Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Porządkując rzeczy po zmarłej matce, Ewa natrafia na starą szkatułkę należącą kiedyś do jej babki. Jest tam kilka pamiątek i stary album, który pamięta z dzieciństwa, a w nim tajemnicze zdjęcia. Przeszłość babki zawsze była niejasna i pełna niedomówień, matka Ewy miała tylko mgliste wspomnienia z wczesnego dzieciństwa.
Ewa postanawia pojechać do niewielkiej miejscowości, do której prowadzą znalezione przez nią wskazówki. Chce odnaleźć chatę w lesie, w której babka i matka spędziły kiedyś kilka lat. Jej przyjazd uruchamia ciąg zdarzeń, które powoli przybliżają ją do przeszłości. Co odkryje po tamtej stronie lasu? Jak bardzo zaskoczy ją to, czego się dowie o przeszłości babki i matki? Czy poznanie długo skrywanej prawdy pomoże jej lepiej zrozumieć siebie samą?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 437
Opracowanie graficzne okładki:
Emotion Media
Ilustracja na okładce:
iStock. Wszystkie prawa zastrzeżone.
Redaktor prowadząca:
Alicja Oczko
Opracowanie redakcyjne:
Elżbieta Derelkowska
Korekta:
Monika Ulatowska
© 2023 by Anna Bichalska
Copyright © for the Polish edition by HarperCollins Polska sp. z o.o., Warszawa 2023
Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części lub całości dzieła w jakiejkolwiek formie.
Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – żywych lub umarłych – jest całkowicie przypadkowe.
HarperCollins jest zastrzeżonym znakiem należącym do HarperCollins Publishers, LLC.
Nazwa i znak nie mogą być wykorzystane bez zgody właściciela.
HarperCollins Polska sp. z o.o.
ul. Domaniewska 34a
02-672 Warszawa
www.harpercollins.pl
ISBN: 978-83-8342-028-8
Opracowanie ebooka Katarzyna Rek
Wszystkim Czarownicom – po tej i po tamtej stronie lasu
Lucyna, 1959
Z lasu wychodzą na piaszczystą drogę, prowadzącą do miasteczka. Lucyna poprawia torbę, która zsunęła się jej z ramienia. Przeszły spory kawałek i zarówno plecak, jak i torba trochę jej już ciążą. Zwłaszcza, że musi jeszcze nieść małą. Na szczęście ta jest spokojna. Wypoczęła i nieco odżyła, bo przespała całą noc, a zanim wyszły z chaty, zjadły jeszcze resztki jedzenia. Teraz dziewczynka rozgląda się zaciekawiona, obejmując jej szyję rączkami. Lucyna oddycha głęboko. Patrzy w stronę miasteczka. Czuje, jak jej żołądek zaciska się boleśnie, oddech przyspiesza. Kilka razy chciała zawrócić, po prostu uciec. Znów skryć się, jak dzikie zwierzę, w bezpiecznej i znajomej leśnej gęstwinie. Wtedy wtulała twarz w delikatne jasne włoski dziewczynki i to dodawało jej siły. Musi to zrobić. Nie ma wyjścia. Musi tam pójść i wszystko powiedzieć.
Miasteczko jest jeszcze puste o tej porze. Dopiero zaczyna wracać do życia po nocy. Lucyna mija kolejne budynki – domy, sklepiki, stragany, osiedle szarych bloków. Kiedy przechodzi obok sklepu spożywczego, zapach pieczywa, który się stamtąd wydobywa, zatrzymuje ją na chwilę. Nagle czuje ochotę, żeby zjeść świeżą, chrupiącą bułkę, taką, jaką kupowała kiedyś zawsze rano z mamą. Jedną zjadała jeszcze po drodze do domu. Z drugiej mama robiła jej kanapkę do szkoły i pakowała w szary papier śniadaniowy. Ta druga nigdy nie smakowała tak dobrze jak pierwsza, kiedy rankiem przemierzały drogę ze sklepu do domu. Teraz nie może się powstrzymać i wchodzi do sklepiku, choć wie, że nie powinna tego robić. Musi jak najszybciej iść do tego szarego ponurego budynku, który czeka na nią przy końcu drogi. Wie, że to będzie w pewnym sensie jej koniec. Kiedy tam wejdzie, nie będzie już odwrotu. Ale tak naprawdę przecież koniec nastąpił kilka dni wcześniej. Wszystko skończyło się już wtedy. To, co wydarzy się teraz, będzie tylko ostatecznym potwierdzeniem, czegoś, co już nastąpiło.
