić i pokazać siostrzyczkę. Zerka na swoją sąsiadkę. Widzi na jej twarzy tę samą mieszaninę radości i niepewności, którą czuła dwa lata temu. Teraz też trochę się obawia. Jak to będzie z dwójką? Pewnie trudniej, ale Halina wie, że sobie poradzi.

– Co z ciebie wyrośnie, maleńka?… – Uśmiecha się do córeczki. – Pomyśleć, że każdy był taki mały, całe życie przed sobą miał.

– Moja babcia mawiała – wspomina Zofia – że małe dzieci tak często płaczą, bo na początku, jak się rodzimy, to wszystko wiemy, widzimy całe swoje życie, znamy wszystkie odpowiedzi. Zaraz po narodzinach zapominamy coraz więcej i więcej. I potem na nowo musimy się wszystkiego uczyć i wszystko sobie przypominać. Odnaleźć drogę do tych, którzy są dla nas ważni, trafić na właściwe ścieżki.

– Kto wie, może i coś w tym jest… – mówi zamyślona Halina.

Obie kobiety patrzą na wtulone w ich ramiona drobne ciałka. Jak potoczy się ich życie, Kim się staną?

Jaki będziesz malutki? Co cię czeka w życiu?– myśli Zofia i gładzi synka po policzku, a ten śmiesznie marszczy nosek. „Każdy człowiek jest tajemnicą” – przemykają jej jeszcze przez głowę słowa babki. „A życie to wielka zagadka”.

Kołysze synka, który znów zaczyna głośno płakać.

Milena

Otworzyłam oczy i zerknęłam na zegarek stojący na nocnym stoliku. Dochodziła szósta, więc zaraz musiałam wstawać, żeby zdążyć ogarnąć siebie i Melę. Westchnęłam. Znowu zasiedziałam się wieczorem i teraz ledwie udało mi się zwlec z łóżka. Omiotłam wzrokiem mały pokoik, który od kilku lat zajmowałyśmy z Melą. Dwa łóżka – jedno moje, drugie Meli, kilka regałów, biurko i krzesło, czyli moje minibiuro, oraz mały kącik Meli, który tworzył namiastkę pokoju dziecięcego. Ledwie się tutaj mieściłyśmy, a z biegiem lat było coraz ciaśniej, bo obie potrzebowałyśmy własnej przestrzeni. Prawie sześciolatka to już nie to samo co niemowlak czy maluch. Nawet nie zauważyłam, kiedy minęło te pięć lat. Czasami nie mogłam uwierzyć, że to już tyle czasu. Pięć lat, odkąd Filipa nie ma, odkąd tutaj zamieszkałam. Jeszcze kilka lat temu, gdyby ktoś mi powiedział, że w wieku trzydziestu paru lat będę mieszkać z rodzicami w niewielkim mieszkanku, popukałabym się w głowę. A jednak tak się stało. Nie wiedziałam jeszcze wtedy, że moje życie wkrótce rozsypie się na kawałki…

Zerknęłam na Melę. Spała jeszcze twardym snem, jej czarne loki były rozrzucone na poduszce, usta lekko rozchylone. Jęknęła coś cichutko przez sen. Lubiłam na nią tak czasem popatrzeć, kiedy spała, to mnie uspokajało. Widok śpiącego dziecka to prawie jak rodzaj medytacji. Stałam tak przez chwilę, a potem wyszłam z pokoju, cicho zamykając drzwi.

Rodzice już wstali, jak zwykle o szóstej jedli śniadanie i przeglądali swoje gazety – tata regionalny dziennik, a mama jedno z ulubionych kolorowych pism. Oboje kręcili nosem na swoje lektury – mama uważała, że dziennik to okropne nudziarstwo, a tata twierdził, że czasopismo mamy to bzdurna gazetka. Wiedziałam jednak, że po kryjomu podkradali je sobie nawzajem i podczytywali. Już nieraz ich na tym przyłapałam i bardzo mnie bawiło, kiedy usiłowali to ukryć.

– Milenko, chcesz trochę jajecznicy? – zapytała mama, unosząc głowę znad czasopisma. – Została jeszcze na patelni.

– Dzięki, mamo, ale chyba zrobię sobie owsiankę. Może Mela też zje.

– Dodaj owoców. Kupiłam wczoraj truskawki w warzywniaku u pani Bożenki. Dobre i słodkie.

Wyjęłam koszyczek truskawek z lodówki i włączyłam czajnik. Kiedy owsianka się gotowała, usiadłam przy stole, sącząc kawę. Kilka minut spokoju, dopóki Mela spała jeszcze i nie zaczęła się cała gonitwa z ubieraniem, czesaniem, jedzeniem, marudzeniem, poganianiem. Wpatrywałam się w okno. Te kilka minut należało tylko do mnie. Lubiłam słuchać przekomarzań i rozmów rodziców. To mnie uspokajało, było czymś w rodzaju porannego rytuału.

– Milenko… – odezwała się nagle mama, wyrywając mnie z rozmyślań. – A wiesz, że wczoraj spotkałam w warzywniaku panią Hortensję?

– Tak? – Uniosłam wzrok na dźwięk imienia, które przywodziło tyle wspomnień.

– I wyobraź sobie – ciągnęła mama – że ona akurat od jakiegoś czasu myślała, żeby wynająć to mieszkanko na górze.

Niedawno zaczęłam szukać niewielkiego mieszkania dla siebie i Meli. Powinnam to zrobić już dawno temu, ale ciągle to odkładałam. U rodziców było naprawdę ciasno, ale potrzebowałam ich, przynajmniej w tym najgorszym, najmroczniejszym czasie. Chyba nie przetrwałabym sama. Jednak minęło już ponad pięć lat… Nie mogłam ciągle tu mieszkać, bo rodzice też potrzebowali swojej przestrzeni. Nie mogłam ciągle siedzieć im na głowie, mimo zapewnień, że możemy tutaj zostać tak długo, jak zechcę. Kiedyś rodzice zajmowali duże mieszkanie na starym blokowisku, ale gdy ja i Marek, mój brat, wyprowadziliśmy się, rodzice sprzedali tamto mieszkanie. Kupili mniejsze, za to nowsze i w o wiele przyjemniejszej zielonej okolicy – bliżej parku, jeziora i lasu.

– Naprawdę chce je wynająć? – zaciekawiłam się. – Chyba od lat stało puste?

Wiedziałam, że w domu pani Hortensji na górze są dwa małe mieszkania z osobnym wejściem. Kiedyś z mężem wynajmowali je letnikom i przejezdnym.

– Gdy usłyszała, że czegoś szukasz, od razu o tym wspomniała.