Sklepik jest nieduży, ale nieźle zaopatrzony. Lucyna kupuje dwie bułki – dla siebie i małej. Po namyśle prosi jeszcze o butelkę mleka i gazetę. Potem idą na skwerek kawałek dalej i siadają na ławce. Od czasu do czasu ktoś je mija, ale nikt nie zwraca na nie większej uwagi. Lucyna bierze kilka głębokich oddechów. Jeszcze tylko ta chwila, chwila spokoju, a potem… Zerka na małą. Dziewczynka z zapałem pałaszuje bułkę, ściskając ją w pulchnej rączce. Lucyna odgryza kawałek swojej, starając skupić się na tej chwili i nie myśleć, o tym, co ma niedługo zrobić, o tym wszystkim, co ją zaraz czeka. Przeżuwa powoli, przeglądając gazetę. Ma nadzieję, że na coś natrafi i dowie się czegoś więcej. I rzeczywiście na coś w końcu trafia. Wpatruje się przez chwilę w wytłuszczony nagłówek i przebiega wzrokiem krótki artykuł. Przełyka z trudem kęs bułki, próbując przyswoić sobie to, co właśnie przeczytała.
– Niam? – pyta mała, wyciągając w jej stronę rączkę z kawałkiem bułki. Wpatruje się w nią tymi pięknymi wielkimi oczami. Lucyna uśmiecha się blado.
– Dziękuję. – Wsuwa kawałek bułki do ust. – Mniam, mniam, mniam! – mówi grubym głosem, udając wygłodniałego potwora. Basię zawsze to rozśmieszało. Dziewczynka natychmiast chichocze radośnie, a Lucynie robi się przez chwilę cieplej na sercu. Co teraz z nią będzie? – przemyka jej przez głowę. Co z nimi będzie? Znów zerknęła na budynek w oddali. W jej głowie pojawia się szalona myśl, a potem ta myśl zaczyna się coraz bardziej rozrastać. Może ma jeszcze szansę? Może to wszystko nie musi się tak kończyć? Może zrobić coś innego. Spogląda w drugą stronę, gdzie w oddali majaczy budynek dworca. „Nie, to zbyt szalone, to się nie uda” – podpowiada jej rozsądek. Chwilę później podejmuje jednak decyzję. Wstaje, chowa butelkę z mlekiem i gazetę do plecaka, a potem bierze dziewczynkę na ręce. Ta wtula się w nią ufnie, a Lucyna czuje znów znajome ciepło w środku, jakby jej serce, wcześniej zmrożone na lód, odtajało i znowu zaczęło bić. Rusza szybkim krokiem w stronę dworca. Po dworcu kręci się sporo ludzi i Lucyna bardzo się stara, żeby nie rzucać się w oczy. Boi się, że spotka kogoś znajomego, że ktoś je rozpozna i wszystko wyda się w ostatniej chwili. Jeszcze chwilę wcześniej nie miałoby to aż takiego znaczenia, ale teraz, kiedy podjęła już decyzję, kiedy pojawiła się w niej iskierka nadziei, że to nie musi być koniec, nie zniosłaby tego. Staje przed kasą biletową, starając się zachować spokój. Kolejka przesuwa się bardzo wolno. Zbyt wolno. Lucyna czuje, jak łomocze jej serce, jak pocą jej się dłonie. Ma wrażenie, że wszyscy jej się przypatrują, że wszystko wiedzą. Nie, wydaje jej się. Bierze głęboki oddech. Musi zachować spokój. Jeszcze chwila, jeszcze trochę… Uda się. W końcu kupuje bilet do pierwszej lepszej miejscowości. Byle szybciej. Byle stąd zniknąć. Pociąg nadjeżdża niedługo potem.
W środku nie ma zbyt wielu ludzi, co Lucyna przyjmuje z ulgą. Zdaje sobie sprawę, że im mniej ludzi ją zobaczy i zapamięta, tym lepiej. Wsiadają do wolnego przedziału. Kiedy pociąg w końcu rusza, czuje ulgę, jakby zostawiała za sobą wszystko, co złe. Wszystko, co nie powinno było nigdy się wydarzyć.
– Piciu – mówi dziewczynka.
Lucyna wyjmuje kubek z plecaka i nalewa do niego trochę mleka z butelki. Mała wypija je łapczywie.
Lucyna bierze ją na kolana i przytula. Przez dłuższy czas patrzą na obrazy przesuwające się za oknem.
– Tiam! – Dziewczynka zafascynowana wskazuje co chwilę coś za szybą. W końcu znużona zasypia.