Pani Hortensja mieszka przy ulicy Jaśminowej, sama w wielkim domu z ogrodem. Kiedyś znała moją babcię – przyjaźniły się. Jako dziecko często u niej bywałam. Ogród pani Hortensji, mnie, dziecku z blokowiska, jawił się wtedy jako raj. Zawsze podobało mi się też jej niezwykłe imię, brzmiało trochę jak imię wróżki albo czarodziejki z bajki. Wielki stary ogród był zdecydowanie pasją pani Hortensji. Bywałam u niej regularnie aż do czasów liceum, długo po śmierci babci. Później wyjechałam na studia i siłą rzeczy nasz kontakt osłabł. Odkąd wróciłam do Lipowic kilka lat temu, widywałam panią Hortensję tylko przelotnie, czasami zamieniałyśmy parę słów. Może gdyby nie okoliczności, w jakich powróciłam, dziś wyglądałoby to inaczej, może nasza relacja by się odrodziła. Wtedy jednak nie miałam ochoty na kontakt z nikim oprócz kilku najbliższych osób. Zamknęłam się w sobie i odgrodziłam od całego świata.

– To miło z jej strony, ale sama nie wiem… – powiedziałam. – Tam chyba nie ma osobnej kuchni?

Nie chciałam wybrzydzać, tym bardziej, że jak na razie nie znalazłam niczego ciekawego. Mieszkania albo kompletnie mi nie pasowały, albo były za drogie. Tak naprawdę marzyłam o czymś własnym, ale na kupno nie miałam dość pieniędzy, nawet przy deklaracji rodziców, że się dorzucą. Od czegoś trzeba było zacząć, jednak nie chciałam też brać czegoś, co by znów sprawiało, że nie będę czuć się swobodnie.

– Kuchnia niestety musiałaby być wspólna – potwierdziła mama. – Jest coś w rodzaju niewielkiego salonu, łazienka i dwa nieduże pokoje. I osobne wejście od podwórka. A pani Hortensja powiedziała, że policzyłaby ci za wszystko symbolicznie, plus opłaty.

– Ale czy to byłoby w porządku płacić tylko grosze?

– Pani Hortensja mówiła, że robi to bardziej dla towarzystwa niż pieniędzy. Dom wydaje jej się zbyt pusty, odkąd umarł mąż – wyjaśniła mama. – A gdybyś chciała zostać na dłużej, podobno jest możliwość urządzenia niewielkiej kuchni w jednym z wolnych pomieszczeń obok mieszkania. Teraz jest tam graciarnia. A ty, Stefek, nie uważasz, że to okazja? – zwróciła się do taty, który milczał, przeglądając gazetę.

Tata nigdy nie był zbyt rozmowny, za to mama potrafiła czasami trajkotać jak najęta. Byli jak ogień i woda, a mimo to w ich małżeństwie panowało partnerstwo i zawsze dobrze się dogadywali. O dziwo, ta różnica charakterów nie dzieliła ich, ale jeszcze bardziej zbliżała. Tata powiedział mi kiedyś, że ta gadanina mamy w pewien sposób go uspokaja. „Poza tym od początku podobała mi się jej żywiołowość” – stwierdził i uśmiechnął się pod nosem, jakby wspominał dawne czasy. My z Filipem chyba mieliśmy bardziej zbliżone charaktery i temperamenty. Żadne z nas nie było ani ogniem, ani wodą. Oboje balansowaliśmy, w zależności od okoliczności, gdzieś pośrodku, trochę bliżej lub dalej jednego z żywiołów. Kiedyś, patrząc na rodziców, wyobrażałam sobie mnie i Filipa za dziesięć, dwadzieścia, trzydzieści lat. Zastanawiałam się, czy nam się uda, czy i będziemy tak dobrym małżeństwem jak moi rodzice. Już nigdy się tego jednak nie dowiem. Poczułam lekkie ukłucie żalu, ale to nie był ten dawny ból nie do zniesienia.

– Brzmi całkiem korzystnie – stwierdził tata. – Jednak myślę, Halinko, że to nasza córka powinna zdecydować, czy jej to pasuje – dodał dyplomatycznie. – W końcu to ona ma tam mieszkać z Melą. To im ma się podobać.

– Zastanowię się – powiedziałam. – Umówię się z panią Hortensją na spotkanie i obejrzę mieszkanie.

Wprawdzie trochę przeszkadzał mi brak kuchni, ale okolica była piękna. Kiedyś kochałam ten dom i wspaniały ogród, no i lubiłam panią Hortensję, więc postanowiłam, że chociaż zerknę.

– Koniecznie – podchwyciła mama. – Możesz do niej zadzwonić. Numer jest w notatniku w przedpokoju przy telefonie.

Oboje z tatą mieli od paru lat telefony komórkowe, a ze stacjonarnego korzystali od święta, kiedyś nawet zaproponowałam, żeby zlikwidować abonament i nie płacić niepotrzebnie, jednak upierali się, że „prawdziwy” telefon zawsze musi być. „A jak ktoś ze starych znajomych zechce zadzwonić?” – mawiała mama. – „Nikt nie zna numerów tych naszych komórek”.

– Dobrze, zadzwonię po południu – zdecydowałam.

Kiedy spojrzałam na zegarek, zauważyłam ze zgrozą, że zrobiło się już późno i musimy się pospieszyć z Melą, żeby zdążyć do przedszkola na ósmą.

– Leć się umyć, a ja obudzę Melę – powiedziała mama, widząc moją lekką panikę.

Pognałam do łazienki, umyłam się i zrobiłam szybki makijaż. Malowałam się niewiele. Czasami wychodziłam z domu bez makijażu, jednak zazwyczaj nakładałam podkład, malowałam rzęsy i powieki. Chyba nie chodziło nawet o wygląd. Makijaż sprawiał, że czułam się pewniej, mniej odsłonięta. Może zostało mi to z tamtych czasów niedługo po powrocie, kiedy ludzie, w większości wiedząc, kim jestem, obrzucali mnie współczującymi albo ciekawskimi spojrzeniami. Pod warstwą makijażu czułam się wtedy częściowo ukryta, jak pod maską – nie widzieli cieni pod oczami, poszarzałej skóry, zaczerwienionego nosa.

Kiedy wyszłam z łazienki, Mela już siedziała przy stole i jadła owsiankę. W przedszkolu dostawali wprawdzie śniadania, ale często wolała zjeść w domu. Ciemne włosy sterczały jej na wszystkie strony jak zawsze po spaniu. Każdego ranka musiałam doprowadzić je do porządku.

– Mamusiu! – zawołała na mój widok. – A wiesz, co mi się śniło?

– Co takiego? – zapytałam z uśmiechem. Lubiłam, kiedy mi o czymś opowiadała. Zawsze robiła to z przejęciem. Gadatliwość i żywiołowość odziedziczyła chyba po babci.

– Taki wielki, ogromny ogród! Tam były kwiatki i było bardzo, bardzo kolorowo!

– To musiał być miły sen – powiedziałam, sięgając po szczotkę. – Jedz, a ja cię poczeszę. Mamy dziś mało czasu.

– No dobrze, tylko nie szarp… – przykazała.

– Postaram się – obiecałam i zabrałam się za doprowadzanie niesfornych jak jej charakter włosów do porządku.

– Ale wiesz, mamusiu, to nie był taki zwyczajny ogród… – wróciła do swojego snu Mela.

– Nie? A jaki? – zdziwiłam się, chociaż wiedziałam, że i tak mi dokładnie o tym opowie.

– Tam było mnóstwo różnych zwierząt. Koty i psy, króliki, mnóstwo motyli, nawet małpki, słonie i żyrafy! I mogłam je głaskać. I wcale mnie się nie bały, i nie były groźne.

Mela uwielbia zwierzęta i przyrodę. Od kilku lat kolekcjonowała figurki zwierząt, kazała czytać sobie książki o przyrodzie, oglądała atlasy i filmy przyrodnicze. Interesowała się absolutnie wszystkimi zwierzętami, nawet owady darzyła sympatią. Rozpoznawała też wiele roślin. Dużo wiedziała i nawet mnie samą potrafiła czymś zaskoczyć. Nie raz już na spacerze natykałyśmy się na jakiegoś bliżej niezidentyfikowanego dla mnie owada lub ptaka, a Mela od razu wiedziała, co to takiego. Prawie nigdy się nie myliła. Sprawdzałam to później z ciekawości w internecie. Od mniej więcej dwóch lat usilnie namawiała mnie, żebyśmy mieli jakieś zwierzątko, ale na razie nie mogłam się na to zgodzić. I tak cisnęliśmy się tu wszyscy na małej przestrzeni, jeszcze tylko zwierzaka brakowało.

– O, to naprawdę fajny sen – przyznałam. – Sama odwiedziłabym taki ogród. Ale teraz jedz już, bo się spóźnimy, dobrze?

Mela nie byłaby jednak sobą, gdyby jeszcze przez chwilę dokładnie mi o wszystkim nie opowiadała, robiąc krótkie przerwy na nabranie na łyżkę i przełknięcie owsianki.

W końcu udało nam się wyjść z domu. Pogoda była idealna – ciepło i słonecznie, ale nie gorąco, lekki wietrzyk przynosił znajomy zapach jeziora. Nawet trochę żałowałam, że przedszkole Meli jest tak blisko. Obiecałam sobie, że po południu pójdziemy na spacer. Może wstąpimy też do ulubionej cukierni na domowe lody. Mela trochę marudziła w szatni, ale kiedy zobaczyła, że Zuzia – moja bratanica i zarazem najlepsza przyjaciółka Meli – już jest, od razu pobiegła do sali.

Wracając, myślałam o propozycji pani Hortensji i nagle zapragnęłam iść do domu naokoło, ulicą Jaśminową. Dawno już tamtędy nie przechodziłam, a teraz, o tej porze roku, musiała wyglądać pięknie. Ulica Jaśminowa była niewielką brukowaną uliczką obsadzona na całej swojej długości starymi drzewami, krzewami jaśminowca i bzu. Wiosną i latem było tam przepięknie. Uroku dopełniały stare przedwojenne domy, których wiele się tu zachowało. Ludzie mawiali, że każdy z tych starych budynków ma swoją historię. W jednym z nich mieszkała właśnie pani Hortensja. Szłam, wdychając oszałamiający zapach bzów i jaśminowców, które już zaczynały kwitnąć, ciesząc oczy kwiatami w przydomowych ogródkach i wszechobecną zielenią. Mijałam bramy i furtki, domy i ogrody. W końcu dotarłam do domu pani Hortensji. Przystanęłam, przypatrując się znajomej furtce i wysokiemu żywopłotowi. Wiedziałam, że za tym żywopłotem kryje się prawdziwy mały raj. Ciekawe, czy nadal było tam tak pięknie? Pewnie niedługo się przekonam, jeszcze dziś miałam przecież zadzwonić do pani Hortensji. Poczułam pokusę, żeby zajrzeć tam chociaż na chwilę. Pracowałam w domu, zajmowałam się tłumaczeniami i sama wyznaczałam sobie tryb pracy, a chwilowe opóźnienie nie robiło dużej różnicy, najwyżej posiedziałabym trochę wieczorem. Popchnęłam furtkę.

Od razu znalazłam się w innym świecie i poczułam znajome podekscytowanie, jak dawniej, kiedy bywałam tu jako dziecko. Mijałam rabaty pełne różnobarwnych kwiatów, polne chabry, maki i stokrotki, tulipany, dalej pyszniły się dostojne piwonie, irysy i oczywiście hortensje. Ptaki ćwierkały wśród rozłożystych starych drzew i krzewów. Kwitły jaśminowce i bzy, a drzewa owocowe obsypane były białymi kwiatami. Wiedziałam, że z tyłu domu znajduje się też starsza część ogrodu, bardziej tajemnicza i dzika, ale równie niesamowita. Chłonęłam przez chwilę wszystko jak urzeczona. Mela na pewno byłaby zachwycona tym miejscem, podobnie jak ja kiedyś. W myślach widziałam już, jak się tu przeprowadzamy, jak się tu bawi, ale ostudziłam swój zapał. Nie, musiałam obejrzeć najpierw to mieszkanie i sprawdzić, czy warunki są wystarczające. Mieszkanie mogło być przecież zniszczone, w końcu nikt go nie zajmował od lat. Nie chciałabym żyć w jakimś ponurym i brzydkim wnętrzu, zwłaszcza z dzieckiem. Pomyślałam, że równie dobrze mogłabym zrobić to teraz, jeśli zastanę pani Hortensję. Czemu nie? Wiedziałabym już, na czym stoję. Podeszłam do drzwi i zadzwoniłam, ale nikt nie otwierał. Ponowiłam próbę. Może pani Hortensja wyszła. Mogła być też w ogrodzie za domem. W każdym razie nie szkodziło sprawdzić, miałam pretekst, żeby tam zerknąć. Ruszyłam alejką na tyły domu. Nagle usłyszałam szczeknięcie, a chwilę później zobaczyłam sporego rudego psa. Zamerdał ogonem na mój widok i zaczął się do mnie łasić. Byłam tak zaskoczona, że zamarłam w bezruchu. Pani Hortensja nigdy nie miała psa. Mówiła, że woli koty, które zawsze dość licznie odwiedzały jej ogród. Zawsze miała też kilka stałych kocich rezydentów.