Na kolejnej stacji do przedziału wsiada jakaś starsza kobieta. Lucyna czuje, jak jej serce bije niespokojnie, choć stara się zachować pozory. Kobieta zerka na nie i obdarza ją ciepłym uśmiechem.
– Jakie śliczne maleństwo… – mówi przyciszonym głosem. – Urocza ta pani córeczka. Jak ma na imię?
– Basia – odpowiada Lucyna, przyciskając mocniej do siebie ciepłe od snu dziecięce ciało. Wtula policzek w miękkie włoski i przymyka oczy.
– Ładnie. – Kobieta uśmiecha się serdecznie.
Lucyna odwzajemnia uśmiech i udaje, że przysypia. Nie chce rozmawiać z tą kobietą – i tak już zbytnio zwróciły jej uwagę. Żałuje, że nie mogą po prostu zniknąć, stać się niewidzialne. Kobieta na szczęście wysiada na kolejnej stacji.
Znów zostają same. Pociąg turkocze miarowo, obrazy przesuwają się za szybą. Kolejny i kolejny. Coraz dalej i dalej. Z każdą mijającą minutą Lucyna czuje, jak oddala się od tego wszystkiego, co było, od dawnego życia. Teraz czeka je coś nowego. Zaczną wszystko od początku. Razem.
Mała śpi, ściskając w rączce jej palec. Oddycha spokojnie, miarowo. Wdech – wydech. Tak niewiele, a zarazem wszystko – przemyka Lucynie przez głowę. Wdech – wydech. Usta ma lekko otwarte, pucaty, zaróżowiony policzek, wtula w jej szyję.
– Zrobię wszystko, żebyś była szczęśliwa – szepcze Lucyna, gładząc delikatnie dziecko po jasnych włoskach. – Obiecuję.
Ewa, 2019
Zerknęłam na kalendarz i uświadomiłam sobie, że już miesiąc tkwię w stanie tego dziwnego zawieszenia, swego rodzaju półżycia. Wyczekiwania na jakieś bliżej nieokreślone „coś”. Chyba powinnam „coś” w końcu postanowić, ruszyć z miejsca, ale nadal nie miałam na to najmniejszej ochoty. Przez ten miesiąc porządkowałam i przeglądałam rzeczy mamy, czytałam jej książki, słuchałam jej ulubionych piosenek. Przeczytałam na nowo jej artykuły i prace naukowe. Cieszyłam się, że mogę to zrobić, że to mam – jej przemyślenia i fascynacje, jej głos zachowany w literach. Chyba łudziłam się, że ją w ten sposób zatrzymam. Chwilami wydawało mi się, że to się udaje, a chwilami wręcz przeciwnie – tylko jeszcze bardziej podsycało jej brak. Nie da się zamknąć całej istoty człowieka w słowach. Nigdy nie wypełnią do końca powstałej pustki. Co nie znaczy, że zamierzałam kiedykolwiek przestać próbować. Minęło pół roku, odkąd mama odeszła, i to była moja odroczona żałoba, na którą wcześniej nie chciałam sobie w pełni pozwolić. Zagłuszałam ją pracą, byle tylko nie myśleć i nie czuć zbyt wiele. Tak naprawdę jednak nie da się przed tym uciec. Wszystko i tak mnie dopadło parę miesięcy później, kiedy wydarzyło się tamto z Weroniką, a ja niedługo później zostałam bez pracy. Wtedy nie miałam wyjścia. Musiałam się zatrzymać.
Wracałam też ostatnio często myślami do Natalii, do tych wakacji kilkanaście lat temu, kiedy po raz pierwszy mój świat się rozsypał. Chyba dopadł mnie jakiś kryzys, jeden z takich, gdy nagle uświadamiamy sobie, że nie do końca jesteśmy w swoim życiu tam, gdzie chcielibyśmy być. Problem jednak stanowi to, że właściwie naprawdę nie wiemy też, gdzie chcemy być. Czułam wyraźnie, że trzeba coś zmienić, że coś jest nie tak. Doświadczyłam tego parę razy, jednak jeszcze nigdy tak intensywnie, jak teraz. Może to dobry czas, żeby wrócić do terapii. Zdecydowałam, że pomyślę o tym, jeśli to wszystko nie minie. Na razie postanowiłam, że dam sobie jeszcze trochę czasu. Szukałam jakiegoś drogowskazu, czegoś, czego mogłabym się chwycić.