– Rudolf! Chodź tu! – usłyszałam, co było dla mnie kolejnym zaskoczeniem, męski głos.

Po chwili pojawił się mężczyzna, może lekko po trzydziestce, w każdym razie wyglądał, jakby był w podobnym do mnie wieku. W ręku trzymał nożyce ogrodnicze, więc pomyślałam, że może to ktoś, kto pomaga pani Hortensji. Zawsze miała pomocników, bo utrzymanie tak dużego ogrodu wymagało wiele pracy.

– Ty małpo ruda, zostaw tego ko… – urwał i przystanął zdumiony. Przez krótką chwilę staliśmy naprzeciw siebie, wymieniając spojrzenia.

– Dzień dobry – powiedziałam.

– Dzień dobry – odezwał się po chwili. – Przepraszam, trochę mnie pani zaskoczyła, nie wiedziałem, że ktoś tutaj jest. Myślałem, że Rudolf znowu zaczepia któregoś kota. Jeszcze się nie nauczył, by dać im spokój, mimo że nieraz oberwał po nosie.

Rudolf zamachał ogonem i patrzył na mnie, uśmiechając się po psiemu. Był kundelkiem, ale przypominał tollera. Trochę się na tym znałam. Jako dziecko kojarzyłam prawie wszystkie istniejące rasy psów i kotów, miałam nawet specjalny zeszyt, w którym wklejałam zdjęcia wycięte z gazet. Do dziś zostało mi to w głowie, choć nigdy nie byłam aż tak dobra jak Mela. Może odziedziczyła tę swoją pasję po mnie? Pies szturchnął różowym nosem moją dłoń, jakby domagając do pieszczot. Pogłaskałam go, a on z entuzjazmem polizał mnie po ręce.

– No daj już spokój pani, nie bądź namolny. – Mężczyzna poklepał psa po karku, a ja obrzuciłam nieznajomego uważniejszym spojrzeniem. Był wysoki, ciemnowłosy i szczupły, choć nie patykowaty. Dość przystojny.

– Nic nie szkodzi, bardzo lubię psy. Czy zastałam panią Hortensję? Przyszłam w sprawie mieszkania – wyjaśniłam pospiesznie, bo to ja byłam tutaj w pewnym sensie intruzem i czułam, że muszę wytłumaczyć, co właściwe tu robię.

Pokręcił głową.

– Niestety, wyszła i nie wiem, kiedy wróci.

– No tak, chyba nie powinnam wpadać bez zapowiedzi, ale byłam w pobliżu i… – Westchnęłam. – Nieważne. Zadzwonię i umówię się na spotkanie.

– Przekażę ciotce, że pani tu była. – Posłał mi lekki uśmiech.

Ciotce? To znów mnie zaskoczyło, ale coś kojarzyłam, coś mi świtało… Pani Hortensja kiedyś opowiadała mi o swoim siostrzeńcu. Mówiła, że nawet mieszkał tu, w Lipowicach, przez kilka pierwszych lat życia, ale później gdzieś się przeprowadzili. Podobno czasem przyjeżdżał w wakacje, lecz jakoś się rozmijaliśmy. Tak, to musiał być on. Jak miał na imię…? Nie pamiętałam.

– Adam. – Wyciągnął do mnie rękę.

Właśnie. Adam.

– Milena.

– Może chcesz jednak chwilę poczekać na ciotkę Hortensję?– zaproponował. – Wyszła już dość dawno, więc jest szansa, że niedługo wróci.

– Nie, pójdę już. – Pokręciłam głową. – Umówię się telefonicznie, tak będzie najlepiej.

– Dobrze. W takim razie do zobaczenia.

– Do zobaczenia.

Kiedy wróciłam do mieszkania, rodziców nie było. Zazwyczaj przedpołudniami szli na zakupy i odwiedzali znajomych, których mieli całkiem sporo. Czasami odnosiłam wrażenie, że ich życie towarzyskie jest o wiele bujniejsze, niż moje było kiedykolwiek. Zwłaszcza teraz. Przypuszczałam, że wychodzili też dlatego, abym mogła pobyć czasami sama ze sobą i skupić się na pracy. Zaparzyłam herbatę i poszłam do pokoiku mojego i Meli. Jako tłumaczka pracowałam od kilku lat i bardzo to lubiłam. Zajmowałam się głównie literaturę. Kiedy zdawałam na filologię romańską, szłam tam właśnie z myślą o tłumaczeniach. Od początku marzyła mi się praca związana z książkami. Na studiach trochę ostudzono mój zapał, wielu profesorów mawiało, że ciężko żyć z tłumaczeń literackich, że w ogóle ciężko się w tym wybić, że to raczej hobby. Wtedy mnie to nie zniechęciło, uważałam, że to tylko takie gadanie, a mnie i tak się uda. Jednak po studiach rzeczywiście trudno było mi znaleźć pracę w tym zawodzie, więc utknęłam w biurze i na kilka lat porzuciłam marzenia. Filip ciągle mnie namawiał, żebym spróbowała je zrealizować, ale ja odkładałam to na później. Kiedy urodziła się Mela, a Filip odszedł, pogrążyłam się w rozpaczy. Dopiero kilka lat temu postanowiłam znowu spróbować i udało się. Miałam sporo zleceń i choć nie zarabiałam kokosów, było nieźle. Lubiłam swoją pracę, ale tym razem nie mogłam się skupić, mimo że tłumaczona książka bardzo mi się podobała. Rozglądałam się po naszym pokoiku, popijając herbatę i przypominając sobie wizytę u pani Hortensji. Patrzyłam na wszystkie rzeczy poupychane, gdzie się dało, na zabawki Meli w pudłach i jej skromny kącik, który był tylko nędzną namiastką pokoju. Jej kolekcja figurek zwierząt stała na wiszącej półce, którą zamontował dziadek, bo na ziemi nie było miejsca, żeby cokolwiek jeszcze upchnąć. W tej chwili bardziej niż kiedykolwiek czułam, że już najwyższy czas na przeprowadzkę. Choć trochę też się bałam. Przyzwyczaiłam się, że rodzice są tuż obok; bardzo pomagali mi z Melą, a ona uwielbiała spędzać z nimi czas. Gdyby z mieszkaniem u pani Hortensji się udało, mogłybyśmy tu nadal często wpadać, bo to niedaleko. Na plus przemawiała też bliskość przedszkola Meli. Widziałam coraz więcej zalet, choć pewnie były też minusy. Na przykład siostrzeniec pani Hortensji… Czy przyjechał na długo? Wyglądał, jakby był tam zadomowiony. Podejrzewałam, że zajmuje drugie mieszkanie na piętrze. Chyba będę musiała jakoś dyskretnie tego się dowiedzieć od pani Hortensji. Brak kuchni był minusem, ale panią Hortensję znałam i lubiłam, była mi bliska, mimo że ostatnio nasze kontakty się rozluźniły. Czy chciałabym jednak mieszkać obok jakiegoś obcego faceta, dzielić z nim wspólną kuchnię, nawet tymczasowo? Jak Mela by to przyjęła? Średnio to widziałam. Dość gdybania. Najpierw obejrzę mieszkanie, później się zastanowię.

Do pani Hortensji zadzwoniłam zaraz po skończeniu pracy. Numer, tak jak powiedziała mama, znalazłam w starym notesie, który należał jeszcze do babci. Był sfatygowany, widać, że często z niego korzystano. Numer pani Hortensji był zapisany po prostu „Hortensja”, przy tak rzadkim imieniu, nie mogło być mowy o pomyłce. Kilka sygnałów w słuchawce i…

– Słucham? – rozległ się znajomy głos.

– Dzień dobry, pani Hortensjo, tutaj Milena Leśniewska.

– A, dzień dobry, Milenko. Pewnie dzwonisz w sprawie mieszkania?

– Tak. Czy mogłybyśmy się jakoś umówić na obejrzenie? Byłam dzisiaj, ale nie zastałam pani.

– Adam mi wspominał. Mnie pasuje nawet dzisiaj wieczorem.

– Dobrze, to może o osiemnastej?

Pani Hortensja zgodziła się, a ja poczułam lekkie podekscytowanie. Wbrew postanowieniom, wiązałam jednak spore nadzieje z tym mieszkaniem. Zobaczymy – ostudzałam swój zapał.

Mama przygotowywała obiad, więc pomogłam jej trochę, choć zarzekała się, że sama sobie świetnie poradzi. Na pewno by tak było, bo mama zdecydowanie wiodła w naszym domu prym w kuchni, choć i my z tatą mieliśmy swoje popisowe dania, które od czasu do czasu przygotowywaliśmy. Lubiłam jednak to nasze wspólne gotowanie, często przyłączał się też do nas tata, a w weekendy także Mela. Przypominało mi to stare czasy, kiedy często gotowaliśmy wszyscy razem – ja, Marek, mama i tata. Najbardziej oczywiście wszyscy kochaliśmy przygotowywać słodkości – pół ciasta zazwyczaj znikało na krótko po wyjęciu blachy z piekarnika, chociaż mama ostrzegała, że rozbolą nas brzuchy. Oboje z Markiem byliśmy od zawsze łasuchami, więc te ostrzeżenie na nic się zdawały. Uwielbialiśmy chodzić też jako dzieci do najlepszej cukierni w Lipowicach, która istnieje do dzisiaj – Chatki Baby Jagi. Teraz często bywałyśmy tam z Melą i moją bratanicą Zuzią.

Kiedy obiad był gotowy, poszłam odebrać Melę.

– Mama! – zawołała radośnie na mój widok i rzuciła mi się w ramiona. Zawsze mnie rozczulało, że witała się ze mną nawet po kilku godzinach tak, jakbyśmy nie widziały się tydzień. Ja też starałam się poświęcić te parę minut po rozłące tylko jej.

W drodze oczywiście zdała mi całą relację, zdążyła też poinformować, że obiad dziś jej nie smakował. Stosunek Meli do jedzenia był dość wybiórczy – miała swoje ulubione potrawy, których potrafiła zjeść spore ilości, a reszty prawie nie tykała. Na szczęście babcia, ja i tata zazwyczaj gotowaliśmy coś, co lubiła, na wszelki wypadek, gdyby w przedszkolu niewiele zjadła.

Po obiedzie wybraliśmy się na spacer, tak jak sobie postanowiłam rano. Rodzice poszli z nami. Zaszliśmy nad jezioro i do parku, potem na lody. Po latach doceniałam urok i malowniczość Lipowic. Lubiłam zadbane centrum ze starymi kamieniczkami, ratuszem, zabytkowym kościołem i odnowioną wieżą ciśnień, spore jezioro z nieodłącznym widokiem żaglówek i łódek latem, z ciągnącą się wokół niego promenadą, teraz o wiele bardziej zadbaną niż dawniej. Widok jeziora mnie uspokajał. Uwielbiałam też stary park oraz plażę, gdzie często bywaliśmy kiedyś po szkole. Jako dziecko kochałam to miasteczko. Później jako nastolatka koniecznie chciałam wypłynąć na szersze wody jak większość moich kolegów i koleżanek z klasy. Na Lipowice patrzyliśmy z lekką pogardą, w końcu gdzieś tam czekał na nas wielki świat. Na studia pojechaliśmy do Warszawy razem z Filipem i Kingą – jego siostrą, a moją najlepszą przyjaciółką. Wszyscy szczęśliwie dostaliśmy się na wybrane kierunki, może dlatego, że sobie pomagaliśmy i byliśmy zdeterminowani. Ja chciałam być koniecznie blisko Kingi i Filipa. Wtedy, pod koniec liceum, stanowiliśmy już parę. W Warszawie od roku studiował też Marek, który pojechał tam po maturze w pięcioletnim technikum, więc czułam się trochę pewniej, wiedząc, że będę miała brata blisko siebie. Razem tworzyliśmy zgraną paczkę. Warszawa mi się podobała, tyle się tam działo, było tyle możliwości. W Lipowicach czułam mnóstwo ograniczeń, tam chwytałam wrażenia pełnymi garściami. Jakiś czas po powrocie, kilka lat temu, uświadomiłam jednak sobie, że w Lipowicach, czuję się najlepiej, i to nie tylko dlatego, że właściwie byli tu prawie wszyscy moi bliscy – rodzice, Marek z Kingą, którzy wrócili po studiach, rodzice Filipa. Gdzieś podświadomie tęskniłam za tym sielskim klimatem. Chyba w duszy byłam jednak prowincjuszką. Poza tym znałam to miasto i okolicę jak własną kieszeń, każdy kąt, każde miejsce przywoływało jakieś wspomnienie, tutaj czułam się bezpiecznie, a po śmierci Filipa wiedziałam, że tego właśnie potrzebuję. Bez wsparcia bliskich i samotna rozpadłabym się na kawałki i nigdy nie pozbierała. „Co się martwisz, co się smucisz, ze wsi jesteś – na wieś wrócisz!” – śmiał się Marek, kiedy wracali z Kingą do Lipowic po studiach. On dostał w Lipowicach, dzięki znajomemu, propozycję dobrej pracy, a Kinga miała pomóc rodzicom w prowadzeniu biura nieruchomości. Uznała, w przeciwieństwie do Filipa, który od dawna chciał zostać architektem, że to ciekawe zajęcie. Oboje z Filipem trochę za nimi wtedy tęskniliśmy, ale mieliśmy siebie, byliśmy szczęśliwi, a przyszłość zdawała się pełna szans i możliwości. Skończyliśmy studia, planowaliśmy ślub i zaczynaliśmy nowe życie. Teraz miałam wrażenie, że to było tak dawno temu…

W Chatce Baby Jagi wszyscy kupiliśmy sobie lody, które okazały się jak zawsze pyszne.