Uruchomiłam komputer i zerknęłam na Facebooka. Paru znajomych pytało, co u mnie. Zazwyczaj odpisywałam dość szybko, ostatnio jednak prawie nie korzystałam z internetu i czułam, że dobrze mi to robi. Wiedziałam tylko, że powinnam w końcu odpisać. Nie chciałam, żeby się martwili. Tych kilka najbliższych osób wie, że miałam ostatnio kiepski czas, więc tym bardziej może niepokoić ich moje milczenie. Właśnie wysyłałam kolejną wiadomość, kiedy mignęło powiadomienie. Ktoś skomentował mój post, który zamieściłam na jednej z dużych grup związanych z fotografią. Kliknęłam, nie robiąc sobie większych nadziei. Wcześniej pojawiło się już kilka komentarzy, ale nic z nich nie wynikało. Ten mnie jednak zaskoczył.
Wiem, gdzie jest to miejsce – pisał ktoś. – To na rynku to Lipowice, miasteczko na północnym wschodzie. Poznaję ten kościół. A to w lesie – to Kamienna Polana w Błękitnych Brzegach, wiosce leżącej kawałek dalej. Te kamienie są dość charakterystyczne.
Wpisałam w wyszukiwarce nazwy miejscowości. Lipowice okazały się niewielkim miastem w północno-wschodniej Polsce, a Błękitne Brzegi – wsią znajdującą się niedaleko. Odnalazłam parę zdjęć placyku i kościoła. Miejsce w lesie też było na kilku fotografiach. Kamienną Polanę opisywano jako jedno z tak zwanych miejsc mocy.
Dzięki, to chyba rzeczywiście to – odpisałam na komentarz. Przez chwilę nie mogłam uwierzyć, że to prawda. Naprawdę znalazłam to miejsce? Tak po prostu? Pożałowałam trochę, że nie zrobiłam tego wcześniej, kiedy mama zaczęła się tym bardziej interesować, jeszcze przed chorobą. Teraz myślę, że może coś przeczuwała i w jakiś sposób chciała wrócić do początków. Wtedy nic nie znalazła, a jakiś czas później zachorowała i obie musiałyśmy się skupić na leczeniu i na tym, żeby jakoś ją z tego wyciągnąć.
To podczas przeglądania rzeczy mamy jakiś czas temu natrafiłam na starą szkatułkę. Należała do mojej babci. Wyglądała na ręcznie wykonaną; starannie wyrzeźbiono na niej roślinne motywy. Babcia trzymała w niej kilka pamiątek. Był tam stary aparat fotograficzny i zegarek z paskiem, też stary. Nie działał, wskazówki od lat pokazywały tę samą godzinę. W szkatułce było też kilka drewnianych figurek zwierząt, którymi czasami bawiłam się jako dziecko. Główną pamiątkę stanowił jednak stary album ze zdjęciami. Widziałam go wcześniej parę razy i zawsze oglądałam zafascynowana te czarno-białe, nieco tajemnicze, zdjęcia. Często pojawiała się tam nieduża drewniana chata otoczona lasem. Na kilku zdjęciach widziałam jej wnętrze, które przywodziło na myśl mały skansen. Piec kaflowy, obok kobieta przy kołowrotku. Haftowane serwetki na starym drewnianym stole. Na wielu z tych zdjęć była też kilkuletnia jasnowłosa dziewczynka. Wiedziałam, że to moja mama. Wszystkie fotografie miały taki sam podpis – „Las” i data – lata sześćdziesiąte. Tylko tyle. Wiedziałam, że te wszystkie zdjęcia zrobiła prawdopodobne moja babka. Całe życie pracowała jako bibliotekarka, ale miała dwie pasje. Książki i fotografię. Szczególnie lubiła fotografować przyrodę. W starym albumie było dużo zdjęć przyrodniczych. Las grał tu pierwsze skrzypce. Zwierzęta, rośliny, tajemnicze ścieżki i zakątki. Aż chciało się wniknąć w zdjęcia i znaleźć tam, w tej leśnej gęstwinie. Pójść jedną z tych ścieżek, wejść do starej chaty. Ciekawe, czy jeszcze istniała? Pewno nie. Ale kto wie? Babcia niewątpliwie miała talent, chociaż nigdy nie zabiegała o rozgłos. Mówiła, że robi to bardziej dla siebie, by jakoś zapisać to, co widzi, utrwalić w kadrze to, co ją fascynuje. Zawsze powtarzała, że życie jest bardzo ulotne, a pamięć zawodna. Miała jednak trochę lokalnych wystaw i powstało kilka albumów, do których włączono jej prace. Fotografią fascynowała się już od młodości, ale dopiero jako starsza kobieta pozwoliła innym pokazać trochę z tego, co przez lata stworzyła.