– Mamo, mamo! A mogę czekoladowe i truskawkowe? – dopytywała Mela, stojąc przy ladzie.

– Dobrze – zgodziłam się wyjątkowo, bo porcje były naprawdę duże i nie byłam pewna, czy zdoła tyle zjeść na raz. Oczywiście okazało się, że Mela rozprawiła się bez trudu z dwiema porcjami, pochłaniając je szybciej niż ja i rodzice.

Kiedy wracaliśmy, dochodziła już osiemnasta, więc pomyślałam, że od razu wybiorę się do pani Hortensji. Zastanawiałam się, czy zabrać ze sobą Melę, ale uznałam, że jednak najpierw obejrzę wszystko sama. Rodzice z Melą wrócili do domu, a ja skręciłam w ulicę Jaśminową. Znowu chłonęłam zieleń i uroczystą biel kwitnących drzewek owocowych i jaśminowców, wdychałam oszałamiający zapach. Ulica Jaśminowa miała w sobie coś magicznego, tak jak lata temu. Panował tutaj szczególny spokój, jakby żyła własnym życiem, czas płynął wolniej. Mimo że było stąd niedaleko do centrum miasteczka, zakątek wydawał się zaciszny i zagubiony wśród innych uliczek. Dalej był już las i ścieżka nad jezioro. Właściwie tylko mieszkańcy ulicy tędy jeździli. Czasami zapuszczali się tu rowerzyści i spacerowicze. Stanęłam przed znajomym piętrowym domem i pchnęłam furtkę. Tym razem drzwi otworzyły się prawie od razu.

– Dzień dobry, Milenko, wejdź proszę – powitała mnie pani Hortensja. Wyglądała jak zawsze elegancko – starannie ubrana, umalowana i uczesana. Miała w sobie coś z dystyngowanej starszej damy sprzed epoki, a imię także pod tym względem do niej pasowało.

– Dzień dobry, pani Hortensjo. – Przez ostatnie lata wymieniałyśmy czasem zaledwie kilka spojrzeń i kilka słów, ale teraz, kiedy na nią patrzyłam, czułam, że mimo to jest mi równie bliska, co kiedyś. Więź i przyjaźń, która nas dawniej łączyła, nie umarła.

Weszłam do przyjemnie chłodnej sieni, zdjęłam buty i postawiłam je tam, gdzie dawniej zawsze było ich miejsce – na starej ciemnej półce przy drzwiach. Popatrzyłam na znajomy wieszak na kapelusze. Teraz wisiały tam trzy. Uśmiechnęłam się na ich widok. Pani Hortensja uwielbiała kapelusze i miała ich mnóstwo. Zresztą, jeśli chodzi o buty, to też uzbierała niezłą kolekcję. Kiedy byłam mała, lubiłam przymierzać kapelusze, apaszki, szale i inne rzeczy, które trzymała w specjalnej garderobie.

– Napijesz się czegoś czy może najpierw chcesz obejrzeć mieszkanie? – zapytała pani Hortensja, gdy ruszyłyśmy korytarzem.

– Może najpierw obejrzę – zdecydowałam.

Minęłyśmy salon, który wyglądał mniej więcej jak kiedyś. Zerknęłam też do kuchni. Wszystko było podobnie, choć trochę bardziej nowocześnie.

– Dawno tutaj nie byłaś, prawda? – bardziej stwierdziła, niż zapytała pani Hortensja.

– To prawda.

– Parę lat temu był remont, bo dom nie wyglądał najlepiej. Ale poza odświeżeniem, niewiele zmieniłam. Chyba za stara jestem już na rewolucje.

– Oj, gdybym pani nie znała, pani Hortensjo, może bym uwierzyła, ale kto jak kto, akurat pani nie boi się zmian i nowych rzeczy.

– Może i racja – przyznała z uśmiechem. – Chyba po prostu lubię, gdy jest tu tak jak kiedyś.

W końcu stanęłyśmy przed krętymi drewnianymi schodami. Na górnym piętrze bywałam rzadko, stanowiło w pewnym sensie osobną część domu. Pani Hortensja miała dla siebie duży salon, dwa pokoje, sypialnię, kuchnię i łazienkę na dole. Na piętrze znajdowały dwa mieszkania z łazienką, wyżej na poddaszu był jeszcze strych. Weszłyśmy na piętro i skręciłyśmy w lewo. Stanęłyśmy przed zamkniętymi drzwiami. Na przeciwległym końcu korytarza widziałam drugie, podobne. Podejrzewałam, że tam musi mieszkać Adam. Pani Hortensja przekręciła klucz w zamku i weszłyśmy do środka. Widok zaskoczył mnie zdecydowanie pozytywnie. Wnętrza były jasne i chyba niedawno odmalowane, przyjemne dla oka. W całkiem sporym salonie – słonecznym, z ładną sofą i fotelami – stał duży regał i już wyobraziłam sobie, że zapełniam go książkami moimi i Meli, których też uzbierała całkiem sporą kolekcję. Stół i krzesła przy jasnym oknie zachęcały, żeby usiąść. Przeszłyśmy do dalszych pokoi. Oba były niewielkie – jeden pastelowy, z białym niedużym drewnianym stolikiem i krzesełkami, małym łóżkiem, regałem w kształcie domku, niedużą szafą i komodą, byłby idealny dla Meli. Drugi – z dwoma dużymi regałami, sporym łóżkiem, toaletką, wygodnym fotelem stojącym przy oknie, stolikiem, pięknym sekretarzykiem, dużą szafą i komodą, byłby z kolei idealny dla mnie. Zachwycił mnie zwłaszcza sekretarzyk i komoda, które wyglądały na stare, chociaż na pewno odnowione, i dodawały wnętrzu klimatu. Stałam urzeczona, wyobrażając sobie, jak pracuję przy tym sekretarzyku, mając piękny widok na ogród pani Hortensji.

Łazienka też była w niezłym stanie. Chociaż kafelki nie wyglądały na najnowsze, sprawiała przyjemne wrażenie.

– Och, zapomniałabym o tarasie! – powiedziała pani Hortensja i otworzyła balkonowe drzwi w salonie. Balkon był spory, słoneczny i porośnięty z jednej strony pnączami, które wiły się z dołu z werandy, co dawało trochę przyjemnego cienia. Widok zapierał dech w piersiach – najbliżej było widać ogród pani Hortensji, dalej część miasteczka, a na dalszym planie jezioro, które mieniło się w wiosennym słońcu.

– Piękny widok – powiedziałam urzeczona.

– Można tutaj postawić jeszcze trochę kwiatów w donicach i będzie świetny zakątek do odpoczynku.

– I bez tego jest wspaniale…

– Ale zawsze może być jeszcze wspanialej. Prawda? – Posłała mi porozumiewawczy uśmiech.

Odkąd szukałam mieszkania, zdążyłam obejrzeć ich całkiem sporo. Niektóre od razu mnie odpychały, kiedy tylko tam wchodziłam. Inne były całkiem przyjemne, jednak żadne nie zrobiło na mnie takiego wrażenia jak to. Czułam, że to jest moje miejsce. Moje i Meli. Postanowiłam jednak, że nie będę podejmować decyzji pochopnie i dam sobie chwilę do namysłu.

– Adam, kiedy przyjechał dwa lata temu, odświeżył oba mieszkania – powiedziała pani Hortensja, kiedy wróciłyśmy do salonu. „A więc mieszka tutaj już dwa lata…”, zdziwiłam się. „A ja nie miałam o tym pojęcia.” Może rodzice mieli rację, że po śmierci Filipa zamknęłam się w sobie i nawet teraz za bardzo się izolowałam. Zmniejszyłam mój świat do małych, bezpiecznych ram. Mela, najbliższa rodzina, dwie przyjaciółki i praca, którą wykonywałam w domu. Poza tym nikogo nie dopuszczałam do siebie zbyt blisko. Ale czy to było złe? Może nikogo więcej nie potrzebowałam?

– Wcześniej i tutaj trochę remontowałam, wymieniałam to i owo – ciągnęła pani Hortensja, rozglądając się po salonie. – Myślę, że wygląda nieźle.

Rozejrzałam się uważniej po salonie. Wyglądał znajomo, ale jednocześnie nabrał świeżości. Wymieniono sofy i fotele, ale zostały stare eleganckie komody, stoliki i etażerka. Przy oknie stało też znajome pianino, które należało do rodziny pani Hortensji jeszcze przed wojną. Czasami coś mi grała, a ja uwielbiałam jej słuchać. Trochę mnie też uczyła. Nie miałam wielkiego talentu, ale umiałam zagrać kilka prostych utworów. Teraz nie grałam już od lat i zastanawiałam się, czy jeszcze bym potrafiła.

– Tak, jest pięknie. I inaczej – stwierdziłam. – A jednocześnie znajomo, jak kiedyś.

– Dokładnie o to mi chodziło. – Kiwnęła głową. – A co myślisz o mieszkaniu na górze?

– Naprawdę bardzo mi się podoba, pani Hortensjo. Szczerze mówiąc, sądziłam, że wnętrze nie będzie odnowione, ale jest wspaniale.

– Wiem, że brak kuchni, to pewnie dla ciebie spory minus – wtrąciła. – Jeśli jednak zdecydowałabyś się zamieszkać tu na dłużej, można by pomyśleć o jej dorobieniu. Obok jest jeszcze jedno osobne pomieszczenie sąsiadujące z salonem, teraz mam tam składzik, ale można to połączyć.

– Dobrze, że jest taka możliwość – ucieszyłam się. – Pani siostrzeniec mieszka tutaj już od dwóch lat? – zagadnęłam.

– Miał zostać na krótko, ale przeciągnęło się. Ma za sobą pewne trudne doświadczenia…

Zastanawiałam się, o jakie doświadczenia może chodzić, ale widać było, że pani Hortensja nie bardzo chce o tym mówić, więc musiały to być osobiste sprawy Adama. Nie zamierzałam wypytywać.

– Planuje zostać na długo? – zapytałam. Nie chciałam być wścibska, ale musiałam wiedzieć, na czym stoję.

– Tego nie wiem, lecz może zostać, tak długo, jak zechce. Rozumiem, że to dla ciebie pewien problem…

– To nie tak… – zaczęłam.

– Ależ ja doskonale rozumiem, Milenko – wtrąciła łagodnie. – Nie znasz go, więc wiadomo, że takie bliskie sąsiedztwo jest dla ciebie utrudnieniem, szczególnie przy tymczasowym braku własnej kuchni. Ale oboje z Adamem jesteśmy raczej bezkonfliktowi. Nie musisz się obawiać. Znam go od dziecka. To dobry, spokojny chłopak, nawet zbyt spokojny. Czasem zapominam, że z kimś mieszkam. Już bardziej odczuwam obecność Rudolfa – ja i moje koty. Wszędzie wsadzi ten swój nochal. – Zaśmiała się. – Nie wiem, czy już go widziałaś. Nigdy nie byłam jakąś wielką miłośniczką psów, ale tego łobuza od razu polubiłam. Mam nadzieję, że nie przeszkadza ci pies?

– W żadnym wypadku – zapewniłam. – Bardzo lubię psy. A Mela uwielbia wszystkie zwierzęta. Nawet wszelkie robale.

– O, to u mnie na pewno jej się spodoba! Mam koty, psa, przylatuje tu mnóstwo ptaków, zdarzają się jeże, które zasmakowały w kociej karmie i nocą podjadają im z misek, a co do robali… Jest ich tu pod dostatkiem, choć czasami niezbyt mnie to cieszy.

– Myślę, że Mela byłaby zachwycona tym miejscem – przyznałam. – A pani siostrzeniec co myśli o ewentualnych lokatorach?

– Nie martw się o to, już z nim rozmawiałam. Nie ma nic przeciwko – zapewniła. – Chyba i mnie, i jemu przydałoby się jakieś dodatkowe towarzystwo. No i w tym domu dawno nie było dziecka, ostatnio jak letnicy czasem przyjeżdżali, ale to już dawno, jeszcze zanim mój Henryk odszedł, dobrych parę lat temu. Trochę za tym tęsknię. Rozumiem, że pewnie potrzebujesz czasu do namysłu. Przemyśl to na spokojnie, Milenko, i daj znać.