Wśród fotografii w albumie było też kilka zdjęć zrobionych w jakimś miasteczku. Tam podpis stanowiła tylko jedna litera „L.” i data. Tym razem nie mogło chodzić o las, to musiała być pierwsza litera nazwy miejscowości. Wszystkie zdjęcia z albumu zrobiono na początku lat sześćdziesiątych. Mama opowiadała, że pamięta, jak kiedyś, gdy była mała, mieszkały w tym domu ze zdjęć. Pozostały jej niejasne wspomnienia z tamtego okresu. Nie były to wyraźne obrazy, jedyne ulotne przebłyski, migawki. „To przypomina trochę bajkę. Może dlatego, że byłam dzieckiem, a tamto miejsce miało w sobie jakąś magię – mawiała. – Pamiętam zapach lasu, wszechobecny śpiew leśnych ptaków, lisa przemykającego tuż za oknem, zapach suszących się ziół, stukot kołowrotka, zapach chleba z pieca i świeżego ciasta. I pamiętam też ją”. „Kogo?” – pytałam. „Tamtą kobietę. Mówiłam na nią ciocia, ale tak naprawdę nią nie była”. Babcia nie lubiła podobno rozmawiać o czasach sprzed przyjazdu do miasteczka, w którym później spędziła większość życia. Mama próbowała kiedyś podpytać, gdzie wtedy mieszkały, i odnaleźć to miejsce, ale nie udało jej się niczego dowiedzieć. Wiedziałyśmy obie, że babcia miała trudną przeszłość. Szybko straciła oboje rodziców, później została samotną, bardzo młodą matką. Musiało jej być bardzo ciężko, zwłaszcza w tamtych czasach. Może dlatego nie chciała wracać do przeszłości. Moja mama nigdy nie poznała własnego ojca, a ja dziadka. Nasza historia zaczyna się od mojej babki – małej samotnej wyspy. Wokół niej jest tylko wielka pustka oceanu.
Te zdjęcia wrzuciłam do sieci właściwie tylko po to, żeby czymś się zająć. Jakaś część mnie chciała odnaleźć tamto miejsce, dowiedzieć się czegoś więcej. Nie robiłam jednak sobie wielkich nadziei, że natrafię na jakiś ślad. Właściwie czego ślad? Nawet tego nie wiedziałam. Nie miałam pojęcia, czego tak naprawdę szukam, co z założenia czyniło całą sprawę jeszcze bardziej beznadziejną. A jednak coś miałam. I musiałam zdecydować, co dalej.
Z rozmyślań wyrwał mnie głośny dźwięk dzwonka telefonu. Zerknęłam na wyświetlacz. Iwona. Dzwoniła już wcześniej, ale nie odbierałam. Mogłam się założyć, że jest wkurzona.
– Cześć.
– No, wreszcie. – W jej głosie słychać było zdenerwowanie. – Czemu się nie odzywasz? Wszystko w porządku?
– W porządku – uspokoiłam ją. – Musiałam po prostu przemyśleć parę rzeczy.
– Mogłaś napisać chociaż dwa słowa. Martwiłam się, do cholery! – zawołała z wyrzutem. – Już nawet zaczęłam się pakować. Jeszcze raz tak zrobisz, a nie ręczę za siebie…
Westchnęłam.
– Przepraszam – powiedziałam ze skruchą.
– Co u ciebie?
– Poza tym, że wyleciałam z pracy? – rzuciłam lekko. – Chyba w miarę okej.
– Wywalili cię? – zapytała z niedowierzaniem.
– W sumie to i tak zastanawiałam się, czy nie odejść. To raczej nie dla mnie. Wkurzyli mnie tylko tym, jaki był nieoficjalny i, zdaje się, główny powód.
– To znaczy?
Opowiedziałam jej wszystko. Wciąż czułam złość, kiedy sobie to przypominałam, tamte emocje. Wróciła do mnie scena z ostatniego dnia w szkole.
– Pani Ewo… – słyszę za sobą głos wicedyrektorki, kiedy wychodzę z gabinetu.
Odwracam się i patrzę na nią uważnie.
– Przykro mi. – Mówi to takim tonem, jakby wcale nie było jej przykro. Z jakąś nieumiejętnie skrywaną satysfakcją. – Ale to po prostu chyba nie jest dla pani dobre miejsce. Od początku nie było.
– Nie wiem, czy dla kogokolwiek jest to dobre miejsce – odpowiadam sucho. – I nigdy nie było.
– Co pani sugeruje? – marszczy brwi.
– Historia lubi się powtarzać, prawda? – mówię. – Ale pani akurat powinna to wiedzieć, w końcu jej pani uczy.
– Niech pani da spokój, przecież to nie ma nic wspólnego z tamtym, co kiedyś… – wtrąca szybko, jakby chciała zamknąć mi usta. – Takie rzeczy po prostu się dzieją. Zresztą nic się w końcu nie stało.
– Naprawdę pani tak sądzi? – Nie mogę uwierzyć własnym uszom. – Nic się nie stało?
– Już zresztą mówiłam, że nie o to chodzi. Nie każdy sprawdza się w pracy w szkole. – Jej ton staje się denerwująco protekcjonalny, jakby rozmawiała z małą głupią dziewczynką. Tak samo rozmawiał ze mną przed chwilą dyrektor. A przynajmniej próbował, bo nie udało mu się zrobić ze mnie idiotki, jak parę razy wcześniej. Nie tym razem. Wszystko mu wygarnęłam. I tak nie miałam już nic do stracenia.
– Aha, przecież się nie sprawdziłam… – mówię ironiczne. – No tak. O to chodzi.
Czuję, jak wypełnia mnie wściekłość. Na nią, na tę parodię szkoły i na cały ten chory, popieprzony system.
– Ale myślę, że powód był jednak nieco inny… – mówię dalej.
Odwraca na chwilę wzrok jak dziecko przyłapane na przewinieniu. A potem patrzy na mnie jak na coś odrażającego. Wyniośle, z wyższością, jak na robaka, którego ma ochotę zgnieść. I już wiem, że mam rację. Jest tak, jak przeczuwałam.
– Pani widziała… – mówię, patrząc jej prosto w oczy. – Widziała pani wtedy… No oczywiście, że pani widziała!
Wciąż milczy.
– To pani, prawda? – naciskam.
– Sama pani rozumie… – mówi suchym tonem. – Nie mogłam tak tego zostawić. To istotna sprawa. W dodatku w świetle tego, co zaszło…
– To nie miało nic do rzeczy. To były moje prywatne sprawy. To nie wasza sprawa. – Podnoszę głos. – To MOJA sprawa.
– Jako pracownicy szkoły jesteśmy zobowiązani dawać pewien przykład, pewne wzorce… Pewne rzeczy mogą stanowić problem. Te pani… – wykrzywia usta –…zachowania. – Obrzuca mnie tym szczególnym spojrzeniem, które widziałam już nieraz. Ona mną gardzi. Nie wiem, czy śmiać się, czy płakać, czy może zacząć wrzeszczeć. Mam ochotę na wszystkie te trzy rzeczy na raz.
– Wie pani, co jest problemem? – Nie silę się na uprzejmy ton. Nie zasługuje na to. – Szukanie problemów tam, gdzie ich nie ma, to jest wielki problem. A wie pani, co również jest problemem? Niezauważanie problemów tam, gdzie one rzeczywiście są. Zamykanie oczu i odwracanie głowy. I wie pani, co jest jeszcze większym problemem? Układy i układziki, kliki jak w pieprzonej mafii! Docinanie każdego na siłę do tej samej długości i kształtu, wedle określonej formy. Jak w pieprzonej fabryce! – Myślę o Weronice i Natalii, przede wszystkim o Natalii, i uświadamiam sobie, że krzyczę. – Co z tego, że czasem przez to kogoś zniszczycie, zrównacie z ziemią! Kombinat wymaga ofiar!
– Wiem, że jest teraz pani wzburzona i ostatnio miała pani ciężki czas, ale proszę uważać na słowa… – W jej głosie brzmi groźba. – Pani brak szacunku…
– Mam taką zasadę – ucinam. – Nie szanuję tych, który nie szanują mnie.
Jej twarz wykrzywia złość. Wreszcie zrzuca maskę fałszywej uprzejmości.
– Możemy to zgłosić… – cedzi.
– Nie macie czego zgłaszać, bo niczego złego nie zrobiłam. Za to ja widziałam to i owo…
Zaciska usta i obrzuca mnie pogardliwym spojrzeniem.
– Niech pani po prostu stąd odejdzie. I nie wraca. Nie potrzebujemy tu takich jak pani.
W jej oczach znów widzę pogardę. Rzucam jej wściekłe spojrzenie.
– Wiesz co? – mówię. – Pierdol się. Pierdolcie się wszyscy.