Obiecałam, że odpowiem w ciągu kilku dni. Wypiłyśmy herbatę, prowadząc przyjemną rozmowę, głównie o dawnych czasach i tym, co obecnie u nas słychać. Pani Hortensja taktownie nie wspominała o Filipie, choć po tych kilku latach ból nie był już tak dotkliwy jak na początku i mogłam o nim spokojnie rozmawiać. Większość znajomych unikała tego tematu, jakby w obawie, że się rozkleję, co rzeczywiście zdarzało mi się parę lat temu. Tylko z Kingą i Markiem rozmawiałam swobodnie, ale ona nie była tylko moją najlepszą przyjaciółką, lecz też siostrą Filipa, więc doskonale mnie rozumiała. Marek z kolei był jego przyjacielem. Wszyscy ponieśliśmy dużą stratę i potrzebowaliśmy czasem o nim tak po prostu pogadać, powspominać. Nawet po śmierci Filipa nasza paczka się nie rozpadła. Nadal był w niej obecny jego dobry duch.

Z panią Hortensją rozmawiało mi się jak zwykle świetnie, a godzina minęła niepostrzeżenie. Kiedy wychodziłam, zobaczyłam w oddali Adama. Podlewał rośliny. Kiwnął mi głową, odpowiedziałam tym samym i ruszyłam w stronę furtki.

Adam

Wpatrywał się w tamtą kobietę, kiedy odchodziła alejką. Zastanawiał się, czy naprawdę zdecyduje się tu zamieszkać. Kiedy ciotka zapytała, co o tym myśli, oczywiście powiedział, że nie ma nic przeciwko. Czuł, iż nie ma prawa protestować, to dom ciotki, a on był tutaj tylko gościem, który zasiedział się zbyt długo. Tak naprawdę jednak się bał. Przez te dwa lata przyzwyczaił się do tego miejsca odgrodzonego od świata, schowanego przed oczami ciekawskich. Czuł się bezpiecznie. Ciotka znała prawdę, rozumiała. Inni nie musieli nic wiedzieć. Ale teraz mógł pojawić się ktoś obcy, dostać się poza obronny mur. Podejść zbyt blisko. Z jednej strony był ciekaw tej kobiety. Widywał ją czasem, lecz ona chyba go nie poznała. Nic dziwnego, zważywszy na okoliczności. Od razu, kiedy tylko zamienili kilka słów, wymienili kilka spojrzeń, pomyślał, że chciałby bliżej ją poznać. Spodobała mu się, nie tylko fizycznie. Miała w sobie to coś. Od lat nie patrzył na kobietę w ten sposób. Ta myśl go jednocześnie ucieszyła i przeraziła. A teraz być może będzie mieszkała tak blisko, będzie widywał ją codziennie… Serce zabiło mu z niepokoju. Pokręcił głową. Czym się właściwie tak przejmuje? Przecież nawet jeśli tu zamieszka, nie muszą utrzymywać bliskich kontaktów, wystarczy uprzejmy dystans. Nie muszą od razu się zaprzyjaźniać. Ciotka Hortensja miała chyba rację. Dziczał tu. Mało wychodził, najbardziej lubił to miejsce, ten dom. Przez dwa lata nie poznał tu bliżej nikogo, izolował się. „Siedzisz i gadasz tylko ze mną, starą babą, musisz poznać kogoś w swoim wieku, wyjść gdzieś z kimś czasem, bo zdziwaczejesz, Adasiu, daję słowo” – mawiała. „Nie można tak się zamykać, bez względu na to, ile się przeszło, wiem coś o tym, uwierz mi. To nic dobrego. Człowiek potrzebuje innych ludzi…” Zbywał te jej marudzenia, ale teraz musiał przyznać, że miała trochę racji. Czasami rozmawiał tylko ze znajomymi z Warszawy – przez telefon albo internet. Choć i z nimi niezbyt często, większość już się powykruszała, bo dystans jednak robił swoje. No i z Łukaszem i Kaśką, bo tego wymagały sprawy zawodowe, choć właściwie obeszliby się bez niego. To oni tak naprawdę wszystko ciągnęli, kiedy kilka lat temu jego życie rozpadło się na kawałki, zupełnie jak on sam. Odsunął od siebie myśli o przeszłości. Myślenie o niej nie było już tak paraliżujące jak kiedyś, rany się zasklepiły, pozostały blizny, które czasami pobolewały, jakby dla przypomnienia. Jednak starał się o tym nie myśleć. Nic już nie zmieni.

Rośliny chłonęły wodę, od kilku dni nie padało i żeby utrzymać ogród w dobrym stanie, trzeba było go nawadniać. Ale to miejsce było tego warte. Kochał je od dziecka, kiedy bywał z rodzicami na krótkich wakacjach. Biegał tu jak szalony, zresztą całe miasteczko jawiło mu się jako niezwykłe. Do dziś ma w sobie coś szczególnego – smak wakacji, dzieciństwa, beztroski. Może dlatego tak dobrze się tu czuł. Od razu kiedy tylko przyjechał, poczuł, że łatwiej mu odetchnąć, choć ciężar, który go przygniatał, nie od razu ustąpił.

Jeszcze raz zerknął w stronę furtki. Milena. Nie znał żadnej Mileny. Jakoś nigdy nie przepadał za tym imieniem, ale teraz zaczęło mu się podobać. Sylwia je lubiła – przypomniał sobie nagle, kiedy napłynęło do niego stare wspomnienie. To wydawało się tak dawno temu. Leżeli wtedy rano wtuleni w siebie i myśleli o wspólnej przyszłości. Dla zabawy zaczęli wymieniać imiona, które mogłyby mieć ich przyszłe dzieci. Sylwia podała między innymi właśnie to – Milena, a on kręcił nosem. „To fajne słowiańskie imię” – przekonywała. „Milenka, Mila, Milusia… Ładnie”. Teraz nawet gotów byłby przyznać jej rację. Ostatecznie jednak później wybrali inne imię, takie, które im obu się podobało.

Zakręcił wodę i ruszył w stronę wejścia. Miał nadzieję, że napisze dziś choć kilka zdań, bo ostatnio kiepsko mu szło nawet z artykułami i tekstami na strony. Nie mówiąc już o scenariuszu. Powoli tracił nadzieję, że jeszcze kiedyś napisze jakikolwiek.

Zanim zabrał się do pracy, przemknęło mu przez głowę, że może to wszystko wyjdzie im jednak na dobre. Ciotka też czasem czuła się samotna, mimo że miała znajomych. Adam kojarzył zwłaszcza jedną starszą kobietę, panią Rozalię, która bywała tu często. Popijały sobie herbatę w salonie albo na werandzie i prowadziły ożywione dyskusje. Czasami aż im zazdrościł. On nie miał nikogo, z kim czułby się tak dobrze i swobodnie. Już nie. Mimo odwiedzin pani Rozalii dom, szczególnie rankiem i wieczorami, wydawał się pusty. Może obecność kogoś na stałe trochę go ożywi? A jeśli nie będzie w stanie tego znieść, zawsze może wyjechać. Nic go tu tak naprawdę nie trzyma. Nigdzie go nic nie trzyma. Już nie.