Odwracam się i ruszam korytarzem. Niedawno zaczęła się przerwa. Niektórzy z uczniów patrzą w moją stronę. Niektórzy się ze mną żegnają. Kiwam im głową i odpowiadam automatycznie. Zatrzaskuję drzwi i dopiero wtedy uświadamiam sobie, że prawie nie mogłam oddychać, jakby to miejsce mnie dusiło, jakby ktoś ściskał mnie za gardło. Naiwnie myślałam, że przez kilkanaście lat coś się zmieniło, ale nie. Nic się nie zmieniło. To od początku był zły pomysł. Nie powinnam była tu wracać. Nie po tym wszystkim. Nie po tej sprawie z Natalią. Łapczywie wdycham świeże powietrze i ruszam przed siebie szybkim krokiem.
– Ja pierdolę. Co za skurwysyństwo! – Głos Iwony osadził mnie na powrót w teraźniejszości. Nigdy nie przebierała w słowach. – Wiesz, że możesz iść z tym do sądu? Mam znajomego, świetny prawnik…
– Dzięki, ale nie – wtrącam szybko. – Po pierwsze, trudno byłoby to udowodnić. Po drugie, i tak nie chciałabym tam zostać. Zwłaszcza po tym wszystkim. To nie jest dla mnie dobre miejsce. Co do tego jednego mieli chyba rację.
– Słuchaj… – westchnęła. – Przepraszam za tamto. Pewnie trochę w tym mojej winy. Nie powinnam wtedy… Za dużo wypiłam. Wiesz, chyba żyję tutaj trochę jak w bańce. Czasami zapominam, że nie wszędzie tak jest.
– Daj spokój. To nie twoja wina.
– Co zamierzasz?
– Jeszcze nie wiem.
– Wracaj do Wawy, Ewka… – zachęcała. – Ludzie o ciebie pytają. I Piotr pytał. Wiesz, że jest znów wolny?
– To zamknięta sprawa. Nie wyszło nam. Ale pozdrów go ode mnie.
– Okej. W każdym razie ja czekam. I inni. Chyba tam nie zostajesz? Po tym wszystkim?
– Nie wiem. Pewnie potrzebuję jeszcze trochę czasu.
Zerkam na stary album.
– Może pojadę w pewne miejsce.
– Gdzie?
Opowiedziałam jej trochę o moich ostatnich poszukiwaniach.
– Aha, taka rodzinna historia? – rzuciła lekkim tonem. – Ruszysz śladem swoich przodków.
– Jeszcze nie wiem. Może.
Opowiadała mi, co słychać u innych. Nawet trochę zaczęłam tęsknić. Zdecydowanie brakowało mi tutaj bliskich znajomych. Ludzi, z którymi nadawałam na tych samych falach. Z którymi mogłam być sobą.
– Tylko odezwij się czasem, okej? – przykazała, kiedy kończyłyśmy. – Naprawdę się martwię, kiedy milczysz. Obiecujesz?
– Obiecuję.
Pomyślałam, że jednak jestem szczęściarą. Właściwie nie miałam już rodziny, przynajmniej tej, z którą łączyłyby mnie więzy krwi. Ale mam kilkoro ludzi, których naprawdę obchodzę. To wciąż bardzo wiele.
Kiedy skończyłyśmy rozmawiać, zajrzałam do lodówki. Znalazłam tam jajko, trochę zwiędniętej sałaty i kawałek lekko zeschniętej papryki. W szafce zostało trochę chleba. Po tym królewskim śniadaniu zdecydowałam, że w końcu muszę iść do sklepu. Miałam też ochotę na spacer. Pomyślałam, że dobrze mi zrobi. W głowie czułam lekkie pulsowanie i ciężkość. Znak, że zbliżała się migrena. Za długo siedziałam po nocach, za mało ostatnio sypiałam, kiepsko się odżywiałam. Wiedziałam, że muszę wrócić na dobre tory, bo długo tak nie pociągnę. Obiecałam mamie, że będę o siebie dbać, robić regularne badania, ruszać się, wysypiać. Ostatnio kiepsko mi szło, ale zamierzałam się poprawić. Zanotowałam w myślach, żeby wstąpić do apteki.
Spacer rzeczywiście dobrze na mnie podziałał. Zrobiło mi się lżej, mogłam swobodniej myśleć. W aptece kupiłam parę rzeczy, a później, po chwili wahania, wyjęłam z torebki opakowanie z morfiną mamy, które znalazłam w szufladzie. Wyjęłam też pojemnik z resztką medycznej marihuany, która leżała tam od dłuższego czasu razem z waporyzatorem. Wciąż pamiętałam, jak dziwnie się czułam, kiedy kupowałam ją po raz pierwszy. Przypomniałam sobie, jak mama śmiała się, że chociaż na legalną marychę się załapała. Raz uparła się, żebym pociągnęła parę razy. Nie chciałam, ale nalegała.
– Po prostu się sztachnij – podsunęła mi waporyzator. – Czasami jesteś zbyt grzeczna i zasadnicza, wyluzuj – śmiała się. – To chyba po twoim ojcu. On taki był. Miał swoje zasady. Ale i tak go cholernie kochałam.
Ojca właściwe prawie nie znałam, umarł, kiedy miałam dwa lata; on miał wtedy pięćdziesiąt osiem. Był dużo starszy od mamy. Poznali się na uczelni. On był profesorem, ona wtedy po doktoracie. Nie planowali mnie, po prostu im się przydarzyłam. Mama zawsze twierdziła, że nie żałuje. Może rzeczywiście tak było, bo okazała się dobrą matką, mimo że zawsze potrzebowała sporo przestrzeni. Pod tym względem chyba zresztą się w nią wdałam, bo już jako dziecko lubiłam i umiałam spędzać czas sama ze sobą.
– Nie, dzięki, mamo.
– Bez obaw, to i tak nie kopie. Mało THC. – Uśmiechnęła się niemal łobuzersko. – Przecież nie każę ci się naćpać.
Uległam wtedy namowom. Jej pomagało na mdłości i na ból. Ale na mój ból nie pomogło.
Wrzuciłam wszystko do pojemnika na przeterminowane lekarstwa, bo nie miałam pojęcia, co z tym zrobić, chociaż wiedziałam, że na jedno i drugie znalazłoby się pewnie sporo chętnych. Kiedy wracałam, zaczynało padać, a później już rozpadało się na dobre. Wypakowałam zakupy i przez chwilę stałam, wpatrując się w bębniące o szyby strugi deszczu. W radiu zaczęli grać Fragile Stinga, jakby dopasowując się do deszczowej aury. Mama lubiła Stinga. Fragile to numer trzeci z jej – a właściwie mojej listy o niej. Miałam taki zwyczaj, że w głowie układałam playlisty z piosenkami, które kojarzyły mi się z ważnymi dla mnie osobami. Czasami na początku robiłam to trochę nieświadomie. A później nagle odkrywałam, że mam to już zapisane w głowie. Niekiedy to był pierwszy sygnał, że ktoś stawał się dla mnie ważny. To Natalia mnie tego nauczyła. W końcu to ona pierwsza nagrała i podarowała mi naszą wspólną płytę. Wciąż ją miałam i czasami słuchałam. Wciąż miałam też jej pamiętnik, ale tam nie zaglądam zbyt często. Za bardzo bolało, nawet po tylu latach.
Podeszłam do szkatułki i jeszcze raz wyjęłam stary album babci. Przeglądałam zdjęcia, szczególnie te, na których była mama. Mała jasnowłosa dziewczynka, która miała przed sobą całe życie. Biegnie ścieżką w lesie. Siedzi przy stole, pijąc mleko z dużego glinianego kubka. Zrywa kwiaty. Bawi się z kotem. Niby zwykła codzienność, ale uchwycona z dużą wrażliwością i czułością. Widać w tym spojrzenie babci, we wszystkich jej zdjęciach.
Sting wciąż wyśpiewywał swoje:
On and on the rain will say
How fragile we are
How fragile we are
Zrobiło się melancholijnie. Kiedyś słuchałyśmy tej piosenki z mamą. Padało. Tak jak teraz. Nie była wtedy jeszcze chora, jeszcze wszystko było dobrze. „To cholernie dobry kawałek – powiedziała. – I boleśnie prawdziwy”. Patrzyłam teraz na chatę ze zdjęcia otoczoną drzewami, na wąską ścieżkę, która do niej prowadziła, jakby tylko czekała, żeby nią podążyć. Wtedy podjęłam decyzję. Pojadę tam. Odnajdę to miejsce.
Lucyna, 1957
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji
Anna Bichalska urodziła się w 1983 roku na Podlasiu, obecnie mieszka w Ełku z mężem, córką i dwoma kotami. Lubi (prawie) wszystko, co czworonożne i kudłate, gitarowe brzmienia oraz klasykę baśni i grozy. Od dziecka uwielbia czytać, od kilku lat pisze własne teksty.
POLECAMY RÓWNIEŻ
www.harpercollins.pl
POLECAMY RÓWNIEŻ
www.harpercollins.pl
POLECAMY RÓWNIEŻ
www.harpercollins.pl
POLECAMY RÓWNIEŻ
www.harpercollins.pl